Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
695 osób interesuje się tą książką
To miało być sielskie lato nad jeziorem…
Josie Preston potrzebuje przerwy od swojego stresującego, pełnego chaosu życia w Nowym Jorku. Idealnym miejscem na naładowanie akumulatorów wydaje się jej Laurel Lake, w którym dorastał jej ojciec. Jego opowieści sprawiły, że Josie wyobraża sobie to miasteczko jako idylliczne i pełne uroku. Kobieta uznaje więc, że nadszedł czas, aby spakować walizki i odwiedzić wreszcie dom, który odziedziczyła po ojcu.
Miasteczko słynie z przyjaznej atmosfery. Josie ma jednak pecha, bo pierwszą osobą, jaką w nim spotyka, jest jej burkliwy sąsiad Fox Cassidy, były hokeista. W dodatku kobieta robi na nim fatalne pierwsze wrażenie, kiedy przypadkowo wjeżdża w jego skrzynkę pocztową. Mimo to mężczyzna przychodzi Josie z pomocą, kiedy okazuje się, że ze względu na stan domu jej pobyt w Laurel Lake nie będzie przypominał beztroskich wakacji.
Z każdym dniem spędzonym u boku Foxa kobieta zaczyna dostrzegać, że pod jego surową maską kryje się ktoś znacznie bardziej skomplikowany i intrygujący, niż początkowo sądziła.
Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
Josie
Cholera.
Zatrzymałam wynajętego forda explorera, wysiadłam i okrążyłam auto. Ze zmarszczonym czołem przyjrzałam się niewielkiemu wgnieceniu na zderzaku. Dobrze, że natrętnemu pracownikowi wypożyczalni udało się mnie namówić na dodatkowe ubezpieczenie. Swoją drogą, skąd się wziął ten pręt? Westchnęłam. Nieważne. Jutro się tym zajmę.
Miałam za sobą wystarczająco długi dzień. W założeniu jedenastogodzinna podróż z Nowego Jorku rozciągnęła się do piętnastu godzin – złapałam gumę, a w kilku stanach utknęłam w korkach. Poza tym Noah, mój były, nieustannie do mnie wydzwaniał i bombardował wiadomościami.
Odwróciłam się, żeby wrócić do auta, ale mój wzrok przykuło coś czerwonego, co wystawało spod tylnej opony.
Czyżby to była… skrzynka na listy…
Trafiony, zatopiony. Chyba udało mi się rozwiązać zagadkę tajemniczego pręta. Podniosłam wzrok na dom, przed którym stałam, i poczułam wahanie. Czy wystarczy, jeśli podejdę z przeprosinami jutro? Doszłam jednak do wniosku, że skoro zamierzam spędzić tu trochę czasu, nie warto źle rozpoczynać znajomości z sąsiadami. Dlatego wyjęłam spod samochodu zmiażdżony kawałek metalu, przemierzyłam podjazd i zapukałam do drzwi.
Gdy te się otworzyły, natychmiast wyleciało mi z głowy, po co tu jestem.
Wow. Powiedzieć, że facet był gorący, to nic nie powiedzieć! Zielone oczy o odrobinę szarym odcieniu, kwadratowa szczęka pokryta seksownym kilkudniowym zarostem oraz idealnie prosty nos. Na dodatek ten imponujący wzrost! Metr dziewięćdziesiąt? Metr dziewięćdziesiąt pięć? Szerokie bary wypełniały całą framugę. Całkiem możliwe, że był to największy mężczyzna, którego widziałam z tak bliskiej odległości. Przez chwilę zastanawiałam się, czy kupował T-shirty w zwykłych sklepach. Noah nosił rozmiar XL, a mężczyzna stojący przede mną wyglądał, jakbym mógł zgnieść mojego byłego jak robaka. Na tę myśl się uśmiechnęłam.
Amerykański Drwal ani myślał odwzajemniać uśmiechu. Skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał znacząco na zniszczoną skrzynkę na listy w moich rękach.
– Masz mi coś do powiedzenia? – Uniósł jedną brew.
– Yyy… – Uniosłam skrzynkę w jego kierunku. Dlaczego? Sama, do cholery, nie wiedziałam. Chyba po prostu musiałam coś zrobić z rękami. – Myślę, że wjechałam w twoją skrzynkę na listy.
– Myślisz?
– Nie, nie… – sprostowałam szybko. – Na pewno w nią wjechałam. Chodziło mi o to, że nie jestem na sto procent pewna, czy to twoja skrzynka.
– Gdzie stała skrzynka, którą skasowałaś?
Odwróciłam się i wskazałam trawnik na końcu podjazdu, którym podeszłam do drzwi tego domu. Sterczał tam samotny pręt.
– Tam.
– I masz wątpliwości, do którego domu należała skrzynka?
– Ja… eee… – Och, ale z niego dupek! Nie musi ze mnie kpić. Różne rzeczy się zdarzają. Na przykład wypadki samochodowe. Tak naprawdę nic takiego się nie stało, przecież odkupię tę skrzynkę. – Tak, wjechałam w twoją skrzynkę na listy. Przepraszam. Za mną długi dzień, a nie jestem najlepszym kierowcą, poza tym jest już ciemno. Próbowałam wjechać tyłem na swój podjazd, no i… Cóż, cofanie nie jest tak proste, jak jazda do przodu.
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Twój podjazd?
Wskazałam dom po prawej.
– Tak, ten.
Zerknął w tamtą stronę.
– Zamierzasz się zatrzymać w tej ruderze?
– Ruderze? – Powiodłam spojrzeniem w ślad za nim, ale lampa na werandzie nie była zaświecona, więc nie mogłam dostrzec zbyt wiele. – Agentka nieruchomości powiedziała, że dom wymaga tylko lekkiego odświeżenia.
Mężczyzna wykrzywił usta w uśmiechu.
– Skoro tak mówisz…
Znakomicie. Nie mogę się doczekać, żeby zajrzeć do środka. Pokręciłam głową.
– Wracając do skrzynki na listy, to oczywiście ją odkupię. Jest do dostania gdzieś w okolicy?
– U Cliftona, w składzie drewna. – Facet wskazał kierunek ruchem podbródka.
– Zajmę się tym z samego rana. Czy mogę ją do tego czasu zatrzymać, żeby na pewno kupić taką samą?
Amerykański Drwal wzruszył ramionami.
– Jak tam sobie chcesz.
– Cóż, w takim razie… – Uniosłam rękę i niepewnie pomachałam na pożegnanie. – No… to do zobaczenia jutro.
Ruszyłam w stronę samochodu. Czułam na plecach jego spojrzenie, ale nie zamierzałam zerkać za siebie. Jednak kiedy dotarłam do samochodu – nadal musiałam wjechać tyłem na własny podjazd – odwróciłam głowę w stronę jego domu, więc zerknęłam, chcąc nie chcąc, na drzwi. Tak jak się spodziewałam, gburowaty olbrzym nadal tam stał, bacznie obserwując moje poczynania. Jeszcze raz niepewnie mu pomachałam, po czym wślizgnęłam się do auta i położyłam resztki skrzynki na listy na fotelu pasażera.
Uruchomiłam silnik i ponownie rzuciłam okiem w stronę domu sąsiada. Taaa. Nadal się gapił.
Wspaniale. Pewnie liczy, że zobaczy coś zabawnego, kiedy będę próbowała wjechać tyłem na podjazd, skoro mu się przyznałam, że nie jestem najlepszym kierowcą. Nie zamierzałam się stresować, więc postanowiłam podjechać do przodu, zawrócić i wjechać przodem. Będę musiała nieść bagaże trochę dalej, ale co mi tam! Tyle że… teraz byłam już porządnie skołowana. Przed chwilą skasowałam skrzynkę na listy, a facet nadal się przypatrywał, więc pod wpływem stresu przez pomyłkę wrzuciłam wsteczny i natychmiast ponownie wjechałam w słupek od skrzynki na listy. Tym razem jego też skasowałam.
