Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna przygód fascynująca opowieść o obdarzonej niezwykłymi zdolnościami młodej
dziewczynie wplątanej w sieć intryg
Królestwu zagraża wielkie niebezpieczeństwo. Uciekinierka z domu, Talia, zostaje
odnaleziona przez magiczną, podobną do konia istotę. Jest nią Rolan - towarzysz o
niewyobrażalnych możliwościach. Wybrał Talię z grona wielu, by została uczniem w Kolegium
Heroldów i wstąpiła do elitarnej gwardii królowej Selenay. Podczas gdy Talia doskonali swe
umiejętności, wokół niej zawiązuje się sieć intryg, dojrzewa uknuty spisek...
Gdy Talia zostaje pasowana na Osobistego Herolda Królowej, spełnia w ten sposób jedno
ze swoich najśmielszych marzeń, ale jednocześnie na jej barki włożone zostały poważne
obowiązki. Talia doskonale wie, że nie wolno jej igrać swoimi nadzwyczajnymi umiejętnościami i
darami, bo mogłoby to ją i Valdemar drogo kosztować. Okazuje się, że Królowa i następczyni tronu,
Elspeth, osaczone są siecią dyplomatycznych knowań, które mają doprowadzić do ich zguby…
„Porywająca lektura… Książka sprawia, że czytelnik całkowicie identyfikuje się z młodą
bohaterką, podążając wraz z nią od jednej przygody do następnej. Klasyka fantasy!”.
„Fantasy Review”
TOM ZAWIERA ZAMKNIĘTĄ TRYLOGIĘ ZE ŚWIATA VALDEMARU:
• STRZAŁY KRÓLOWEJ
• LOT STRZAŁY
• UPADEK STRZAŁY
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1286
Książka dedykowana
Marion Zimmer Bradley i Lisie Waters,
które wciąż powtarzały mi,
że mogę to zrobić...
Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi, co, jak się zdawało, nie przyciągało uwagi siedzącej pod drzewem dziewczynki. Trzynastoletnie mniej więcej dziecko należało — sądząc z prostego odzienia — do jednej z zamieszkujących Grody Granicznej Krainy Valdemaru, pobożnych i wiernych surowym obyczajom rodzin, osiadłych tu ledwie od dwóch pokoleń. Jej ubranie, jak każdego dziewczęcia z Grodu, składało się z prostych, brązowych bryczesów i długiej tuniki z rękawami. Niesforne brązowe loki przycięto krótko, daremnie próbując poskromić je stosownie do przyjętych obyczajów. Dla kogoś znającego ten lud przedstawiałaby dziwny widok, gdyż zajęta czesaniem niebarwionej wełny — którą wcześniej własnoręcznie czyściła — jednocześnie czytała. W Grodzie jedynie kilka dziewcząt posiadło tę sztukę i żadna nie robiła tego dla przyjemności. Był to przywilej od wieków zastrzeżony dla mężczyzn i chłopców. Przeznaczeniem kobiet nie była nauka! Dziewczę przy lekturze — nawet ślęczące równocześnie nad czymś, co uchodziło niewieście — było tak nie na miejscu jak purpurowa sójka zabłąkana w stadzie wron.
Gdyby w tej chwili ktokolwiek mógł odgadnąć jej myśli, przekonałby się, iż większym jest jeszcze odszczepieńcem, niż wskazywałoby na to jej zainteresowanie książkami.
W ciemności Vanyel był tylko niewyraźnym kształtem u jej boku. Noc była bezksiężycowa, jedynie słabe światło gwiazd sączyło się poprzez gałęzie krzewów cykuty, pod którymi leżeli ukryci. Choć byli tak blisko siebie, że przesunąwszy dłoń ledwie o ułamek cala, mogłaby go dotknąć, jego obecność zdradzał jedynie słabiutki odgłos oddechu. Zachowywała ciszę, ale w ryzach trzymały ją tylko trening i dyscyplina; zwykle w takich okolicznościach trzęsłaby się cała, głośno przy tym dzwoniąc zębami. Odbijający się od śniegu nikły blask gwiazd wystarczał, by mogli zobaczyć, jak szlakiem biegnącym przełęczą nadciąga śmiertelne niebezpieczeństwo dla Valdemaru.
