I Niechaj Cisza Wznieci Wojnę - Dariusz Domagalski - ebook + audiobook

I Niechaj Cisza Wznieci Wojnę ebook i audiobook

Dariusz Domagalski

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Tak naprawdę nie zależy nam na wolności, na życiu w szczęściu i pokoju. Chcemy wojny. Jest dla nas naturalnym elementem cyklu życia. Jak piąta pora roku. Wojna to jedyna rzecz, którą my, ludzie, potrafimy robić dobrze.

Mówiono o nich, że sami potrafią rozbić cały hufiec, zdobyć każdy zamek, a niewierni na dźwięk ich imion zalewają się łzami. Zawisza Czarny i jego brat Jan Farurej. A tuż za nimi kroczyła Śmierć. Zbrojny rycerz obleczony w biały płaszcz z czarnym krzyżem.

Brawurowy epos rycerski w gwiazdorskiej obsadzie. Rycerski honor i nieokiełznana bojowa furia. Zestaw wypełnionych akcją opowieści, które fanów przyprawią o wypieki na policzkach. Ale jest coś jeszcze, drugie dno: historyczne i polityczne realia średniowiecza w ekscytującym mariażu z magią, mistyką i sekretami kabały!

– Drzewo Życia – wyszeptał pobladły Michał Küchmeister von Sternberg.

Wszystko, co dzieje się w świecie duchowym, ma odbicie w świecie materialnym. Oblicza Boga walczą ze sobą w odwiecznej wojnie, a Przebudzeni, posłuszni rozkazom swoich Sefir, przenoszą ten konflikt do naszego świata.

Zestaw opowiadań, którymi Dariusz Domagalski przeorze Twoje spojrzenie na historię świata. To tak, jakby „Krzyżaków” napisał Dan Brown, a wszystko sfilmował Michael Bay.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 12 min

Lektor: Roch Siemianowski
Oceny
4,3 (15 ocen)
7
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marc73

Nie oderwiesz się od lektury

Pozornie proste opowiadania napisane ze smakiem i maestrią. Przed czytelnikiem odkrywają drugie dno. Są próbą odpowiedzi na odwieczne pytania o sens życia i jego cel. Prawdziwa uczta. Gorąco polecam. Mariusz
00
Darekonsek

Z braku laku…

Jak dla mnie nie do przełknięcia Trywialne, napuszone, bezsensowne... Jeśli ktoś nie ma pojęcia o realiach tamtych czasów to może to przeczytać. Dla mnie to tragedia
00
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

wieczna walka
00

Popularność




Copyright © 2024 by Dariusz Domagalski

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Dorota Piekarska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-68102-16-1

ISBN MOBI: 978-83-68102-17-8

Kwestia sumienia

Dochodziło południe, gdy samotny jeździec przekroczył bramę miasta. Nadjechał od zachodu na gniadym holsztyńskim ogierze, który musiał kosztować fortunę. W przytroczonych do siodła torbach podróżnych mieścił się rycerski rynsztunek, a półtoraręczny miecz zwany bastardem zwisał luźno przy prawym boku wierzchowca.

Dwaj strażnicy pełniący wartę przy bramie Dobrzyńskiej, którzy do tej pory, leniwie oparci o halabardy, znudzonymi spojrzeniami omiatali kupieckie wozy wjeżdżające do Płocka i tylko od czasu do czasu szczerzyli się do ładnych handlarek, nagle się ożywili. Przybrali wojownicze postawy, groźnie łypiąc na przybysza spod rond kapalinów. Doświadczenie podpowiadało im, że tacy jak on ściągają do miasta tylko kłopoty.

Rycerz nie mógł liczyć więcej niż trzydzieści wiosen, ale oblicze naznaczone bliznami i chłodne spojrzenie stalowych oczu kazały przypuszczać, że wiele już przeżył i z niejednego pieca jadł chleb. Sposób, w jaki siedział w siodle, barczysta sylwetka i twarde mięśnie widoczne pod ubraniem wskazywały, że nieobce mu wojenne rzemiosło. Miał na sobie żółtą jakę z wyhaftowanym herbem i sobole futro narzucone na ramiona, bo chociaż początek marca 1390 roku przyniósł odwilż, nadal wiało chłodem.

Przybysz przejechał obok wartowników, nie obdarzając ich nawet spojrzeniem, i ulicą Dobrzyńską dotarł na rynek. Było tu gwarno i głośno. Trudno się dziwić, skoro za dwa dni miała się odbyć uroczystość objęcia diecezji przez nowego biskupa płockiego. Papież mianował nim Henryka − młodszego brata książąt mazowieckich. Z tej okazji do miasta przybyło już sporo gości, a spodziewano się kolejnych.

Rycerz zsiadł z konia i trzymając go za uzdę, zaczął przepychać się przez tłum. Przy kramach tłoczyli się patrycjusze w drogich kożuchach z jagnięcych skór i czapkach podbitych futrem, niewiasty w kolorowych sukniach z odważnie odsłoniętymi dekoltami i atłasowych płaszczach podszytych jedwabną podszewką, oraz zwyk­łe służki odziane jedynie w puchówki, z białymi czepcami na głowach. Robiły zakupy, trzymając w rękach plecione koszyki, śmiejąc się i gwarząc między sobą.

Wszyscy z uwagą oglądali towary, krzywili się i próbowali targować. Jednakże kupcy, którzy przybyli do Płocka nie tylko z ziem należących do księcia Siemowita, ale również z całej Polski, pozostawali nieprzejednani. Wiedzieli, że z okazji zbliżającej się uroczystości mogą dyktować wyższe ceny.

Handlowano przede wszystkim wiktuałami, a także owocami morza, które sprowadzono Wisłą prosto z Gdańska, gdzie wyładowano je ze statków powracających z egzotycznych krain. Na blatach kramów leżało sporo drogiego sukna, najwyższej jakości oręża, biżuterii i relikwii z Ziemi Świętej, których autentyczność była mocno wąt­pliwa. Swoje stragany rozstawili szewcy, garbarze, piekarze i garncarze. W tym całym tłumie nie mogło zabraknąć kuglarzy, żebraków błagających o jałmużnę i nierządnic, które pomimo chłodnej aury chodziły skąpo ubrane, prezentując tym samym swoje wdzięki.

Przybysz zdawał się nie dostrzegać nagabujących go dziewek, jak również handlarzy próbujących skłonić go do rozsupłania sakwy i oddania im kilku brzęczących monet. Ze wzrokiem utkwionym w strzelistym budynku katedry majaczącym na Tumskim Wzgórzu, brnął przez tłum niczym okręt po wzburzonym morzu.

Dopiero gdy dotarł na środek rynku, przystanął i się rozejrzał. Znajdował się przy nowo wybudowanym ratuszu. Wejścia do murowanej wieży z przyległym drewnianym budynkiem pilnowała szóstka strażników. W przeciwieństwie do tych sprzed bramy, którzy odziani byli jedynie w wytarte skórzane kaftany, ci nosili dobrej jakości kolczugi i miecze przy pasie. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że to nie zwykli drabanci opłacani przez miasto, a najemnicy wynajęci do ochrony władz miejskich obradujących w ratuszu. Trudno się dziwić. Na ingres zjechały tłumy ludzi, nie tylko pobożnych wiernych, którzy pragnęli uczestniczyć w uroczystej procesji do kościoła katedralnego, ale również wszelkiej maści oprychów. Tacy mogli nie uszanować radnych, próbując ich obrabować lub nawet porwać dla okupu.

Rycerz przeniósł wzrok na jatki rzeźnickie, kramy sukiennicze i szewskie stojące wokół ratusza. Osobne kramy mieli płatnerze i pancernicy, którzy na targ przywieźli najlepsze zbroje, rękawice, szyszaki. Nie zabrakło również kowali, którzy na miejscu wyrabiali broń i podkuwali konie.

