Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
1583 osoby interesują się tą książką
Sophie tuż przed ślubem zostaje porzucona przez narzeczonego. Pod wpływem impulsu postanawia wyjechać samotnie do Teksasu. Znajduje rodzinne ranczo, które wynajmuje domki dla turystów, i rozpoczyna swoją przygodę. Gdy w drodze do celu napotyka kłopoty, Aaron - właściciel największej farmy w okolicy - przybywa z pomocą.
Tych dwoje natychmiast zaczyna pałać do siebie niechęcią. On jest wrogo nastawiony wobec wszystkich pochodzących z miasta, a ona nie chce pozwolić na to, aby kolejny mężczyzna ją stłamsił. Zdają się nie zauważać tego, że pomiędzy nimi dzieje się coś zupełnie przeciwnego, niż mówią.
Kiedy w końcu poddają się namiętności, nawiązuje się pomiędzy nimi intensywny romans. Spędzają ze sobą każdą możliwą chwilę, karmiąc się złudzeniami, że ich związek mógłby się udać. Niestety urlop Sophie dobiega końca i dziewczyna – pomimo próśb mężczyzny, aby została – opuszcza farmę.
Po tygodniach tęsknoty postanawia jednak wrócić, a Aaron w tym samym czasie decyduje złamać swoją żelazną zasadę i polecieć do innego stanu, aby sprowadzić Sophie do Teksasu.
Czy uda mu się odzyskać kobietę, która zmieniła jego życie?
Czy tej dwójce pochodzącej z odmiennych światów jest pisane szczęście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
A.P. MIST
Nie mój świat
Dla zagubionych. W końcu odnajdziecie swój świat.
Sączyłem burbon z kryształowej szklanki, a na mojej twarzy zaczynało się malować zniecierpliwienie. Byłem zmęczony przyjmowaniem kondolencji i poklepywaniem po plecach przez każdego z przybyłych.
Mój ojciec chorował od dawna, a jego śmierć stanowiła nieunikniony element tej drogi. Przynajmniej już nie cierpiał, i może to egoistyczne, ale w końcu mogłem odetchnąć od ciągłego biegania pomiędzy nim a farmą. Od lat wszystko było na mojej głowie, a teraz siostra udawała, że się martwi, jak sobie poradzę z wielką posiadłością i tymi cholernymi akrami ziemi.
Nasza farma należała do największych w Needville, co tak naprawdę nie okazało się trudne do osiągnięcia, bacząc na to, że większość mieszkańców miasta to starzy ludzie pozostawieni przez swoje pragnące zrobić kariery w wielkim mieście dzieci.
Zostałem ja i paru innych mężczyzn prowadzących rodzinne gospodarstwa. Czułem jednak, że śmierć ojca przyniesie kłopoty. A raczej wróżyła je obecność córki marnotrawnej, która patrzyła na mnie z drugiego końca salonu. To było oczywiste, że liczyła na spadek. Nie miała jednak świadomości, że cały majątek został mi przekazany jeszcze za życia taty.
Jednym haustem wypiłem zawartość szklanki i odstawiłem ją z hukiem na drewnianą obudowę kominka. Nikt nawet nie zwrócił uwagi na hałas. Prężnym krokiem podszedłem do Loreen.
– Już po pogrzebie, skończ to przedstawienie i wracaj do swojej chałupy – warknąłem nieprzyjaźnie.
Obdarzyła mnie pobłażliwym spojrzeniem, a dłonią strzepnęła z mojego ramienia niewidoczny paproch. Przybrała najsztuczniejszy uśmiech, na jaki było ją stać, i wyszeptała:
– Nigdzie się nie wybieram, braciszku.
Prychnąłem pogardliwie i nie skomentowałem. Rozprawię się z nią, kiedy wszyscy wyjdą, żeby nie robić scen. Wprawdzie miałem opinię gbura, który stroni od ludzi, ale nie chciałem dawać nikomu satysfakcji i potwierdzenia tego, że rzeczywiście jestem impertynenckim dupkiem.
Z jednej strony odpowiadało mi to miano, z drugiej jednak uwierało. Noszenie piętna bezuczuciowego gnoja było krzywdzące.
Gdy żałobnicy rozeszli się do swoich domów, usiadłem przy długim dębowym stole, rozwiązałem krawat i rzuciłem go niedbale na sąsiednie krzesło.
– Nie chcę pieniędzy. – Do moich uszu dobiegł głos siostry. Pieprzonej karierowiczki, która uciekła od razu po śmierci mamy.
– Więc czego?
– Chcę ci pomóc.
– Pomóc?! – podniosłem głos. – A gdzie byłaś przez ostatnie lata?!
– Pracowałam, Aaron. Właśnie po to, żeby nie być teraz w takim położeniu, w jakim ty jesteś – mówiła spokojnie, czym wzbudzała we mnie mordercze instynkty.
Co ona w ogóle wie? Nie ma pojęcia, jak wygląda moje życie.
– Proponuję ci, żebyś zaczął wynajmować dom gościnny. W przeciwnym razie popadnie w ruinę.
– Nie mam pieprzonego zamiaru niczego nikomu wynajmować – wysyczałem, zaciskając mocno szczęki. – Wynoś się z mojego domu.
– To też mój dom – obruszyła się.
– To był twój dom. Ojciec jeszcze niedawno miał nadzieję, że wrócisz i się nim zainteresujesz.
– Ronnie… – Położyła dłoń na moich plecach, ale natychmiast wstałem, aby zwiększyć pomiędzy nami dystans.
– Zostawiłaś nas! Miałem piętnaście lat!
– Teraz masz trzydzieści, więc zachowuj się stosownie do wieku. – Skrzyżowała ręce na piersiach. – Nie dasz rady sam zająć się tym wszystkim.
– I co? Ty mi pomożesz? Nie potrzebuję cię!
Loreen była starsza ode mnie o pięć lat. Cała rodzina pokładała w niej ogromne nadzieje; miała zostać technologiem rolnictwa. Kiedy jednak mama zachorowała, rodzice wiedzieli, że nie otrzymają wsparcia od swojej pierworodnej. Musieli poczekać, aż ich nieplanowany syn dorośnie i weźmie sprawy w swoje ręce.