Poniżej półki skalnej, na której leżeli, wąskim przesmykiem pomiędzy Dellcrag i górą Thurlos kroczyła armia Sług Mroku. Byli niemal tak milczący jak obserwująca ich para. Zdradzało ich jedynie skrzypienie śniegu, z rzadka trzask łamanej gałęzi, cichutkie pobrzękiwanie zbroi lub końskiej uprzęży. Dyscyplina, z jaką ciągnął ów pochód, budziła jej zachwyt i przerażenie. Jakże załoga malutkiej placówki Straży Granicznej mogła marzyć o stawieniu czoła tym wojownikom, którzy byli zarazem magami?! Czyż nie dość, że było ich stokroć więcej? Nie byli to prości barbarzyńcy, łatwi do pokonania choćby dzięki temu, że nikogo spośród siebie nie potrafili uznać za przywódcę. Nie, ci wojownicy podporządkowali się żelaznej woli wodza — i nie był on gorszy od żadnego dowódcy Valdemaru — a w swych szeregach mieli tylko doświadczonych i wyszkolonych żołnierzy.
Patrzyła jak w transie na sunące szeregi. Drgnęła przestraszona, kiedy dłoń Vanyela lekko dotknęła jej karku. Pociągnął ją delikatnie za rękaw. Zachowując ostrożność, posłusznie wypełzła spod krzewów.
— I co teraz? — wyszeptała, kiedy od Sług Mroku bezpiecznie oddzieliły ich masywne, skaliste występy na krawędzi półki.
— Jedno z nas musi zawiadomić Króla, podczas gdy drugie zagrodzi im drogę u wylotu przełęczy...
— Na czele jakiej armii? — zapytała, a ze strachu w jej głosie pojawił się ton zjadliwego sarkazmu.
— Zapominasz, siostrzyczko, że ja nie potrzebuję armii... — Raptowny błysk z wyciągniętej ręki Vanyela wydobył z ciemności jego ironiczny uśmiech, na mgnienie oblewając biały mundur niesamowitym, niebieskawym światłem.
Zadrżała. Zawsze jej się wydawało, że w ponurych rysach jego twarzy skrywa się cień grzechu, a teraz, w niebieskawej poświacie wyglądały one demonicznie. Vanyel rzucał na nią czar, w którym było coś chorobliwego. Ten człowiek był niebezpieczny. W niczym nie przypominał łagodnego towarzysza jej życia, barda Stefena. Niewykluczone, że był ostatnim i — jak powiadali niektórzy — najlepszym magiem Heroldów. Armia Milczących Sług zniszczyła pozostałych, jednego po drugim. Jedynie Vanyel był na tyle potężny, by oprzeć się ich zjednoczonej mocy. Ona, w której duszy także tliła się iskierka magii, prawie namacalnie odczuwała na sobie jego moc, nawet jeśli nie posługiwał się nią.
— Razem z moim Towarzyszem możemy sprostać tysiącu tych panów nad wiedźmami — ciągnął zawadiacko. — Prócz tego przez wylot przełęczy nie przeciśnie się naraz więcej jak trzech mężów obok siebie. Z łatwością możemy ich tam powstrzymać. A przy tym życzę sobie, by Stefen znalazł się jak najdalej stąd. Nas dwóch Yfandes by nie udźwignął, lecz ty jesteś tak lekka, że Evalie z łatwością was uniesie.
Schyliła głowę, poddając się jego woli.
— Nie podoba mi się to...
— Wiem, siostrzyczko, ale w tobie tli się płomyczek cennej magii, a Evalie potrafi być naprawdę śmigła. Im prędzej wyruszysz, tym prędzej sprowadzisz pomoc.
— Vanyel... — Dotknęła jego dłoni okrytej futrzaną rękawicą. — U... uważaj na siebie...
Nagle zlękła się bardziej o niego niż o własną osobę. Kiedy Król obarczył go tą misją, Vanyel wyglądał, jakby postradał rozum, jak człowiek, który zobaczył własną śmierć.
— Na tyle, na ile to tylko będzie możliwe, siostrzyczko. Przysięgam, nie porwę się na nic, do czego nie zostanę zmuszony.
Nim serce zabiło, siedziała mocno w siodle Evalie, galopującej niczym wicher przyobleczony w końskie kształty. Za plecami czuła obejmującego ją w pasie barda Stefena. Współczuła mu. Evalie była dla niego obcym stworzeniem, nie potrafił dostosować się do rytmu końskiego kroku i wisiał niezdarnie uczepiony siodła, podczas gdy ona czuła się jak zrośnięta w jedno ze swoim Towarzyszem, i spływała na nią magia, odbierana jedynie przez Heroldów.
Galopowali jak oszalali, na złamanie karku. Gdy przejeżdżali pod drzewami, ich konary — niczym piszczele kościotrupa — próbowały ich schwycić, ściągnąć z grzbietu Evalie. Lecz zwinny jak łasica Towarzysz zawsze wywijał się przypominającym pazury gałęziom.