Uwagę przybysza przykuła kolegiata Świętego Michała, zamykająca rynek od południa. W budynku z czerwonej cegły mieścił się nie tylko kościół, ale również szkoła dla kanoników. Rycerz zmarszczył brwi. Nie tego szukał. Przeniósł spojrzenie na drugą stronę placu targowego, ale tam znajdował się tylko staw zbierający wodę deszczową z wyżej położonych części miasta. Mężczyz­na pokręcił głową i ruszył na północny wschód.

Opuścił rynek i odetchnął z ulgą. Gwar ucichł, smród zwierząt rozgonił wiatr, a okolica wydawała się spokojna. Podążał ulicą Grodzką, która stanowiła część traktu handlowego. Nawierzchnia została wykonana z faszyny, drobnych gałęzi i desek posypanych z wierzchu wiórami. Po ulicy biegały dzieci, bawiąc się i krzycząc, ale ten hałas był niczym w porównaniu z rynkowym zgiełkiem. Po obu stronach traktu stały drewniane domy mieszkalne i gospody, w których próżno było szukać wolnego miejsca. Przybyli na ingres goście pozajmowali wszystkie izby. Ale rycerz tym się nie przejmował. Wiedział, że przy końcu ulicy znajdzie karczmę, w której będzie dla niego miejsce.

* * *

Rycerz rozpakował sakwy, przespał się kilka godzin po wyczerpującej podróży i opuścił alkierz. Najpierw zajrzał do stanu, żeby sprawdzić, czy jego wierzchowiec został otoczony należytą opieką. Z zadowoleniem stwierdził, że wyczyszczono go i nakarmiono. Dopiero wówczas wszedł do izby karczemnej i usiadł przy stole w samym rogu pomieszczenia. Stąd miał doskonały widok na wszystkich, samemu pozostając mało widocznym. Zaczął uważnie przyglądać się gościom.

Wieczorową porą przesiadywali tu zazwyczaj mieszczanie pragnący chwili wytchnienia po ciężkim dniu pracy, błąkający się po mieście najemnicy, kochankowie ukrywający się przed współmałżonkami i zwykłe hultajstwo, żądne mocnego trunku i dobrej zabawy. Łotrzykowie wszelkiej maści grali w karty, kości lub obściskiwali się po kątach z dziewkami, które gotowe były spełnić wszystkie ich zachcianki, żeby tylko zdobyć jakiś grosz. Nie zabrakło również kupców stukających się kubkami z piwem za pomyślność zawartych transakcji. Większość z tych przedsięwzięć była mocno podejrzana, bowiem rzadko tutaj zaglądali uczciwi kupcy. Oberża „Pohulanka” od lat cieszyła się złą sławą. I może dlatego nie była wypełniona po brzegi jak inne karczmy w mieście.

− Co podać? – warknęła dziewka służebna, przecierając stół brudną szmatą. Nie mogła mieć więcej niż szesnaście lat, nosiła zieloną suknię zwężaną w talii, przepiętą skórzanym pasem, na którym wisiała niewielka sakiewka. Włosy koloru ognia miała w nieładzie i dostrzec w nich można było źdźbła słomy. Zapewne jeszcze niedawno gziła się z kimś na sianie. Dziewczęta pracujące w oberżach często dorabiały, oddając się gościom. A jej zły humor mógł wynikać z tego, że klient nie zapłacił lub została przyłapana przez właściciela i zagoniona do pracy.

− Nie jestem głodny – odparł rycerz. – Przynieś mi jeno dobrego trunku.

Gdy zjawiła się ponownie, postawiła przed nim dzban piwa. Nalał do kruży złocistego płynu i umoczył usta. Skrzywił się z obrzydzeniem.

− Nie smakuje? – spytała szyderczo dziewczyna, która czekała na zapłatę.

− Pijałem gorsze. – Wysupłał z sakwy monetę i rzucił na stół. Rudowłosa szybko po nią sięgnęła i już chciała odejść, gdy rycerz chwycił ją za rękę.

− Czekaj!

Dziewczyna uniosła lekko brew.

− Pragniesz czegoś jeszcze, panie?

− Tak – odparł. – Szukam kogoś.

Uśmiechnęła się zalotnie i usiadła mu na kolanach.

− Już znalazłeś.

− Poszukuję człowieka imieniem Aswerus. Mówiono mi, że spotkam go w tej oberży.

Rudowłosa gwałtownie się zerwała.

− Nie znam takiego – burknęła i obrażona ruszyła w stronę izby kuchennej. W połowie drogi zatrzymał ją niski, łysy mężczyzna, w którym rycerz rozpoznał właściciela karczmy. Wycierając brudne ręce w fartuch, spytał, co się stało. Dziewczyna coś odpowiedziała, wskazując gościa. Gospodarz zmrużył podejrzliwie oczy, przyglądał mu się przez dobrą chwilę, a potem szybko opuścił izbę.

Rycerz wzruszył ramionami i przełknął kolejny łyk piwa. Ponownie się skrzywił. Wylał zawartość kruży na klepisko, a dzban odsunął daleko od siebie. Nie miał zamiaru pić tego świństwa. Westchnął ciężko, uświadomiwszy sobie, że tutaj raczej nie znajdzie poszukiwanego człowieka. Już wstawał, żeby opuścić niegościnny przybytek i pójść do innej gospody, gdy w izbie zjawił się właściciel karczmy, a za nim weszła niewiasta.

Rozmowy umilkły, uniesione do toastu kubki zawis­ły w powietrzu, usta mężczyzn rozchyliły się w niemym podziwie, zaś w oczach karczemnych dziewek pojawiła się zawiść. Kobieta miała kruczoczarne włosy, oczy błękitne jak niebo i to połączenie już sprawiało piorunujące wrażenie. Ubrana w powłóczystą, czarnobrunatną suknię z atłasu, uszytą na modłę zachodnią, z głębokim dekoltem i krótkimi rękawami, przy których pozostawiono długie do ziemi, wąskie płaty tkaniny obszyte na brzegach perłami, bardziej przypominała zjawę niż istotę z krwi i kości. Nie miała na sobie płaszcza ani żadnych futer, co świadczyło, że musiała zajmować jedną z izb gościnnych w tej karczmie.

Ruszyła wprost do stolika rycerza, odprowadzana rozmarzonymi spojrzeniami mężczyzn. Bezceremonialnie rozsiadła się po drugiej stronie, sięgnęła po czys­tą krużę i nalała sobie piwa. Po pierwszym łyku parsknęła, opluwając wszystko dookoła.

− Jak możesz pić to świństwo? – zapytała ze zgrozą.

− A kto powiedział, że piję? – rzekł, spoglądając na płyn wsiąkający w klepisko.

Roześmiała się. Rycerz spostrzegł, że ma ładne, białe zęby. Niewątpliwie musiała pochodzić z bogatego rodu. Wyglądała na dużo młodszą niż była w rzeczywistości, bowiem gdy się śmiała, dało się zauważyć delikatne zmarszczki w kącikach ust. Nie mogła jednak mieć więcej niż trzydzieści lat.

Spoważniała i wbiła w niego przenikliwe spojrzenie.

− Ponoć szukasz Aswerusa?

− To prawda – odparł krótko.

− Czego od niego chcesz?

− Dowie się, jak go znajdę – rzekł. – Możesz mnie do niego zaprowadzić?

Kobieta zmarszczyła brwi.

− Skąd znasz to imię?

− To moja sprawa.

Kruczowłosa westchnęła ciężko.

− Nic tu po mnie. – Wstała.

Na czole rycerza pojawił się głęboki mars.

− Dowiedziałem się o nim od Günthera z Dylewa – rzekł szybko. – Ów rycerz z ziemi chełmińskiej wyjawił mi, że jeśli pragnę się szybko wzbogacić, mam jechać do Płocka i odszukać w karczmie „Pohulanka” niejakiego Aswerusa. Ponoć zbiera ludzi gotowych na wszystko.

Niewiasta uniosła lekko brew.

− A ty jesteś człowiekiem gotowym na wszystko?

− Jestem najemnikiem.

− To dobrze, lubię najemników – rzekła z uśmiechem i opadła na siedzisko. – Jestem Katarzyna. Pod imieniem Aswerus występuje mój mąż, Jan z Narzyna, który rekrutuje ludzi do pewnego dyskretnego zadania.