Zaciskając powieki, gwałtownie zahamowałam. Kurwa! Kurwa! Kurwa! To całe podążanie za instynktem, które zaczęłam ostatnio praktykować, nie wychodziło mi tak dobrze, jak się spodziewałam.
Poczułam ścisk w gardle i mrowienie w palcach – znaki ostrzegawcze, że zaraz mogę spodziewać się pełnowymiarowego napadu lękowego. Była to absolutnie ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebowałam, więc postąpiłam zgodnie z zaleceniami nowej terapeutki. Zacisnęłam powieki i policzyłam do dziesięciu, jednocześnie skupiając się na oddechu. Jednak kiedy otworzyłam oczy, wcale nie czułam się lepiej, szczególnie gdy zauważyłam, że Amerykański Drwal nadal stoi w drzwiach swojego domu. Poczułam, że powinnam coś powiedzieć, więc otworzyłam okno po stronie pasażera i pomachałam w jego stronę.
– Przepraszam! To też odkupię.
Mój nowy, nieszczególnie przyjazny sąsiad nie odezwał się ani słowem. W tym momencie byłam już raczej pewna, że nie zostaniemy przyjaciółmi, więc nie zamierzałam się nim specjalnie przejmować. Wrzuciłam właściwy bieg, jeszcze raz się upewniłam, że nie wsteczny, po czym zdjęłam stopę z hamulca, obróciłam się i wjechałam na podjazd wiodący do domu obok. Tym razem – co za miła odmiana – nie spowodowałam żadnej katastrofy.
Jednak kiedy światło reflektorów oświetliło mój nowy dom (który w myślach nazywałam „domem z dala od domu”) i wreszcie mogłam mu się porządnie przyjrzeć, zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam przed sobą kolejnej porażki.
O nie!
Dwa okna zabite dyktą, zwisające krzywo drzwi od garażu, okiennice albo wyrwane, albo ledwo się trzymające na obluzowanych zawiasach. Tego nie zmieni żadna ilość głębokich oddechów. Skoro dom wyglądał tak z zewnątrz, to ciekawe, co czeka mnie w środku… Lampka nad drzwiami była stłuczona, więc wysiadając z auta, zostawiłam włączone reflektory, żeby coś widzieć.
Wsunęłam klucz do zardzewiałego zamka, który nie odbiegał swoim stanem od reszty domu, więc nie wiem, skąd moje zaskoczenie, kiedy nie udało mi się otworzyć drzwi. Kilka razy szarpnęłam za klamkę. Miałam wrażenie, że zamek ustąpi, jeśli zadziałam bardziej stanowczo. Dlatego tym razem użyłam więcej siły, przekręcając klucz, i faktycznie… coś drgnęło. Och, jednak się udało!
Trzask!
Zamknęłam oczy. Proszę, proszę, żeby tylko nie był złamany. Oczywiście, że był.
Cholera.
Cholera.
Cholera, cholera, choleeeera!!!
I co ja teraz, do diabła, zrobię?
Przyjrzałam się uważnie domowi. Może okna na parterze nie są zamknięte? A może uda mi się oderwać dyktę zasłaniającą, jak zakładałam, wybite szyby? Przez dziesięć minut chodziłam wokół budynku, próbując otworzyć każde znajdujące się w moim zasięgu okno. Jednak był to jeden z tych dni, kiedy nic nie szło po mojej myśli, więc moje starania spełzły na niczym. Wróciłam do auta i włączyłam długie światła, żeby przyjrzeć się wyższej kondygnacji. Wypatrzyłam, że trzecie okno po lewej na piętrze chyba było uchylone. Zastanawiałam się, czy nie wjechać na trawnik, żeby stanąć na dachu samochodu, ale wydawało mi się, że i tak będę za nisko. Może powinnam zadzwonić po ślusarza? Jednak kiedy ostatni raz to zrobiłam, facet pojawił się po ponad trzech godzinach, choć działo się to w tętniącym życiem Nowym Jorku, a nie w sennej mieścinie. W tym momencie marzyłam tylko o tym, żeby znaleźć się w łóżku.
Przygryzając wargę, zerknęłam na dom Amerykańskiego Drwala. Facet nie był najsympatyczniejszym sąsiadem, ale przecież potrzebowałam tylko drabiny. Instynkt podpowiadał mi, że to jest najprostsze rozwiązanie, a skoro to instynkt wpakował mnie w te tarapaty, uznałam, że równie dobrze może mnie z nich wyciągnąć. Z tą myślą przełknęłam resztki dumy, powlokłam się z powrotem do drzwi domu obok, wzięłam głęboki oddech i zapukałam.
Chłop jak dąb znowu mi otworzył i, co wcale mnie nie zdziwiło, nawet nie raczył się przywitać.
– Witaj ponownie! – zaświergotałam odrobinę zbyt radośnie. – Czy mogłabym pożyczyć drabinę?
Zmarszczył brwi.
– Po co ci drabina?
Wskazałam na swój dom.
– Wygląda na to, że wpadłam jak śliwka w kompot. Klucz złamał się w zamku. – Na dowód tych słów uniosłam wciąż przymocowane do breloczka resztki klucza. – Widzisz? Nie mam zapasowego. Na parterze wszystkie okna są pozamykane, ale wydaje mi się, że na piętrze jedno jest uchylone. Jeśli pożyczysz mi drabinę, raz–dwa się tam wdrapię i za pięć minut ją odniosę.
Facet gapił się na mnie przez dobre dziesięć sekund. Następnie bez słowa mnie minął i ruszył przed siebie. Nie miałam pojęcia, czy to oznacza, że powinnam za nim iść, ale tak właśnie zrobiłam. Drwal wstukał kod na klawiaturze przy wejściu do garażu i brama zaczęła się unosić. Dał nura do środka i po chwili wyłonił się z drabiną.
– Od frontu czy z tyłu? – burknął niechętnie.
– Yyy… od frontu.
Oparł drabinę na ramieniu i pomaszerował przez trawnik w kierunku mojego domu. Podreptałam za nim.
– Nie musisz jej nieść. Dam sobie radę.
Małomówny mężczyzna tylko obrzucił mnie spojrzeniem, nawet nie zwalniając kroku.
– No tak… Wygląda na to, że jednak ją zaniesiesz – mruknęłam pod nosem.
Gdy stanęliśmy pod moim domem, nowy sąsiad podniósł głowę i przebiegł wzrokiem po oknach na piętrze. Kiedy zlokalizował to otwarte, oparł drabinę o pokryty drewnianym gontem dach i zaczął się wspinać.
Najwyraźniej w tym też zamierzał mnie wyręczyć…
Przyglądałam mu się z dołu, w milczeniu podziwiając opięty dżinsami, zgrabny tyłek. Może i mieszało mi się w głowie po długiej podróży, ale nie mogłam przestać myśleć o tym, jak ćwierćdolarówka odbiłaby się od tych jędrnych pośladków. Nagle nabrałam ochoty na soczystą, dojrzałą brzoskwinię.
Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tych absurdalnych myśli, a tymczasem Amerykański Drwal – znany również jako Brzoskwinia – otwarł uchylone okno i wślizgnął się do środka. Dwie minuty później stał w drzwiach wejściowych.
Odetchnęłam z ulgą.
– Baaardzo ci dziękuję.
Nie ruszając się ani o krok, potężny mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi – najwyraźniej była to jego ulubiona poza – i spojrzał na mnie z góry.
– Skąd mam wiedzieć, że masz prawo tu przebywać? – zapytał.
– Ja… yyy… jestem właścicielką tego domu, więc…
Zmrużył oczy.
– Kiedy go kupiłaś? Nie widziałem tabliczki, że jest na sprzedaż.
– Nie kupiłam go, tylko odziedziczyłam. Piętnaście lat temu, kiedy umarł mój ojciec.