— Milczący Słudzy... — Stefen krzyczał jej wprost do ucha — ...muszą wiedzieć, że ktoś pędzi po pomoc, gdyż ożywiają te drzewa przeciw nam!
Zrozumiała, gdy Evalie uniknęła kolejnej pułapki, że Stefen miał rację. Drzewa istotnie poruszały się jakby z własnej woli, a nie tylko targane wichurą. Sięgały przed siebie zgłodniałe, gniewne. Na karku poczuła gorące tchnienie mrocznej magii, jak cuchnący oddech zwierzęcia żywiącego się padliną. Oczy Evalie szeroko otwierał nie tylko strach. Wiedziała, że Towarzysz także czuje oddziaływanie tajemnych mocy.
Przynagliła Evalie i Towarzysz przyspieszył jeszcze kroku. Jego szyja i boki pieniły się od zamarzającego niemal natychmiast potu. Wydawało się, że konary drzew chłoszczą z bezsilnego rozczarowania i wściekłości, gdy wypadli na skraj kniei. Przed nimi, prosto jak strzelił, rozpościerała się droga do stolicy. Evalie prawie przefrunęła ponad powalonym gigantem puszczy, by z triumfalnym rżeniem stanąć na ubitym trakcie...
Talia zamrugała, nagle wyrwana z uroku, który rzuciła na nią książka. Zagubiła się w tym śnie na jawie, utkanym specjalnie dla niej przez opowieść, teraz jednakże marzenie ulotniło się bezpowrotnie. Z oddali ktoś wołał ją po imieniu. Szybko poderwała głowę, odrzucając spadające na oczy niesforne loki. Nieopodal drzwi rodzinnego domu dostrzegła kanciastą postać odzianej na ciemno Keldar, Pierwszej Żony. Stała sztywno wyprostowana, zwinięte w pięści dłonie wsparła na biodrach, a bijąca z jej postury surowość wskazywała, że oczekuje odpowiedzi Talii, nie grzesząc przy tym nadmiarem cierpliwości.
Talia westchnęła żałośnie. Zebrała wełnę oraz druciane szczotki, zamknęła oprawiony w płótno, podniszczony tomik i odłożyła na bok kamienie, którymi przyciskała strony, gdy miała ręce zajęte pracą. Starannie zaznaczyła stronę cennym skrawkiem wstążki, chociaż wiedziała, że i bez niej nie miałaby kłopotu z odnalezieniem właściwego fragmentu. Keldar nie mogła wybrać gorszej chwili: Herold Vanyel był osamotniony, otoczony Sługami Ciemności, nikt nie wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo prócz jego Towarzysza i barda Stefena. Znając Keldar, upłyną godziny, zanim będzie mogła powrócić do opowieści, może stanie się to dopiero nazajutrz. Keldar była biegła w wynajdywaniu niezliczonych zajęć, byle tylko odebrać Talii przyjemność czerpaną z czytania, przyjemność, na którą niegdyś sama z ociąganiem przyzwoliła. Keldar była jednak Pierwszą Żoną, jej głos rozstrzygał we Dworze, trzeba było mu ulegać albo cierpieć za nieposłuszeństwo.
Talia odpowiedziała na wezwanie z pokorą, jaką tylko mogła z siebie wykrzesać. Książeczkę razem z czesaną i nieczesaną wełną oraz wrzecionem ostrożnie włożyła do koszyka z wieczkiem. Wędrowny handlarz, od którego dostała ją przed tygodniem, wielokrotnie zapewniał, że dla niego nie ma już żadnej wartości. Dla niej, jako że była to jedna z trzech książek, które posiadała i — co ważniejsze — jedyna dotąd nieprzeczytana, była skarbem. Tego popołudnia na godzinę została przeniesiona w nieznany świat Heroldów i Towarzyszy, świat przepojony magią i pełen przygód. Powrót do dnia powszedniego, codziennego kieratu, widoku kwaśnej miny Keldar był bolesnym zawodem. Starannie rozpogodziła czoło, w nadziei że zdoła skryć niezadowolenie, i pochmurna, z koszykiem w ręce z wolna ruszyła drogą do Dworu. Jednak obserwując twardniejące rysy twarzy Pierwszej Żony, miała niemiłe uczucie, że pomimo starań nie wyprowadzi Keldar w pole.