− Zatem z nim powinienem rozmawiać.

− Obecnie nie ma go w mieście i przybędzie dopiero jutro – odparła niewiasta, groźnie mrużąc oczy. – Ale upoważnił mnie do prowadzenia rozmów w jego imieniu. To stanowi dla ciebie problem?

Rycerz pokręcił głową

− To dobrze – rzekła kruczowłosa. – Jak cię zwą?

− Wezenborg herbu Ciołek.

− Łżesz! – krzyknęła niewiasta, zrywając się z siedziska. Spojrzenia zaciekawionych gości powędrowały w ich stronę. Dwóch drabów sięgnęło do rękojeści kordów zatkniętych za paskiem, spodziewając się awantury.

− Niegdyś spotkałam Bartosza Wezenborga na dworze księcia Siemowita i nie wyglądasz jak ów słynny rycerz ze Śląska.

− Nie? – skrzywił się mężczyzna. – Zatem przyjrzyj się uważnie.

Przysiadła ponownie na siedzisku i zaczęła mu się przypatrywać. Goście wrócili do rozmów i piwa.

− Podobne lico i oczy tego samego koloru – oceniła. – Jednakże Wezenborg jest dużo starszy.

− Jestem jego synem – wtrącił i dodał z przekąsem: – młodszym synem. Mam na imię Peregrin, po dziadzie. Wszyscy jesteśmy do siebie podobni, jak to owoce jednego drzewa. Ojciec przynajmniej nie miał podejrzeń, by jego żona okazywała względy komuś innemu, jak to się w naszych czasach nader często zdarza – zaśmiał się krótko.

Kobieta pokiwała głową. Dobrze wiedziała, skąd u rycerza rozczarowanie w głosie. Zgodnie z obyczajem starszy syn dziedziczył po ojcu, a młodszy trafiał do klasztoru. Jeśli zaś nie w smak mu było życie w celibacie i modły od rana do wieczora, mógł ruszyć na trakt i tam szukać szczęścia. Młodzi szlachcice zazwyczaj zostawali najemnikami, oddając miecze temu, kto więcej zapłaci. Brali udział w rodowych wróżdach, gdzie częściej znajdowali śmierć niż uśmiech fortuny. Sprytniejsi pochlebstwami i służalczością wkupywali się w łaski możnych panów. Marzyła im się dworska kariera, ale zazwyczaj kończyli jako kochankowie, spełniający wszelkie zachcianki znudzonych szlachcianek.

Majątek słynnego Bartosza Wezenborga należał do największych w Królestwie i na pewno było czego zazdrościć starszemu bratu. W oczach Katarzyny z Narzyna pojawiło się nawet coś na kształt litości dla młodego rycerza, ale zaraz potrząsnęła głową i jej spojrzenie ponownie nabrało drapieżnego wyrazu.

− Powiadają, że niedaleko pada jabłko od jabłoni – rzekła. – Ojciec twój dał się poznać jako znakomity i odważny wojownik, ale również jako zdrajca. A skoro jesteś do niego podobny…

− Milcz! – wysyczał Wezenborg, a w jego stalowych oczach pojawił się chłód, który zmroził Katarzynę.

Ta dumna i wyniosła kobieta, która niejednokrotnie miała do czynienia z opryszkami, dzielnie stawiała czoło knowaniom dworskim i twardą ręką rządziła w Narzynie, teraz zadrżała niczym osika. Oczyma wyobraźni ujrzała, jak młodzieniec w jednej chwili wywraca stół, doskakuje do niej, chwyta za gardło i w stalowym uścisku miażdży krtań. Strach przeplatał się z podnieceniem. Poczuła wilgoć między nogami, nieodpartą żądzę. Zapragnęła, żeby ów mężczyzna posiadł ją tutaj, w tej karczmie, na stole. Szybko opuściła głowę, żeby Wezenborg nie dostrzegł wypieków na jej twarzy.

− Wybacz – wyszeptała. – Nie miałam zamiaru cię urazić.

Peregrin westchnął ciężko. Dobrze wiedział, jaką opinią cieszy się ojciec. Pochodził ze Śląska, z łużyckiej szlachty, w której posiadaniu znajdowały się rozległe dobra w księstwie oleśnickim. I to wystarczyło, żeby wieść żywot łatwy i przyjemny. Ale on pragnął czegoś więcej – sławy i zaszczytów. A to mógł zyskać tylko przy boku potężnego władcy. Zjawił się więc na dworze króla Kazimierza i dał się poznać jako znakomity rycerz. Szybko wkradł się w łaski monarchy i został hojnie obdarowany miastem Koźminek oraz czterema wsiami w ziemi kaliskiej. Ale i to mu nie wystarczyło. Postanowił poszukać jeszcze większej sławy za granicą.

Wyruszył na pielgrzymkę do Santiago de Compostela, żeby paść na kolana przed grobem apostoła rybaka Jakuba i modlić się za swoją duszę. Tak przynajmniej twierdził, skromnie spuszczając oczy i czyniąc znak krzyża. Lecz naprawdę jego droga wiodła przez największe dwory europejskie, gdzie mógł się zaprezentować w licznych turniejach rycerskich i uczestniczyć w pojedynkach na kopie. Uznany został za jednego z największych mocarzy swoich czasów. Niewiasty wypatrywały za nim oczy, książęta zabiegali, żeby wstąpił do nich na służbę, bardowie układali pieśni o jego sile i odwadze. Ale on powrócił do Polski.

Przyrzekł wierność nowemu królowi, Ludwikowi Węgierskiemu, i należycie wypełniał swoje powinności. Prowadził wojska przeciwko księciu Władysławowi Białemu, który zgłaszał swoje pretensje do tronu polskiego. Wezenborg stoczył z nim nawet honorowy pojedynek pod murami Złotoryi, który oczywiście wygrał. Kopią tak ciężko ranił księcia w ramię, że ten był bliski śmierci. Jak przystało na honorowego rycerza, zaopiekował się pokonanym, opłacił medyków, którzy postawili księcia na nogi i dbał, żeby niczego mu nie brakowało. A gdy Władysław Biały wydobrzał, osobiście eskortował go w drodze na Węgry, żeby nic złego na ziemi polskiej go nie spotkało.

I właśnie to zbratanie się z królewskim rywalem zostało uznane za zdradę. Za sprawą intryg nieprzychylnych mu dworzan został pozbawiony wielu zaszczytów i starostwa kujawskiego. Rozczarowany postawą monarchy, porzucił służbę u Ludwika Węgierskiego i przystał do płockiego księcia Siemowita, który również chciał zdobyć koronę. Pomagał mu nawet w planowanym porwaniu Jadwigi, którą książę zamierzał poślubić i w ten sposób zdobyć tron. Jednakże gdy królem Polski został Władysław Jagiełło, złożył mu hołd i został przywrócony do łask.

− Twój ojciec cieszy się szacunkiem zarówno wśród panów polskich, jak i krzyżackich dostojników – rzekła Katarzyna, spoglądając uważnie na rycerza. – Wcześ­niej czy później wybuchnie wojna pomiędzy Polską a Zakonem, i wówczas będzie trzeba opowiedzieć się po którejś ze stron.

− A co mi do tego?

− Zastanawiam się, komu bardziej sprzyja.

− Pytaj mego ojca.

− Pytam ciebie?

− Nie znam jego zamysłów – odparł Peregrin. – Opuś­ciłem rodzinne włości dawno temu i nie mam zamiaru tam wracać. Mojego ojca nie widziałem od lat. Sam jestem panem własnego losu i piszę swoją historię.

Kobieta uśmiechnęła się samymi kącikami ust.

− A ty kogo wybierzesz?

Rycerz wyszczerzył zęby.

− Tych, którzy więcej zapłacą.

* * *

Peregrin obudził się tuż po wschodzie słońca. Nigdy nie lubił wylegiwać się w łożu i spać do późna. Uważał, że szkoda na to czasu. Należał do ludzi, którzy o pierwszym blasku dnia już są na nogach.

Przetarł powieki i spojrzał na leżącą obok nagą kobietę. Katarzyna spała jeszcze, z głową spoczywającą na ramieniu rycerza i kruczoczarną burzą włosów rozrzuconych na jego piersi. Przeniósł wzrok w dół na wysmukłe udo przerzucone przez jego biodro. Uśmiechnął się. To była upojna noc.

Wczoraj siedzieli w izbie karczmy niemal do północy. Zamówili dzban dobrego miodu, za który zapłacili niemałą sumę, ale trunek wart był swojej ceny. Dobrze uważony, wystały i klarowny sprawił, że szybko przełamali granicę nieufności. Rozmawiali, śmiali się i spoglądali na siebie z coraz większym zafascynowaniem.

Katarzyna urzekała nie tylko urodą, ale również bystrością umysłu i pewnością siebie, jakiej próżno szukać nawet u królowych. W niczym nie przypominała kobiet, które Peregrin dotychczas spotykał w swoim życiu. Posiadała zarówno śmiałość dziewki karczemnej, jak i wyniosłość damy dworu. Może to za sprawą trunku, a może sympatii, jaką w niej wzbudził, Katarzyna zaczęła mu się zwierzać.

Opowiedziała o swojej rodzinie, ubogiej szlachcie ledwie wiążącej koniec z końcem. Rodzice nie mogli utrzymać piątki dzieci i dlatego, mając zaledwie piętnaście lat, została wydana za mężczyznę znacznie od niej starszego. Jan z Narzyna był jednym z najzamożniejszych ludzi w państwie krzyżackim, posiadaczem ponad stu łanów ziemi, właścicielem Brodowa, Kraszewa, Iłowa i Szenkowa. Ale co z tego, że kupował jej najpiękniejsze suknie, obsypywał podarunkami, sprowadzał egzotyczne przysmaki, skoro nie potrafiła go pokochać. Gdy odwiedzał ją w łożu, zamykała oczy i pragnęła mieć to już za sobą. Z czasem jednak przyzwyczaiła się, ale nigdy nie poznała, czym jest prawdziwa namiętność.

A potem mówił Peregrin. O oczekiwaniach ojca wobec niego. Miał być tak jak on: waleczny, odważny, nieugięty. Ale nie potrafił mu dorównać. Ustępował mu zarówno w szrankach, jak i w politycznych intrygach. Z ust ojca słyszał tylko szyderstwa. Twierdził, że w ten sposób go hartuje, ale tak naprawdę wyładowywał tylko swoją złość. Peregrin uciekł z domu, gdy tylko nadarzyła się ku temu pierwsza okazja.

Po tym zwierzeniu Katarzyna długo mu się przyglądała, a potem nagle chwyciła go za rękę i poprowadziła do swojej izby. Kochali się mocno i zachłannie, pozwalając, żeby zawładnęła nimi namiętność. Nie myśleli o tym, co będzie jutro, liczyło się tylko tu i teraz. Po wszystkim zasnęli wtuleni w siebie, jakby świat poza nimi nie istniał. Ale z nastaniem poranka rzeczywistość wdarła się boleśnie do świadomości Peregrina.

Wiedział, że dzieli ich przepaść. Ona była panią z Narzyna, poślubioną majętnemu człowiekowi posiadającemu rozległe wpływy, a on zwykłym najemnikiem podróżującym w poszukiwaniu zarobku. Ona pociągała za nici, snując dworskie intrygi, on potrafił tylko dobrze robić mieczem. Po wszystkim ona wróci do zamku męża, a on wyruszy na trakt.

Westchnął ciężko. Jej mąż miał wrócić dopiero około południa, ale Peregrin wolał nie ryzykować. Ostrożnie wyzwolił się z objęć kobiety. Ubrał się i cicho opuścił izbę.

W gospodzie było jeszcze pusto. Tylko dwie dziewki służebne krzątały się w izbie karczemnej pod nadzorem gospodarza. Jedną z nich była rudowłosa, która oferowała mu swoje usługi. Ujrzawszy go wychodzącego z komnaty Katarzyny, skrzywiła usta we wrednym uśmiechu. Peregrin nie miał wątpliwości, że po powrocie Jana z Narzyna o wszystkim mu doniesie. W pierwszym momencie chciał do niej podejść i przekupić, żeby zachowała to dla siebie, ale po przemyśleniu sprawy machnął ręką. Wczoraj zbyt wiele osób widziało jego i Katarzynę razem. Prędzej czy później na pewno jej mąż się o tym dowie. Wezenborg martwił się nie tylko o swoją kochankę, ale również o to, że Jan z Narzyna zrezygnuje z jego usług. Z drugiej strony, niewielu znajdzie śmiałków gotowych podjąć się ryzykownego zadania.

Peregrin zmarszczył czoło. Miał mało czasu. Wstąpił do swojej izby, która była bez porównania mniejsza i gorzej wyposażona od tej, w której spędził noc, przypiął miecz do pasa, narzucił na ramiona futro i wyszedł na zewnątrz.

Przywitał go chłodny, marcowy poranek. Ulica Grodzka była jeszcze pusta, można było spotkać jedynie kupców spieszących na targ, żeby otworzyć swoje kramy.

Rycerz przeszedł przez rynek, skręcił w prawo i ruszył ulicą Bielską, która również została wyłożona deskami i posypana korą. Stanowiła część traktu handlowego. W oddali majaczyła brama, którą przybywali podróżni nadciągający z północy. W momencie gdy rycerz jej się przyglądał, strażnicy uchylili wrota i do miasta wjechał oddział zbrojnych.

Wezenborg w obawie, że zostanie stratowany zszedł z ulicy i przywarł plecami do ściany, uważnie przyglądając się przybyszom. To byli Krzyżacy. Na czele je­chali knechci w szarych kaftanach, a za nimi trzej dostojnicy. Minęli go, nie obdarzając nawet spojrzeniem. Ale Peregrin ich rozpoznał.

Pierwszy na białym płaszczu miał wyhaftowany złoty krzyż, jaki mógł nosić tylko jeden człowiek – wielki mistrz zakonu krzyżackiego Konrad Zöllner von Rotenstein. Po jego prawicy jechał Konrad von Wallenrode − wielki komtur, któremu Rotenstein powierzył dowództwo nad zakonną armią. Mówiono, że to właśnie jego wielki mistrz szykuje na swojego zastępcę. Po lewej podążał Konrad von Jungingen – podskarbi malborski, człowiek o wielkich ambicjach. Miał krótką czarną brodę, wąskie usta i wodniste oczy.

Wezenborg odprowadził ich wzrokiem. Powód ich wizyty w mieście był oczywisty. Przyjechali na ingres, zaproszeni przez księcia Siemowita, który mocno im sprzyjał. W przeciwieństwie do brata, księcia Janusza, uważającego, że krzyżackie ścierwo powinno się wytępić.

Peregrin ruszył przed siebie, po chwili skręcił w ulicę Żydowską i zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami jednego z domów. Rozejrzał się, czy nikt go nie śledzi i zapukał.

* * *

Na miejsce spotkania przybył tuż przed północą. Cmentarz przy kolegiacie Świętego Michała nie należał do najmilszych miejsc znanych Peregrinowi. W blasku księżyca sterczały upiornie krzyże wbite w usypaną ziemię. Niektóre, połamane i zniszczone, stanowiły niezaprzeczalny znak, że wszystko przemija. Kościół parafialny przeniesiono do Świętego Bartłomieja w zachodnim narożniku rynku i tam też powstał nowy cmentarz. A ten został zaniedbany i nikt tu nie przychodził. Szczególnie nocą. Może właśnie dlatego Jan z Narzyna tutaj wyznaczył spotkanie?

Wezenborg, odziany w kolczugę i z bastardem przewieszonym przez ramie, bez strachu kroczył pomiędzy nagrobkami. Nie dlatego, że nie wierzył w duchy i zmory, uważał jednak, że bardziej należy obawiać się ludzi z krwi i kości.

− Jesteś wreszcie – usłyszał od Katarzyny, gdy dotarł na miejsce. W jej głosie brzmiała złość. Wiedział, że nie jest spowodowana jego spóźnieniem, lecz tym, że opuścił ją rankiem bez pożegnania. Nic nie odrzekł. Nie miał zamiaru się tłumaczyć, tym bardziej przy jej mężu.

Jan z Narzyna był wysokim, chudym mężczyzną, dobiegającym pięćdziesiątego roku życia. Siwe włosy niesfornie wymykały się spod filcowego kapelusza. Księżycowa łuna oświetlała jego twarz i Peregrin ujrzał surowe oblicze, charakterystyczne dla tych, którzy nigdy nie są zadowoleni z tego, co mają. Pragną wciąż więcej i więcej.

Dostrzegł też innych – sześciu mężczyzn odzianych w wytarte kaftany nabijane ćwiekami lub przetykane stalowymi płytami, uzbrojonych w miecze, kordy i tasaki. Oblicza poznaczone bliznami i nieufne spojrzenia spode łba nie pozostawiały złudzeń co do ich profesji.

− Możecie się jeszcze wycofać – rzekł Jan, wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. – Gdy rzeknę, o co chodzi, nie będzie odwrotu.

Wszyscy pozostali na swoich miejscach. Jan z Narzyna z zadowoleniem pokiwał głową.

− Dobrze zatem. – Ściszył głos do szeptu, jakby obawiając się, że ktoś ich może podsłuchać. – Jak wam zapewne wiadomo, w Płocku odbędzie się ingres, na który zjedzie się wielu znamienitych gości.

Peregrin Wezenborg zmrużył oczy, przypominając sobie wjazd krzyżackich dostojników.

− Wielu z nich posiada rozległe ziemie, majątki i skarbiec wypełniony po brzegi złotem, który wypadałoby nieco uszczuplić – mówił dalej Jan.

Najemnicy zarechotali.

− A więc chodzi o porwanie – rzekł Peregrin marszcząc czoło. – Za to idzie się na szafot.

− Ponoć jesteś najemnikiem gotowym na wszystko – prychnęła Katarzyna, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem.

Wezenborg w odpowiedzi wzruszył ramionami.

− Nie potrzeba nam tu tchórzy – warknął łysy osiłek i podszedł do Peregrina. Przerastał rycerza przynajmniej o głowę, a paskudna szrama na twarzy świadczyła, że brał udział w niejednej bójce.

− Odstąp – wyszeptał Wezenborg. – Nie chcę cię skrzywdzić.

Osiłek roześmiał się, zawtórowali mu pozostali najemnicy. Nawet Jan z Narzyna się uśmiechnął. Tylko Katarzyna zachowała powagę, z niepokojem spoglądając, jak łysy zaciska potężne pięści. Peregrinowi nawet powieka nie drgnęła. Gdy osiłek zamierzył się do ciosu, dłoń rycerza nagle wystrzeliła do przodu, zaciskając się na gardle najemnika. Ten wybałuszył oczy ze zdumienia. Chwycił obiema rękami nadgarstek Wezenborga, próbując uwolnić się od żelaznego uścisku, ale nic z tego. Wszyscy z osłupieniem spoglądali, jak wielkolud pada na kolana.

− Na Boga, człowieku! – krzyknął Jan. – Udusisz go!

Peregrin zmrużył oczy, jakby zastanawiając się, czy oszczędzić osiłka, czy też go zabić. Jednak zdrowy rozsądek zwyciężył. Zwolnił ucisk i najemnik runął na ziemię na wpół zemdlony. Wezenborg powiódł wokół gniewnym spojrzeniem.

− Ktoś jeszcze ma zamiar nazywać mnie tchórzem? – spytał. Ci, którzy przed chwilą rechotali z buńczucznych zapowiedzi młodego wojownika, teraz opuszczali głowy i odwracali wzrok. Jedynie Katarzyna spoglądała mu w oczy z mieszanką podziwu i dumy. Na jej ustach błąkał się lekki uśmiech. Wtem jej oblicze stężało.

− Uważaj! – krzyknęła.

Peregrin dostrzegł błysk stali w blasku księżycowej poświaty. Łysy doszedł do siebie, wydobył kord i zamierzył się na rycerza. Wezenborg wykonał natychmiastowy unik, przepuszczając ostrze tuż przed twarzą. Jednocześnie sięgnął po mizerykordię zatkniętą za paskiem, zręcznie obrócił ją w dłoni i pchnął w brzuch napastnika. Ten wydał z siebie przeciągły jęk i martwy runął na ziemię.

Wezenborg pochylił się, wytarł z krwi ostrze mizerykordii o kaftan trupa i podniósł wzrok na Jana z Narzyna.

− To kogo mamy porwać?

* * *

Aby dotrzeć do Bramy Wyszogrodzkiej, broniącej dostępu do miasta od wschodniej strony, trzeba było przejść przez Rynek Kanoniczny. Na brukowanym placu niosły się echem kroki pięciu mężczyzn. Nie oba­wiali się niczego. W środku nocy mieszczanie nie włóczyli się po ulicach Płocka, opryszkowie i złodzieje, widząc zbrojnych skryli się w cieniu zaułków, a straż miejska została przekupiona przez Jana z Narzyna i w tym czasie sumiennie patrolowała zachodnią część miasta. Tylko rudy kot, siedzący pośrodku placu przechylił głowę i z zaciekawieniem przyglądał się najemnikom.

Szli pewnie, uważnie się rozglądając. Ich mięśnie drżały pod pancerzami, dłonie spoczywały na rękojeś­ciach broni. Przypominali dzikie i drapieżne zwierzęta zawsze gotowe do walki.

Wśród nich kroczył Peregrin. Nikt z kompanów nie miał mu za złe zabicia osiłka. Wśród najemników lojalność i przyjaźń były tylko pustymi frazesami. I chociaż wspólnie przelewali krew i narażali życie, to jeden drugiego zamordowałby bez mrugnięcia okiem, gdyby tylko dostrzegł w tym korzyść. Ich niepisane prawa bywały okrutne.

Jan z Narzyna nie poszedł z nimi. Bez wstydu przyznał, że nie potrafi robić mieczem. Wraz z Katarzyną udali się do kryjówki, w której mieli czekać.

Zbrojni przeszli przez rynek, odprowadzani spojrzeniem rudego kota, który był bardziej zdziwiony niż zły, że ktoś zapuszcza się na jego teren. Gdy tylko znik­nęli między zabudowaniami, zwierzak o nich zapomniał i ruszył na polowanie.

Mężczyźni dotarli do Bramy Wyszogrodzkiej. Potwierdziło się to, co mówił Jan – bramy pilnowało zaledwie dwóch zbrojnych. Pierwszy z nich, młodzik, któremu nawet jeszcze wąs nie wyrósł, stał oparty o mur i dłubał w nosie. Drugi, zapewne nieco starszy i bardziej doświadczony, przebywał w drewnianej manipule zbudowanej nad bramą. Dochodziły z niej pochrapywania.

Gdy młodzieniec zorientował się, że przygląda mu się pięciu oprychów, było już za późno. Otworzył usta do krzyku, ale Peregrin do niego doskoczył i rąbnął pięścią tak, że chłopak stracił przytomność. Pozostali najemnicy wdrapywali się już na manipuły, żeby unieszkodliwić drugiego strażnika. Rycerz po chwili usłyszał dochodzącą z góry krótką szamotaninę, a potem cichy jęk.

Teraz pozostało czekać.

Zjawili się przed świtem. Nadjechali ze wschodu zgodnie z tym, co mówił Jan z Narzyna. Książę Janusz przyjechał do Płocka z eskortą złożoną zaledwie z siedmiu rycerzy. Jego żona Danuta Anna wraz z synami przybyła na ingres dwa dni wcześniej, ale jego zatrzymały ważne sprawy, dlatego miał dojechać później. Jan z Narzyna dokładnie wiedział, kiedy. Peregrin pomyślał, że musiał mieć dobrych wywiadowców na Mazowszu.

Przybyli opowiedzieli się i najemnicy przebrani za strażników otworzyli im bramę na oścież. Wśród nich jechał bogato odziany mężczyzna, noszący sobole futra. Później wszystko potoczyło się w mgnieniu oka. Na podróżnych opadła sieć i znaleźli się w pułapce. Zanim książęcy gwardziści się z niej wygrzebali, najemnicy zdążyli uprowadzić ich pana.

* * *

Opuszczony młyn stanowił doskonałą kryjówkę. Położony nad Wisłą, u podnóża Wzgórza Tumskiego, był niewidoczny z murów obronnych, a zarazem niezbyt oddalony od miasta. Stare porzekadło mówiło, że jeśli chce się coś ukryć, należy to pozostawić na widoku, tak, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Gdy tylko do uszu Siemowita dotrze wieść o porwaniu brata, z miejsca rozpocznie poszukiwania. Rozkaże zbrojnym ruszyć na trakt, żeby doścignąć porywaczy. Nie przyjdzie mu do głowy, że książę Janusz może być przetrzymywany tuż pod jego nosem. Peregrin Wezenborg musiał przyznać, że pomysł był wyśmienity. Jednakże Jan z Narzyna miał jeszcze jeden powód, żeby nie opuszczać Płocka.

− Czemu nie uciekamy?! – pieklił się jeden z najemników, chodząc niespokojnie od ściany do ściany i przez szpary w deskach wypatrując niebezpieczeństwa. Nazywano go Kruszyną z racji mizernej postury, jednakże myliłby się ten, kto by go lekceważył, a swoją pomyłkę mógł przypłacić śmiercią. Zwinny niczym kot Kruszyna potrafił w okamgnieniu zabić człowieka.

Jan z Narzyna milczał wpatrzony w jeńca, który leżał na podłodze. Najemnicy związali księciu ręce, założyli na głowę worek, żeby nikt go nie rozpoznał i poprowadzili wzdłuż murów obronnych prosto do młyna. Nawet jeśli dostrzegł ich któryś ze strażników, zapewne wzruszył tylko ramionami, myśląc, że to zwykłe bandyckie porachunki. Wszystko, co działo się poza murami Płocka, nikogo w mieście nie obchodziło.

− Zdawało mi się, że mieliśmy porwać księcia, opuścić miasto i potem żądać okupu – rzekł Peregrin.

− Źle ci się zdawało – odparł pan z Narzyna.

Wśród najemników rozległy się groźne pomruki.

− Wyjawisz nam zatem, co planujesz?

Starszy mężczyzna poczerwieniał ze złości i już otwierał usta, żeby ofuknąć rycerza, powiedzieć mu, żeby jemu pozostawił myślenie, bowiem to on dowodzi, ale żona szturchnęła go w bok. Lepiej niż on pojmowała, jak groźni potrafią być ludzie tego pokroju. Wiedziała, że najemnicy gotowi są zasiec ich na miejscu, jeśli nie otrzymają satysfakcjonującej odpowiedzi. Jan z Narzyna wściekle na nią spojrzał, ale chyba dotarło do niego, co chciała przekazać, bowiem wziął głęboki oddech i rzekł:

− Nigdzie nie musimy jechać.

− A czemuż to?

− Nie będzie żadnego okupu – rzekł pan z Narzyna, a najemnicy, przekonani, że stali się ofiarą podstępu, postąpili krok do przodu.

− Nie obawiajcie się! – rzekła szybko Katarzyna. – Ten, kto zlecił porwanie księcia, sam po niego przybędzie i obsypie nas złotem.

Zaskoczony Peregrin uniósł lekko brew.

− A któż to jest?

− Sam się przekonasz – odparła. – Już powinien się zjawić.

I miała rację. Nie musieli długo czekać. Tuż po wschodzie słońca od strony portu, gdzie kotwiczyły łodzie rybackie, barki, jednomasztowe szniki i balingery, nadszedł mężczyzna odziany w szary podróżny płaszcz. Kaptur skrywał twarz przybysza i z daleka nie dało się go rozpoznać. Jednakże Peregrin, obserwujący go przez szparę w drewnianej ścianie, nie miał wątpliwości, że mają do czynienia z kimś znającym się na wojennym rzemiośle. Zdradzał go ciężki chód i postawa człowieka, który w każdej chwili jest gotowy do walki.

Mężczyzna zapukał trzykrotnie, potem odczekał chwilę, powtórzył pukanie, tym razem dwa razy i na końcu uderzył raz. To był umówiony sygnał, bowiem Jan z zadowoleniem pokiwał głową i wpuścił go do środka.

− Macie go? – spytał przybysz.

− Tak – rzekła Katarzyna, wskazując związanego jeńca.

− Znakomicie – oznajmił nieznajomy i zdjął kaptur. Ukazało się oblicze czterdziestoletniego mężczyzny. Krótka czarna broda, nocno zaciśnięte usta i niebieskie, wodniste oczy mogły należeć tylko do jednego człowieka. Konrada von Jungingena.

Ruszył ku księciu, jednak Jan z Narzyna zastąpił mu drogę i położył dłoń na ramieniu dostojnika. Krzyżak spojrzał na niego z pogardą, jak na robaka, którego należałoby zdeptać. Pan z Narzyna cofnął rękę, jednak się nie cofnął.

− Najpierw zapłata – rzekł.

Podskarbi malborski prychnął gniewnie i wysupłał zza pasa sakiewkę. Jan zważył ją w dłoni i uśmiechnął się samymi kącikami ust.

− Mało – rzekł.

− Co?! – oburzył się von Jungingen. – Na tyle się umawialiśmy.

− To jeno za dostarczenie księcia Janusza. Chyba nie chcecie, żeby wszyscy się dowiedzieli, że to Zakon stał za porwaniem. Drugie tyle zapłacicie za nasze milczenie.

− To przeniewierstwo!

Jan z Narzyna wzruszył ramionami.

Wściekły dostojnik krzyżacki wysupłał drugą sakiewkę, nieco mniejszą i podał mężczyźnie.

− Więcej nie mam.

− Wystarczy – uśmiechnął się Jan i wskazał więźnia. – Co z nim uczynisz?

− Zabiję – wyszeptał Konrad. – Traktowałem go jak przyjaciela, nieba mógłbym mu przychylić i ufałem jak rodzonemu bratu. Wydawało się, że sprzyja Zakonowi. Najechał Litwę, zajmując zbrojnie Podlasie, uwięził i odesłał do Malborka księcia Witolda, gdy ten poprosił go o pomoc i wiele razy dawał wyrazy oddania naszej sprawie. Widzieliśmy w nim sojusznika, a on nas zdradził. Mnie zdradził…

Peregrin przysunął się bliżej, uważnie przysłuchując się opowieści.

− Przed trzema laty wspólnie wyprawiliśmy się na rejzę – mówił dalej Krzyżak. – Na Litwie wybuchł bunt, nie pierwszy i na pewno nie ostatni. Buntownicy dobrze wiedzieli o wszystkich naszych posunięciach, o przemarszach oddziałów wojsk i decyzjach. Urządzali na nas zasadzki, atakowali obozy i wyrżnęli nas prawie do nogi. Ledwie uszedłem z życiem, ale bardziej przejmowałem się moim przyjacielem Januszem, który nie zdołał ze mną zbiec. Obawiałem się, że został pochwycony przez Litwinów i zginął okrutną śmiercią. Dopiero gdy dotarłem do Malborka powiedziano mi, że książę Janusz uznał władzę nowego króla Władysława Jagiełły i nas zdradził. To dzięki niemu Litwini wiedzieli, jak nas pokonać.

− Pewnie ruszyło go sumienie – rzekł Peregrin.

Konrad von Jungingen spojrzał na niego gniewnie.

− Sumienie?

− Wszystko jest kwestią sumienia.

− Bzdura! – wtrącił się do rozmowy Jan z Narzyna. – Ideały kończą się, gdy przychodzi zapłacić za strawę w karczmie, nową zbroję u płatnerza, czy miecz u kowala. Dla nich nieważne, czy jesteś człekiem prawym czy zbrodzieniem. Ważne, żebyś zapłacił. Powiadam wam, każdego można kupić. To tylko kwestia ceny.

Spojrzał kpiąco na Peregrina.

− Nie jesteś wcale lepszy – rzekł. – Porzuciłeś rycerskie cnoty i wstąpiłeś na drogę przestępstwa. Brałeś udział w porwaniu księcia i chociaż zabije go Krzyżak, ta śmierć obciąży również twoje sumienie. Nie oszukuj się. Łudzisz się, że tli się w tobie jeszcze iskierka szlachetności, ale to nieprawda. Dawno już zaprzedałeś swoją duszę, Peregrinie Wezenborgu.

Rycerz skrzywił się tylko, ale nic nie odrzekł.

− Na nas już czas – rzekł Jan z Narzyna, zwracając się do najemników. − Spotkamy się w oberży „Pohulanka” i tam podzielimy złoto. Idziemy!

Gdy porywacze ruszyli w stronę drzwi, dostojnik krzyżacki podszedł do więźnia i zdjął mu worek z głowy. Zaskoczony, zamrugał kilka razy powiekami i zacisnął dłoń w pięść.

− Oszuści! – ryknął. – To nie jest książę Janusz.

Jan z Narzyna zatrzymał się w progu i odwrócił. Z niedowierzaniem spoglądał na związanego płowowłosego mężczyznę. To na pewno nie był książę Janusz.

− Jak to możliwe? – spytał, zły na siebie, że nie sprawdził dokładnie jeńca przed przybyciem krzyżackiego dostojnika. – Ma na sobie szaty księcia… Ale nim nie jest.

Konrad von Jungingen uderzył jeńca w twarz.

− Gadaj kim jesteś?!

Na ustach mężczyzny pojawił się krzywy uśmiech.

− Jam jest Marcin z Czerska, dowódca straży przybocznej księcia Janusza – odparł. – Wiedzieliśmy, co planujecie.

− Skąd? – wyszeptał pobladły Jan.

W oczach Katarzyny pojawiło się zrozumienie. Spojrzała gniewnie na Peregrina.

− Ty! – wyrzuciła ze złością. – To twoja sprawka.

Wezenborg się uśmiechnął.

− To prawda – odparł. – Wczorajszej nocy wyciąg­nąłem od ciebie wszystko, co chciałem wiedzieć. Gdy upojona miodem i namiętnością wyznałaś mi, że chodzi o porwanie, zaraz domyśliłem się, że ma to być książę Janusz.

Jan z Narzyna poczerwieniał ze złości.

− Poszłaś z nim do łoża?!

Katarzyna machnęła ręką, nie zwracając na niego uwagi.

− O poranku poszedłem do dzielnicy żydowskiej, gdzie przekazałem wszystko człekowi, który miał ostrzec księcia.

− Dlaczego to uczyniłeś? – spytała. W jej niebieskich oczach pojawił się autentyczny ból.

− Przecież już wiesz – uśmiechnął się smutno. – Nigdy nie byłem najemnikiem. Nigdy też nie opuściłem ojca. Razem z nim służę jego królewskiej mości.

Katarzyna obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem i plunęła mu pod nogi.

− Okłamałeś mnie!

Peregrin wzruszył ramionami.

− Po co zatem to wszystko? – spytał Jan z Narzyna. – Ta cała maskarada.

− Do wawelskich lochów trafił Günther z Dylewa oskarżony o zdradę – wyjaśnił Wezenborg. − Na mękach zeznał, że niejaki Aswerus zbiera w Płocku najemników. To imię znane nam było wcześniej. Człek ów nieraz już działał na szkodę Królestwa i brał pieniądze od naszych wrogów. Nie wiedzieliśmy jednakowoż, kim jest i dla kogo pracuje.

Wezenborg podszedł do jeńca i sztyletem przeciął mu więzy. Nikt mu w tym nie przeszkodził. Marcin z Czerska podziękował skinieniem głowy.

− Gdy już dotarłem do Aswerusa i dowiedziałem się, co planuje, obmyśliłem ów fortel, żeby zwabić w pułapkę tego, kto zlecił porwanie – mówił dalej Wezenborg. – Dowódca straży przybocznej przebrał się w szaty księcia i wraz z garstką zbrojnych wjechał Bramą Wyszogrodzką, podczas gdy jego wysokość Janusz przybył wcześniej przez Bramę Dobrzyńską.

− Zatem teraz już wszystko wiesz – uśmiechnął się Krzyżak samymi kącikami ust. – Jan z Narzyna i jego żona służą Zakonowi od lat. I na co ci ta wiedza? Zapłacisz za nią życiem.

Konrad von Jungingen skinął na najemników, którzy sięgnęli po broń.

− Nie robiłbym tego – ostrzegł Peregrin tak pewnym siebie tonem, że bandyci się zawahali. – Jeśli chcecie ujść z życiem, odłóżcie miecze.

− A co nas powstrzyma przed zabiciem ciebie? – spytał Kruszyna, który wydawał się najodważniejszy z nich wszystkich i wysunął sztych w stronę Peregrina.

Wezenborg gwizdnął i gdzieś na zewnątrz ktoś odpowiedział gwizdnięciem.

− Młyn jest otoczony przez ludzi księcia Janusza – rzekł. – Przez cały ten czas nas śledzili.

Najemnicy spojrzeli po sobie z zakłopotaniem. Jan z Narzyna pobladł. Zdawał sobie sprawę, że jeśli go pochwycą, czeka go koszmarna śmierć.

Wtem Konrad von Jungingen się roześmiał.

− Naprawdę sądzisz, że przyszedłem tu sam?

* * *

Na zewnątrz rozległ się szczęk oręża i krzyki umierających. Malborski podskarbi nie kłamał. Przybył ze zbrojną obstawą, której zapewne rozkazał skryć się i czekać. Gdy krzyżaccy knechci ujrzeli Mazowszan, zrozumieli, że to pułapka i pospieszyli dowódcy z pomocą.

Pierwszy zareagował Marcin z Czerska. Doskoczył do najbliżej stojącego najemnika, uderzył go pięścią w twarz tak mocno, że ten runął nieprzytomny na ziemię. Błyskawicznie podniósł jego miecz i zaatakował Konrada von Jungingena. Jednakże Krzyżak był na to przygotowany. Wykonał unik, płynnym ruchem wyszarpnął swoją broń, blokując uderzenie.

Wezenborg również nie próżnował. Wyprowadził zamaszyste cięcie, zbijając wymierzoną w niego klingę Kruszyny. Najemnik cofnął się, ale zaraz znów wyprowadził groźny sztych. Peregrin musiał przyznać, że kurdupel jest piekielnie szybki. Kruszyna ponowił atak, ale rycerz był na to przygotowany. Przyjął cios na zastawę i przeszedł do ofensywy. Stal uderzyła o stal, krzesząc iskry, i wyglądało na to, że spotkali się dwaj wytrawni szermierze.

Nie spuszczając wzroku z przeciwnika, Peregrin kątem oka dostrzegł wymykającego się Jana. Pan z Narzyna wybiegł z młyna z pozostałymi najemnikami, którzy postanowili się ratować. Za mężem podążyła Katarzyna, ale drogę zastąpili jej walczący Marcin z Czerska i Konrad von Jungingen. Krzyknęła przerażona i śmignęła w kąt, chowając się za zbutwiałymi skrzyniami.

Peregrin nie miał czasu zaprzątać sobie nią głowy, bo musiał odpierać ataki Kruszyny. W ciasnym pomieszczeniu krótki miecz małego najemnika lepiej nadawał się do walki, niż półtorak Wezenborga, który mógł o coś zahaczyć.

Kruszyna nagłym wypadem w przód trafił i naruszył kolczugę rycerza i na szczurzej twarzy pojawił się triumfujący uśmiech. Szybszy i zwinniejszy najemnik zaczął zyskiwać przewagę. Wezenborg nie mógł wziąć porządnego zamachu i siłą przełamać przeciwnika. Wydawało się, że szala zwycięstwa przechyla się na korzyść Kruszyny.

Wtem Peregrin chwycił miecz przed jelcami, skracając jego długość i ruszył do przodu. Zaskoczony najemnik zbił pierwszy sztych, ale nie zdołał już obronić się przed szybkim cięciem przez pierś. Runął martwy na deski.

Wezenborg nie miał czasu, żeby podziwiać precyzję własnego uderzenia, bowiem drzwi rozwarły się na oścież i do środka wdarł się bitewny zgiełk. Półbracia z czarnymi półkrzyżami na szarych płaszczach walczyli z odzianymi w czerwone jaki, zbrojnymi wojami mazowieckimi. Krzyżacy, ujrzawszy Konrada von Jungingena przypartego do ściany i broniącego się przed zaciekłymi atakami Marcina z Czerska, zaraz pospieszyli bronić dostojnika. Otoczyli go kordonem najeżonej stali i Marcin musiał odstąpić.

Dwie grupy mężczyzn groźnie mierzyły się wzrokiem. Zaledwie sześciu Krzyżaków trzymało się na nogach, za to ludzi księcia Janusza, wraz z Peregrinem, który stanął z nimi ramię w ramię, był tuzin.

− Bić psubratów! – ryknął Marcin na całe gardło i zbrojni ponownie się starli. Walczyli w potwornym ścisku, przepychając się i tratując. Trzaskały kości, rozlegały się wrzaski bólu i tryskała krew, gdy ciosy dochodziły celu. Nikt jednak nie ustępował pola, nikt nie błagał o litość. To nie były pojedynki w szrankach, gdzie można oszczędzić przeciwnika i okazać litość, to była bezlitosna jatka.

− Dość! – W pomieszczeniu rozległ się władczy głos i Mazowszanie natychmiast ustąpili. Nie spuszczali jednak wzroku z pozostałych przy życiu Krzyżaków. Było ich zaledwie trzech, ale wśród nich stał Konrad von Jungingen.

Peregrin otarł pot z czoła i spojrzał w stronę drzwi. Stał w nich postawny mężczyzna o brązowych włosach, krzaczastych brwiach i stalowych oczach. Odziany w sobole futro, wyglądał dostojnie i okazale. Wezenborg poznał w nim księcia Janusza.

Władca Mazowsza zbliżył się do Konrada von Jungingena, który wyprostował się butnie, nie okazując strachu. Jednakże Peregrin dostrzegł, jak dostojnikowi krzyżackiemu drżą dłonie zaciśnięte na rękojeści miecza.

− Tak bardzo pragniesz mojej śmierci, że gotów byłeś zakłócić ingres mojego brata? – zagadnął książę. – Godne to chrześcijanina?

Podskarbi malborski się roześmiał.

− Ty mi będziesz prawił o chrześcijańskich powinnościach? – zapytał z przekąsem. – Ty, który zbratałeś się z poganami, zdradzając Boga i Zakon?

− Nikogo nie zdradziłem – odparł spokojnie Janusz. – Uczyniłem jeno to, co słuszne. Zgodnie z sumieniem.

Krzyżak prychnął w odpowiedzi i uniósł ponownie miecz.

− Kończmy to – rzekł. – Obaczysz, jak umiera chrześcijański rycerz.

Mazowszanie postąpili krok do przodu.

− Stójcie! – rzekł książę, unosząc dłoń. – Dosyć już krwi przelano. Niechaj odejdą wolno.

− Co?! – zdumiał się Marcin z Czerska. – Jakże to, książę? Wypuścisz krzyżackiego wypierdka, który czyha na twe życie? Niechybnie znajdzie kolejną okazję, żeby cię pojmać lub zabić.

Janusz w odpowiedzi wzruszył ramionami. Przyszłość miała pokazać, że słowa dowódcy straży przybocznej księcia okazały się prorocze. Dzisiaj jednak książę mazowiecki postanowił tak, jak postanowił, kierując się ludzkim sumieniem i chrześcijańskim miłosierdziem.

Konrad von Jungingen skwapliwie skorzystał z okazji i wraz z dwójką knechtów opuścił pośpiesznie młyn. Książę skinął głową Peregrinowi i także wyszedł ze swoimi ludźmi.

Wezenborg uśmiechnął się, gdy został sam

− Możesz już wyjść, Katarzyno – rzekł.

* * *

Gdy dzwon katedry płockiej wybijał południe, w progi świątyni wkroczyła procesja. Na jej czele szedł nowo mianowany biskup Henryk z twarzą skupioną, półprzymkniętymi powiekami i rękoma złożonymi do modlitwy. Świadom dostąpionego zaszczytu, obiecywał Bogu, że niczym pasterz dbający o owieczki on będzie dbał o powierzone mu rzesze wiernych i doprowadzi ich do zbawienia. Nie myślał teraz o wewnętrznych sporach, które niedługo miały sprawić, że o prawo do tytułu głowy Kościoła rościło sobie pretensje dwóch, a nawet trzech papieży. Nie myślał o polityce i zbliżającym się konflikcie pomiędzy Królestwem a zakonem krzyżackim, w którym książęta mazowieccy będą musieli opowiedzieć się po którejś ze stron. Biskup Henryk pragnął jedynie służyć Bogu najlepiej jak potrafił.

Tuż za nim szli ramię w ramię książęta Janusz i Siemowit. I chociaż wiele ich różniło i nie zawsze się ze sobą zgadzali, to dzisiaj wspólnie radowali się z zaszczytu, jakiego dostąpił ich brat. Kroczyli dumnie, z podniesionymi głowami.

Za nimi podążały żony, synowie i córki. Potem dostojnicy, patrycjusze, rajcy miejscy i szlachcice, którzy zjechali się z całego Mazowsza. Dopiero na końcu procesji szli krzyżaccy dostojnicy.

Wielki mistrz Konrad Zöllner von Rotenstein, który nic nie wiedział o planach von Jungingena, spoglądał na niego ze złością. Nad ranem, gdy doniesiono mu o próbie zamachu, wściekł się okrutnie i chciał pozbawić funkcji podskarbiego, a nawet wydalić go z Zakonu. Jednak gdy się uspokoił, przypomniał sobie, jak wielkie wpływy ma rodzina von Jungingenów i skończyło się jedynie na słownej połajance.

Konrad von Wallenrode próbował ukryć uśmiech pod kamienną twarzą, bowiem w głębi duszy cieszyło go potknięcie rywala. Natomiast zawstydzony i poniżony Konrad mocno zaciskał pięści, obiecując sobie, że gdy już zostanie wielkim mistrzem, porwie księcia Janusza i zamknie go w malborskich lochach.

W czasie gdy rozpoczynała się uroczysta msza, miasto opuszczał samotny jeździec. Peregrin Wezenborg wyjeżdżał tą samą bramą, którą przybył. Ci sami strażnicy odprowadzali go wzrokiem, zastanawiając się, czy znalazł to, po co tutaj przybył.

Rycerz odczuwał ulgę. Wykonał zadanie. Wykrył spisek i uratował życie księcia Janusza. Rozpracował siatkę krzyżackiego wywiadu i zdekonspirował ich szpiega. Co prawda Jan z Narzyna zdołał zbiec i pewnie jeszcze nie raz będzie działał na szkodę Królestwa, ale wszyscy już wiedzieli, kim jest i komu służy.

Peregrin uśmiechnął się na wspomnienie Katarzyny. Wówczas, w młynie, gdy opuściła kryjówkę, rzuciła się na niego i wściekle zaczęła bić pięściami. Wrzeszczała i przeklinała, aż w końcu złapał ją, przyciągnął do siebie i pocałował.

Zdarli z siebie odzież i kochali się gwałtownie, szybko, mocno, jakby było im szkoda każdej chwili. Oboje wiedzieli, że nie mogą ze sobą być, należeli do innych światów, służyli różnym sprawom. Los złączył ich tylko na jedną chwilę, z której zachłannie korzystali.

Powinnością Wezenborga było oddać ją w ręce kata, lecz tego nie zrobił. Nie potrafił. Pozwolił kochance odjechać do Narzyna. Do męża. Puścił wolno zdrajczynię. Przez chwilę rozważał, czy z tego powodu powinny dręczyć go wyrzuty sumienia, ale po chwili roześmiał się i dał koniowi ostrogę.