– W takim razie kim była ta starsza pani, która tutaj mieszkała?
– Lokatorką. Mama wynajęła dom po śmierci taty. Miałam wtedy tylko trzynaście lat.
– Co się z nią stało?
– Z panią Wollman? W zeszłym miesiącu przeprowadziła się do domu opieki. Nie była już w stanie zająć się sobą i domem.
– Na to wygląda… – Zerknął przez ramię. – Kiedy ostatni raz widziałaś to miejsce?
– Właściwie to nigdy. To moja pierwsza wizyta w Laurel Lake.
Drwal jeszcze raz rzucił okiem za siebie.
– Kogo wynajęłaś do przeprowadzenia remontu?
Zmarszczyłam brwi.
– Kogo wynajęłam…? Nikogo. Pomyślałam, że sama zajmę się remontem podczas pobytu tutaj.
Kącik ust mu drgnął, jakby próbował stłumić uśmiech.
– Interesujący pomysł.
Może i skasowałam jego skrzynkę na listy, a on przyniósł drabinę i wspiął się po niej, żebym mogła się dostać do własnego domu, ale nie zamierzałam pozwolić na to, by ten seksowny dupek się ze mnie nabijał. Podparłam się pod boki i zmrużyłam oczy.
– Co w tym takiego interesującego, że sama się zajmę własnym domem?
W tej chwili już całkiem nie krył rozbawionego uśmiechu.
– To, że ten dom potrzebuje nieco więcej niż odmalowania i kilku nowych poduszek.
Teraz naprawdę mnie wkurzył!
– W takim razie spieszę z wyjaśnieniem, że jestem prawdziwą złotą rączką. Poza tym mam dyplom inżyniera. – Nie wspomniałam, że po prawdzie jestem inżynierem po farmacji.
– Skoro tak mówisz…
– Może w takim razie ja ci podziękuję za dzisiejszą pomoc, a ty pozwolisz mi wejść do mojego własnego domu?
Dupek odwrócił się bokiem, tak żebym mogła przejść, ale nadal stał w progu. Zebrałam całą swoją pewność siebie, uniosłam podbródek, wyprostowałam plecy i ze wszystkich sił starałam się zignorować ciarki, które mnie przeszły, kiedy się prześlizgnęłam obok niego, żeby znaleźć się we wnętrzu budynku.
Amerykański Drwal włączył światło. Obiecałam sobie, że cokolwiek zobaczę, zachowam pokerową twarz, żeby nie dać mu satysfakcji. Jednak widok, który roztoczył się przed moimi oczami, sprawił, że natychmiast zapomniałam o swoim postanowieniu. Gwałtownie nabrałam tchu.
O.
Mój.
Boże.
Zamrugałam oczami, mając nadzieję, że wyobraźnia płata mi figle. A może to zły sen? Za mną długi dzień, a ja jestem bardzo zmęczona, więc być może weszłam do tego uroczego domku i ucięłam sobie drzemkę w jego przytulnym wnętrzu… Ale nie, to nie był sen. Połowa kuchni – a nie była to wcale mała kuchnia – wypełniona była sięgającymi sufitu stosami gazet. Druga połowa, jak zauważyłam po chwili, była w nie lepszym stanie. Pomalowane na kolor morskiej zieleni drzwiczki szafek zwisały z zawiasów. Na wyłożonej kafelkami ścianie brakowało połowy kafelków, a w zlewie kranu. A to było tylko to, co zauważyłam na pierwszy rzut oka.
Opadła mi szczęka. „Dom wymaga tylko lekkiego odświeżenia”… Tak to ujęła agentka nieruchomości. Zwieńczone łukiem drzwi prowadziły do salonu, a mnie podkusiło, żeby przez nie zerknąć, wskutek czego aż zakręciło mi się w głowie. Salon wyglądał tak samo źle, o ile nie gorzej, co kuchnia. Nie było sufitu ani ścian! Nie było nawet cholernych regipsów! Tylko deski i splątane kłęby drutów. Co gorsza, również w tej części domu zalegały tajemnicze sterty. W pierwszej chwili myślałam, że to kolejne gazety, ale kiedy podeszłam, żeby się lepiej przyjrzeć, zrozumiałam, że się mylę.
– Czy to… kasety wideo?
Chyba nie spodziewałam się, że otrzymam odpowiedź. Byłam tak oszołomiona, że na śmierć zapomniałam o Amerykańskim Drwalu, więc aż podskoczyłam, słysząc jego donośny głos.
– Tak.
Jedno słowo. Właściwie jedna pieprzona sylaba. A jednak nie umknęło mi jego rozbawienie. Miałam za sobą naprawdę długi dzień i więcej mi nie było trzeba. Zawrzało we mnie, miałam wrażenie, że zaraz eksploduję, gdy ruszyłam stanowczym krokiem w stronę tego palanta.
Stanęłam przed nim i dźgnęłam go palcem w pierś.
– Myślisz, że to zabawne, co? Tak właśnie myślisz, prawda? – Wkurzyło mnie, że choć byłam na niego naprawdę wściekła, to i tak zarejestrowałam, jak twarda jest jego pierś. Jak cholerna murowana ściana. Ale nie… po prostu nie. Zmusiłam się, żeby to zignorować i kontynuowałam: – Jechałam tu przez piętnaście godzin, z trudem przebijając się przez korki. Mój telefon nie przestawał bzyczeć jak jakiś pieprzony komar, złapałam gumę, a klimatyzacja w wynajętym samochodzie padła. Wjechałam w twoją durną skrzynkę na listy, potem klucz złamał się w drzwiach. Musiałam płaszczyć się przed gburowatym sąsiadem, żeby pożyczył mi drabinę, bo bez niej nie dostałabym się do środka. A kiedy wreszcie mi się to udało, okazało się, że dom jest w ruinie, a starsza pani, która w nim mieszkała, była nałogową zbieraczką. Jakby tego było mało, jakby taki gówniany dzień miał nie wystarczyć, żeby całkowicie mnie dobić, to jeszcze ty dobrze się bawisz w momencie, gdy naprawdę mam już dość. – Cofnęłam palec, po czym raz za razem wbijałam go w twardą jak pień dębu pierś, każdym dźgnięciem akcentując kolejne słowo. – Mam… – Dziab. – Już… – Dziab. – Dość! – Dziab. – Jesteś… – Dziab. – Beznadziejny.
Przynajmniej udało mi się zetrzeć mu z twarzy ten irytujący uśmieszek. Choć nie odezwał się ani słowem. Tylko stał, gapiąc się na mnie. Po jakiejś minucie wreszcie zapytał:
– Będziesz tu nocować?
Szeroko otwarłam oczy.
– Oczywiście, że będę tu nocować! – wrzasnęłam. – Gdzie, do cholery, miałabym iść?
Przyglądał mi się jeszcze chwilę, po czym odwrócił się i wyszedł. Myślałam, że mam go już z głowy, ale usłyszałam trzask otwieranych drzwi auta. Dziesięć sekund później Amerykański Drwal pojawił się w drzwiach, niosąc moje walizki.
Odebrało mi mowę, tak samo jak po przejściu progu tego domu. Mężczyzna położył bagaże w kuchni, po czym ponownie zniknął. Wrócił po chwili, tym razem przyniósł dmuchane łóżko, które ze sobą przywiozłam, oraz pudło. Położył te rzeczy obok pozostałych bagaży rozstawionych w kuchni i wyszedł. Zrobił jeszcze dwie takie rundki, aż wreszcie spojrzał mi w oczy i krótko skinął głową.
– Spokojnej nocy.
I już go nie było, drzwi się za nim zatrzasnęły.
Oniemiała rozejrzałam się po domu. Co tu się, do cholery, wydarzyło przez ostatnie piętnaście minut?
Rozdział 2
Josie
– Dzień dobry! Czy można zamówić transport zakupionych towarów?