Oznaki buntu nie uszły uwagi Keldar, widoczne mimo wysiłków dziewczynki. Były one dostatecznie wyraźne dla kogoś doświadczonego w radzeniu sobie z dziećmi: lekkie powłóczenie nogami, posępny wzrok. Usta Keldar zacisnęły się niedostrzegalnie. Trzynaście lat, a mimo to wciąż stara się zrzucić jarzmo, które sami bogowie nałożyli na jej barki! Doskonale, to się zmieni, i to wkrótce. Niedługo zabraknie jej czasu na głupie opowieści, na marnotrawstwo czasu.
— Przestań się tak gapić spode łba, dziecko! — prychnęła Keldar, a jej wąskie wargi wygięły się z pogardą. — Nie wzywają ciebie na chłostę!
W przeszłości niejednokrotnie nakazywała karę cielesną, by zmienić zachowanie Talii. Bicie jednak na niewiele się zdawało, a tylko wywoływało słabe protesty ze strony Matki Męża. Lecz przecież z woli bogów dziecko miało być posłuszne, i jeśli potrzebna była chłosta, by je do tego przymusić, to człowiek używał ręki — surowo, na ile było trzeba, modląc się, by tym razem lekcja zapadła w pamięć! Niewykluczone, że ona, Keldar, nie była dostatecznie surowa. W takim razie, jeśli tak było istotnie, sytuacja ta wkrótce miała się zmienić.
Obserwowała, jak dziecko niechętnie wlecze się ścieżką, wzbijając stopami obłoczki pyłu. Keldar wiedziała, że jej surowość wobec Talii graniczy z niesprawiedliwością. To dziecko wyprowadzało ją z równowagi. Komu przyszłoby do głowy, że taka uległa i powolna istota jak Bessa może wydać na świat tak zbuntowany ogryzek jak ten? Dziewczynka zachowywała się czasami jak dzikie, krnąbrne i nieposkromione zwierzę. Jakże Bessa mogła odważyć się na urodzenie takiego wyrzutka?! I pomyśleć tylko, że na dodatek wykazała taki brak wyczucia i umarła przy porodzie, składając obowiązek wychowania noworodka na barki pozostałych żon!
Talia była tak bardzo niepodobna do swojej rodzonej matki, że Keldar nasunęły się na myśl opowieści o odmieńcach. To dziecko przyszło na świat w wigilię nocy świętojańskiej, w czasie od dawna znanym z tajemnych powiązań. Z wyglądu niewiele przypominała krzepkiego, wysokiego blondyna, jakim był jej ojciec, ani pulchnej, jasnowłosej, zmarłej matki... Ale to były przesądy, a na przesądy nie było miejsca w życiu mieszkańców Grodu. „To dlatego, że ona ma w sobie podwójną dawkę uporu”, zawyrokowała w myślach Keldar. „Ale nawet najkrnąbrniejszy dąbczak daje się zgiąć. Zgiąć albo złamać”. A jeśli do osiągnięcia tego celu brakowało Pierwszej Żonie potrzebnych środków, pośród mieszkańców Grodu znajdą się tacy, którym uda się tego dokonać.
— Dalejże, dziecko! — ponagliła, kiedy Talia natychmiast nie odpowiedziała. — A może myślisz, że powinnam szpicrutą nadać żwawości twoim krokom?
— Tak, pani, to znaczy nie, pani! — odparła Talia tak naturalnie, jak tylko mogła. Wygładzała przód swojej tuniki nerwowymi, spoconymi dłońmi, próbując przybrać minę pełną szacunku i uległości.
„Dlaczego jestem wzywana?”, głowiła się, przepełniona obawami. Wiedziała z doświadczenia, że takie wezwania rzadko oznaczały coś przyjemnego.
— W takim razie wejdź. Nuże, do środka! Nie zmuszaj mnie, bym zmarnowała całe popołudnie, stercząc przed wejściem!