Przez te wszystkie lata nigdy nie usłyszałem od ojca, że jest ze mnie dumny. Ani jednego słowa pochwały. Właściwie na palcach jednej ręki mógłbym policzyć, ile razy odezwał się do mnie z własnej inicjatywy. Byliśmy sobie obcy i przez całe życie czułem się odrzucony. Nawet w chwili, gdy zapisywał mi farmę, stwierdził, że nie ma wyboru. Nie uważał, że na to zasługuję. Nie miał wyboru. Wciąż liczył na swoją małą Loreen. Córeczkę, która miała przejąć wszystko, ale postanowiła pokazać mu środkowy palec.
Pół roku później
Wpatrywałam się tępym wzrokiem w rozpościerający się przede mną widok na Baltimore. Pustka, w której żyłam od miesiąca, w żaden sposób nie chciała się wypełnić. Nie, nie żyłam. Wegetowałam.
Każdego dnia układałam w głowie wszystkie możliwe scenariusze tego, co mogło postawić mnie w roli porzuconej panny młodej. Żałosne, prawda? Przecież takie rzeczy zdarzają się tylko w głupich filmach. Czyżby? W takim razie stałam się odtwórczynią głównej roli w tej pojebanej komedii.
– Nie idziesz do domu? – usłyszałam za plecami głos przyjaciółki.
Meghan była moją współpracownicą, wdrażała mnie w szeregi firmy, a później została również bratnią duszą.
Odwróciłam się leniwie na obrotowym krześle.
– Straciłam rachubę czasu – mruknęłam i zaczęłam zbierać swoje rzeczy z biurka.
Rozpoczynałam właśnie urlop. To miał być miesiąc miodowy, spędzony w towarzystwie Jacksona. Problem w tym, że ten karaluch ulotnił się kilka tygodni przed ślubem, zostawiając mnie z problemem. Cudem udało mi się zwrócić suknię ślubną, odwołać rezerwację sali weselnej i odsprzedać innej parze pobyt na Malediwach. W ten sposób odzyskałam gotówkę, ale zostałam z dziurą w sercu.
– Widzę. Zbieraj się. Jedziemy na drinka.
Po godzinie siedziałyśmy w małej knajpie, sącząc martini.
– Nie był ciebie wart.
– Przestań raczyć mnie banałami. Wiem, że nie był. Dobrze się stało, tylko dlaczego postanowił zrobić ze mnie pośmiewisko i uciec z jakąś smarkulą dopiero w chwili, kiedy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik?
– Myślę, że sperma wyżarła mu mózg – odpowiedziała z powagą, co wywołało u mnie niekontrolowane parsknięcie.
Ta latynoska piękność miała zdolność rozładowywania napiętej atmosfery swoją bezpośredniością. Nigdy nie przebierała w słowach, a nasz szef doceniał jej szczerość, czyniąc ją szefową działu obsługi. I, cholera, była w tym naprawdę dobra, zatrzymała przy nas najbardziej dochodowych klientów i zdobywała nowych, skłonnych zostawić u nas całe majątki.
Podczas kiedy ja miałam problem, aby utrzymać przy sobie faceta, ona owijała sobie każdego wokół palca, biorąc tylko to, czego chciała. W pracy były to zlecenia, w życiu prywatnym dobry seks.
– Przypomnisz mi, dlaczego się przyjaźnimy? – zapytałam z udawaną powagą.
– Bo każda brunetka potrzebuje swojej blondynki, a ty, złotko, miałaś to szczęście trafić na mnie – odparła na jednym oddechu.
Było w tym ziarno prawdy. Wydawałyśmy się od siebie tak różne, że pozornie nasze światy w ogóle nie powinny się ze sobą stykać. Lecz właśnie te różnice sprawiały, że tak doskonale się dogadywałyśmy. Ogień i woda. Ona była płomienną, gorącą lawą, a ja… zmokłą kurą.
Westchnęłam żałośnie. Czułam się jak rozdeptane na chodniku gówno.
Porzucona panna młoda.
– Czy ja jestem zła? – jęknęłam z żalem.
– Jesteś najlepszym człowiekiem na tej ziemi. – Złapała moje policzki pomiędzy dłonie. – Dlatego chciałaś w tym dupku widzieć tylko zalety. Pora przestać się nad sobą użalać. To nie ty pełnisz rolę złej. On jest idiotą.
– Dobrze, że zostawił mnie wcześniej. Gdyby zrobił to w dniu ślubu, chyba bym umarła – szepnęłam, a do oczu napłynęły mi łzy. Zaczęłam energicznie mrugać, żeby się na dobre nie rozkleić.
Poczułam na ramieniu dłoń przyjaciółki.
– Chcesz płakać, bo masz złamane serce czy dlatego, że nie wymyśliłaś planu awaryjnego?
Plan awaryjny? Powinnam mieć go od dawna, a ja, w wieku dwudziestu siedmiu lat, nie radziłam sobie z życiem. Dlaczego? Bo oddałam pełną kontrolę mężczyźnie. Pozwoliłam, aby mną kierował i podejmował za mnie decyzje. Byłam wygodną idiotką, a teraz stałam się dzieckiem porzuconym we mgle. Nie wiedziałam, w którym kierunku powinnam iść. Co z tego, że miałam dobrą pracę, własne mieszkanie, cudownych rodziców, skoro pozbawiona byłam rozumu?
– Miałam wyjść za mąż, uwić gniazdko, urodzić dzieci, a teraz muszę wrócić na start…
– To jest szansa, złotko. Możesz zacząć od nowa. Nie każdy ma taką okazję.
– Meggie, byłam z nim osiem lat! Ja już nie pamiętam, jak to jest być samą. Mieszkaliśmy razem, żyliśmy jak małżeństwo.
– W prawdziwym małżeństwie nie ma zdrady – stwierdziła z dobitną szczerością. – Ten związek okazał się podróbką. Teraz pora na oryginał.
Badałam wzrokiem wyraz jej twarzy. Nie mogłam zrozumieć, jak może mówić to tak spokojnie i mechanicznie, jakby czytała instrukcję obsługi pralki, a nie opowiadała o złamanej przez tego zdradzieckiego psa lojalności.
Moje myśli wirowały z taką intensywnością, że nie wiedziałam, czy to efekt nerwów, czy wypitego alkoholu.
– Masz rację – wypaliłam. – Muszę wziąć życie we własne ręce. Wyjeżdżam – zadecydowałam spontanicznie.
– Dokąd? – Meghan uniosła brew i patrzyła na mnie przenikliwie. Doskonale wiedziała, że nie mam planu.
Spojrzałam ponad jej ramieniem na przechodniów i widząc kurtkę jednego z mężczyzn, odpowiedziałam bez zawahania:
– Do Teksasu!
Przyjaciółka zaczęła się krztusić, zwracając na nas uwagę pozostałych klientów lokalu. Gdy uspokoiła w końcu oddech, spojrzała na mnie załzawionymi oczami.
– Przecież to grubo ponad tysiąc mil stąd! Co tam będziesz robić? Ujeżdżać bydło?! Oszalałaś? Nie jesteś przystosowana do życia w dziczy!
Moja wizja, że to ona jest tą rozważną, a ja romantyczną, legła w gruzach. Meghan udowodniła właśnie, że jest głupsza ode mnie, a jej edukacja o stanach w Ameryce zakończyła się na etapie westernów albo ewentualnie filmów historycznych o jaskiniowcach.
– Teksas jest cywilizowanym miejscem – burknęłam. – Nie będę polować na dzikie zwierzęta, żeby zjeść obiad. Mają też stacje paliw, dasz wiarę? – rzuciłam złośliwie.
– Przemyślałaś to w ogóle?
Ani trochę.
– Oczywiście! – skłamałam. – Planowałam to od dwóch tygodni.
Jasne, że niczego nie planowałam, a moja decyzja była pochopna i gdyby spojrzeć z boku – kompletnie irracjonalna. Postanowiłam jednak iść w zaparte i pokazać wszystkim, że jestem zdolna do podejmowania samodzielnych decyzji. I co najważniejsze, nie potrzebuję do tego faceta.
– Dobrze. – Pochyliła się do mnie i zrobiła zawziętą minę. – Gdzie się zatrzymasz? Co będziesz tam robić? Kiedy wyjeżdżasz? Masz odpowiednie ubrania? Umiesz jeździć konno? – zasypała mnie gradem pytań. Na pozór nie miały sensu, ale gdyby się tak zastanowić, to nie potrafiłabym udzielić odpowiedzi na żadne z nich.
– Jeszcze nie znalazłam hotelu – wyjąkałam tylko. – Będę się zbierać, muszę się spakować.
Wieczorem rzeczywiście spakowałam walizkę i zaczęłam szukać hotelu w jakimś urokliwym miejscu. Postawiłam na kontakt z naturą, dlatego zarezerwowałam pokój na farmie dla turystów o słodkiej nazwie: Różane Ranczo.
Nie miałam żadnych większych wymagań. Chciałam znaleźć się w miejscu, gdzie mogłabym się wyspać i biegać. A gdy oferowali do tego domowe jedzenie, pachnącą pościel i oddech od miejskiego zgiełku, to nie zastanawiałam się długo.
Wysłuchałam jeszcze kazania przyjaciółki, która wciąż obstawała przy swoim, twierdząc, że wybieram się na dziki zachód i zabije mnie jakiś kowboj, myląc mnie z sarną albo innym obiadowym daniem. Bawiło mnie jej podejście, dlatego przyjmowałam wszystkie uwagi z uśmiechem na twarzy.
Wyruszyłam rankiem, kiedy alkomat wskazywał, że wypity poprzedniego dnia alkohol przestał krążyć w moim organizmie. Zaplanowałam cztery postoje na stacjach benzynowych – żeby skorzystać z toalety, napić się kawy, zjeść kanapkę – a może i nocleg po drodze, gdy znuży mnie jazda. Towarzysząca mi ekscytacja stanowiła wystarczający dowód na to, że w końcu zaczynałam żyć. Będąc z Jacksonem, nigdy nie pozwalałam sobie na takie spontaniczne akcje. Na nic sobie nie pozwalałam.
Przykładna narzeczona, nienagannie ubrana, zgadzająca się na wszystko. Ten dupek nawet mówił mi, co powinnam jeść! I co z tego miałam?
Nawet nie wiedziałam, czy darzyłam go jakimkolwiek uczuciem, czy mój związek z nim stanowił efekt chłodnej kalkulacji. Czułam jednak, że to nie była miłość, tylko rozsądny układ. Nawet seks uprawialiśmy według planu – wyłącznie wtedy, kiedy następnego dnia nie miał porannego treningu.
Najbardziej było mi żal moich rodziców. Cieszyli się, że ułożyłam sobie życie, że spotykam się ze statecznym mężczyzną, który robi karierę. Wróżyli mi świetlaną przyszłość u jego boku, a teraz wszystko legło w gruzach. Chciałam ich zadowolić, przy okazji zatracając siebie.
Zbliżałam się do pierwszego postoju, gdy zaczynałam rozumieć, że Jackson tak naprawdę wyświadczył mi przysługę. Dzięki temu, jak mnie potraktował, porzucając tuż przed ślubem, zrozumiałam, że go nie kochałam. Przyzwyczaiłam się do jego obecności. Nic ponad to. Dlatego musiałam się nauczyć żyć samodzielnie.
Zatrzymałam swojego sedana obok dystrybutora, kiedy podszedł do mnie pracownik stacji paliw. Ochoczo napełnił mi bak i z uśmiechem wyczyścił przednią szybę. Ja w tym czasie weszłam do środka, rozglądając się za jakąś przekąską i oczywiście ekspresem do kawy. Po kilku minutach wsiadłam z powrotem do auta z ogromnym papierowym kubkiem i grillowaną tortillą z tłustym wieprzowym mięsem.
– Mmm… – wydałam z siebie zadowolony pomruk, gdy wbiłam zęby w chrupiące ciasto.
Pierwszy raz od lat pozwoliłam sobie na tak niezdrowe jedzenie. Dlatego że mogłam i nikt nie patrzył na mnie z dezaprobatą. Nikt nie raczył mnie zgryźliwymi komentarzami, że będę wyglądać jak zwierzę, z którego zrobione zostało moje danie. Popiłam to wszystko czarnym, życiodajnym napojem posłodzonym CUKREM i ruszyłam w dalszą drogę. W planie miałam jeszcze nocleg w przydrożnym motelu, który znajdował się dokładnie w połowie mojej trasy.
Gdy wracałem z pola, było już całkowicie ciemno, ale zbiory nie czekały. Pory dnia czy nocy nie miały znaczenia. Niemal cały lipiec pracowaliśmy po osiemnaście godzin. To ostatni dzień żniw, za kilka dni mieliśmy świętować i odpoczywać.
Zapaliłem przednie dodatkowe światła halogenowe, żeby uniknąć ewentualnego zderzenia z jakimś zagubionym zwierzęciem. Czułem się tak zmęczony, że najchętniej poruszałbym się na autopilocie, niestety ten wynalazek zdawał egzamin wyłącznie w polu. Na drodze musiałem zachować pełne skupienie.
Milę przed skrzyżowaniem prowadzącym do mojej farmy zauważyłem auto stojące na światłach awaryjnych.
– Szlag! – ryknąłem do siebie.
Jeszcze tego było mi trzeba.
Oczywiście mogłem je ominąć, ale moje pojebane poczucie obowiązku wobec innych nie pozwalało mi na to. Może ktoś dostał udaru albo jakieś inne cholerstwo postanowiło przytrafić się akurat pod moim nosem? Zatrzymałem się tuż za niewielkim sedanem z obcą tablicą rejestracyjną i wysiadłem ze swojego nowego johna1, łapiąc latarkę.
Powolnym krokiem podszedłem do drzwi od strony kierowcy i zapukałem w szybę.
– Cholera! Czego?! – usłyszałem kobiecy głos, a zaraz potem oberwałem drzwiami prosto w krocze.
Z trudem powstrzymałem się przed jęknięciem z bólu. Chrząknąłem tylko i odsunąłem się na bezpieczną odległość. Kto wie, czym postanowi mi jeszcze przywalić.
– Wszystko w porządku? – zapytałem, gdy dziewczyna wysiadła z wozu. – Stoi pani na środku pola.
– Właściwie to stoję pośrodku niczego. – Zatrzymała się przede mną z opartymi o biodra rękoma.
Widziałem tylko zarys sylwetki nieznajomej, ale mógłbym przysiąc, że oczy jej błyszczały. Sądząc po tonie głosu – z wściekłości.
W tej chwili pożałowałem tego, że zgasiłem światła w ciągniku, bo nie mogłem dokładnie przyjrzeć się jej twarzy. Świecenie w oczy latarką raczej też nie wchodziło w grę.
– Zgubiła się pani? – Starałem się zachować powagę.
– N-nie. Ja tylko… Tylko…
– Zgubiłaś się – stwierdziłem już z pełnym przekonaniem, gdy zaczęła się jąkać.
– A przepraszam, ty jesteś kim? Przewodnikiem zagubionych? A może dla rozrywki jeździsz tym… tym czymś – wskazała na traktor – w środku nocy na końcu świata?
Okej, jest pyskata i najwyraźniej nie potrzebuje pomocy.
– Właściwie to jadę do domu. – Nie wiedziałem, po co jej to mówiłem.
– A może jesteś tym psycholem z horroru?! – pisnęła i cofnęła się o krok. – Odsuń się ode mnie!
Roześmiałem się głośno. Jej stereotypowe skojarzenie wskazywało na to, że była turystką z miasta. I to najpewniej taką, która wakacje powinna spędzać na jakiejś rajskiej wyspie, a nie w Teksasie.
– Nie mam przy sobie piły. Jedyna broń, jaką posiadam, to latarka. – Pomachałem nią i włączyłem, kierując światło na swoją twarz. – Skoro nie potrzebujesz pomocy, paniusiu z miasta, to żegnam – rzuciłem na odchodne i oddaliłem się do swojego pojazdu, nie oglądając się za siebie.
Oprócz głupoty nie lubiłem też właśnie takich panienek. Kojarzyły mi się wyłącznie z karierowiczkami pokroju mojej siostry. Prychnąłem pod nosem, zatrzaskując drzwi, i odpaliłem silnik.
– Niewiasta w potrzebie – wymamrotałem z pogardą.
Minąłem jej wóz, do którego zdążyła już wsiąść, i odjechałem. Poczułem się pobudzony, jakby krótka konfrontacja z mieszczuchem zadziałała na mnie niczym gorąca i mocna kawa.
Po chwili dotarłem do domu, gdzie jak zwykle przywitała mnie błoga cisza. Wziąłem szybki prysznic, włożyłem na jeszcze mokrą skórę biały T-shirt i spodnie dresowe. Później zjadłem zimne resztki obiadu przygotowanego przez Marię – kobietę, którą zatrudniłem kilka miesięcy temu, aby pomogła mi ogarniać obowiązki domowe. Wcześniej zajmowała się tym Elizabeth, przyjęta do pracy przez moich rodziców, ale poszła na zasłużoną emeryturę. W końcu rozłożyłem się swobodnie na kanapie w salonie. Nie widziałem sensu, aby kłaść się do łóżka, bo i tak za dwie godziny zaczną się zbierać pracownicy i będę zmuszony wstać.
Przymknąłem oczy i wkrótce pogrążyłem się w niespokojnym i płytkim śnie. Cholerne wyrzuty sumienia postanowiły pozbawić mnie odpoczynku. Pod powiekami malował mi się obraz błyszczących ze złości oczu panienki z miasta. Usiadłem natychmiast na brzegu kanapy i schowałem twarz w dłoniach. Może rzeczywiście potrzebowała pomocy?
Złapałem kluczyki od pick-upa, wyszedłem z domu i trzasnąłem drzwiami. Po kilku minutach byłem w tym samym miejscu, w którym najwyżej godzinę wcześniej zostawiłem turystkę. Jej wóz wciąż tam stał.
Na zewnątrz już zaczynało świtać, więc z powodzeniem mogłem dostrzec ciemne włosy wystające ponad kierownicą. Tym razem zaparkowałem tuż przed maską samochodu nieznajomej i powtórzyłem to, co poprzednio – zapukałem w szybę. Podniosła leniwie głowę, zamrugała energicznie, po czym spojrzała na mnie zaspanym, lekko wystraszonym wzrokiem. Cholera! Musiałem sam przed sobą przyznać, że była niezwykle atrakcyjna. Jak egzotyczny ptak zagubiony w innym świecie.
Nauczony bolesnym doświadczeniem odsunąłem się, aby nie oberwać znów drzwiami, ale ona ich nie otworzyła. Uchyliła szybę i wytknęła głowę przez szczelinę.
– Jest pan kolejnym psycholem, który będzie mnie straszył? – Zlustrowała mnie wzrokiem od góry do dołu.
Jej pytanie zbiło mnie nieco z tropu. Czyżby mnie nie poznała?
– Właściwie to chciałem zapytać, dlaczego śpi pani w aucie.
– Bo zdechł mi silnik – burknęła. – Jesteś gliną? Pomocą drogową albo coś w tym stylu?
– Raczej to ostatnie – odparłem z czymś w rodzaju uśmiechu. – Coś w tym stylu. Więc?
– Więc co?
– Pomóc?
– A ma pan lawetę i odstawi mnie do Różanego Rancza?
Czyli rzeczywiście była turystką, skoro planowała zatrzymać się u Liv, mojej sąsiadki prowadzącej gospodarstwo agroturystyczne.
– Mam to. – Kiwnąłem głową na pick-upa.
– Ile będzie mnie to kosztować?
Przewróciłem oczami. Ponownie udowodniła, że nie była przystosowana do życia poza miastem. Tu, gdzie mieszkałem, ludzie pomagali sobie wzajemnie i nie przeliczali wszystkiego na pieniądze.
– Myślę, że cię nie stać – odburknąłem. – Wysiadaj.
– C-co?
– Muszę podpiąć twoje pudełko do mojego wozu i może trochę szarpnąć – wyjaśniłem, widząc jej przerażoną minę. – Myślałaś, że co?
– Że będziesz wymagał zapłaty w naturze – wypaliła i wysiadła, po czym odsunęła się na parę kroków.
Sięgała mi co najwyżej do ramienia, ale jej postawa wydawała się bojowa, więc kto wie… Może zdołałaby mnie powalić? Na tę myśl uśmiechnąłem się pod nosem. Jej uwagę o zapłacie w naturze puściłem mimo uszu, bo była tak niedorzeczna, że aż bolało.
Wsiadłem na miejsce kierowcy w aucie dziewczyny, odsunąłem fotel, aby zmieścić kolana, i spróbowałem odpalić silnik. Bez skutku.
– Zawsze ufasz nieznajomym? – zagadnąłem, wyciągając linkę holowniczą. – Nie boisz się, że okażę się psycholem z piłą? – nawiązałem do jej poprzednich domysłów.
– Ja nie ufam nawet sobie – powiedziała smutno. – Gdybym miała zginąć, to pewnie już ten gość przed tobą rozjechałby mnie swoim traktorem, robiąc ze mnie krowi placek. – Wzruszyła ramionami, po czym objęła je tak, jakby marzła.
Po chwili siedziała za kierownicą, a ja instruowałem, co ma robić, kiedy będę ją holował. Przeciągnąłem jej miejskie autko na plac przed domem Liv. Nie wiedzieć czemu przeczuwałem kłopoty. Obawiałem się, że ta miejska paniusia stanie się źródłem jakiejś katastrofy i zaburzy spokój naszego miasteczka.
– Więc ile jestem winna? – zapytała niepewnie. Wyglądała na wystraszoną, zwłaszcza że znów obejmowała się rękoma.
– Wystarczy, że nie będziesz sprawiać problemów – mruknąłem i wsiadłem do wozu, żeby dłużej nie przebywać w jej towarzystwie.
Cholera! Działała na mnie. Przez te kilka chwil zdążyłem już zlustrować jej drobne ciało, zauważyć, że ma pełne, zachęcające usta, wielkie sarnie oczy w bursztynowym kolorze i krągłe piersi, które tak usilnie chowała, kuląc się i zakrywając rękami. Chodzące niebezpieczeństwo pod moim nosem.
Nie potrzebowałem tego. No dobra, potrzebowałem. Przecież byłem facetem, a każdy musi od czasu do czasu spuścić parę. Ja jednak nie należałem do tych, którzy zaliczają turystki. A ona… Cóż… Nawet nie sprawiała wrażenia chętnej.
Tak jak przewidywałem, gdy wróciłem do domu, na zewnątrz zaczęli się już zbierać pracownicy farmy. Mała przybyszka zapewniła mi spierdolony dzień. Ogarnęła mnie złość, której nie potrafiłem okiełznać.
Przespałam cały dzień po nocnych przygodach z autem. Kobieta, która wynajmowała mi pokój, przyjęła mnie z otwartymi ramionami, jakbym była dawno niewidzianą członkinią rodziny, a nie obcą osobą z innego stanu. Najbardziej dziwił mnie fakt, że wpuściła mnie, mimo że zjawiłam się kilka godzin wcześniej, niż było to planowane.
Przeciągnęłam się leniwie w pachnącej i wykrochmalonej pościeli, po czym zerknęłam na swój smartwatch. Trzecia po południu. Czy mogłabym spać tak długo, będąc z Jacksonem? Nie. Czy mogłabym nie mieć żadnego planu na resztę popołudnia? Oczywiście, że nie. Gdyby mnie nie porzucił, w ogóle nie byłoby mnie w tym miejscu.
Ziewnęłam głośno, a zaraz potem ktoś zapukał w sosnowe drzwi.
– Proszę!
– Dzień dobry! – zaświergotała gospodyni. – Pani domek jest już gotowy, może się pani przenieść.
– D-domek? – zająknęłam się.
– Tak, dziecinko. Tutaj jest nasz prywatny dom, a to pokój mojej córki. Domki dla gości są z tyłu. – Obdarowała mnie promiennym uśmiechem.
Liv, jak się przedstawiła, była szczupłą kobietą koło pięćdziesiątki, a zmarszczki wokół jej oczu i ust wskazywały na to, że uśmiech nie schodził jej z twarzy. Dobra energia aż od niej biła.
– Najmocniej przepraszam! Nie wiedziałam, już się zbieram.
Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona, narzuciłam na siebie spodnie oraz bluzę i wkrótce szłam za Liv do domku, w którym miałam zamieszkać.
– Ma pani tu wszystko, czego potrzeba. Jest mała kuchnia, dwie sypialnie i duża łazienka.
– Jestem Sophie, proszę mówić mi po imieniu – wtrąciłam, gdy mnie oprowadzała.
– Dobrze, Sophie. Zatem śniadanie jest o ósmej, obiad o drugiej, kolacja o siódmej. Stołówkę masz tuż obok, więc przywiodą cię zapachy. – Znów się uśmiechnęła. – Jeśli będziesz chciała wziąć udział w jakichś zajęciach, wystarczy, że powiesz. Mamy instruktorów jazdy konnej albo możesz się nauczyć doić krowy. – Puściła mi oko.
– Ja… Ja chyba ograniczę się do spacerów.
Nie chciałam, aby poczuła się urażona tym, że nie chcę skorzystać z całego programu, który proponują.
– Nie wychodź po zmroku bez towarzystwa. Mogłabyś się zgubić – ostrzegła mnie.
– Zapamiętam.
Po krótkiej wymianie uprzejmości zostawiła mnie samą. Domek pachniał drewnem, jakby dopiero wyszedł spod ręki stolarza. Wszystko wyglądało nienagannie i sielsko. Nigdy dotąd nie byłam w takim miejscu. Białe firanki w oknach, biały obrus na stole i biała pościel pachniały świeżością, jakby schły w pełnym słońcu.
Jedna sypialnia była mniejsza. Stały w niej dwa pojedyncze łóżka i niewielka komoda. Z kolei w drugiej znajdowało się ogromne łoże z takiego samego drewna, z jakiego zbudowany został cały domek. Pod oknem stało biurko, na którym postanowiłam postawić swój laptop. Tuż obok szafa i podłużna komoda. Wszystko doskonale ze sobą współgrało.
Łazienka była wyposażona na wysokim poziomie, a dużą wolnostojącą wannę przyjęłam z największym entuzjazmem. Od razu napuściłam do niej wody, nalałam pieniącego się płynu i wrzuciłam kulę do kąpieli. Tego potrzebowałam po przejechaniu tylu mil. Zanurzyłam się w wodzie po samą szyję i przymknęłam oczy.
Niestety, zamiast oczyszczenia głowy, nabawiłam się niechcianych myśli. Mężczyzna, który mi pomógł, zaczął usilnie spacerować po moich nieposłusznych zwojach mózgowych. Błękitne oczy, sroga twarz z ciemnym zarostem i czarne włosy. Nieprzyzwoicie przystojny wybryk natury. Nie znałam nawet jego imienia, a powinnam była mu zapłacić, odwdzięczyć się jakoś. Bądź co bądź pomimo swojego gburowatego usposobienia okazał się dość uprzejmy. Nie to co ten wieśniak z traktora.
Kiedy moja skóra zaczęła przypominać pomarszczoną rodzynkę, a woda zrobiła się całkiem zimna, wyszłam z wanny i owinęłam się miękkim ręcznikiem. Mój żołądek zaczynał odstawiać w brzuchu chaotyczny taniec. Nie jadłam od wielu godzin.
Doszłam do wniosku, że powinnam poznać okolicę, znaleźć jakiś sklep, żeby zrobić podstawowe zakupy, może nieco się zaznajomić z mieszkańcami. Z tą myślą szybko się ubrałam w zwiewną, kwiecistą sukienkę i wyszłam na zewnątrz. Nie przejmowałam się mokrymi włosami, ponieważ było gorąco.
W oddali dostrzegłam Liv. Podeszłam do niej, aby zapytać o drogę do centrum i najbliższego sklepu. Niestety byłam skazana na spacer, ponieważ jeszcze nie wiedziałam, co dolega mojemu autu. Kolejny punkt, który muszę załatwić – mechanik samochodowy.
Zarzuciłam torebkę na ramię i poszłam drogą wskazaną przez gospodynię. Po przejściu około pięciuset jardów polną drogą doszłam do całkiem cywilizowanej części miasteczka. Rzeczywiście swoją architekturą przypominało scenerię z filmów o kowbojach, ale nie aż tak, jak wyobrażała sobie to Meghan. Ulice były zadbane i ku mojemu zaskoczeniu pełne ludzi. Natknęłam się na kilka sklepów z artykułami spożywczymi, a pomiędzy nimi znajdowały się budki z lodami. Oprócz tego dostrzegłam również sklep odzieżowy. Na dobrą sprawę można by się było przyzwyczaić do braku centrów handlowych i żyć w takim miejscu.
– Dzień dobry – przywitałam się ze starszą kobietą stojącą za ladą w sklepie wielobranżowym.
– Dzień dobry. Pani jest turystką. – Uśmiechnęła się.
Cholera, czy wszyscy w tym mieście są tacy radośni?
– Aż tak widać?
– Znam tu wszystkich, a ciebie widzę pierwszy raz. Co ci podać?
– Właściwie to nie wiem. – Wzruszyłam ramieniem. Czułam się dziwnie, jakbym była na celowniku. – Wezmę wodę i jakieś przekąski.
– Na długo przyjechałaś? – zapytała, kiedy położyła na ladzie butelki z wodą i rogaliki.
– Na dwa tygodnie, ale jeśli mi się spodoba, to zostanę dłużej.
– Jak poznasz naszych kawalerów, to może i na resztę życia zostaniesz.
– Wątpię. Raczej nie chcę tu nikogo poznawać.
– Ale już poznałaś – stwierdziła z tajemniczym uśmiechem.
– Oprócz tego, że wszystkich pani zna, to jest też pani jasnowidzem?
– Nie, dziecko. – Roześmiała się. – Rozmawiałam dziś rano z Liv, przyjaźnimy się. Mówiła, że młody Bushby holował cię o świcie.
– M-młody kto?
– Ronnie. Aaron – wyjaśniła. – Ma największą farmę w okolicy. Wkrótce będzie tu jedynym gospodarzem – opowiadała, jakby chciała przedstawić go w najlepszym świetle. – Nasz miejscowy przystojniak.
Czułam, jak moje policzki zalewa rumieniec. Oczywiście, że zauważyłam, iż jest przystojny. Całość jednak psuło jego zdziczałe zachowanie. Nie zdążyłam podziękować, a on się zmył, jakby moja obecność go brzydziła. Frajer.
– Tak, pomógł mi – odparłam zmieszana. Położyłam na ladzie banknot i szybko złapałam papierową torbę, po czym wyszłam.
Doprawdy dziwni ludzie. Nie byłam przyzwyczajona do takich pogawędek, a już tym bardziej do wysłuchiwania prezentacji tutejszych kawalerów, jakby byli bydłem na sprzedaż. Dobrze, może odrobinę wyolbrzymiałam, a ta kobieta chciała być po prostu uprzejma, zagadując w ten sposób. Dla mnie jednak okazało się to krępujące. Wolałam anonimowość. W moim wieżowcu nie znałam nawet ludzi za ścianą. Tu, jak widać, nic się nie dało ukryć.
Przespacerowałam się wzdłuż głównej ulicy, aż doszłam do wielkiej, pomalowanej na biało stodoły. Z wnętrza wydobywała się skoczna muzyka. Jej brzmienie niemal oplatało ciało i przyciągało do siebie, zachęcając, aby poruszać się w jej rytm.
Wiedziona tym nieznanym mi odczuciem postanowiłam tam zajrzeć. Zerknęłam jeszcze na zegarek, żeby nie spóźnić się na kolację. Miałam pół godziny, by się rozejrzeć i wrócić do domku.
Otworzyłam drzwi i natychmiast ktoś krzyknął z głębi pomieszczenia:
– Zamknięte! Zapraszam o dziewiątej!
– Przepraszam, usłyszałam muzykę i pomyślałam…
– Że się zabawisz? – Zza drewnianej belki wychylił się mężczyzna w kowbojskim kapeluszu i flanelowej, kraciastej koszuli. – Wróć za dwie godziny. – Zlustrował wzrokiem moje ciało od góry do dołu, przez co poczułam nieprzyjemne ciarki. Jakby samo jego spojrzenie dotykało mnie w ten mniej przyjemny sposób.
– Raczej nie – odpowiedziałam i natychmiast wyszłam. Zdecydowanie nie było to miejsce, w którym czułabym się komfortowo.
Szybkim krokiem zmierzałam do Różanego Rancza. Dość wrażeń, jak na jeden dzień. Resztę postanowiłam spędzić w łóżku z książką.
Po zjedzonej przepysznej kolacji tak właśnie zrobiłam. Włożyłam lekką koszulkę i zanurzyłam się w pościeli. Nie miałam zbyt wielkiego wyboru w lekturze, ponieważ wzięłam ze sobą tylko dwie książki. Nie przypuszczałam, że w ogóle będę miała ochotę je czytać, zwłaszcza że opowiadały o miłości. A ta, jak już zdążyłam się przekonać – nie istnieje.
Rankiem obudziły mnie męskie krzyki. Zerwałam się natychmiast i włożyłam na siebie pierwsze lepsze ubrania. Z natury byłam ciekawska, dlatego postanowiłam wyjść na zewnątrz. Musiałam okrążyć dom gospodarzy, żeby trafić na plac, z którego dobiegały głosy. Stanęłam jak wryta, gdy zobaczyłam, że sześciu mężczyzn próbuje zatrzymać ogromnego, czarnego potwora. Nigdy w życiu nie widziałam tak wielkiego konia. No dobra, jedynym z tego gatunku, z którym kiedykolwiek miałam do czynienia, był kucyk na moich ósmych urodzinach.
Nieznajomi wydawali z siebie okrzyki, płosząc zwierzę jeszcze bardziej. Niemal czułam wewnątrz siebie, jak bardzo wystraszony jest ten biedny rumak. Z całą moją głupotą postanowiłam podejść bliżej. I to był największy błąd.
Koń, jakby rażony piorunem, zerwał się wprost na mnie. Stałam i patrzyłam, jak ogromne stworzenie o piekielnym spojrzeniu zbliża się do mnie, i nie potrafiłam wykonać żadnego ruchu, moje stopy wrosły w ziemię. Do moich uszu dobiegały stłumione krzyki, jakbym straciła również zdolność słyszenia. Po chwili poczułam ogromny ciężar zwalający mnie z nóg. Oszołomiona upadłam na wyschniętą trawę.
– Czyś ty zwariowała?! Przecież zabiłby cię! – Przede mną klęczał mężczyzna, którego twarzy nie widziałam przez rażące słońce, natomiast jego głos rozpoznawałam doskonale.
Słowa uwięzły mi w gardle, a oddech był niespokojny. Oprócz tego czułam silny ból w ramieniu.
– Słyszysz mnie?! – Potrząsnął mną, a ja wciąż nie potrafiłam się odezwać.
– Ron, ona jest w szoku! Przestań ją szarpać! – Podeszła do nas Liv. – Chodź, skarbie. – Pomogła mi wstać i pociągnęła w kierunku domu. Czułam, że mężczyzna idzie za nami.
Gospodyni posadziła mnie na krześle i wzięła moją twarz w dłonie.
– To było bardzo nierozsądne, dziecko.
– Nierozsądne?! To, kurwa, największa głupota! – krzyknął Ron. – Mówiłem ci, że nie powinnaś wpuszczać tu mieszczuchów!
Kobieta puściła mnie i odwróciła się do awanturującego się dupka.
– Aaronie Bushby, zamknij z łaski swojej paszczę i przynieś mi lód! Stłukłeś jej ramię!
– Za to koń roztrzaskałby jej kręgosłup! – ryknął, ale wykonał polecenie.
– Nie miałam pojęcia. Przepraszam – powiedziałam, w końcu odzyskując mowę.
– Teraz już będziesz wiedziała, żeby się nie zbliżać, kiedy koń jest zdenerwowany – odparła z uśmiechem i zaczęła przyglądać się mojej ręce. – Raczej nie jest złamana, ale na pewno poboli. Ten pyskaty smarkacz, który cię przygniótł, swoje waży.
Czułam, jak napięcie i stres zaczynają ze mnie schodzić albo raczej jak próbują wypłynąć za pomocą łez usilnie gromadzących się pod powiekami. Miałam dość. Po dwóch dniach miałam dosyć tego miejsca.
– Nie płacz. Nic się nie stało – uspokajała mnie, widząc, jak zaczynają drżeć mi ramiona.
Aaron wszedł do pomieszczenia z torebką lodu zawiniętą w ręcznik i bez słowa przyłożył ją do mojej rozgrzanej skóry. Liv się odsunęła, a jej miejsce zajął on. Ukucnął naprzeciwko mnie i spojrzał mi ze złością w oczy.
– Mówiłem, że masz nie sprawiać problemów, a ty już w pierwszym dniu postanawiasz popełnić samobójstwo? – brzmiał wyjątkowo łagodnie, co gryzło się z jego poprzednim wybuchem. – Masz w ogóle pojęcie, gdzie się znajdujesz? Tu nie ma sterylnych warunków i łagodnych źrebaczków, więc wracaj do swojego miasta i nie przeszkadzaj. Don’t mess with Texas2– dodał, wciskając mi w dłoń lód, który przykładał do mojego ramienia, a następnie wyszedł i trzasnął z impetem drzwiami.
Miał rację. Miał cholerną rację. Co ja sobie wyobrażałam? Że wyjeżdżając tysiące mil od domu, nagle ułożę swoje popieprzone życie? Że zdołam zadbać o siebie i samodzielnie podejmować decyzje, podczas kiedy przez lata nie musiałam tego robić? Byłam naiwna, myśląc, że się pozbierałam. Stałam się kłębkiem nieszczęść, którego nawet wieloletni partner postanowił się pozbyć.
– Nie przejmuj się – szepnęła Liv. – Wszystko będzie dobrze.
Pokręciłam przecząco głową.
– Ma rację. Powinnam wracać. Zapłacę za całą rezerwację, żebyście nie byli stratni, i wyjadę.
– Z bolącym ramieniem i zepsutym autem?
– Cholera!
– Śniadanie już podali. Najedz się i połóż do łóżka. Zajrzę do ciebie za jakiś czas.
Ta kobieta miała dziwne zdolności. Wystarczyło jedno jej słowo, a wszyscy wokół, w tym również ja, wykonywali jej polecenia. Posłusznie wstałam i poszłam tam, gdzie mi kazała.
Zjadłam najpyszniejsze śniadanie, jakie kiedykolwiek w życiu było dane mi posmakować, i położyłam się na niewielkiej kanapie w wynajętym domku. Chciałam zasnąć, ale nie mogłam. W mojej głowie przetaczały się różne myśli, sprawiając mi niemal fizyczny ból.
Wyszłam z domku dopiero na kolejny posiłek. Idąc do stołówki, w której oprócz mnie i kilku innych gości jedli również pracownicy, zauważyłam w oddali dom, o wiele większy od tego należącego do Liv. Obok niego stały ogromne maszyny rolnicze, a nieopodal rozpościerał się duży wybieg, najprawdopodobniej dla koni. A może bydła? Kompletnie się na tym nie znałam.
Usiadłam przy stoliku w najdalszym kącie, żeby uniknąć spojrzeń mężczyzn, którzy najpewniej również mieli ochotę zmieszać mnie z błotem za to, że pokrzyżowałam im szyki. Kiedy zaczęłam jeść, na krześle naprzeciwko usiadł Aaron.
– Daj mi zjeść. Później możesz się dalej wydzierać – syknęłam nieprzyjaźnie.
– Działałem w emocjach. Nie powinienem był krzyczeć.
– Tak? Tak się składa, że ja również działałam w emocjach, kiedy widziałam, jak męczycie tego biednego konia! – podniosłam głos. – A skoro Liv cię wysłała, to powiedz jej, że nie przyjmuję twoich przeprosin, ty nadęty, zarozumiały…
– Zamknij się i jedz. Lubisz wzbudzać sensacje? Nie jesteś na Broadwayu, gwiazdo. Tu nikt nie będzie ci bił braw za takie sceny – mruknął i odszedł od stołu.
Dupek!
Przypisy końcowe
1 John Deere – producent ciągników i maszyn rolniczych.
2Nie zadzieraj z Teksasem – popularne powiedzenie zawłaszczone przez Teksańczyków; stało się oświadczeniem tożsamości, deklaracją teksańskiej pewności siebie i dumy z pochodzenia (przyp. aut.).
© A.P. Mist
© Wydawnictwo Black Rose, Zamość 2025
ISBN 978-83-68216-95-0
Wydanie pierwsze
Redakcja
Anna Łakuta
Korekta
Justyna Szymkiewicz
Danuta Perszewska
Paulina Wójcik
Skład i łamanie
Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl
Projekt okładki
Melody M. – Graphics Designer
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorki i wydawcy.