Siwiejący mężczyzna z plakietką informującą, że ma na imię Sam, uśmiechnął się do mnie.
– Pewnie, że tak. Gdzie trzeba dowieźć?
– Mniej więcej półtora kilometra stąd, na Rosewood Lane.
– Nie ma problemu. Być może uda mi się nawet załatwić transport na dzisiejsze popołudnie, jeśli pani chce.
– Och, byłoby wspaniale! Dziękuję panu bardzo.
– Czy już pani wie, co trzeba będzie dostarczyć?
– Mam listę, głównie chodzi o płyty gipsowo-kartonowe, artykuły żelazne i takie tam, ale pomyślałam, że przejdę się jeszcze po sklepie i może wpadnie mi w oko coś, o czym zapomniałam.
Sprzedawca kiwnął głową.
– Proszę się nie spieszyć. Jestem Sam. Za mniej więcej pół godziny mam przerwę, ale wcześniej zajrzę do pani, żeby sprawdzić, czy jest już pani gotowa do złożenia zamówienia.
Właśnie takiej gościnności się spodziewałam, kiedy przyjechałam do Laurel Lake, zamiast powitania, które zgotował mi gburowaty sąsiad. Przynajmniej nie widziałam go przez ostatnie dwa dni. Wczoraj podeszłam do niego, by powiedzieć, że już zamówiłam nową skrzynkę na listy, ale go nie zastałam.
W świetle dnia mogłam się dokładniej przyjrzeć jego domowi. Skrzynki z kwiatami, ładne firanki, wieniec na drzwiach – aż zaczęłam się zastanawiać, czy mieszka z nim Pani Drwalowa. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że to on sam zadbał o te wszystkie dekoracje.
Gdy tak przechadzałam się alejkami marketu budowlanego, w kieszeni zadzwonił mi telefon. Zaczęłam go nerwowo szukać, spodziewając się, że na ekranie znowu zobaczę imię byłego. Jednak spotkała mnie miła niespodzianka – to była Nilda, kobieta, która właściwie zastępowała mi matkę. Rozluźniłam się i odebrałam.
– Hej, Nildo!
– Hej, kochanie! Co u ciebie?
– Wszystko dobrze.
– Jak ci się mieszka w najmilszym miasteczku Ameryki?
– Hm… Jak na razie jest interesująco. Jezioro jest zachwycające, tchnie niezmąconym spokojem. Po mojej stronie znajdują się tylko domy mieszkalne, a po przeciwnej – chronione grunty państwowe, więc jeśli staniesz na brzegu, masz wrażenie, że otacza cię wyłącznie przyroda. Widzisz tylko wielkie jezioro i ogromne stare drzewa.
– Brzmi bosko.
– Bo tak jest. Przynajmniej na zewnątrz. Wewnątrz… nie do końca. Wygląda na to, że lokatorka była zbieraczką, poza tym dom praktycznie jest w rozsypce. Wczoraj przez cały dzień zapełniałam kontener na śmieci, a i tak nie pozbyłam się jeszcze wszystkich gazet i kaset wideo.
– Żartujesz? Chyba nie zdecydowałaś się tam zatrzymać?
Fakt, biorąc pod uwagę stan domu, powinnam poszukać innego lokum, ale nie chciałam, żeby Nilda się martwiła.
– Nie jest tak źle. Po prostu czeka mnie odrobinę więcej pracy, niż się spodziewałam.
– W takim razie dobrze się złożyło, bo moja dziewczynka jest najpracowitszą osobą pod słońcem.
Uśmiechnęłam się.
– A ty jak się czujesz? Poszłaś już do lekarza w sprawie bólu pleców?
– Właśnie się wybieram.
– Tak samo mówiłaś kilka lat temu, kiedy bolał cię brzuch. Skończyło się na tym, że lekarz zobaczył cię dopiero, kiedy pogotowie zabrało cię z domu z pękniętym wyrostkiem. Czy mam zadzwonić do mamy, żeby cię pogoniła?
Niewiele było rzeczy zdolnych wzbudzić zainteresowanie powszechnie szanowanej doktor Melanie Preston, ale zdecydowanie uwielbiała dręczyć ludzi, którzy nie chcieli się zająć własnym zdrowiem.
Nilda westchnęła.
– Umówię się na wizytę, obiecuję. Skoro już mowa o doktor Preston… Rozmawiałaś z nią po wyjściu ze szpitala?
– Nagrała mi się na sekretarkę, ale jeszcze nie oddzwoniłam.
– Na pewno się o ciebie martwi.
– Gdyby się o mnie martwiła, odwiedziłaby mnie w szpitalu – odparłam z goryczą.
Nilda nie odpowiedziała. Znałam ją od dwudziestu pięciu lat, a ona w tym czasie nie powiedziała ani jednego złego słowa na moją matkę, nawet jeśli ta wyraźnie sobie na to zasłużyła. I to nie tylko dlatego, że matka była jej pracodawczynią. Szczerze wątpiłam, czy Nilda kiedykolwiek powiedziała coś nieprzyjemnego na czyjkolwiek temat. Była najmilszą, obdarzoną największym sercem kobietą na świecie. Tak wiele jej zawdzięczałam.
– Opowiedz mi o mieszkańcach Laurel Lake – poprosiła Nilda. – Czy zasłużyli sobie na miano najsympatyczniejszych w Ameryce?
Natychmiast przyszła mi do głowy osoba, która zdecydowanie nie przyczyniła się do zdobycia tego zaszczytnego tytułu – i to przez siedemnaście lat z rzędu. Z drugiej strony przez ostatnie czterdzieści osiem godzin myślałam o nim trochę za często. Czas zapomnieć o Panu Gburowatym. Nie zamierzałam pozwolić na to, żeby jeden nieciekawy typek zniweczył idylliczną wizję miasteczka, którą pielęgnowałam przez większość życia.
– Nie spotkałam jeszcze wielu ludzi – przyznałam. – Ale facet w markecie budowlanym jest naprawdę słodki, a kobieta w kawiarni podarowała mi wczoraj kubek, kiedy się dowiedziała, że jestem tu nowa.
Rozmawiałam z Nildą przez kwadrans, spacerując po działach urządzeń elektrycznych i grzejników i wybierając różne produkty, o których nie pomyślałam, tworząc listę zakupów. Skończyło się na tym, że opowiedziałam jej o swoim sąsiedzie, choć obiecywałam sobie, że o nim zapomnę. Zanim się rozłączyłyśmy, przypomniałam jej, żeby się umówiła do lekarza, choć byłam pewna, że za kilka dni będę musiała w tej sprawie zadzwonić do matki. Właściwie to nie zdziwiłabym się, gdyby Nilda nie zadzwoniła do lekarza właśnie dlatego, żebym musiała skontaktować się z Melanie. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak jej zależało, żebym utrzymywała kontakt z matką, ale wiedziałam, że intencje ma dobre. Kiedy skończyłyśmy rozmawiać, odszukałam Sama.
– Jestem gotowa, żeby złożyć zamówienie – powiedziałam, podając mu listę.
Sam uważnie ją przestudiował.
– Nasi ludzie dostarczają towar na podjazd. Jeśli nie planuje pani od razu wykorzystać płyt gipsowo-kartonowych i drewna, proponowałbym dorzucić kilka metrów brezentu. Według prognozy w najbliższych dniach możemy się spodziewać przelotnych opadów.
– O, dobrze wiedzieć! Może pan dodać brezent do mojego zamówienia?
Sam mrugnął do mnie.
– Robi się. I wyślę z pani towarem George’a. Jeśli będzie pani potrzebowała pomocy z wniesieniem czegoś, chętnie to zrobi. Niektóre chłopaki są leniwe i zasłaniają się regulaminem.
– Dziękuję.
Sam uniósł podkładkę do pisania i przejrzał jakieś papiery.