Zimna twarz Keldar nie zdradzała, co chowa w zanadrzu. Całą swoją postacią, od ciasno upiętych i zawiniętych włosów do starannie zawiązanego fartucha, Keldar sprawiała wrażenie osoby panującej nad wszystkim. Była prawdziwym ucieleśnieniem Pierwszej Żony — na co często zwracała uwagę. W jej obecności Talia zawsze czuła się onieśmielona i za każdym razem — bez względu na to, jak starannie przygotowywała się do spotkania — miała wrażenie, że rzeczywiście jest rozpuszczoną, nieporządną dziewczyną. Chcąc jak najszybciej przemknąć obok władczej postaci Pierwszej Żony, Talia potknęła się o próg. Keldar zareagowała poniżającym, gardłowym chrząknięciem i Talia poczuła, że się rumieni. W niewyjaśniony sposób Keldar zawsze udawało się sprawić, że zachowywała się jak niezdara i popełniała najgorsze błędy. Przywołała resztki opanowania i wśliznęła się do sieni. W pozbawionym okien korytarzu panował głęboki mrok. Chętnie przystanęłaby i pozwoliła oczom przywyknąć do ciemności, gdyby nie obecność posępnej, następującej jej na pięty Keldar. Posuwała się po omacku, czując pod stopami zniszczoną, drewnianą podłogę, żywiąc nadzieję, że nie potknie się ponownie. Nagle, wkroczywszy do świetlicy, kiedy w padającym z trzech okien świetle znów mogła coś dostrzec, od trwogi zaschło jej w ustach: dookoła grubo ciosanego stołu, który służył im wszystkim przy posiłkach, czekały wszystkie żony. Ich oczy zwrócone były na nią: osiem par niebieskich i brązowych oczu spętało ją, sparaliżowało, czuła się jak ptak otoczony przez zgłodniałe koty. Osiem płaskich, pozbawionych wyrazu twarzy obróciło się w jej kierunku.
W jednej chwili przyszły jej do głowy wszystkie występki, jakich się dopuściła w ciągu minionego miesiąca — od zaniedbania obowiązków kuchennych z poprzedniego dnia do katastrofy z powierzonym jej opiece maluchem, który przedostał się do zagrody z kozami. Znalazłoby się z pół setki powodów, dla których mogłyby ją wzywać, jednak żaden aż tak poważny, aby niezbędne okazało się zwołanie wszystkich żon; przynajmniej tak jej się wydawało!
Chyba że — w poczuciu winy pomyślała ze strachem — chyba że w jakiś sposób dowiedziały się o jej potajemnych wizytach w ojcowskiej bibliotece, gdzie czyta przy pełni księżyca, kiedy jest dostatecznie widno, by nie zapalać zdradliwej świecy. Książki ojca przeważnie dotyczyły religii, ale jej udało się znaleźć jeden czy dwa stare tomy historii, która okazała się równie zajmująca jak jej opowieści, i pokusie tej trudno się było oprzeć. Jeśliby się o tym dowiedziały... Mogłoby to oznaczać codzienną chłostę przez tydzień i miesięczną „banicję”, czyli zamknięcie w komórce w nocy i odosobnienie w dzień; nikomu nie wolno byłoby zamienić z nią słowa ani w żaden inny sposób zauważyć jej obecności, jedynie Keldar przydzielałaby jej zajęcia. Tego roku przytrafiło się jej to dwukrotnie. Talia nie mogła zapanować nad drżeniem. Nie była pewna, czy zniosłaby to po raz trzeci.
Keldar zajęła miejsce u szczytu stołu, a jej następne słowa przepłoszyły wszelkie myśli z głowy Talii.
— Doskonale, moje dziecko — powiedziała nachmurzona. — Dzisiaj skończyłaś trzynaście lat.
Ulga przyprawiła Talię o zawrót głowy. To tylko urodziny? Tylko tyle? Odetchnęła swobodniej. Z opuszczonymi oczami, trzymając jak przystało złożone na podołku dłonie, o wiele spokojniejsza stała przed zgromadzeniem dziewięciu żon. Wpatrywała się w koszyk u swoich obutych w mocne trzewiki stóp, przygotowana wysłuchać z należnym szacunkiem pouczeń o rosnącej odpowiedzialności, których — o ile sobie przypominała — udzielały w każde urodziny. Upewniwszy się, że przyswoiła sobie całą zbiorową mądrość, pozwolą jej wrócić do wełny i — oczywiście nie przez przypadek — do rozpoczętej opowieści.
Jednak to, co Keldar miała do powiedzenia, rozpędziło cały odzyskany spokój na cztery wiatry.
— Tak, trzynaście — Keldar powtórzyła z naciskiem. — I nadszedł czas, by pomyśleć o małżeństwie.
Talia zbladła, mając wrażenie, że jej serce przestało bić. Małżeństwo? Och, najsłodsza bogini, nie!
Keldar najwyraźniej nie zważała na uczucia Talii. Błysk w oczach Pierwszej żony zdradził, że dostrzegła odczucia dziewczyny, lecz grubiańsko ciągnęła zaplanowaną przemowę.
— Nie jesteś na to przygotowana, to oczywiste, ale tak jest w przypadku każdego dziewczęcia. Regularnie pobierasz nauki już od roku, jesteś zdrowa i silna. Nie ma powodu, abyś nie miała zostać matką, nim rok upłynie. Najwyższy czas, byś została Panią na Gospodarstwie. Czcigodny ojciec daje ci w posagu całe trzy pola, a więc przypadła ci w udziale pokaźna część.
Z nieco cierpkiego wyrazu twarzy Keldar można było wyczytać, że uważa posag Talii za nadmierny. Wpiła mocniej swe palce w krawędź stołu, gdy pozostałe żony wydały pomruk uznania dla hojności swojego męża.
— Kilku ze starszyzny już wystąpiło do twojego ojca z propozycją zrękowin: albo dla siebie na Młodszą Żonę, albo na Pierwszą Żonę dla swoich synów. Pominąwszy twoje niegodne niewiasty zamiłowanie do czytania i pisania, jesteś do tego przygotowana — rzetelnie wyuczyłyśmy cię wszystkiego. Umiesz gotować i sprzątać, szyć, tkać i prząść oraz można powierzyć twojej pieczy najdrobniejsze dziatki. Nie sprostałabyś prowadzeniu całego gospodarstwa, ale jeszcze przez parę lat nie będziesz zmuszona się tym zajmować. Nawet jeśli trafisz w ręce młodego mężczyzny jako Pierwsza Żona, zamieszkasz w Gospodarstwie jego ojca. Tak więc jesteś przygotowana do czekających cię obowiązków.
Keldar zdaje się uznała, że powiedziała wszystko, co było trzeba, i usiadła z rękami złożonymi pod fartuchem, wyprostowana jak struna. Młodsza Żona, Isrel, czekała na jej przyzwalające skinienie, by podjąć przerwany wątek pouczeń o wyborach stojących przed córką.
Isrel łatwo poddawała się dominacji Keldar. Talia zawsze uważała ją za niemałą oślicę. Młodsza Żona zawsze zwracała na Keldar bawole spojrzenie swych brązowych oczu, szukając potwierdzenia na wszystko, co powiedziała — nie omieszkała uczynić tego i teraz. Co drugie słowo popatrywała na Keldar.
— Jedno i drugie ma swoje dobre strony, wiesz o tym. Mam na myśli bycie tak Pierwszą, jak i Młodszą Żoną. Jeśli zostaniesz Pierwszą Żoną, twój mąż koniec końców założy swój własny Dwór i Gospodarstwo, w którym ty zajmiesz naczelne miejsce. Lecz jeśli zostaniesz Młodszą Żoną, nigdy nie będziesz musiała podejmować żadnej decyzji. Osiądziesz na zamożnym Gospodarstwie i Dworze, nie będziesz zmuszona oszczędzać i skąpić, nie zaznasz ubóstwa. Nie będziesz się niczym kłopotać, poza obowiązkami, którymi cię obarczą, i rodzeniem swoich maleństw. Nie chcemy, byś była nieszczęśliwa, Talio. Chcemy dać ci możliwość wyboru życia, które najbardziej ci odpowiada; oczywiście nie wyboru mężczyzny — zachichotała nerwowo. — To nie przystoi, a i tak żadnego zapewne jeszcze nie poznałaś.
— Isrelo — warknęła Keldar i Isrel bojaźliwie się nieco skuliła. — Ta ostatnia uwaga była gorsząca, nieodpowiednia dla uszu dziewczęcia! A teraz, dziecko, co będzie?
O boginie! Talia chciała umrzeć, zamienić się w ptaka, zapaść pod ziemię. Wszystko, byle nie to! Pułapka, znalazła się w pułapce! Wydadzą ją za mąż i skończy jak Nada, bita co noc tak, że musiała nosić wysoko zapięte pod szyję tuniki, by ukryć siniaki; albo taka jak jej matka, wyniszczona zbyt wielką liczbą dzieci w nazbyt krótkim czasie. Nawet jeśli zdarzy się cud i jej mąż okaże się łagodny lub zbyt głupi, by być niebezpieczny, jej prawdziwe życie i nadające życiu sens opowieści odejdą w niepamięć, ponieważ w nieskończonym łańcuchu obowiązków przeplatanych noszeniem dzieci zabraknie na nie czasu...
Nim zdołała powściągnąć język, Talia wypaliła:
— Wcale nie chcę wychodzić za mąż!
Szmery raptownie ucichły. Wiercące się dotąd kobiety zamarły, siedziały teraz — z wyrazem niedowierzania na twarzach — cicho i nieruchomo jak rząd sztachet w płocie. Dziewięć identycznych obliczy, rozczarowanych i wstrząśniętych, patrzyło na Talię znad stołu. Cisza zaciskała się dookoła niej jak przesądzająca dłoń losu.
— Talio, moje kochanie! — odezwał się miękki głos za jej plecami, mącąc pełną grozy ciszę.
Talia z ulgą odwróciła się do Matki Ojca, która niezauważona siedziała w kącie. Należała ona do nielicznego grona ludzi z otoczenia Talii, którzy nie wydawali się zawsze myśleć, że cokolwiek robi, robi to źle. Jej łagodne, spłowiałe, niebieskie oczy jako jedyne w izbie nie patrzyły na nią oskarżycielsko. Bezwiednie, tak jak to miała w zwyczaju, staruszka wygładzała poplamioną wiekiem dłonią jeden ze śnieżnobiałych warkoczy i ciągnęła:
— Niech nam Matka wybaczy, lecz nigdy nie pomyślałyśmy, by cię o to zapytać. Czy czujesz powołanie? Czy bogini wezwała ciebie na służkę?
Talia łudziła się, że uda się odwlec ten straszny dla niej dzień, gdy oznajmią jej o zbliżającym się zamążpójściu, lecz to, o czym wspomniała babka, było czymś jeszcze gorszym. Pomyślała z przerażeniem o tej jednej chwili, kiedy miała okazję rzucić okiem na Świątynię Klasztorów, na kobiety trawiące życie na modlitwie za dusze mieszkańców Grodu, zamilkłe na wieczność, skryte od stóp do głów w zawojach. Kobiety, którym zabroniono oddalać się, otwierać usta... żyć... Budziły w niej grozę. To było gorsze od małżeństwa. Na samo wspomnienie Klasztorów Talia miała wrażenie, że się dusi. Jak oszalała potrząsnęła głową, ze zdławionego gardła nie mogąc wykrztusić ani słowa.
Keldar powstała z zajmowanego miejsca, z szurgotem odsuwając zydel, i podeszła do przerażonego i zmartwiałego jak mysz w łapach kota dziecka. Ujęła ramiona Talii jak w kleszcze i potrząsnęła nią tak, że dziewczynce aż zęby zadzwoniły.
— Co się z tobą dzieje, dziewko? — powiedziała gniewnie. — Nie chcesz wstąpić w szacowny związek małżeński, nie uśmiecha ci się Pokój Bogini, więc czego ty chcesz?
„Chcę jedynie, by mnie zostawiono w spokoju”, myślała zdesperowana Talia. „Nie chcę żadnych zmian...” Ale jej zdradzieckie usta ponownie otworzyły się, by wyjawić marzenie:
— Chcę zostać Heroldem — usłyszała własne słowa.
Keldar szybko uwolniła jej barki, niemal z odrazą, tak jakby odkryła, że trzyma coś obrzydliwego, co właśnie wypełzło spomiędzy odpadków.
— Ty... ty... — Po raz pierwszy opanowanej Keldar zabrakło słów. — Teraz widzicie, czym kończy się rozpieszczanie smarkaczy! — powiedziała, zwracając się jednocześnie do Matki Ojca, z braku kogoś, kto mógłby zostać kozłem ofiarnym. — Tak się dzieje, gdy pozwalamy dziewce wznieść się ponad zajmowane miejsce. Czytanie! Rozmyślania! Żadna dziewka nie musi wiedzieć więcej ponad to, co wystarczy do oznaczania przetworów w spiżarni, liczenia zapasów i baczenia, by wędrowni handlarze jej nie oszukiwali! Mówiłam wam, że tak będzie. Tobie i twojemu drogiemu Andreanowi, którzy wypełnialiście jej głowę głupimi opowieściami! — Ponownie odwróciła się do Talii. — A teraz, dziewko, kiedy skończę z tobą...
Ale Talii nie było.
Skorzystała z okazji, kiedy Keldar, wygłaszając swoją tyradę, przestała zwracać na nią uwagę, Wtedy uciekła. Chyłkiem wyśliznąwszy się drzwiami, zanim którakolwiek z żon spostrzegła jej nieobecność, uciekła co sił w nogach z Dworu. Szlochając histerycznie, myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej. Uskrzydlał ją paniczny strach. Pędem minęła stodoły. Pobiegła wzdłuż ostrokołu, a potem przez pola ku zagajnikowi. Wiatr smagał ją po twarzy, chłostało sięgające do pasa zboże, po plecach spływał pot przerażenia. Zagłębiła się w las, przedzierając się przez krzewy rosnące wzdłuż krętej ścieżki. Szukała znalezionej przez siebie kryjówki, schronienia, o którym nikt inny nie wiedział.
Zagajnik urywał się stromo opadającą skarpą, poniżej biegła droga. Przed dwoma laty Talia natknęła się na wygrzebaną przez jakieś zwierzę płytką norę pod wystającymi korzeniami drzew na samym skraju skarpy. Wymościła ją wziętą ukradkiem słomą i starymi szmatami, z których miano uszyć sakwy. To tutaj trzymała w ukryciu swoje pozostałe dwie książki. Spędziła w tym miejscu wiele godzin, kosztem codziennych obowiązków, śniąc na jawie, niewidoczna tak długo, jak długo pozostawała w ciszy i bezruchu. Zmierzała teraz do tego sanktuarium i wgramoliwszy się na skarpę, wczołgała się do jamy. Zagrzebała się w szmatach, płacząc histerycznie, wyczerpana, bez sił, z nerwami napiętymi do ostateczności, nastawiając ucha na najlżejszy szmer nad głową. Wiedziała, że bez względu na to, jak bardzo czuje się nieszczęśliwa, musi mieć się na baczności, gdyż z pewnością ruszono na jej poszukiwanie. Rzeczywiście, niebawem usłyszała z oddali głosy sług wołających ją po imieniu. Kiedy zbliżyli się, zdusiła szloch łachmanami, pozwalając łzom spływać w milczeniu, bojaźliwie nasłuchując oznak świadczących o odkryciu jej kryjówki. Tuzin razy miała wrażenie, że zauważono jej ślady, lecz oni najwyraźniej zgubili trop. Koniec końców oddalili się i poczuła, że teraz może się wypłakać do woli.
Pogrążona w głębokim nieszczęściu, przycisnęła rękami kolana do piersi i kołysała się w przód i w tył, płacząc, aż oczy stały się zbyt suche i piekące, by móc dalej ronić łzy. Czuła się zbyt odrętwiała, by zebrać myśli. Każdy wybór wydawał się gorszy od poprzedniego. Jeśli teraz powróci z przeprosinami, wszelkie kary, jakie ją do tej pory spotkały, wydadzą się przyjemnością w porównaniu z tym, co mogła wymyślić Keldar za jej gorszące zachowanie i nieposłuszeństwo. Dalszy jej los zależał tylko od Keldar i ojca. Każdy mąż, którego teraz wybrałaby Keldar, byłby potworem. Albo spętano by ją u boku jakiegoś zaślinionego, starego ramola, by znosiła obmacywania w nocy i niańczyła go za dnia, albo oddano by ją jakiemuś młodzieńcowi, okrutnikowi, brutalowi z przykazaniem, by zmusił ją do przykładnego zachowania. Keldar najpewniej wybrałaby kogoś takiego jak Justus, jej starszy brat. Wstrząsnęły nią dreszcze, gdy przed oczyma stanął jej obraz Justusa, wywijającego nad nią gorącym pogrzebaczem z wyrazem szalonej przyjemności na twarzy... Szybko odpędziła to wspomnienie.
Ale nawet ten los byłby przyjemnym doświadczeniem w porównaniu z tym, co by ją spotkało, gdyby została ofiarowana na Służkę Świątyni. Służki Bogini — kapłanki — miały jeszcze mniej swobody i więcej obowiązków od jej Służebnic. Żyły i umierały, nie wychynąwszy poza klasztorny korytarz, do którego zostały przydzielone. W każdym wypadku, bez względu na to, jaką przyszłość by dla niej wybrali, położyłoby to kres jej ucieczkom w świat opowieści. Keldar już by dopilnowała, by nigdy nie ujrzała żadnej książki.
Przez jedną chwilę rozważała możliwość ucieczki, opuszczenia na zawsze Dworu i Grodu. Nagle przyszli jej na myśl wędrowni wyrobnicy, których widziała na Targach Najmitów — wynędzniali, zgłodniali, rozpaczliwie szukający kogoś, kto przyjąłby ich do Grodu. Nigdy nie zauważyła pomiędzy nimi kobiety. Z „niemądrych opowieści”, które przeczytała, wynikało niezbicie, że życie wędrowca było niebezpieczne, czasami śmiertelnie niebezpieczne, dla niedoświadczonego i bezbronnego podróżnika. A czymże ona dysponowała? Miała ubranie na grzbiecie, pęk postrzępionych szmat i nic więcej. W jaki sposób się obroni? Nigdy nie nauczono jej, jak używa się noża. Była bezbronną ofiarą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki