Zamknij oczy - A.P. Mist - ebook + książka
NOWOŚĆ

Zamknij oczy ebook

Mist A.P.

4,3

1017 osób interesuje się tą książką

Opis

W wyniku traumatycznej przeszłości Claudia boi się dotyku. Każdy jej dzień wygląda tak samo, ale przewidywalność i nuda dają jej poczucie bezpieczeństwa.

 

Kobieta stara się otaczać wyłącznie zaufanymi ludźmi, którzy jej nie skrzywdzą. Ma przyjaciela zdolnego wziąć na siebie każde jej cierpienie oraz przyjaciółkę próbującą przekonać ją do tego, że nie wszyscy są źli.

 

Jedyną terapią i stałym elementem życia Claudii jest bieg na bieżni w lokalnej siłowni. Właśnie tam wpada na Reda – wyjątkowo chamskiego i nieprzyjaznego mężczyznę lubiącego pastwić się nad słabszymi. Przynajmniej tak wydaje się Clo.

 

Ich początkowa niechęć powoli zaczyna przeradzać się w coś zupełnie przeciwnego. Jared postanawia zbliżyć się do dziewczyny i w ten sposób odkrywa jej tajemnicę, choć ta usilnie stara się ją zachować. To sprawia, że pragnie naprawić Clo i pomóc zabliźnić się ranom, z których wciąż sączy się krew.

 

Zamknij oczy to przepełniona emocjami historia o sile walki. Bohaterowie najpierw walczą przeciwko sobie, by zaraz potem walczyć wspólnie przeciwko całemu złu, które nieustannie próbuje wciągnąć Claudię w otchłań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (52 oceny)
31
10
6
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nika_1001

Z braku laku…

Bohaterka miała mieć problemy z dotykiem, natomiast praktycznie od początku książki widzimy dziewczynę, która przytula się do swojego przyjaciela, gdy poznaje naszego księcia z bajki nie na najmniejszego problemu z trzymaniem go za ręce. Enemies to lovers, które miało tutaj być, było może przez 50 stron, generalnie słaba książka
Kingajan

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
20
Klucha78

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna polecam serdecznie
20
marteX993

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna ❤️❤️❤️
20
Amanda2003

Nie oderwiesz się od lektury

cudownaaaaa
20



Tej autorki w Wydawnictwie WasPos

CYKLPĘTLA TAJEMNIC

Nie zbliżaj się #1

Nie oddalaj się #2

Nie poddawaj się #3

POZOSTAŁE POZYCJE

Jej wszyscy mężczyźni

Serce pierwszego kontaktu

Zaginiona

Córka dziekana

Zamknij oczy

W PRZYGOTOWANIU

Sparkle&Shadow (duet z Natalia Kulpińska, premiera w październiku 2024 r.)

Nieposłuszny (premiera w lutym 2025 r.)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by A.P. Mist, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024 All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Patrycja Kiewlak

Zdjęcie na okładce: emerald17Adobe Stock oraz Freepik

Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-538-0

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Epilog

Rozdział 1

Claudia

Szłam jak zwykle ze spuszczoną głową i w bejsbolówce w kolorze zgniłej zieleni, wciśniętej mocno na jej czubek, tak, aby zasłaniała mi oczy. Nie lubiłam zwracać na siebie uwagi, a w siłowni tym bardziej. Nie byłam typem dziewczyny, która w różowym topie i obcisłych szortach wypina pośladki do lustra, żeby zrobić jak najlepsze selfie. Ba! Ja nie miałam nawet profilu na tych wszystkich popularnych portalach. Uważałam, że dzielenie się z obcymi ludźmi każdym fragmentem swojego życia, zjedzonym posiłkiem, wizytą u stomatologa czy wyjazdem na wakacje jest po prostu głupie.

Wyjęłam z torebki blister tabletek i wziąwszy jedną, popiłam ją sporym łykiem kawy, którą niosłam w kartonowym kubku. Wiem, wiem… Leki należy popijać dużą ilością wody, ja jednak miałam swoją teorię. Byłam przekonana, że proszki przeciwbólowe w połączeniu z kofeiną dają lepszy i szybszy efekt. A tego oczekiwałam, zwłaszcza że za moment miałam przekroczyć próg mordowni, w której nie planowałam mieć dla siebie litości. Ból głowy tylko by mi utrudnił trening.

Wprawdzie, jak to wiele osób mówiło, ja tam tylko biegałam, ale szybki sprint na bieżni dawał mi większe poczucie wolności aniżeli trucht w parku, gdzie musiałabym robić slalomy pomiędzy innymi, uprawiającymi jogging, psami srającymi gdzie popadnie albo rowerzystami uważającymi się za panów parkowych ścieżek.

Bieg z wielkimi słuchawkami na uszach, w pomieszczeniu, którego okna rozciągały się przez całą długość budynku, ukazując widok na most Brookliński i auta przemykające ulicami, jakby kierowców nie obowiązywały żadne prawa poza tymi panującymi w dżungli.

Nie nadawałam się do tego pędu. Z jednej strony mogłabym tęsknić za małym domkiem na przedmieściach, ale ja nienawidziłam wspomnień, które tam zostawiłam. Nienawidziłam życia, które zostawiłam w tyle trzy lata temu. Nienawidziłam ludzi, którzy odcisnęli na mnie obrzydliwe piętno i pozbawili godności. W końcu nienawidziłam też siebie za swoją naiwność, brak czujności i to, że nie umarłam, gdy nadarzyła się ku temu doskonała okazja.

Potrząsnęłam energicznie głową, żeby wyrzucić z niej czarne myśli zbierające się jak pieprzone chmury burzowe, i biorąc kolejny łyk czarnej, gorzkiej kawy, popchnęłam szklane drzwi.

Lekko znudzonym spojrzeniem omiotłam puste sale. Nie bez powodu zrywałam się niemal o świcie. Nie znosiłam tłumu, dlatego korzystałam z całodobowej siłowni, gdzie spocone osiłki i „nabotoksowane” lalki pojawiały się dopiero koło dziewiątej.

Rzuciłam ręcznik obok bieżni, postawiłam bidon z wodą i rozciągnęłam się, aby pozbyć się z ciała spięcia pozostałego po niedawnym śnie. Na bejsbolówkę nałożyłam obszerny kaptur, włączyłam muzykę w moim smartfonie i już miałam stanąć na gumowej powierzchni, kiedy za plecami usłyszałam męski, nieco rozbawiony głos.

– Nie możesz dospać, Clo? – rzucił z uśmiechem i oparł swoje napompowane ramię o betonowy filar.

Weston był jednym z trenerów personalnych, a jednocześnie właścicielem tego przybytku, do którego wdzięczyły się wspomniane panny w różowych topach, i którego wzywały na pomoc, kiedy w ogóle jej nie potrzebowały. On jednak pozostawał odporny na ich próby i nie robił niczego, co wykraczałoby poza jego obowiązki. Taki twardziel o miękkim sercu.

Zsunęłam słuchawki na kark i uśmiechnęłam się lekko. Codziennie zadawał mi to samo pytanie i każdorazowo odpowiedź była taka sama.

– Zło nigdy nie śpi, Wes. Czeka tylko na odpowiednią godzinę, żeby wynurzyć się ze swojej jaskini – odparłam i puściłam mu oko.

Mogłam śmiało nazwać go swoim przyjacielem. Od lat ostrożnie używałam tego słowa, ale on był jednym z tych ludzi, którym potrafiłam zaufać. Mieliśmy jakiś niepisany pakt. On nie pytał, tylko rozumiał. Przez ostatnie trzy lata pozwoliłam sobie na okazanie słabości w jego obecności tylko raz i wylałam z siebie trochę bólu, który się we mnie nagromadził. Później już nigdy się to nie powtórzyło. Nienawidziłam, kiedy rzucał mi zmartwione spojrzenia, choć jeszcze niedawno to ja martwiłam się o niego. Na szczęście udało się opanować katastrofę i wyszedł ze swojego problemu zwycięsko. Chociaż komuś się powiodło i pozbył się tego, co mu ciążyło.

– Jeśli dłużej będziesz biegać ubrana, jakby był siarczysty mróz, to wkrótce pod tym dresem nie zostanie nic – rzucił.

– Gwarantuję ci, że pod tym dresem jest jeszcze sporo. Zacznij się martwić, kiedy ubranie przyjdzie tutaj samo. Wtedy będziesz wiedział, że przegięłam – parsknęłam i zaczęłam ustawiać odpowiednią prędkość na bieżni oraz liczbę kilometrów, którą miałam zamiar pokonać.

– Baw się dobrze, mała. – Kiwnął dłonią i zostawił mnie samą.

Wiedział, że lubię samotność, i na szczęście nie próbował uszczęśliwiać mnie na siłę swoim towarzystwem.

Ponownie założyłam słuchawki, zaciągnęłam kaptur na głowę i sprawnie wskoczyłam na płynnie toczący się pas biegowy.

Odłączyłam ciało od mózgu, pozbawiając się wszystkich myśli. Skupiłam się na muzyce docierającej do moich uszu i na pulsowaniu mięśni, które po godzinie intensywnego biegu zaczęły mnie palić.

Już miałam zwolnić prędkość, kiedy poczułam czyjąś obecność w pomieszczeniu. Odwróciłam się intuicyjnie, ale nikogo nie dostrzegłam, choćby przez to, że moje oczy zalewał pot, a strąki mokrych włosów przykleiły mi się do powiek.

Wyłączyłam szybko urządzenie, niemal doprowadzając tym do mojego spektakularnego upadku, wyglądającego jak wyjęty ze śmiesznych memów, które zalewały Internet.

Moim towarzystwem w tej chwili stał się niepokój. Pospiesznie zebrałam wszystkie swoje rzeczy i poszłam do szatni, rozglądając się nerwowo na boki. Wes uniósł brew, gdy zobaczył, że skończyłam swój trening szybciej niż zwykle. Przywdziałam najbardziej wymuszony uśmiech, na jaki było mnie stać, i machnęłam tylko ręką, po czym zniknęłam z jego pola widzenia.

Rozdział 2

Jared

Jeździłem jak idiota na drugi koniec cholernego Brooklynu tylko dlatego, że mój brat postanowił przenieść swoją pieprzoną siłownię. Mógłbym oczywiście znaleźć sobie inne miejsce i z powodzeniem wyrywać laski na nowym terenie, ale te, które przychodziły do niego, zdecydowanie były najbardziej chętne, a najmniej spocone, bo w ogóle tam nie ćwiczyły. Poza seksem w kiblu. Zadziwiające było to, że pomimo braku treningów miały niezłe ciała.

Nie, nie chodziłem tam tylko po to, żeby coś zaliczyć. Uznawałem to za dodatek – cardio po treningu albo rozgrzewkę tuż przed nim.

Zaparkowałem bezczelnie przed wejściem, pomimo wielkiej tablicy, informującej o zakazie zatrzymywania się w tym miejscu, wziąłem torbę z sąsiedniego fotela i niespiesznie wszedłem do środka.

Wewnątrz panowały przyjemny chłód i jeszcze przyjemniejsza cisza. Za parę minut się to zmieni, ponieważ zacznie się zbierać stała ekipa wyciskaczy potu.

Kiwnąłem Wesowi i poszedłem dalej, przeczesując włosy na czubku głowy.

Ponownie pomyślałem, że powinienem pozbyć się ich, bo tylko utrudniały mi życie i zabierały czas. Kumple śmiali się, że stoję przed lustrem dłużej niż baba, i musiałem przyznać, że coś w tym było. Podrapałem się po brodzie i wyjąłem airpodsy z uszu.

Usłyszałem charakterystyczne szuranie taśmy biegowej i postanowiłem zajrzeć w kąt, w którym znajdowały się bieżnie. Na jednej z największych maszyn biegł jakiś chuderlak. Na oko piętnastolatek, który został ukarany zerową masą mięśniową.

Parsknąłem pod nosem i uniosłem oczy ku niebu, dziękując w ten sposób Opatrzności, że nie byłem nigdy tak skrzywdzony przez los, a w zamian dostałem ciało pieprzonego Adonisa, nie wkładając w jego rzeźbę zbyt wielkiego wysiłku.

Odwróciłem się i poszedłem wzdłuż korytarza do szatni. Wkrótce potem zaczęli zbierać się moi kumple.

Dziś był dzień prawdziwego treningu, bacząc na to, że rankiem panienki rzadko się pojawiały. Najlepszą porą na łowy był wieczór. Wtedy jakoś chętniej wyskakiwały z ubrań.

Poszliśmy rozszalałą zgrają na główną salę, po czym rozpierzchliśmy się i każdy z nas zajął inne stanowisko do ćwiczeń.

Cofnąłem się do szatni, ponieważ nie wziąłem ręcznika, kiedy uderzyło we mnie coś małego i miękkiego. Najpierw poczułem zapach zielonego jabłka, tak cholernie słodki, że zapiekło mnie w nozdrzach, po czym usłyszałem krzyk. Skrzek. Pisk. Trudno było określić.

– Uważaj, jak łazisz, wydmuszko! – ryknęła ta mała kupka wstydu, którą widziałem wcześniej na bieżni.

Zachłysnąłem się śmiechem, a moi kumple zaczęli zbierać się za moimi plecami, przywiedzeni piskliwym krzykiem chłopaka, który na mnie wpadł.

– Pomyliłeś budynki? Przedszkole jest dwie przecznice stąd, chłopczyku – odparłem, a na moją twarz wypełzł nieco złośliwy uśmiech.

Nie pastwiłem się nigdy nad słabszymi, ale to chuchro zwyczajnie nadepnęło mi na odcisk. Wydmuszka? Co to w ogóle za stwierdzenie?

Chłopak gwałtownie zdjął słuchawki z uszu, zsunął kaptur z głowy, a potem ciemną bejsbolówkę, pokazując kasztanowe włosy z jasnymi refleksami, schowanymi częściowo pod szeroką bluzą.

– Jestem dziewczyną, debilu! – Do moich uszu dobiegł już mniej piskliwy, a bardziej rozwścieczony głos. Kobiecy głos.

Wbijała we mnie wkurwione i oceniające spojrzenie, lustrując moją twarz, później resztę sylwetki.

– W takim razie… – chrząknąłem i pochyliłem się, jakbym rzeczywiście mówił do dzieciaka. – Przedszkole jest dwie przecznice stąd, dziecinko – wypowiedziałem te słowa powoli, patrząc jej natrętnie w oczy.

Kosmyk włosów wyśliznął mi się z kitki, którą ciasno wiązałem na czubku głowy. Dmuchnąłem, żeby się go pozbyć, on jednak wciąż opadał mi na czoło.

Przez gładką twarz dziewczyny przebiegł jakiś cień, po czym jej pełne, lekko spierzchnięte usta rozciągnęły się w złośliwym uśmiechu.

– A fryzjer tuż obok, lalusiu – wysyczała, nie odrywając swoich bursztynowych oczu od moich. – Zejdź mi z drogi! – podniosła głos, a moi kumple zaczęli huczeć za moimi plecami.

Dojebała mi dziewczyna sięgająca mi ledwo do brody. Moje ego lekko drgnęło, ale uśmiechnąłem się równie złośliwie i zrobiłem krok do przodu, zmuszając ją, aby się cofnęła. Ponownie zrównałem swoją twarz z jej, mając nadzieję, że po prostu ucieknie.

– To ty… – zacząłem spokojnie, mrukliwym niskim tonem. – Nie wchodź mi w drogę. Chyba nie chcesz wyjść stąd pod podeszwą moich butów? – zapytałem z lekką groźbą w głosie. – Mógłbym cię czasem przez przypadek rozdeptać, maleństwo – dokończyłem.

– Red! – Dobiegł mnie głos Westona. – Odpierdol się od niej! – ryknął.

Szedł w naszym kierunku. Chłopaki zaczęły się rozchodzić, bo wiedziały, że to już koniec rozrywki. Małe, pyskate chuchro również szybko umknęło, czego nie zdążyłem nawet zarejestrować. Jakby rozpłynęło się w powietrzu.

Rozdział 3

Claudia

– Koniec przedstawienia! – Usłyszałam jeszcze krzyk Wesa, kiedy zatrzaskiwały się za mną drzwi.

Wykorzystałam moment, gdy wszyscy spojrzeli na niego, i wyśliznęłam się z budynku niezauważona. Czy się bałam tego wymuskanego osiłka? Nie. Działał na mnie raczej odpychająco, a ciało, które tak eksponował, na pewno nie miało niczego wspólnego z siłą. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest mocny w gębie. I tylko w tym. Trafił na nieodpowiednią zawodniczkę. Może inne piszczałyby na jego widok albo uciekały w popłochu, ale nie ja. Nie ja.

Widywałam już tę bandę, przyjeżdżała trzy razy w tygodniu i robiła wokół siebie sporo hałasu i zamieszania. Zwykle po prostu przechodziłam obok, nie zwracając na siebie uwagi. Dziś po prostu miałam pecha.

Ponownie założyłam słuchawki na uszy i poszłam do domu. Wkrótce rozpoczynała się moja zmiana w pracy, a mój szef nienawidził spóźnialskich. Poza mną. Mnie zawsze pobłażał.

Rzuciłam torbę w kąt i poszłam do łazienki, odświeżyć się i przebrać w swój cholerny uniform. Musiałam przygotowywać się w domu, ponieważ przebierając się na tyłach niewielkiej kawiarni, nie czułam się komfortowo. Było to jedno z tych miejsc, w których biegnące do biur korposzczury kupowały kawę na wynos, nerwowo stukając palcami w ladę, próbując w ten sposób mnie popędzić. Nie lubiłam ludzi, a każdego dnia miałam do czynienia z setkami, o ile nie tysiącami.

Zdarzali się też tacy, którzy chętnie ucięliby sobie pogawędkę, nie spiesząc się do pracy. Niestety, albo raczej na szczęście, ja nie miałam na to czasu.

Weszłam do środka tylnymi drzwiami i zerknęłam przez ramię na niewielkie pomieszczenie kawiarni. Wewnątrz roiło się od klientów. Musiałam się pospieszyć, żeby pomóc Flo rozładować kolejkę. Po chwili stanęłam obok niej, i ze swoim wyćwiczonym uśmiechem zaczęłam obsługiwać klientów. Byłoby to o wiele łatwiejsze, gdyby nasz głupi szef nie wymyślił, że mamy pytać każdego klienta o imię i pisać mu na kubku jakieś pojebane dedykacje. W ten sposób traciłyśmy cenny czas na bazgranie życzeń miłego dnia na tych cholernych papierowych kubkach.

Flo, a raczej Florentine, była korpulentną kobietą, starszą ode mnie o cztery lata. Biorąc jednak pod uwagę nasze rozmiary, wyglądałyśmy jak matka i córka. Mogłam ją zaliczyć do jednej z trzech osób, z którymi lubiłam przebywać i rozmawiać. Miała w sobie tyle ciepła, że mogłaby ogrzać nim cały Nowy Jork i jeszcze by zostało. Często mi właśnie matkowała, wypytując, czy jadłam, czy spałam albo czy kogoś po drodze nie zamordowałam.

Po godzinie kolejka została opanowana i miałyśmy czas, żeby się w końcu przywitać.

– Kruszyno, chybabym zwariowała, gdyby cię dziś nie było. Oni są koszmarni! – rzuciła i wskazała na ludzi idących chodnikiem.

– Przypomnij mi, czy zdarzył się taki dzień, kiedy się nie pojawiłam? – Trąciłam ją w bok.

– Nie było również takiego dnia, w którym byś się nie spóźniła. – Nie mogła podarować sobie przytyku. – Co tym razem?

– Coś mnie zatrzymało w siłowni – odparłam, a gdzieś w czeluściach mojego głupiego mózgu poruszył się obraz wielkoluda, który chciałby mnie zdeptać.

Klatka po klatce odtwarzałam jego wygląd. Samurajska ciemna kitka na czubku głowy, czarny zarost na surowej, nieco kwadratowej szczęce i równie ciemne, pełne impertynencji oczy. Kiedy zaczęłam wyobrażać sobie jego napompowane ciało, poczułam, jak do gardła napływa mi żółć. Gdybym tego ranka zjadła jakieś śniadanie, na pewno bym je w tej chwili zwróciła.

– Coś, a może ktoś? – zapytała, widząc moje zamyślenie.

– Nie. To zdecydowanie było „coś” – ucięłam. – To teraz pora na kawę dla nas – zmieniłam sprawnie temat i podstawiłam dwa duże kubki pod ekspres.

Reszta tego dnia minęła w mgnieniu oka i nawet się nie spostrzegłam, kiedy na zewnątrz zapanował zmrok, a my zaczynałyśmy sprzątać. Flo standardowo zajęła się tyłem, a ja przodem lokalu. Wyczyściłam ekspresy, pozmywałam kubki, w których piłyśmy, i zaczęłam wycierać podłogę, kiedy rozbrzmiał się dzwonek informujący o tym, że otworzyły się drzwi. Stanął w nich Mark – facet mojej koleżanki z pracy. Uśmiechnął się szeroko i podniósł ręce, jakby bał się rozstrzelania. Wiedział, że zabijam, kiedy ktoś depcze mi po świeżo umytej podłodze.

– Poczekam na zewnątrz, tylko błagam, nie lej mnie tą ścierą – jęknął i zaczął się wycofywać.

Posłałam mu mordercze spojrzenie i wróciłam do pracy, jednocześnie informując koleżankę, że jej wybranek już czeka.

Byli dobrani jak w korcu maku, burząc tym samym mój obraz, że miłość to bujda i nie ma czegoś takiego jak szczerość, przeznaczenie i dozgonne uczucia.

Wkrótce potem żegnałam się z nimi przed kawiarnią, kolejny raz uprzejmie odmawiając, kiedy zapraszali mnie na kolację. Dość na dziś konfrontacji z ludźmi, pora wrócić do swojej jaskini.

Popatrzyłam w lustro wiszące nad umywalką. Naprawdę byłam aż tak mała, że gość postanowił wysłać mnie do przedszkola? Przecież metr sześćdziesiąt to wcale nie tak mało. Zsunęłam z włosów gumkę, którą były ciasno związane w kucyk, i podeszłam jeszcze bliżej. Patrzyłam na drobną, zmęczoną dwudziestopięciolatkę, która teoretycznie miała przed sobą całe życie. W praktyce przeżyła już wszystko, co miała przeżyć. A nawet więcej.

Studiowałam kolor moich tęczówek, jakbym widziała je pierwszy raz. Piwne.

Z odrazą wspomniałam słowa ojca. Piłem dużo piwa, kiedy cię robiłem. To dzięki mnie masz takie ładne oczy. Powinnaś być wdzięczna.

Otrząsnęłam się i zdjąwszy niewygodną firmową kieckę, rzuciłam ją na kremowe płytki. W samej koronkowej bieliźnie znów stanęłam przed lustrem. Pełne piersi, nieadekwatne do szczupłej budowy, lekko zaokrąglone biodra i smukłe nogi. Nigdy dotąd nie patrzyłam na siebie w ten sposób. Nigdy dotąd nie podobałam się sobie. Zawsze było coś, co chciałam zmienić, zmniejszyć, zwiększyć. Teraz doszłam do wniosku, że jest okej. Po prostu okej. Nie wyglądałam jak chłopak, czym obraził mnie tego ranka pajac w siłowni. Lubiłam szerokie bluzy, dawały mi poczucie, że nie jestem wyłącznie ciałem, na którym można zawiesić oko. Czy to dawało komukolwiek prawo, żeby mnie w ten sposób oceniać?

Odkręciłam kurki w kabinie prysznicowej i zdjąwszy bieliznę, weszłam pod chłodny strumień wody.

Odetchnęłam z ulgą, jakby smagające moje ciało krople koiły palący ból.

Resztę wieczoru spędziłam tak jak zawsze. Oglądając durny serial i popijając koktajl szpinakowy. Z tą różnicą, że zaczęłam się zastanawiać, czy iść rano do siłowni, czy jednak sobie odpuścić. Nigdy dotąd nie miałam takich rozterek, a chęć wyładowania się na bieżni wygrywała z lenistwem czy innymi wątpliwościami. Finalnie zdecydowałam, że będę odpuszczać sobie wizyty tam trzy razy w tygodniu. Nie miało to absolutnie nic wspólnego z porannym zajściem i z tym, że ta napuszona podróbka samuraja chciała mnie wgnieść w glebę. Nie miało.

Po omacku wyszukałam pilot od telewizora i wyłączyłam mój nowy nabytek. Kupiłam go z pieniędzy, które udało mi się oszczędzić z pensji. Właściwie to z napiwków, ponieważ sama wypłata szła na rachunki i codzienne, nieprzesadnie wystawne życie. Można było rzec, że radziłam sobie nieźle, zawsze jednak mogło być lepiej. Mieszkanie wynajmowałam od brata Marka, dzięki czemu nie zdzierał ze mnie horrendalnych kwot. Brooklyn nie był może szczytem marzeń, a ludzie zwykle uważali, że to jedna z najbardziej niebezpiecznych dzielnic, lecz nie narzekałam. W życiu nie spotkałam kieszonkowca czy jakiegoś innego przestępcy, a mieszkałam tu już trzy lata.

Miałam nadzieję, że moje poczucie bezpieczeństwa nie zostanie nigdy zburzone.

Zasnęłam na kanapie, a o świcie zadzwonił mój budzik. Bolał mnie kark od niewygodnej pozycji, ale mimo wszystko wstałam i przygotowałam się do wyjścia, wkładając jedną ze swoich bluz i czapkę. Tym razem szerokie spodnie dresowe zastąpiłam legginsami.

Wchodziłam żwawym krokiem do pomieszczenia, które jak zwykle o tej porze było puste, i rozglądałam się w poszukiwaniu Westona. Czasem miałam wrażenie, że ten facet nigdy nie bywał w domu. Z naszych krótkich rozmów wiedziałam tylko, że mieszka po drugiej stronie mostu brooklińskiego i ma młodszego brata. Nigdy nie wspominał o nikim innym. Żadnej kobiety, dzieci, pomimo tego, że przekroczył trzydzieści pięć lat.

– Cześć, Claudia – mruknął z któregoś kąta.

Chyba pierwszy raz zwrócił się do mnie pełnym imieniem. Wydało mi się to podejrzane. Odwróciłam się w stronę, z której dobiegł mnie jego głos.

– Cześć.

– Słuchaj… – zaczął jakoś niepewnie. – Przepraszam cię za wczoraj.

Uniosłam pytająco brew i podeszłam bliżej. Nie miałam pojęcia, za co ten osiłek mnie przepraszał, ale czułam, że może to być nawet zabawne.

– Okradłeś mnie i o tym nie wiem? Czy dodałeś coś do mojej wody i przeleciałeś, kiedy byłam nieprzytomna? – żartowałam.

– Yyy… Nie? – odpowiedział całkowicie zbity z tropu moimi głupimi pytaniami.

– Więc nie rozumiem, za co mnie przepraszasz. – Uśmiechnęłam się szeroko i odwróciłam, aby pójść do szatni.

– Red to w gruncie rzeczy fajny facet, nie powinien był cię obrażać – powiedział do moich pleców.

Aaa, więc o to chodziło. O to.

– Wes – zwróciłam się do niego niemal opiekuńczym i pobłażliwym tonem. – Mnie nie łatwo obrazić. A nawet jeśli, to nie od ciebie należałyby mi się przeprosiny.

Widziałam, jak ciężko westchnął. Jego zachowanie zaczynało mnie niepokoić. Nie należał do ludzi, którzy czegokolwiek w życiu żałowali, a już na pewno nie tego, za co nie ponosili odpowiedzialności.

– Po prostu… Nie chciałbym, żebyś zrezygnowała z przychodzenia tutaj przez ten incydent. Wiem, jak bardzo nie lubisz biegać w parku.

Dobra, to było naprawdę dziwne. Kolejna osoba zamierzała mi matkować?

– Wystarczy, że ten „incydent” – nakreśliłam palcami znak cudzysłowu – nie będzie więcej stawał na mojej drodze – prychnęłam i zostawiłam go samego.

Dobre sobie, myślał, że przejęłam się jakimś tępym mięśniakiem. Westchnęłam i ścisnęłam palcami nasadę nosa, czując, że zbliża się kolejny atak bólu.

Miał rację, zabolała mnie wczorajsza sytuacja. Dlaczego? Ponieważ ponownie poczułam się jak nic niewarty robak, którego się depcze. Owszem, nie chciałam się rzucać w oczy, ale czy to sprawiało, że byłam niewidzialna?

Rozdział 4

Jared

Piłem kolejną filiżankę kawy, kiedy poczułem w kieszeni bojówek wibracje telefonu. Jeśli to kolejny upierdliwy klient, to przysięgam, że ktoś tego dnia zginie.

– Słucham! – rzuciłem ostrzej, niż było to konieczne.

– Panie Davis. – Usłyszałem dobrze znany mi głos. – Nie działa mi aplikacja z wiadomościami – powiedziała kobieta przebiegłym tonem.

– Proszę ją odinstalować i zainstalować na nowo. Powinno pomóc. – Przewróciłem oczami, wiedząc, jaką grę rozpoczyna.

– Nie działa. Wciąż nie dostaję od pana wiadomości – rzekła ociekającym słodyczą głosem.

Poczułem, jak zbiera mi się na wymioty.

– Takich usterek nie naprawiam. – Zachowałem służbowy ton.

– Nie? – zapytała. – Przecież jest pan naszym najlepszym informatykiem.

Nie wiedzieć czemu, wyobraziłem sobie, jak żona mojego szefa ślini się do telefonu. Uczepiła się mnie, odkąd zatrudniłem się w ich firmie.

Początkowo bawiłem się wyłącznie w programowanie, a z biegiem czasu uczynili mnie kierownikiem działu serwisowego. Teraz wydawałem polecenia, które niegdyś ja musiałem wykonywać.

Rozdzielałem zadania, wysyłałem ludzi tam, gdzie ktoś zgłaszał usterki komputerów bądź Internetu.

– Jak pani zauważyła, jestem informatykiem, nie naprawiam telefonów ani tym bardziej niedziałających aplikacji – udawałem, że nie wiem o co jej chodzi.

Doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdybym tylko wyraził cień chęci, aby ją przelecieć, to rozłożyłaby się na moim biurku. Pewnie bym skorzystał, gdyby nie fakt, że mogłaby być moją matką. Może i byłem niemal trzydziestoletnim kawalerem, ale aż tak mi nie odjebało.

Po drugiej stronie usłyszałem ciężkie westchnienie.

– Naprawdę nic nie da się z tym zrobić? – zapytała z wyraźnym rozczarowaniem.

– Ani teraz, ani nigdy, pani Adler. Do widzenia. – Rozłączyłem się zanim zdążyła jeszcze cokolwiek dodać.

Czasem sam się dziwiłem, że dotąd nie zostałem zwolniony. Tylko co miała powiedzieć mężowi? Że ma się mnie pozbyć, bo nie chcę jej zerżnąć?

Parsknąłem i zamknąłem laptop, w który wpatrywałem się od kilku godzin. Zdjąłem okulary i przymknąłem oczy. Otworzyłem je natychmiast, kiedy pod powiekami namalował mi się obraz innych, bursztynowych, wrogich, ciskających gromy. Serce odbiło się od moich żeber, jakbym rzeczywiście wystraszył się tego widoku.

To była oznaka zmęczenia. Zdecydowanie zbyt wiele godzin spędziłem przed monitorem, skoro zaczynałem mieć koszmary na jawie.

Okręciłem się kilkukrotnie na biurowym fotelu i postanowiłem pojechać do brata. Choć czasem wkurwiał mnie niemiłosiernie, to miałem wyłącznie jego. Byliśmy jak dwa odmienne żywioły zarówno pod względem charakterów, jak i wyglądu. Często mówił, że jestem wymuskany i przesadnie zadbany, mając przy tym najbardziej obrzydliwe wnętrze. Z kolei on wyglądał, jak typowy kryminał, a był miękką cipą, rycerzem w pieprzonej zbroi, który ratował damy z opresji. Tak jak tę kasztanową, wyszczekaną dziewczynkę.

Przecież nie zrobiłbym jej krzywdy, w tamtej chwili wydawało mi się to po prostu zabawne, zwłaszcza że to chuchro w ogóle się nie bało.

Wygładziłem koszulkę, wpakowałem laptop do torby, telefon do kieszeni i omiotłem spojrzeniem biuro, podrzucając w dłoniach kluczyki od auta. Czekała mnie udręka podczas przemierzania mostu w godzinach szczytu. Kolejny raz przekląłem w duchu, że przeniósł tę cholerną siłownię na drugą stronę.

Po dwóch godzinach wchodziłem do środka, spocony bardziej niż po treningu, i szukałem brata po kątach. Zastałem go w pobliżu rzędu bieżni. Na jednej biegła… Ta mała, pyskata…

– Ani się waż – mruknął, gdy dostrzegł mnie i powiódł wzrokiem w to samo miejsce, w które się wpatrywałem.

Miałem ochotę jej dopiec, choćby za to, że nazwała mnie wydmuszką. Kurwa! Kto używa takich słów? Zacisnąłem pięści. Rzuciłem jeszcze raz okiem na biegnącą dziewczynę z wielkimi słuchawkami wciśniętymi na kaptur i bejsbolówkę. Komiczne stworzenie. Nie umknęło mi jednak to, że miała na sobie obcisłe legginsy, które lekko prześwitywały w tych bardziej zaokrąglonych miejscach.

Odwróciłem się do Westona.

– Pieprzysz ją? Nie grozi ci za to kryminał? – Uderzyłem go lekko w ramię, kiedy znalazł się obok mnie, i autentycznie oczekiwałem od niego odpowiedzi.

Spojrzał na mnie ze złością.

Zacisnął mocno pięści i zazgrzytał zębami.

Oho, coś musiało być na rzeczy.

– Gdybyś wiedział, kto ją pieprzył, to zmieniłbyś swoją śpiewkę – wyburczał i pociągnął mnie w przeciwnym kierunku.

Rzuciłem jeszcze okiem przez ramię, po czym skupiłem wzrok na bracie.

– Czuję, że to ciekawa historia, ale sorry, stary, nie interesują mnie jej doświadczenia erotyczne.

– Po co przyjechałeś? – spytał sztywno, jakbym był poborcą podatkowym albo innym gangusem ściągającym haracze. – Trening masz jutro.

– Nudziłem się w robocie. – Potarłem nerwowo szczecinę na brodzie i dmuchnąłem, żeby pozbyć się włosów wchodzących mi w oczy.

Szlag! Chyba rzeczywiście czeka mnie fryzjer.

– Seksowna babcia nie daje za wygraną? – Roześmiał się, doskonale znając przyczynę moich częstych ucieczek z pracy.

Szef nigdy nie miał nic przeciwko, pod warunkiem że będę pod telefonem w razie jakiejś większej awarii, ale nie oszukujmy się, to było co najmniej śmieszne, że w wieku trzydziestu lat chodziłem na wagary. Jak dzieciak.

Mimowolnie zerknąłem w stronę bieżni. Laska wciąż biegła, jakby przed czymś uciekała.

– Daj spokój, bo się porzygam – wydusiłem i stanąłem tak, żebym nie musiał odwracać się, aby widzieć kąt z bieżniami.

Wyłączyłem się na ułamek sekundy. Obserwowałem nerwowe, pełne agresji i determinacji ruchy.

W tej samej chwili dziewczyna się odwróciła, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Runęła jak długa przez to, że straciła rytm. Taśma przeciągnęła ją przez całą długość i wystrzeliła drobne ciało niemal jak z procy. Wes stał tyłem, ale niemożliwe było, aby nie słyszał, co się wydarzyło. Ani drgnął, a kiedy ja ruszyłem, żeby pozbierać tę kupę nędzy, złapał mnie energicznie za biceps.

– Nie ruszaj – warknął przez zęby, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie. – Chyba że chcesz stracić jaja.

Wyrwałem rękę z uścisku, a ostrzeżenia puściłem mimo uszu. Znalazłem się obok, kiedy z jęknięciem wstawała z podłogi. Pochyliłem się, a ona uniosła na mnie zbolałe spojrzenie, które w ułamku sekundy zmieniło się w żądne mordu i wściekłe, jakbym to ja doprowadził do jej upadku.

No dobra, może trochę przyłożyłem do tego rękę tym, że się gapiłem.

– Wypierdalaj – syknęła jak wściekła żmija i podniosła się z płytek.

Okej, braciszek wiedział, jak zareaguje. Pewnie już nie raz próbowała go znokautować.

– Chciałem pomóc – mruknąłem przeciągle. – Nie sądziłem, że mój widok zwali cię z nóg – dodałem z szelmowskim uśmiechem.

– Pomożesz, jak przestaniesz oddychać tym samym powietrzem co ja. I nie schlebiaj sobie, Herkulesie – wymamrotała pod nosem i trzymając dłoń na plecach, oddaliła się szybko, pozostawiając mnie z rozdziawioną gębą.

Miała charakterek, to trzeba było przyznać.

Czy mi się przesłyszało czy nazwała mnie Herkulesem?

Podszedł do mnie Wes i dostrzegłem, że się ze mnie śmieje.

– Mówiłem – rzucił z satysfakcją i poklepał mnie po ramieniu.

Byłem od niego odrobinę wyższy, z kolei on był zdecydowanie szerszy ode mnie. Ja ćwiczyłem dla kondycji i pożądanej przez kobiety budowy, a on dla uzyskania atletycznej, ciężkiej i groźnie wyglądającej sylwetki.

Spojrzałem na niego pytająco.

– Ona nigdy nie przyjmuje żadnej pomocy. Zapamiętaj to, bo czuję, że ci się ta wiedza przyda – powiedział dziwnym tonem. – Wracam do pracy. – Kolejny raz mnie poklepał i również odszedł.

Rozdział 5

Claudia

Wspominałam coś o tym, że nie opuściłam nigdy żadnego dnia w pracy? Cóż… Nieaktualne. Kiedy Flo zobaczyła moje sine plecy, jak nachylałam się na zapleczu, skłonna była wezwać trzy karetki i położyć mnie na oddziale intensywnej terapii. Nie chciała w ogóle słuchać moich tłumaczeń, a co więcej, szef poparł ją, kiedy po niego zadzwoniła.

W ten sposób trafiłam na przymusowy urlop. Pierwszy od trzech lat. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Najchętniej poszłabym pobiegać, ale późnym popołudniem siłownia była pełna ludzi. W parku również się od nich roiło.

Jęknęłam z żałością i w tym samym momencie dostałam powiadomienie o nadchodzącej wiadomości. Przewróciłam oczami.

Wes: Jesteś cała?

Clo: I zdrowa.

Skłamałam. Nie będę się żalić. Bardziej boli mnie brak zajęcia niż te cholerne plecy po upadku. Tak oto mogłabym być internetowym viralem, jak spektakularnie wystrzelić z bieżni. Pacnęłam się w czoło.

Wes: Red się przejął twoim upadkiem.

Clo: Niech lepiej uważa, żeby on nie upadł. Przez przypadek. Na czubek mojego buta. Jajami.

Wes: To mogłoby być ciekawe widowisko.

Clo: Nie sądzę.

Wes: Czyli wszystko w normie. Trzymaj się.

Poczciwy Weston. Poznałam go, kiedy otworzył siłownię kilka przecznic ode mnie. Poszłam tam z ciekawości, gdy w skrzynce pocztowej znalazłam ulotkę z dołączonym jednodniowym darmowym karnetem. Zauważył wtedy, że nie czuję się komfortowo wśród tłumu przybyłych, zwabionych takimi samymi ulotkami, i podszedł do mnie. Zaproponował, żebym poszła do części, która jeszcze nie była wykończona. Stały tam właśnie bieżnie. W tamtej chwili tylko dla mnie. Tak zaczęła się nasza znajomość i moja chęć wybiegania stresów. Pomagało, dlatego byłam stałą klientką jego siłowni.

Organizował czasem imprezy dla klubowiczów, lecz pomimo jego wytrwałych próśb, nie pojawiłam się na żadnej z nich, choć zapewniał, że to wyłącznie garstka przyjaznych ludzi.

Sądząc po usposobieniu tego bydlaka Reda, wiedziałam teraz, że to wierutne kłamstwo. Każdy osiłek to półgłówek z wydmuszkami zamiast jaj. No dobra, oprócz Westona. Zachowywał się czasem, jak nadopiekuńczy ojciec. Na tę myśl przeszły mnie ciarki. Ale w gruncie rzeczy był w porządku. Nie przekraczał granic mojej strefy komfortu i za to go szanowałam. Zwłaszcza że nie wyglądał na subtelnego kociaka. Pozory zdecydowanie mogą mylić.

I to bardzo.

Chciałabym położyć się na plecach, bo już czułam każde zagniecenie na żebrach, niestety chyba przysporzyłabym sobie więcej bólu.

Najwygodniej było w pozycji stojącej.

Otworzyłam okno, usiadłam na parapecie i wystawiwszy nogi, machałam nimi energicznie jak w biegu. Czasem wadziłam palcami o metalową konstrukcję schodów przeciwpożarowych, wprawiając je w drżenie. Wtedy po całej okolicy echem roznosił się nieprzyjemny dźwięk. Trzask metalu. Cholerny trzask metalu.

Przełknęłam gulę, która narastała mi w gardle, próbując pozbawić mnie tchu, i zwinnie cofnęłam nogi do środka.

Po kilkugodzinnym snuciu się po mieszkaniu, dwukrotnej zimnej kąpieli, zjedzeniu wszystkich przekąsek, jakie znalazłam w kuchennych szafkach, i wypiciu kieliszka wina nie wytrzymałam. Plecy mnie bolały, ale nogi miałam sprawne.

Clo: Tłumy?

Natychmiast otrzymałam odpowiedź.

Wes: Bieżnie są wolne.

Clo: Pilnuj, żeby żaden patałach się do nich nie zbliżył. Będę za pół godziny.

Szybko włożyłam stanik sportowy, narzuciłam jedną z moich ulubionych bluz, a na szorty, w których chodziłam wyłącznie w mieszkaniu, wciągnęłam spodnie od dresu. Taki sam zestaw wcisnęłam do torby sportowej, niemal w biegu wsunęłam buty i wyszłam z mieszkania. Zeszłam po wąskich schodach, a kiedy znalazłam się na zewnątrz, odetchnęłam pełną piersią. Padał drobny, wiosenny deszcz. Lubiłam zarówno tę porę roku, jak i taką pogodę.

Uśmiechnęłam się pod nosem, naciągnęłam czapkę na czoło, włożyłam słuchawki i narzuciłam na nie kaptur, po czym ruszyłam w kierunku siłowni.

Po przejściu jednej przecznicy byłam skłonna zmienić zdanie. Nienawidziłam deszczu. To znaczy… Kochałam, ale tylko wtedy, kiedy nie musiałam wychylać nosa z domu. Przeklinałam pod nosem, kiedy drobny deszczyk przeistoczył się w podniebny armagedon, sprawiając, że kiedy stanęłam pod małym daszkiem, wiszącym nad wejściem do siłowni Devil Davis, byłam już przemoczona do bielizny.

Przekroczyłam próg i rozejrzałam się czujnie, jak żołnierz pragnący uniknąć niespodziewanego ataku. Zastałam widok, którego właściwie mogłam się spodziewać. Wymuskane panny prężące się jak kotki w rui i śliniące się osiłki. Obrzydliwe.

Zdjęłam przemoczony kaptur z głowy, zsunęłam słuchawki i pozbyłam się czapki, która również była mokra. Piękną pogodę sobie wybrałam. Na podłodze zostawiałam mokre ślady, ale nie przejęłam się tym. Szybkim krokiem zmierzałam do mojego celu, kiedy jak spod ziemi wyrósł przede mną Wes.

– Wyglądasz jak zmokła kura – parsknął z uśmiechem. – Chodź się wysuszyć. – Wskazał mi drogę do szatni.

Skinęłam lekko głową, ale nic nie powiedziałam. Szliśmy długim korytarzem, a on zerkał na mnie ukradkiem. Jego wyraz twarzy wskazywał na to, że chce mi coś powiedzieć. Może miałam jakieś urojenia albo deszcz sprawił, że miałam problem ze wzrokiem, ale byłam przekonana, że na jego twarzy maluje się coś w rodzaju skruchy.

– Dobra, co jest? – wypaliłam w końcu.

– Twoja bieżnia… – zaczął niepewnie.

– Nie mów, że jest zepsuta.

– Co? Nie! Po prostu… Przez chwilę będzie zajęta.

Zatrzymałam się gwałtownie, zrzuciłam torbę z ramienia i spojrzałam na niego jak na idiotę.

– Pobiegnę na drugiej.

– Myślę, że nie chcesz biegać w tym towarzystwie. – Kiwnął głową w stronę kącika z bieżniami.

Na mojej bieżni, pomimo tego, że wszystkie inne były wolne, przechadzał się nikt inny jak ten popierdolony, wredny nadmuchany Red. Nie zastanawiając się, zdjęłam mokrą bluzę, która zaczynała mi ciążyć, i podeszłam do niego, nie słuchając nawoływania Wesa.

Stanęłam za pulpitem z przyciskami tak, żeby mnie od razu zauważył.

– To moje miejsce – wycedziłam i nerwowo gniotłam mokrą bluzę w dłoniach. Nie pomyślałam, że miałam pod nią wyłącznie stanik sportowy, w którym teraz hardo stałam przed tym idiotą.

Zatrzymał taśmę, nie patrząc na mnie, po czym bardzo powoli opuścił swój kpiący wzrok w moim kierunku. Jego mroczne spojrzenie zatrzymało się na moich oczach, przeszywając mi boleśnie czaszkę. Powiódł nim na moje mokre włosy, które teraz były przyklejone do twarzy, szyi i dekoltu, a zimne krople spływały po ramionach i pomiędzy piersiami. Później znów lustrował moją twarz, na dłużej zatrzymał się na lekko rozchylonych ustach, po czym ześlizgnął się na biust i uniósł brew. Kącik warg lekko mu drgnął, a następnie Red uśmiechnął się szeroko.

– Sądzę, że mimo wszystko cieszysz się na mój widok – zamruczał tak, że przeszły mi ciarki wzdłuż kręgosłupa.

Powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem i dostrzegłam, że przez materiał biustonosza przebijają się sterczące sutki. Intuicyjnie zasłoniłam je dłonią, a policzki zapłonęły mi żywym ogniem. Z jednej strony nie było w tym nic dziwnego, przecież każda kobieta i każdy mężczyzna ma sutki. Z drugiej – czułam, jakby własne ciało prowadziło jakąś zdradziecką grę przeciwko mnie. Jasne było, że to z zimna.

Uniosłam na niego oczy i starałam się przybrać równie złośliwy uśmiech co jego.

– Nie schlebiaj sobie znowu, wydmuszko – wycedziłam. – Spieprzaj z mojej bieżni.

Cała sala wypełniła się gromkim, głębokim śmiechem. Mężczyzna odchylił głowę i śmiał się, jakbym opowiedziała mu najśmieszniejszy żart na świecie. Znad pulpitu sterującego bieżnią miałam doskonały widok. To znaczy najgorszy.

Miał na sobie luźną, czarną bokserkę i szorty w neonowym kolorze, sięgające do połowy uda. Wszystkie mięśnie były wyraźnie zarysowane i z rozczarowaniem musiałam przyznać, że nie wyglądały jak napompowane, a jak efekt ciężkiej pracy podczas treningów. Przejechałam językiem po górnej wardze, kiedy uzmysłowiłam sobie, że jego śmiech ucichł.

Spojrzałam w bok, gdzie wciąż stał Wes i z bezpiecznej odległości obserwował sytuację. Uśmiechnęłam się chytrze, a on, wiedząc już, co zamierzam, pokręcił nieznacznie głową.

– Podoba ci się to, co widzisz. – Usłyszałam zachrypnięty głos nad moją głową.

Podziałało to na mnie jak płachta na byka. Zrobiłam słodką minę i spojrzałam głęboko w oczy mężczyzny pochylającego się nade mną.

– To… spodoba mi się zdecydowanie bardziej – wyszeptałam przebiegle i nacisnęłam przycisk na panelu.

Taśma uruchomiła się błyskawicznie na wysokich obrotach, przez co facet wystrzelił z bieżni równie spektakularnie co ja tego ranka. Usłyszałam jeszcze jego krzyk, a później jęk.

Z satysfakcją wypisaną na twarzy wyłączyłam urządzenie i nie racząc spojrzeniem próbującego wstać z podłogi Reda, poszłam do szatni. Minęłam Wesa i puściłam mu oko. Odwzajemnił mój uśmiech, po czym powoli ruszył do swojego kumpla, żeby pomóc mu się pozbierać.

Pierwszy raz tak odważnie skonfrontowałam się z kimś, kogo nienawidziłam. Dotąd unikałam konfliktów i uciekałam, kiedy czułam, że robi się groźnie. Nie ze strachu, ale dlatego, że unikałam kłopotów. Niestety, problem w postaci wydmuszki sam stawał na mojej drodze, a ja musiałam zrobić coś, żeby już nie zapragnął się na niej pojawiać. Wzbudzał we mnie furię, której nie odczuwałam od lat.

Rozdział 6

Jared

To jest jakaś popieprzona psychopatka! Mogłem przecież się połamać, albo stracić zęby. Mimowolnie powiodłem językiem po krawędzi zębów, po czym przygryzłem lekko dolną wargę.

Wes przyglądał mi się badawczo, ale w końcu się odezwał.

– Nie wchodź jej w drogę. Wystarczyło, żebyś po prostu odszedł.

– Ma bieżnię na wyłączność? Przecież to nie jest, kurwa, przedszkole! – krzyknąłem, a mój głos odbił się od sterylnych ścian szatni.

– Zważając, że kilka dni temu sam wysyłałeś ją do przedszkola…

– Teraz wysłałbym ją na oddział psychiatryczny! To jest pojebana laska! Zacznij może robić selekcję, bo ani się obejrzysz, a wbije ci siekierę w plecy!

Wes roześmiał się i splótł ramiona na szerokiej piersi. Popatrzył na mnie tak, jak to robił, gdy byliśmy młodsi. Z pobłażliwością.

– Uwierz, bracie, że jesteś pierwszą osobą, która wzbudziła w niej chęć mordu. Od prawie trzech lat nie zamieniła ani słowa z nikim poza mną. Czuj się zaszczycony, bo do ciebie wypowiedziała kilka zdań w przeciągu – zerknął na smartwatch – dwóch dni?

Patrzyłem na niego, jakby opowiadał mi jakieś niezrozumiałe starożytne legendy.

– Mam. To. W. Dupie – wycedziłem powoli. – Powinieneś się jej pozbyć, bo inaczej wystraszy ci wszystkich klientów.

Wes ponownie się roześmiał, czym zaczynał mnie nieziemsko wkurwiać.

– Chcesz mi powiedzieć, że ta mała, która ledwo sięga ci ponad tors, cię wystraszyła? – Pokładał się ze śmiechu, a ja miałem ochotę zetrzeć mu to zadowolenie z ryja. Pięścią.

Zacisnąłem dłonie i usta, powstrzymując się, żeby mu nie przypierdolić.

Oczywiście, że mnie nie wystraszyła. Była nawet… urocza? Nie wierzę, że takie określenie w ogóle pojawiło się w moim głupim łbie. Popierdolona – to pasowało bardziej. I irytująca. Jak brzęcząca mucha nad głową. I w gruncie rzeczy ładna. Potrząsnąłem głową, żeby pozbyć się tej ostatniej myśli.

– Chcę ci powiedzieć, że mnie po prostu wkurwia – burknąłem i wyszedłem z pomieszczenia, a on podążył za mną.

Kiedy zatrzymałem się gwałtownie, odbił się od moich pleców i powiódł wzrokiem w to samo miejsce, w które teraz patrzyłem.

Grdyka mi drgnęła, gdy zobaczyłem to wściekłe coś, biegnące na cholernej bieżni, w szortach i sportowym staniku. Jej plecy były napięte i całe sine, pośladki pełne, zupełnie nieadekwatne do szczupłej talii.

Tylko się nie odwracaj, mała.

Członek mi drgnął. Kurwa!

– Nie. – Weston mruknął za mną. – Nie waż się.

– Nie wiem, o czym mówisz – mruknąłem i przeczesałem dłonią włosy, które nie były związane ciasno na głowie.

– W tę dziurę nie wejdziesz.

– Prędzej dałbym go sobie odciąć, niżbym chciał wejść w jakąkolwiek jej dziurę – skłamałem.

Odwróciłem wzrok od dziewczyny i odszedłem, rejestrując jeszcze, że zatrzymała bieżnię i zeszła z niej ze spuszczoną głową. Dobiegł mnie jeszcze dźwięk, którego się nie spodziewałem usłyszeć. Szloch?

– Nie odwracaj się. – Brat popchnął mnie do przodu, powstrzymując przed reakcją.

Laska płakała w jego siłowni, a on to zignorował. A może doznała jakiejś kontuzji?

Cholera! Dlaczego mnie to w ogóle obchodzi?

Odprowadził mnie do samych drzwi, jakby chciał upewnić się, że opuszczę to miejsce. Na zewnątrz wciąż padał ciężki, gęsty deszcz, powodując, że miasto spowiła ciemność, pomimo tego, że był wczesny wieczór.

Kącik moich ust powędrował ku górze, kiedy odwróciłem się na niemal pustą salę siłowni. Deszcz wystraszył wszystkie panienki. Pewnie bały się, że woda zmyje im tynk z twarzy. Tylko jedna się tego nie bała.

Z wściekłością zarejestrowałem fakt, że ta mała zbyt często tego dnia pojawiała się w mojej głowie. Na pewno dlatego, że nikt nie wkurwiał mnie tak jak ona.

– Do jutra, braciszku – rzuciłem i wyszedłem szklanymi drzwiami.

Na szczęście auto stało parę kroków od wejścia, więc nie groziło mi przemoknięcie.

Wsiadłem do wozu, torbę sportową rzuciłem na tylne siedzenie i włożyłem kluczyk do stacyjki. Z kieszeni wygrzebałem gumkę i związałem włosy na czubku głowy.

Uruchomiłem silnik i wycieraczki na najwyższe obroty, kiedy tuż przed maską mojego białego jeepa pojawiła się mała, skulona postać. Jej różowe słuchawki standardowo były wciśnięte na bejsbolówkę. Nałożyła na nie kaptur i zerkając w górę, jakby oceniała, czy deszcz zelżeje, ruszyła nerwowym krokiem.

Nie do końca przemyślałem swój czyn, ale otworzyłem drzwi, a ona niemal na nie wpadła.

Jak można było się spodziewać, uraczyła mnie siarczystym przekleństwem i uderzeniem w blachę.

– Pojebało cię, gościu?! – ryknęła, a potem odsunęła się, żeby zajrzeć do środka. – No tak! Ty! – krzyknęła, gdy zobaczyła mnie za kierownicą.

– Podwiozę cię – zaproponowałem, choć w gruncie rzeczy nie planowałem jej w żaden sposób pomagać. – Zmokniesz.

Rzuciła mi drwiący uśmiech, który był wyraźnie widoczny dzięki światłu padającemu z latarni ulicznej. Pochyliła się lekko, wtykając głowę do środka, oparła dłoń na brzegu mojego fotela, a drugą położyła na zagłówku, po czym bardzo cicho powiedziała:

– Wolałabym umrzeć w cierpieniach na zapalenie płuc, niż wsiąść do twojego cholernego samochodu.

– W takim razie najpewniej tak się właśnie stanie, ty uparta… – zbliżyłem twarz do jej, a nasze nosy dzieliły centymetry – wredna, niezrównoważona, mała psychopatko – wycedziłem.

Widziałem, jak przełknęła ciężko ślinę, a jej usta subtelnie się rozchyliły, jakby zapraszały, żeby ich skosztować. Poruszyła dłonią leżącą tuż obok mojego uda i przypadkiem musnęła paznokciem skórę.

W miejscu, w którym mnie dotknęła, przeszedł mnie dreszcz, jakby raziła mnie prądem.

Spojrzałem w dół, po czym ponownie uniosłem na nią oczy. Tym razem nasze twarze były jeszcze bliżej niż przed chwilą. Poruszyłem się nieznacznie, a moja ręka spoczywająca na kierownicy – jakby żyła własnym życiem i miała inne plany niż ja – chwyciła dziewczynę za kark i przyciągnęła.

Przycisnąłem twarde usta do jej delikatnych warg. Smakowała miętą i wytrawnym winem. W moje nozdrza uderzył ten cholerny zapach zielonego jabłka, doprowadzając moje zmysły do jakiegoś nieokreślonego rozchwiania. Jakby odurzała mnie swoją słodyczą.

Nie odwzajemniła mojego pocałunku. Z jej ust wydobyło się ciche westchnienie, jakby doznawała ulgi, ale już za chwilę się spięła, odepchnęła z niewiarygodną siłą i odsunęła się na tyle, żeby móc zatrzasnąć drzwi. Ostatnie, co zdążyłem zobaczyć, to jej oczy – pełne bólu, a jednocześnie gniewu.

Zamrugałem energicznie, jakbym doznał jakiegoś porażenia, nie rozumiejąc, co się dzieje.

Widziałem jeszcze we wstecznym lusterku, jak ucieka, zasłaniając się torbą sportową, po czym całkowicie zniknęła z mojego pola widzenia.

Wrzuciłem wsteczny bieg, potarłem brodę i odjechałem, nie poświęcając swojej uwagi temu, co przed chwilą odwaliłem.

Jechałem powoli, ponieważ widoczność na drodze była praktycznie zerowa. Zadziwiające, jak zmienna potrafiła być pogoda w Nowym Jorku. Nieprzewidywalna. Ciepła, łaskawa i odświeżająca, żeby za moment stać się surową, zimną i przygnębiającą. Zupełnie jak kobiety. Jak ta jedna kobieta. Dziewczynka.

Zaparkowałem na parkingu podziemnym, włączyłem alarm i skierowałem się do metalowej puszki, która zawiozła mnie na szesnaste piętro wieżowca.

Gdyby nie kasa rodziców, nigdy nie mógłbym sobie pozwolić na mieszkanie w takiej lokalizacji. Może nie był to powód do dumy, ale miałem to w dupie.

Zwłaszcza w chwili, kiedy korzystałem z luksusów, które zapewnił mi spadek.

Rankiem obudziło mnie upierdliwe brzęczenie telefonu. Sięgnąłem po omacku na szafkę nocną i z głową wciśniętą w poduszkę odebrałem połączenie.

– Czego? Jest sobota.

– Nie wiem, co zrobiłeś, ale ci się udało. – Usłyszałem gniewny głos brata.

– Spałem i się nie wyspałem, więc się nie udało – wymamrotałem niezrozumiale.

– Clo nie przyszła.

Kto to, u diabła, jest Clo? I po chuj dzwoni z tym do mnie, budząc mnie o świcie?

– Nie wiem, o kim mówisz. Nara. – Zakończyłem połączenie i z westchnieniem przewróciłem się na plecy.

Nacisnąłem przycisk na pilocie, aby rozsunąć zasłony, czego od razu pożałowałem, gdyż ostre promienie słoneczne wpadające przez ogromną przeszkloną ścianę uderzyły wprost w moje zaspane oczy. Po wczorajszej ulewie nie było śladu.

Nie dość, że bolała mnie dupa, to jeszcze czułem, jakbym miał kaca.

Moralnego na pewno.

Podpowiedział mi to jakiś złośliwy głos z tyłu głowy, a mnie nagle olśniło.

Clo to pewnie ta mała. Nie przyszła rano pobiegać i on myśli, że to z mojego powodu. Roześmiałem się na głos, wstałem ciężko z łóżka i skierowałem się do kuchni. Włączyłem ekspres i poszedłem pod prysznic, żeby się rozbudzić.

Po chłodnej kąpieli, podczas której towarzyszył mi niechciany obraz, osuszyłem ciało grubym ręcznikiem i zawiązałem go wokół bioder. Lubiłem weekendy. Nie dlatego, że byłem leniwy i nie chciałem chodzić do pracy, ale dlatego, że mój służbowy telefon mógł leżeć wyłączony na dnie szuflady i nie dostawałem zbereźnych wiadomości od żony mojego szefa. Wówczas była przykładną żoną i udawała, jak bardzo kocha swojego męża, jednocześnie fantazjując o jego młodych pracownikach. Facet albo był ślepy, albo również udawał.

Wziąłem duży łyk czarnej kawy i pogrążyłem się w myślach, znacznie odbiegających od mojej pracy i pokręconego szefostwa.

Obojętnie, którą drogą moje myśli podążały, dochodziłem do jednego wniosku: mój braciszek miał chrapkę na pyskatą Clo. Clo… Co to w ogóle za imię? Ciekawe, czy była pełnoletnia. Na tę myśl mimowolnie przejechałem kciukiem po dolnej wardze.

– Szlag – rzuciłem pod nosem i zacząłem się zbierać, aby jechać do brata.

Dziś nie będę ćwiczył. Musiałem się rozejrzeć po siłowni, żeby upuścić trochę pary.

Rozdział 7

Claudia

Jednym z moich największych zmartwień tego ranka wcale nie było to, że nie poszłam do siłowni. Nie, to była pestka w porównaniu z tym, że zaczynało mi brakować chusteczek, a lodówka świeciła… No właśnie, było w niej wyłącznie światło, a herbata dziwnym trafem nie chciała się rozmnożyć.

Mieszkałam w cholernym mieście, w którym nie dostarczali zakupów akurat w moją okolicę, więc mogłam ratować się wyłącznie zamówieniem pizzy. Chusteczek i herbaty nie było w zestawie. O lekach na przeziębienie już nie wspominając. Szlag!

Pociągnęłam nosem i przyłożyłam rękę do rozpalonego czoła. Co mnie podkusiło, żeby spacerować w deszczu? Zawsze dbałam o swoje zdrowie, a teraz w przeciągu zaledwie trzech dni nabawiłam się obitych pleców i paskudnego przeziębienia. Gardło bolało mnie, jakby ktoś w ciągu nocy nasypał tam ostrych szpilek. Może gdybym miała nieco więcej rozsądku, a instynkt samozachowawczy działałby u mnie jak u każdego normalnego człowieka, to nie nabawiłabym się choroby.

Czułam, jak zaczyna ogarniać mnie złość, a odpowiedzialnością za ostatnie nieszczęścia pragnęłam obarczyć idiotę, który zaburzył spokój wypracowany przez lata. Między innymi właśnie w siłowni Westona.

Do mojej pustej, pękającej z bólu głowy wpadł genialny pomysł. Poproszę go o pomoc.

Wprawdzie było to ogromne wyzwanie i wymagało ogromnego wysiłku mentalnego, ponieważ nienawidziłam być zależna od kogokolwiek, a poczucie wdzięczności za przysługi wywoływało niemal śmiertelne dreszcze, to jednak byłam w sytuacji podbramkowej. Flo była w pracy, Mark również. Został mi wyłącznie Wes, ponieważ on miał pracowników, którzy mogli zostać na miejscu, podczas gdy on wyrwie się na chwilę.

Im dłużej jednak nad tym myślałam, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to nie był tak genialny pomysł, jak wydawał się na początku.

Wzięłam kilka uspokajających oddechów i wybrałam numer. Po kilku, ciągnących się w nieskończoność sygnałach odebrał.

– Już myślałem, że umarłaś. Nie przyszłaś! – zaczął od razu od wyrzutów.

– Tak właściwie… – zaskrzeczałam nienaturalnie. – To prawie umieram – wydusiłam z wysiłkiem, a szpilki w przełyku wbiły się w moje struny głosowe, potęgując ostry ból.

– Co się stało?! – krzyknął przejęty.

– Przeziębiłam się i… nie mam jak pójść po lekarstwa i zakupy, a moja lodówka i chusteczki… – zaczęłam nieskładnie tłumaczyć, o co mi chodzi.

Mój rozmówca nie zdawał sobie sprawy, ile wysiłku mnie to kosztuje.

– O. Ja. Pierdolę. – Usłyszałam. – Claudia Riley prosi mnie o pomoc! – uniósł głos, jakby chciał oznajmić to całemu światu.

Parokrotnie przeklęłam w duchu, po czym wzięłam kolejny głęboki oddech, żeby nie wybuchnąć i nie opieprzyć Wesa.

– Możesz się nie wydzierać? – wycedziłam. – Boli mnie głowa.

– Poczekaj, tylko zaznaczę ten dzień w kalendarzu i przywiozę ci zakupy. Wyślij mi adres – rzucił i się rozłączył.

Dupek!

Czy nie sama wczorajszego wieczora życzyłam sobie śmierci w mękach? Może warto byłoby jednak czasem przyjąć pomoc, którą ktoś mi oferuje? Przecież nie każdy od razu oczekuje dowodów na to, jak bardzo jestem wdzięczna. Kogo ja chciałam oszukać? Oczywiście, że każdy lubi, kiedy ktoś jest mu dłużny. Drobne przysługi stają się bronią, którą można wykorzystać w odpowiednim dla siebie momencie, aby zażądać za nie zapłaty.

Owinęłam się szczelnie szlafrokiem, który narzuciłam na ramiona, i usiadłam na kanapie. Gorączkowe dreszcze czasem opanowywały moje ciało, osłabiając mnie i sprawiając, że moje powieki stawały się coraz cięższe. Nie miałam siły z nimi walczyć. Wysłałam Wesowi adres, zanim zapadłam w niespokojny sen.

Obudziło mnie łomotanie w drzwi. Wzdrygnęłam się i nerwowo rozejrzałam po pomieszczeniu, upewniając się, że jestem w swoim mieszkaniu, a nie w rodzinnym domu. Rodzinnym – to brzmiało co najmniej absurdalnie. Potrząsnęłam głową, która nie przestawała mnie boleć, a nawet zdawało się, że z każdym ruchem boli mnie bardziej, jakby ktoś włożył ją w imadło i bezlitośnie ściskał.

– Clo! Otwieraj! Bo zaraz wezwę straż, żeby wyważyli drzwi! – roznosił się tubalny głos mojego kolegi.

Poczłapałam, żeby wpuścić go do środka. Uchyliłam skrzydło i wystawiłam głowę.

– Nie miałbyś siły, żeby wyważyć je samodzielnie? – Nie potrafiłam darować sobie drobnej złośliwości. – A kiedy mówię, że jesteście nadmuchani, ale nie macie werwy, to się obrażasz – kontynuowałam docinki i wpuściłam go do środka.

– Zawdzięczasz mi życie – pomachał papierową torbą – więc bądź miła – dokończył z szerokim uśmiechem.

Wypowiedział zdanie, które już zawsze będzie napawać mnie strachem i obrzydzeniem jednocześnie. Udowodnił, że moje twierdzenie, iż każdy jest taki sam, było trafne.

Napięłam się jak struna i zacisnęłam wargi w wąską kreskę, nie mówiąc ani słowa.

Spojrzał na mnie wyczekująco, a kiedy w moich oczach zalśniły łzy, zrozumiał, co właśnie zrobił. Przecież wiedział. Znał moje słabości i bolączki.

Żałowałam, że kiedykolwiek się przed nim otworzyłam. Oficjalnie został wykreślony z listy osób, z którymi lubiłam spędzać czas.

– Cholera! – Zbliżył się do mnie, ale ja cofnęłam się o krok. – Clo, ja… Ja wcale nie miałem tego na myśli. Ja żartowałem! – jęknął.

Bez słowa poszłam po portfel, a kiedy wróciłam, z kamienną twarzą rzekłam:

– Zapłacę ci za zakupy i nie jestem ci nic winna. – Wyjęłam z portmonetki banknot i wcisnęłam mu do ręki. – Mam nadzieję, że wystarczy. Jeśli nie, to wpłacę na konto siłowni – dodałam i odsunęłam się jeszcze bardziej, na odległość, którą uznałam za bezpieczną. – Do widzenia, Weston.

– Clo…

– Wynoś się z mojego domu – szepnęłam, z trudem powstrzymując szloch, który chciał rozerwać mi pierś.

Serce łomotało mi o żebra jak niegdyś. Jak wtedy, kiedy musiałam zamykać swój pokój na klucz, a później uciekać z własnego domu. Z domu, który powinien był być twierdzą dającą poczucie bezpieczeństwa i miłości. Powinien był, a nigdy nie był.

Usłyszałam za plecami szelest, a zaraz potem ciche zamknięcie drzwi. Wypuściłam ze świstem powietrze z płuc, nie mając pojęcia, że w ogóle je wstrzymywałam, po czym opadłam na kanapę.

Towarzyszyło mi uczucie rozczarowania i niesmak. Byłam rozczarowana sobą i swoim zachowaniem sprzed chwili. Odbiłam sobie nieprzepracowane traumy na facecie, który najprawdopodobniej był jedną z niewielu osób, która rzeczywiście chciała zrobić dla mnie coś bezinteresownie. Po chwili te myśli zastąpiły kolejne, zupełnie przeciwne. Nie powinnam usprawiedliwiać przed sobą żadnego mężczyzny. Nigdy.

Niepewnie uniosłam wzrok na pakunek od Wesa. Wstałam ociężale i zajrzałam do środka. Słodycze, herbata, kartonik chusteczek, wędliny, pieczywo, lekarstwa na przeziębienie, na ból gardła i przeciwmigrenowe.

Wyrzuty sumienia ponownie uderzyły we mnie z siłą średniowiecznego tarana, zmiatając mnie z powierzchni ziemi. Byłam po prostu wredną suką, nazwijmy rzeczy po imieniu. Odpychałam od siebie ludzi, bo nie radziłam sobie sama ze sobą. Bo bałam się, że przeszłość może mnie jeszcze kiedyś dosięgnąć.