– Możemy to pani dostarczyć dzisiaj między trzynastą a szesnastą. Jeżeli nie będzie pani w domu, towar zostawimy na podjeździe.
– W porządku. Ale na pewno będę w domu. Czekam również na dostawę łóżka. – Skrzywiłam się. – Myślałam, że wystarczy mi materac, ale moje plecy się zbuntowały. Cóż, nie jestem już nastolatką.
Sam się uśmiechnął.
– To jest nas dwoje.
Kilka godzin później ze słuchawkami w uszach oglądałam nagranie na YouTubie instruujące, jak samodzielnie zamontować regipsy, kiedy stół kuchenny nagle zaczął się trząść. Wyjęłam jedna słuchawkę z ucha i rozejrzałam się, ale nadal nie miałam pojęcia, co się dzieje. Dopóki nie rozległo się głośne: „Łup! Łup!”. Podskoczyłam w miejscu. Jezu. To na pewno facet z dostawą, ale po co tak agresywnie dobija się do drzwi?
Wkrótce zrozumiałam, skąd ta wrogość, bo gdy otworzyłam drzwi, zobaczyłam Amerykańskiego Drwala. Miał srogą minę i zaciśnięte wargi. Postanowiłam powitać go równie przesadzoną miną, tyle że wyrażającą radość.
Uśmiechnęłam się od ucha do ucha, prezentując komplet perlistobiałych zębów.
– Cześć, sąsiedzie! Cudownie cię widzieć.
Mruknął coś pod nosem, ale nic z tego nie zrozumiałam.
– O co chodzi? – przyłożyłam rękę do ucha. – Nie zrozumiałam twojego warknięcia.
Rzucił mi gniewne spojrzenie.
– Czekasz na dostawę?
– Owszem. Dlaczego pytasz?
– Ponieważ zostawili twoje szpeje na moim podjeździe.
– Co ty mówisz? – Opadła mi szczęka. – To niemożliwe.
Przecisnęłam się koło wielkiego jak dąb chłopiska, które najwyraźniej lubiło tarasować drzwi, i wlepiłam wzrok w jego podjazd. Rzeczywiście, leżały tam moje zakupy. Po dostawczaku nie było śladu.
– Nie wiem, dlaczego to zrobili. Całe popołudnie czekałam na tę dostawę.
Amerykański Drwal zamachał mi przed nosem żółtą fakturą.
– A ja chyba się domyślam.
– O co chodzi? – Szybkim ruchem wyjęłam mu z ręki dokument i poszukałam wzrokiem adresu. – Rosewood Lane czterdzieści cztery. Podałam właściwy adres.
– Czy aby na pewno?
– Tak.
Mężczyzna uniósł podbródek, celując nim w drugi koniec kuchni. Nie miałam pojęcia, co może mi wskazywać w moim własnym domu, by udowodnić, że to on ma rację. Jednak kiedy sens jego ruchu do mnie dotarł, zrobiło mi się słabo.
Jego zgnieciona skrzynka na listy…
Skrzynka na listy z wymalowanym z boku numerem: 44.
Cholera jasna.
– Ja… – Spuściłam głowę. – Zawaliłam.
– Tak myślisz?
– Przez ostatnie dwa dni tak często przechodziłam koło tej skrzynki, że mój mózg musiał nieświadomie zapamiętać ten numer. – Zdumiona pokręciłam głową. – Zaraz się tym zajmę.
– Niby jak?
– O to się nie martw. Za godzinę twój podjazd będzie pusty.
W odpowiedzi Pan Wesołek tylko zadarł podbródek, po czym odwrócił się i ruszył w kierunku swojego domu. Nagle coś przyszło mi do głowy.
– Hej, Drwal!
Zatrzymał się, ale nie odwrócił.
– Masz na myśli mnie?
Zamknęłam oczy. Cholera.
– Przepraszam, ja… yyy… Jak właściwie masz na imię?
– Na pewno nie tak.
– A jak?
– Fox.
– Fox? To skrót od Foxtona, Foxwella czy czegoś takiego?
– Po prostu Fox.
– Okej, niech będzie. W takim razie, po prostu Foxie, czy dałeś napiwek kierowcy? Tak sobie myślę, że to nie jego wina, że podjechał pod niewłaściwy dom, więc powinien dostać napiwek.
Amerykański Drwal – a raczej Fox – nadal stał tyłem do mnie. Dopiero teraz odwrócił się w moją stronę i pokręcił głową.
– Gdybym widział, jak wyładowują towar na moim podjeździe, to czy nie powiedziałbym im, że to nie ten adres?
– Och. – Zrobiło mi się głupio. – Przepraszam, nie pomyślałam…
– To akurat nic nowego.
Powoli zaczynałam mieć go dość.
– Nie musisz być taki niegrzeczny! Każdemu mogło się zdarzyć.
Fox spokojnie ruszył w stronę swojego domu, a ja postanowiłam zachować się bardzo dojrzale i pokazałam mu język.
– Widziałem – oznajmił, będąc już w połowie drogi.
Serio? Co, do diabła… Czy ten dupek ma drugą parę oczu z tyłu głowy? Założę się, że byłyby zielonkawe i otoczone czarnymi rzęsami, tak jak te na jego wiecznie skrzywionej gębie… Zresztą nieważne. Chwyciłam tenisówki, szybko wsunęłam w nie stopy i ruszyłam w stronę domu sąsiada, żeby przytargać swoje zamówienie pod właściwy adres.
Nie zdawałam sobie sprawy, ile tego nakupiłam, dopóki nie zobaczyłam wszystkiego z bliska. Cała sterta badziewia na wielkiej drewnianej palecie.
– Super… – mruknęłam pod nosem, schylając się po pierwszą paczkę.
Niestety źle oceniłam nie tylko ilość zamówionego towaru, ale również jego wagę. Jedna płyta musiała ważyć ponad dwadzieścia kilogramów, poza tym była o wiele większa ode mnie. Nie było szans, żebym ją podniosła, więc chwyciłam ją z jednej strony i zaczęłam ciągnąć przez trawnik. Pokonałam w ten sposób kilka metrów, kiedy nagle ciężar zniknął. Pan Pomocny podniósł płytę i trzymając nad głową, ruszył szybkim krokiem w stronę mojego podjazdu, jakby to, co niósł, było lekkie jak piórko. Musiałam truchtać, żeby za nim nadążyć.
– Nie potrzebuję pomocy – zapewniłam.
– Gdzie to położyć?
– Yyy… Chyba na podjeździe. Garaż jest pełen rzeczy należących do poprzedniej lokatorki.
– Zanosi się na deszcz.
– Mam plandekę.
– Potrzebujesz też palety, inaczej materiały zamokną od spodu.
– Och… Paleta jest na samym spodzie.
– Czyli w tym momencie nie będzie z niej większego pożytku, prawda?
Racja. Ze zmarszczonym czołem rozejrzałam się dookoła, jakbym liczyła na to, że na moim trawniku w magiczny sposób pojawi się drewniana paleta.
– Moja ciężarówka powinna być otwarta – burknął Fox. – Pilot do garażu jest na osłonie przeciwsłonecznej. W garażu znajdziesz kilka palet opartych o ścianę po lewej stronie.
– Okej. – Pobiegłam do garażu, podczas gdy gburowaty sąsiad czekał na mój powrót z płytą w rękach.
Wcale się nie zdziwiłam, że w jego garażu panuje idealny porządek, a palety znajdują się dokładnie tam, gdzie powiedział. Pospieszyłam z powrotem i położyłam paletę na środku podjazdu.
Fox ułożył na niej płytę, po czym skierował się w stronę stosu materiałów budowlanych na swoim podjeździe.
– Pozwól mi przynajmniej pomóc – wydyszałam, kiedy go dogoniłam. – Będzie łatwiej, jeśli będziemy nosić te płyty razem.
Pokręcił głową, nawet nie patrząc w moją stronę.
– Nie, nie będzie.
Schylił się, ale tym razem podniósł nie jedną, a dwie płyty. Nie chciałam, żeby odwalił za mnie całą robotę, więc też chwyciłam kolejną płytę i zaczęłam ją ciągnąć przez trawę. Kiedy dotarłam do podjazdu, Fox zdążył już pokonać tę trasę dwa razy, za każdym razem biorąc po dwie płyty! I nawet się, cholera, nie spocił.
Piętnaście minut później olbrzymi stos materiałów budowlanych znajdował się już na właściwym miejscu. Fox wskazał dłonią mój dom.
– Zatrudniłaś już ekipę? – zapytał.
– Nie. Zamierzam sama się tym zająć.
– Masz duże doświadczenie w montowaniu płyt gipsowo-kartonowych?
– Nie, ale oglądam nagrania na YouTubie, żeby się nauczyć. To chyba wcale nie jest takie trudne.
– No tak. YouTube. – Uśmiechnął się złośliwie. – Życzę powodzenia.
Zmrużyłam oczy.
– Masz jakiś problem, do cholery?
– Oprócz rozwalonej skrzynki na listy i sterty gratów, których nie zamawiałem, na podjeździe, kiedy właśnie chciałem zaparkować?
Wywróciłam oczami.
– Zawsze tak marudzisz?
– Nie marudzę, tylko stwierdzam fakty.
– Nie znasz mnie. Dlaczego zakładasz, że nie poradzę sobie z remontem?
– Żeby zamontować regipsy, najpierw trzeba je podnieść.
Obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem.
– Wiesz, że mieszkańcy tego miasteczka słyną z życzliwości?
– A ty wiesz, że dobrych sąsiadów powinno się widzieć, ale nie słyszeć? Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy.
– Tak się mówi o dzieciach, nie o sąsiadach. – Otarłam pot z czoła, przy okazji zauważając, że na jego głupim czole nadal nie pojawiła się nawet kropelka. – A poza tym dlaczego, do cholery, nawet się nie spociłeś, dźwigając to wszystko?
– Bo ćwiczę.
Wyrzuciłam ramiona w górę.
– Sugerujesz, że ja nie ćwiczę?
Fox szybko zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym spojrzał mi prosto w oczy.
– Tego nie powiedziałem.
Reakcja mojego ciała na to stwierdzenie całkowicie wytrąciła mnie z równowagi.
– Nieważne – prychnęłam. – Dziękuję, że pomogłeś mi to przynieść.
– Nie ma za co. – Znacząca pauza. – Ponownie.
Chciałam po prostu w sympatyczny sposób zakończyć naszą rozmowę, ale jego „Ponownie” mi to uniemożliwiło. Ten człowiek najwyraźniej nie potrafił być miły.
– Wspaniałego dnia – rzuciłam ze sztucznym do bólu uśmiechem.
Fox, jak to miał w zwyczaju, odwrócił się i bez słowa ruszył w swoją stronę. Kto tak robi? Odchodzi bez choćby kiwnięcia głową czy pomachania na do widzenia. Ktoś, kogo absolutnie nie potrzebuję w swoim życiu!
Zerknęłam na maszerującego po trawniku sąsiada. Co za dupek! Mój wzrok ześlizgnął się na dżinsy opinającego jego pośladki. Ale… powiedzmy sobie wprost… dupek ze świetnym tyłkiem.
Rozdział 3
Fox
– Jezu Chryste… – wymamrotałem sam do siebie. – Co ona, do cholery, znowu wyrabia?
Nie powinienem był w ogóle patrzeć w kierunku jej domu, ale ciekawość wzięła górę. Do tego stopnia, że aż zatrzymałem cholerną ciężarówkę i wlepiłem wzrok w wielkie okno wykuszowe należące do mojej nowej sąsiadki – szalonej sąsiadki. Drobna, ale obdarzona gorącym temperamentem blondynka próbowała utrzymać równowagę na krześle, które stało na innym krześle, jednocześnie grzebała przy tym w kuchennej lampie. Mógłbym od razu wyciągnąć komórkę i wybrać numer alarmowy, bo było niemal jasne, co się wydarzy za jakieś pięć sekund.
Zachwiała się, próbując sięgnąć jeszcze wyżej, a mnie serce skoczyło do gardła. Gwałtownym ruchem otwarłem drzwi ciężarówki, gotowy wyskoczyć, wtargnąć do jej domu i siłą zdjąć ją z tej niestabilnej konstrukcji. Jednak w tym momencie światło zamigotało, a ona triumfalnie wyrzuciła pięść do góry. Zeszła na dół, a ja wreszcie wypuściłem z piersi długo wstrzymywane powietrze, zatrzasnąłem drzwi i dodałem gazu, zanim miałem okazję stać się świadkiem, jak realizuje swoje kolejne durne pomysły.
W drodze do pracy jak zwykle przystanąłem w Palarni Kawy u Rity. Przedtem lokal nazywał się po prostu U Rity, ale właścicielka zdecydowała się go przemianować i nadać mu przyciągającą japiszony nazwę „palarni kawy”, kiedy kilka lat temu przeprowadziła gruntowny remont tego miejsca. Teraz zakwaterowani w miejscówkach z Airbnb młodzi ludzie, którzy – zwabieni przydomkiem Najsympatyczniejszego Miasteczka Ameryki – pojawili się tu w poszukiwaniu czegoś, co tak naprawdę nie istnieje, bez mrugnięcia okiem płacili dodatkowe półtora dolara za zdecydowanie zbyt drogą kawę z palarni.
– Dzień dobry – kiwnąłem głową.
– Jak się miewasz, słodziutki? – powitała mnie Rita. – Zamawiasz to, co zwykle?
– Tak.
– Czarna kawa i nudny tost z pełnoziarnistego pieczywa, już się robi. – Wcisnęła kilka guzików na kasie. – Kiedy wreszcie uda mi się namówić cię na spróbowanie czegoś innego? Moje koktajle mocy są przepyszne. Jestem jak czarodziejka. W ogórkowo-jabłkowym koktajlu mocy nawet nie wyczujesz jarmużu.
– Nie przepadam za zmianami.
Rita zniknęła na zapleczu, po czym wróciła z moim standardowym zamówieniem: owiniętym w folię tostem i czarną kawą.
– Słyszałam, że masz nową sąsiadkę. Może się zaprzyjaźnicie, co?
Miasteczko powinno nosić przydomek nie najsympatyczniejszego, a najbardziej wścibskiego w całej Ameryce.
– Nowymi przyjaciółmi jestem zainteresowany mniej więcej tak samo jak koktajlami mocy. – Wyciągnąłem rękę. – Czy mogę już dostać swoje śniadanie?
Rita cmoknęła z dezaprobatą.
– Masz szczęście, że twoja mama jest urocza, a z ciebie jest przystojniak, bo inaczej nie tolerowalibyśmy tutaj takich manier, Foxie Cassidy.
Krótko skinąłem głową i rzuciłem piątaka na ladę.
– Ja również życzę ci miłego dnia, Rito.
Kiedy dotarłem na miejsce, moja pożal się Boże ekipa siedziała w klimatyzowanej przyczepie. Wycelowałem palcem w Portera, moją prawą rękę, który przysiadł na rogu biurka mojej asystentki.
– Dlaczego jesteście tutaj zamiast robić swoje? – warknąłem.
Porter posłał mi jeden z tych swoich łobuzerskich uśmieszków, na który leciały panienki, ale ja miałem w dupie jego chłopięcy urok.
– Jeszcze nie ma ósmej. Właśnie opowiadam Opal o przyszłej pani Tobey. Byłem wczoraj na randce i wpadłem po uszy, mówię ci!
Minąłem go i zająłem miejsce przy swoim biurku.
– Nadal jesteśmy na etapie pielęgniarek?
Porter Tobey pracował u mnie od trzech lat. W pierwszym roku miał zajawkę na nauczycielki pracujące w szkołach podstawowych – spotykał się tylko z nimi i mówił, że traktują go po macierzyńsku i są na nim całkowicie skupione. Rok numer dwa należał do stewardes, co trochę komplikowało sprawy, bo nasza mieścina znajduje się czterdzieści pięć minut od najbliższego lotniska. Jednak chłopak był zdeterminowany i spędzał mnóstwo czasu w barach na lotnisku, taszcząc ze sobą pustą walizkę, żeby wyglądać jak podróżny. Stewardesy kręciły go, ponieważ, dla odmiany, nie były na nim całkowicie skupione – powiedział, że kręci go ich odświeżająca niezależność. Teraz przyszła kolej na pielęgniarki. Tych było w Laurel Lake całkiem sporo. Zastanawiałem się, czy ta zmiana nie miała przypadkiem związku z długą drogą na lotnisko i wysoką ceną benzyny.
– Pielęgniarki są takie ciepłe i troskliwe. – Westchnął.
– A co powiesz na panie w urzędzie pracy? Jakie są? Bo wszystko wskazuje na to, że wkrótce będziesz miał okazję spędzić z nimi trochę czasu… – wskazałem dwoma palcami na drzwi – …jeśli natychmiast nie zabierzesz stąd tyłka i nie weźmiesz się do roboty.
Porter wstał.
– Wiesz, pani mojego serca ma wiele przyjaciółek pielęgniarek. Mógłbym ją poprosić, żeby zaprosiła którąś z nich, i wybralibyśmy się na podwójną randkę. Może wtedy pozbyłbyś się tego paskudnego humoru, w którym jesteś ostatnio… Znaczy się… od jakichś trzech lat.
– Wypad!
Porter pospiesznie opuścił przyczepę, zostawiając mnie samego z Opal.
Pokręciła powoli głową.
– Powinieneś być milszy dla tego chłopaka. On we wszystkim próbuje cię naśladować.
– Ma dwadzieścia siedem lat, czyli jest tylko o sześć lat młodszy ode mnie. Nie jest już chłopakiem.
– Stracił ojca w tak młodym wieku. Teraz ty jesteś dla niego wzorem.
– I dobrze odgrywam swoją rolę, wpajając mu etykę pracy. – Wskazałem na drukarkę. – A jeśli już o pracy mowa, to czy mogłabyś mi wydrukować specyfikację zlecenia od Franklina?
Opal spojrzała na zegarek.
– Najpierw zadzwonię do mamy. Możesz sobie tyranizować Portera i zmuszać go do rozpoczynania pracy przed czasem, ale ja się ciebie nie boję.
W ten sposób przez następne dziesięć minut miałem przyjemność przysłuchiwać się, jak Opal omawia z mamą jej haluksy. Punkt ósma skończyła rozmowę, wcisnęła kilka klawiszy na klawiaturze komputera, a drukarka zaczęła wypluwać papier. Nasze biurka były od siebie oddalone najwyżej o trzy metry. Opal podeszła do mnie z plikiem kartek.
– Dzień dobry, szefie! Proszę, to specyfikacja zlecenia od Franklina.
– Dziękuję – burknąłem.
Zacząłem czytać dokumenty, które mi wręczyła, ale Opal nie ruszała się z miejsca. Cierpliwie czekała, aż podniosę wzrok. Z westchnieniem opuściłem kartki.
– Tak?
Uśmiechnęła się.
– Słyszałam, że masz nową sąsiadkę. Ma na imię Josie.
– Jezu Chryste! Czy jest jeszcze ktoś, kto o tym nie wie?
– Reuben ze stacji benzynowej mówi, że jest bardzo ładna.
Blond włosy, jasnoniebieskie oczy i skóra wyglądająca tak delikatnie, że nie umiem przestać się zastanawiać, jaka jest w dotyku. Jednak nie miałem zamiaru dzielić się tymi spostrzeżeniami z największą miejscową plotkarą, więc tylko obojętnie wzruszyłem ramionami.
– Nie zauważyłem.
– To naukowczyni, wiesz?
– Jesteś pewna, że mówimy o tej samej sąsiadce?
– Mieszka w domu pani Wollman, tej starej zbieraczki.
Ściągnąłem brwi.
– Skąd wiesz, że była zbieraczką?
– Wszyscy w miasteczku o tym wiedzieli. – Opal przejrzała mi się uważnie. – Najwyraźniej oprócz ciebie. Tak czy siak, ślicznotka jest panią doktor. Nie taką, do której idziesz, kiedy źle się czujesz albo złamiesz nogę, ale taką, która zajmuje się badaniami naukowymi. Ma odpowiedzialną pracę: opracowuje nowe leki dla jednej z firm farmaceutycznych.
Hm, w tej sytuacji mogłem tylko mieć nadzieję, że z pigułkami radzi sobie lepiej niż z remontem.
– Brawo.
– A Frannie z poczty mówi, że pani doktor przekierowała korespondencję do Laurel Lake na sześćdziesiąt dni, nie na stałe.
– Czy Frannie uważa, że zasady ochrony danych osobowych klientów poczty jej nie dotyczą? A może również otwiera rachunki i listy innych ludzi, żeby potem rozsiewać o nich plotki?
– Dostaje kartki na Boże Narodzenie od Josie. To znaczy Frannie, nie poczta. Choć, rzecz jasna, docierają do niej właśnie drogą pocztową…
Zmarszczyłem brwi.
– Czy one się znają?
– Nie. Frannie poznała ją, kiedy kilka dni temu pani doktor przyszła odebrać swoją korespondencję.
– A jednak dostaje od niej kartki na Boże Narodzenie?
– Nie tylko na Boże Narodzenie, ale również na Wielkanoc i Święto Dziękczynienia. Wymieniają się pocztówkami w każde święta.
– Chyba czegoś tutaj nie łapię. Nie znają się, a jednak wysyłają sobie kartki z życzeniami?
– No tak.
– Jak to się stało?
– Sama dokładnie tego nie rozumiem. Ale Frannie mówi, że to trwa od dziesięciu lat. Wygląda na to, że do naszej placówki pocztowej kilka razy w roku przychodzi kilkaset kartek z tym samym adresem zwrotnym. Doktor Josie wysyła wiele pocztówek mieszkańcom Laurel Lake.
Wywnioskowałem z tego, że Opal nie dysponuje kilkoma kawałkami tej układanki. W łańcuchu wymiany informacji musiało brakować kilku ogniw. Tak czy siak, w tym momencie czekała na mnie robota.
– O której przychodzi dostawa płytek?
Opal jak zwykle mnie zignorowała.
– Rachel z supermarketu powiedziała, że Josie nakupiła mnóstwo jedzenia na zapas. Wygląda na to, że nie jest z tych, które nie jedzą glutenu, za to przepada za węglowodanami.
Podrzuciłem papiery, które trzymałem w rękach.
– Serio? Co to, kurwa, ma być? Czy wy, ludzie, zbieracie się na jakichś tajnych spotkaniach, żeby omawiać nowo przyjezdnych i osoby opuszczające to miasto? Założyliście ukryte kamery, żeby przypadkiem nic wam nie umknęło?
– Odwrotnie niż ty, niektórzy z nas są naprawdę życzliwi i chcą się co nieco dowiedzieć o ludziach, którzy się tu pojawiają.
– A nie chodzi przypadkiem o to, że omawiacie życie innych, ponieważ nie macie własnego? – Poruszyłem palcami, naśladując chodzenie. – A teraz powiedz mi, o której będzie dostawa płytek.
...
Dochodziło wpół do siódmej, kiedy w drodze do domu zatrzymałem się, żeby kupić coś na kolację. Gospoda Laurel Lake Inn była eleganckim miejscem, przynajmniej jak na standardy naszego miasta; tutaj nie siadało się do stołu w zakurzonych dżinsach i brudnych roboczych butach, które miałem na sobie. Za to podawali tu owinięte w bekon polędwiczki z pesto. Na samą myśl o tym daniu ciekła mi ślinka, więc raz na tydzień zamawiałem je na wynos. Zwykle wcześniej dzwoniłem, żeby kolacja już na mnie czekała, ale dzisiaj zostawiłem komórkę w biurze, więc przyjechałem tu prosto z budowy.
– Hej, Syl! Poproszę polędwiczki z tłuczonymi ziemniakami.
– Już się robi, Fox! Mamy dzisiaj spory ruch, ale sprawdzę, czy ktoś nie zamówił polędwiczek, a jeśli tak, to zapakuję ci tę porcję. Najwyżej klient chwilę dłużej poczeka. – Puściła do mnie oko.
– Dzięki, byłbym wdzięczny.
Sylvia zniknęła w kuchni, więc pomyślałem, że w oczekiwaniu na jej powrót wstąpię do baru i napiję się zimnego piwa. Wszedłem do środka, ale nie zdołałem przejść nawet trzech kroków, kiedy dostrzegłem znajomą blondynkę. Josie może i była marnym kierowcą i nie mogła udźwignąć więcej niż dwa kilogramy, ale trudno było oderwać od niej wzrok. Na mój widok zmarszczyła czoło, na co odpowiedziałem uśmiechem.
Choć w restauracji panował ruch, przy barze oprócz mnie i Josie siedziały tylko dwie osoby. Dziewczyna miała przed sobą talerz z jedzeniem i coś, co wyglądało na lampkę wina. Przysiadłem na stołku barowym i zamówiłem piwo, starając się nie patrzeć w jej stronę. Nie wyszło. Mój wzrok ześlizgnął się na jej trzymającą kieliszek lewą rękę, a konkretnie na palec serdeczny. Nie było na nim pierścionka. Poprzednio też to zauważyłem.
Josie odezwała się, nie podnosząc wzroku.
– Słyszałam, że grałeś w NHL. To prawda?
– Kto ci to powiedział?
– Ta miła pani na poczcie.
No jasne. Typowy sposób działania Frannie. Rzucała ci coś ciekawego na zachętę, a następnie kawałek po kawałku wyciągała z ciebie informacje na temat twojego życia, a robiła to tak sprytnie, że nawet nie wiedziałeś, co się dzieje. Już dawno to zauważyłem.
– Ta miła pani z poczty to plotkara, która uwielbia wtykać nos w nie swoje sprawy.
– Mam rozumieć, że nie grałeś w hokeja?
– Grałem.
Spojrzała na mnie z uśmiechem.
– Wiem. Wygooglowałam cię, kiedy tylko o tym usłyszałam.
– W takim razie po co pytasz, skoro już znasz odpowiedź?
Wzruszyła ramionami.
– Byłeś dobry?
– A co, internet ci tego nie powiedział?
– W artkule, który przeczytałam, była mowa o tym, że byłeś w drużynie olimpijskiej.
– Ilu znasz gównianych zawodowych sportowców, którzy dostali się do drużyny olimpijskiej?
– W ogóle nie znam żadnych gównianych zawodowych sportowców.
Musiałem się uśmiechnąć. Bystrzacha z niej. Na dodatek ładna. Ale wyglądała również na kobietę, która wymaga od faceta sporo zachodu. Te trzy czynniki składały się na kombinację, od której ostatnio trzymałem się z daleka. Dlatego w milczeniu popijałem piwo.
– Zamawiasz coś do jedzenia czy przyszedłeś tylko na piwo? – zapytała kilka minut później.
– Zamówiłem na wynos.
– Mają tu naprawdę dobre jedzenie.
Przytaknąłem.
– Najlepsze w całym Laurel Lake. Możesz mi wierzyć, często jem na mieście.
– Nie lubisz gotować?
– Nienawidzę zmywać. Wolę kupić coś gotowego w drodze do domu.
– Ja uwielbiam gotować. To mnie relaksuje. Ale piekarnik w moim domu jest zepsuty. Był wypełniony gazetami sprzed ośmiu lat, więc wydaje mi się, że pani Wollman też nie przepadała za gotowaniem. Jutro mają mi dostarczyć nowy sprzęt.
Pojawiła się Sylvia i położyła mi rękę na ramieniu.
– Jedzenie jest gotowe, Fox.
– Dzięki. Już idę.
Chętnie bym jeszcze został, żeby się dowiedzieć, co jeszcze pani doktor lubi robić, ale to właśnie był sygnał, że czas najwyższy się zbierać. Wyszperałem dychę z kieszeni i położyłem na barze, po czym pomachałem do barmana.
– Smacznego – powiedziała Josie.
– Nawzajem. O której powinienem się spodziewać jutro dostawy?
Zmarszczyła swój uroczy mały nosek.
– Dostawy?
– Nowego piekarnika. Chyba że tym razem udało ci się podać właściwy adres…
Rzuciła mi szybkie spojrzenie spod zmrużonych powiek.
– Zabawne. Wydaje mi się, że tym razem nie będziesz musiał nic przenosić.
Spojrzałem jeszcze raz w jej migdałowe oczy i omiotłem spojrzeniem nadąsane różowe usteczka. Szkoda, pomyślałem.
– Dobrej nocy, doktorku.
– Tobie też. Czekaj… Skąd wiesz, że mam tytuł doktora?
Puściłem do niej oko.
– Plotki wędrują we wszystkich kierunkach.
Rozdział 4
Josie
Zostałam stałą klientką Lowell’s, małego, ale dobrze zaopatrzonego marketu budowlanego w mieście. Sam zawsze pamiętał, jak mam na imię, i pytał, jak idzie remont, a kasjer dał mi wczoraj kupon z dwudziestoprocentową zniżką. Dzisiaj była sobota, więc – choć dzień był deszczowy – ruch był większy niż zwykle. Większość klientów wyglądała raczej na osoby prywatne niż na członków ekip budowlanych, którzy tu dominowali w dni powszednie. Stałam w kolejce, przeglądając coś w telefonie, kiedy ktoś poklepał mnie w ramię.
– Przepraszam… Czy to przypadkiem nie ty zamieszkałaś ostatnio przy Rosewood Lane?
Odwróciłam się i zobaczyłam kobietę na oko zaraz po sześćdziesiątce, w jaskrawym makijażu oraz w jeszcze bardziej bijącym po oczach kombinezonie z szortami w kolorze jaskrawego różu.
– Tak, to ja. Skąd o tym wiesz?
Kobieta się uśmiechnęła.
– Zgadłam. Moja przyjaciółka opowiedziała mi, jak wyglądasz i… Cóż, to małe miasteczko, nie jest trudno wypatrzyć kogoś nowego. – Wyciągnęła rękę. – Jestem Opal Rumsey. Wydaje mi się, że mój szef jest twoim sąsiadem.
– Fox?
Kiwnęła głową.
– Ale nie uprzedzaj się do mnie. Nie każdy, kto pracuje w Cassidy Construction, jest takim gburem jak on.
Parsknęłam cichym śmiechem.
– Miło cię poznać, Opal. Jestem Josie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Rozdział 5
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 6
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 7
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 8
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 9
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 10
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 11
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 12
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 13
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 14
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 15
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 16
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 17
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 18
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 19
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 20
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 21
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 22
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 23
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 24
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 25
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 26
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 27
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 28
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 29
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 30
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 31
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 32
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 33
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 34
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 35
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 36
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział 37
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
What Happens at the Lake
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Joanna Pawłowska
Redakcja: Katarzyna Sarna
Korekta: Martyna Tondera-Łepkowska
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Maurizio Montani
Model: Simone Curto
Copyright © 2024. WHAT HAPPENS AT THE LAKE by Vi Keeland
Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz–Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Gabriela Iwasyk, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-023-6
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka