25,20 zł
Sześć umysłów, sześć piór, sześć opowieści. Trzy szóstki nie zawsze są znakiem Ciemności.
Powiadają, że gdzie kucharek sześć, tam problemy z aprowizacją. Ale nie tutaj. Sześciu mistrzów literackiej kuchni, sześć różnych potraw. Każda inaczej przyrządzona, inaczej doprawiona. Wszystkie znakomite. Prawdziwa uczta dla tych, którzy cenią sobie rozmaitość.
Historie, z którymi Czytelnik zwiedzi różne światy i różne epoki. Opowieści, które rozjaśnią twarz uśmiechem i zasmucą łzą. Rozbawią i przestraszą. Na rubieżach wyobraźni autorów zrodziły się pąki znakomitych fabuł - jak rozkwitły, przekonacie się sami.
Ta antologia na pewno strasznie się Wam spodoba. Nie może być inaczej...
W antologii znajdą się opowiadania:
Andrzej Pilipiuk "Wunderwaffen"
Dariusz Domagalski "Wędrowiec"
Magdalena Kozak "Strasznie mi się podobasz"
Marcin Mortka "Impostorzy"
Rafał Dębski "Konstelacja Ananke"
Adam Przechrzta "Miasto cieni i luster"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 248
Strasznie mi się podobasz
IlustracjeDominik Broniek
Rafał Dębski
Rocznik 1969. Redaktor naczelny miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror”. Debiutował w 1998 roku w „Nowej Fantastyce” opowiadaniem „Siódmy liść”. Autor kilkudziesięciu opowiadań i dziesięciu powieści, w tym czterech z nurtu literatury fantastycznej. Pisarz wszechstronny, dobrze czuje się zarówno w czasach, kiedy Słońce było Bogiem, jak i kiedy człowiek stał się zdobywcą tysięcy słońc.
Z wykształcenia i wykonywanego zawodu psycholog, pracuje w gimnazjum, zmagając się ze skutkami lekkomyślnej reformy oświaty. Obok pisania książek jego wielką pasją jest historia, przez którą, niczym w krzywym zwierciadle, postrzega ludzi – ich postawy, emocje, motywacje.
Ma wielki apetyt na życie. Chciałby osiągnąć wiele iżyć tak, aby nie żałować... Najlepiej nie żałować niczego. Niestety, natura wpisała mu w geny dawkę lenistwa. To przesądza o tym, że nie boi się wyzwań i dużo pracuje. Bo dzięki temu może jak najszybciej uporać się z tym, co tak czy inaczej musi być wykonane. Niestety, jak już się zdążył przekonać, to działa w obie strony. Praca, niczym owa Ciemność, dostrzegła go, pokochała i zawsze wie, gdzie Rafała znaleźć, dopaść i usidlić.
Z Fabryką Słów opublikował powieści „Czarny pergamin” (2006), „Kiedy Bóg zasypia” (2007), „Łzy Nemezis” (2009), „Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu” (2010), „Wilkozacy. Wilcze prawo” (2010), „Wilki i orły” (2011) oraz antologię opowiadań „Serce teściowej” (2008).
Rafał Dębski
Konstelacja Ananke
Kamienne ściany lochu ociekały wilgocią. Wyłożono je wapieniem, kiedyś na pewno białym, jednak czas i woda zrobiły swoje... Czas, woda, kopcące pochodnie oraz dym z paleniska. Cuchnęło ludzkimi wyziewami, zatęchłe powietrze wydawało się gęste, jakby stało tutaj od wieków, zawsze to samo, nigdy nieporuszone najmniejszym podmuchem.
Sala tortur.
Wypełniona znanymi mi doskonale machinami i urządzeniami, z których większość budziła we mnie politowanie pomieszane z rozbawieniem. Prawdziwy kat nie potrzebuje uciekać się do hiszpańskich butów, diabelskich kołowrotów czy madejowego łoża. Jemu wystarczą najprostsze narzędzia, bo prawdziwy ból to coś więcej niż rozrywanie stawów czy brutalne, bezmyślne masakrowanie mięśni i kości. Ale zwyczajni wyrobnicy katowskiej profesji potrzebują wspomagać się różnorodnymi wynalazkami, aby w ten sposób podziałać przede wszystkim na imaginację ofiary. Widok własnych członków rozciąganych trzeszczącymi linami, wydłużających się nienaturalnie budzi przerażenie, a przecież to ono jest najważniejsze, nie samo doznanie cierpienia. Wykształcony małodobry więcej potrafi zdziałać samym dotykiem i słowem. Okrutnym dotykiem, porażającym wszystkie włókna ciała, wszelkie jego zakamarki, i bezlitosnym słowem, w którym nie ma złości, ale brzmi za to niesamowita, chłodna bezwzględność, potrafiąca zamienić serce w przerażoną bryłkę lodu.
Leżałem na twardej ławie, ściśle skrępowany, pozbawiony możliwości ruchu.
Schwytali mnie we śnie. Gdybym był przytomny, żaden ze zbrojnych nie ośmieliłby się podejść bliżej. Obawialiby się, że podczas szamotaniny popłynie krew. Moja krew – czarna i gęsta jak zroszona wodą sadza. Kiedy mijałem gospodarza zajazdu, ten odwrócił wzrok. Otrzymał przecież za milczenie sowitą zapłatę, dwa, a może i trzy razy tyle, ile zwykł zarabiać przez cały dzień. A jednak doniósł tej samej nocy, że w pobliżu Lublina pojawił się człek obcy i podejrzany.
– Chciwość to straszliwy grzech i często trzeba zań płacić najwyższą cenę – powiedziałem, mijając go.
W pierwszej chwili zachwiał się, zatoczył, bo nogi mu zmiękły ze strachu. Ale zaraz potem zaczął się śmiać.
– Ty już nikogo nie zabijesz, na nikim nie weźmiesz pomsty! Spalą cię na stosie, przeklęty czarowniku!
Nie odpowiedziałem. Niech mnie spalą... Jeśli im się uda. Niech spróbują mnie zabić w jakikolwiek sposób, byle skutecznie. Będę tylko wdzięczny. Zmęczenie, to potworne zmęczenie i poczucie pustki, które towarzyszą mi od lat, może wtedy nareszcie znikną. Zabijcie mnie, zróbcie to, czego sam nie jestem wstanie uczynić. Poczułem się jak wówczas, kiedy stałem nad krawędzią przepaści, a przez głowę przelatywały setki, tysiące myśli... Za dużo przechowywałem w sobie obrazów, zbyt wielką mnogość wspomnień. Kiedyś Blanka przerzucała je, poszukiwała tych, które mogły przynieść radość lub smutek, a nawet cierpienie. Cokolwiek. Zależało to tylko od jej nastroju, decydował najczęściej przebieg naszych rozmów. Ale potem większość z tych obudzonych wspomnień utonęła w morzu niepamięci. Nad tą przepaścią znów przypomniałem sobie dawne słowa, uczucia kobiety, z którą byłem bliżej niż z sobą samym. Nie, stanowczo nie mogę sam sobie zadać śmierci. Blanka byłaby zawiedziona, mogłaby mi tego nie wybaczyć nawet na tamtym – ponoć lepszym – świecie. Nie wolno mi, bo to by obrażało jej pamięć, czyniło nic niewartym wszelkie poświęcenie. Cofnąłem się wówczas ze skalnej półki, zszedłem z powrotem między ludzi. Nie potrafiłem jednak żyć już ani z nimi, ani obok nich, ani nawet przeciwko nim.
– Pan sędzia już z tobą pogada – zarechotał strażnik. – A kat ci zaświeci.
Prychnąłem pogardliwie. W pierwszej chwili chciał uczynić to, co zawsze robił, kiedy więzień mu się nie podobał – wzniósł pięść do góry, ale zaraz ją opuścił, pomny na ostrzeżenia, których musieli mu udzielić mocodawcy.
– Oddaj flet – burknął.
– Nie mam żadnego fletu.
– Kłamiesz! Za jego pomocą przyzywasz szczury, on pomaga ci w roznoszeniu zarazy!
Uśmiechnąłem się w duchu. Lata temu straciłem ukochany instrument podczas przeprawy przez wzburzoną rzekę. Wystarczyła chwila nieuwagi, a łaknący ofiary nurt wyrwał mi sakwę, w której go schowałem. To był cudowny kawałek drewna, wyłożony od wewnątrz złotą blachą. Otrzymałem go od świętej pamięci króla Stefana.
– Chcesz mnie może sam przeszukać? – spytałem uszczypliwie, unosząc ręce na tyle, na ile pozwalała gęsta, cuchnąca sieć.
Nieświadomie cofnął się pół kroku.
– Nie bój się, człowieku – rzekłem łagodnie. – Od dawna nie roznoszę zarazy.
Oczywiście nie uwierzył. Splunął z obrzydzeniem, zaklął pod nosem, a potem przeżegnał się i złożył palce od uroku. Zabawne są ludzkie przesądy. Niby uważają Boga za istotę wszechmocną, twierdzą, iż nie ma nic potężniejszego nad niego, a jednocześnie, nawet wzywając go, uciekają się do guseł, gestów, które nic nie znaczą i mają mniej mocy, niż drzemie jej w nieprzytomnych prośbach kalekiego, na wpół umarłego proszalnego dziada.
– Oddaj flet – powtórzył z uporem.
Patrzyłem na niego nieruchomym wzrokiem. Czułem jego strach, rosnący z każdą chwilą. Strach, który obezwładniał zmysły, przyćmiewał rozum, odbierał rozsądek. Był gotów popełnić szaleństwo, byle tylko uniknąć tego spojrzenia. W przypływie desperacji wydobył kord, skoczył ku mnie, wziął zamach. Zmrużyłem oczy, czekając na cios. Widziałem już zbliżający się mętny błysk i plamy na źle wyczyszczonej stali, wyszczerzone zęby strażnika. W tej chwili kompan odepchnął go z całej siły.
– Oszalałeś?! – wychrypiał. – Wszystkich nas zabijesz. Nie pamiętasz, co mówił sędzia? Jeśli popłynie jego krew, umrzemy wszyscy w jednej chwili.
* * *
Kat szczękał żelazami. Patrzyłem z pewnym zainteresowaniem na jego nieporadne ruchy. Komuś, kto nie znał się na tej robocie, mogłoby się wydawać, że ma do czynienia z prawdziwym, biegłym mistrzem, umiał stwarzać pozory. Ale w moich oczach wyglądał niczym chłopskie dziecko, któremu pierwszy raz w życiu wręczono pióro z inkaustem i od razu kazano przepisywać łacińską księgę. Czy ktoś zamierzał zrobić na mnie wrażenie za jego przyczyną? Być może, ale na pewno nie osiągnął celu. Kat, zanim zabrał się do pracy, zmówił krótką modlitwę, co było dla mnie kolejnym dowodem, iż mam do czynienia z profanem. Owszem, w Akademii Katowskiej odbywały się msze i gromadziliśmy się na wspólnych modłach, ale wszystko to było tylko ułudą i blichtrem, mydleniem oczu mieszkańcom Biecza oraz zwierzchnim władzom. W istocie rzeczy nie znałem wykształconego kata, który by wierzył w Boga. W każdym razie w takiego, jakim go sobie przedstawia pospólstwo. Zresztą jedynym małodobrym, który miał w sobie prawdziwą wiarę, był mój pierwszy nauczyciel i opiekun, Eustachiusz. Był on jednak też kimś więcej niż okrutnym oprawcą, miał w sobie to coś, co czyni z człowieka istotę prawdziwie rozumną. Zaś moi mistrzowie z akademii dążyli tylko i wyłącznie do osiągnięcia doskonałości w kunszcie zadawania bólu i widowiskowego pozbawiania życia.
– Jesteś pustą skorupą – powiedziałem głośno.
Małodobry drgnął, spojrzał w moją stronę z wyraźnym przestrachem. Tak... Prawdziwy kat nie powinien okazywać lęku ani zaskoczenia. Nie powinien ich nawet odczuwać, szczególnie w obliczu czekającej go pracy. Podwójnej pracy na dobitkę, bo w sali tortur nie byłem sam. Do sąsiedniego stołu przywiązano jakiegoś nieszczęśnika. Człowiek ów, którego katowski ignorant miał jako pierwszego poddać mękom, mdlał prawie z przerażenia. Niektórym wystarczy spojrzeć na narzędzia, aby stracić zmysły. Tak jakby najgorsze było to, że za chwilę ciało zostanie zamienione w ruinę. Są znacznie gorsze rzeczy, które kat może uczynić... Jeśli wie, co i jak chce zrobić. Spojrzałem na spoconego, zalęknionego skazańca. Czy to za twoją sprawą, braciszku, zamierzają mnie zmiękczyć? Czy twoja męka ma stanowić pierwszy akt urabiania mojej duszy?
Kat wziął kleszcze, zbliżył się do nóg mężczyzny. Ten szarpnął się, napiął wszystkie mięśnie. Nadaremnie – nadgarstki i kostki zostały ujęte żelaznymi obręczami, przez brzuch, pierś i uda przeciągnięto grube rzemienne pasy. Przynajmniej tyle wiedział oprawca – że należy skazańca unieruchomić, by podczas tortur sam nie wyrządził sobie większej krzywdy, niż to zamierzono. Ale poza tym naprawdę niewiele umiał...
Ujął w kleszcze duży palec stopy nieszczęsnego człowieka, zacisnął mocno i przekręcił. Trysnęła krew, a kat zamarł. Zaraz rzucił się do stosu brudnych szmat zalegających w kącie, zaczął tamować krwawienie.
– Przewiąż mocno rzemień pod kolanem – rzuciłem obojętnie. – Posoka nie będzie lecieć tak mocno, a ty zdążysz rozgrzać pręt, żeby przypiec ranę.
Rzucił mi chmurne spojrzenie, ale z rady skorzystał. Skazaniec wył wniebogłosy, krzyczał o wiele głośniej, niż należało, niż nakazywałby płynący ze zmasakrowanego palca ból. Zerknąłem w bok, tam gdzie siedziało trzech mężczyzn. Pośrodku zapewne sędzia, obok starosta jurydyczny, z drugiej strony skryba. Patrzyli na mnie z wielkim zaciekawieniem. Pokręciłem w duchu głową. Naprawdę powinni postarać się o lepszego kata. Miasto Lublin stać chyba na wynajęcie prawdziwego mistrza.
– Nie zamierzałeś odcinać ani urywać tego palca, prawda? – zwróciłem się znowu do oprawcy. – Twoim zamiarem było go tylko połamać.
– Nie bądź taki pewny siebie – wychrypiał. – Zaraz zabiorę się za ciebie. Niech tylko skończę z tym tutaj. Zrobiłem, co chciałem, nie twoja rzecz.
– Nie, nie zrobiłeś. – Uśmiechnąłem się. – Dlatego nie przygotowałeś gorącego żelaza do zasklepienia rany. Następnym razem weź po prostu bardziej tępe szczypce albo zgoła dwa kawałki drewna. Nic tak nie rozwiązuje języka przesłuchiwanemu jak ściskanie palców między kołeczkami.
– Powiadam, zamilcz, bo za chwilę zaczniesz cieniutko śpiewać!
– Może i zacznę, ale nie prędzej niż wtedy, kiedy będę ci dokładnie mówił, co masz robić. Zadawanie prawdziwych mąk nie jest zwyczajnym, brutalnym okaleczaniem. Jeśli już pozbawiasz ofiarę któregoś z członków, powinieneś wiedzieć, dlaczego to robisz, starać się uczynić jak największe wrażenie. Zaś ty, profanie, po prostu niszczysz ciało, a niewiele z tego wynika. To przesłuchanie, a nie kaźń na rynku. Nie masz się popisywać sprawnością przed tymi tutaj – wskazałem ruchem brody mężczyzn – ale wydobyć zeznanie. A może się mylę? Może torturujesz tego biedaka w zupełnie innym celu?
Tego pytania nie skierowałem do oprawcy. Zadałem je bardzo głośno, patrząc prosto w oczy sędziego. Mój głos odbił się od kamiennych ścian, wysokiego sklepienia i wilgotnej podłogi, wtargnął w uszy zebranych, sprawił, że wszyscy, za moim przykładem, spojrzeli na szpakowatego mężczyznę.
– Spotkaliśmy się już – powiedział.
– Pamiętam – odparłem. – Wiele lat temu wynająłeś mnie, abym dokonał kaźni na człowieku, który mordował młode dziewczęta.
– Nie inaczej. – Skinął głową z zadowoleniem. – A potem wezwałeś szczury, by rozniosły zarazę wśród ludzi. Miasto uległo zagładzie, jednak mnie udało się uratować.
Przed egzekucją tamtego człowieka pokazano mi szczątki jego ostatniej ofiary. Sędzia, któremu wówczas jeszcze szron nie przyprószył skroni, zażądał najgorszych z możliwych tortur. Dopiero potem, wiele lat po wykonaniu wyroku, dotarło do mnie z całą ostrością, że prawda o tej sprawie wyglądała zupełnie inaczej, niż mi się zdawało.
– Nienawidziłem wtedy świata – odpowiedziałem. – Zemsta... Zdawała się słodka i bliska niczym gorąca kochanka. Chciałem zabijać jak najwięcej ludzi, wszystko jedno, w jaki sposób, żyłem w amoku. Dlatego udało ci się mnie oszukać... Ale żeś się uratował...
– Strażnicy strzegący patrycjuszy uciekli w samą porę, a ja wraz z nimi. Zaraza nie zdołała mnie dopaść.
– Tak. Zaraza jest ślepa. Często z jej szponów uchodzą właśnie ci, którzy powinni paść jej ofiarą.
– Chciałeś mnie wtedy koniecznie zabić?
– Było mi wszystko jedno. Powiedziałem przecież, że nienawidziłem ludzi. Wszystkich, więc ciebie też.
– A teraz? Nienawiść minęła? – w jego głosie brzmiało niedowierzanie.
– Teraz jednymi po prostu gardzę, a innych staram się tolerować.
Zapanowało milczenie. Torturowany, któremu kat przypalił wreszcie ranę żelazem, wrzasnął i stracił przytomność. Następny dowód na to, jakim niezgułą był ten, który się nim zajmował. W ciszy śmiech sędziego zabrzmiał niczym dziki okrzyk z innego świata, z dna samego piekła.
– Wtedy podobała mi się twoja czelność, gdyś targował się o zapłatę – rzekł, przybierając surowy wyraz twarzy – ale dzisiaj może mnie ona jedynie rozdrażnić. – Nagle skrzywił się lekko, bezwiednie pogładził prawą dłonią lewy nadgarstek. – Lepiej uważaj, kacie Jakubie.
– Dlaczego mam uważać? Czy dlatego, że każesz mnie torturować i zabić? Zrozum, człowieku, ja już od dawna nie żyję. Poruszam się, przyjmuję pokarmy i napoje, czasem nawet podejmuję się wykonania katowskiej roboty, ale w istocie rzeczy jestem martwy.
Nie uwierzył mi. Nic w tym dziwnego. Przecież to nie on stracił ukochaną istotę, to nie jego umysł opustoszał, w jednej chwili stając się jałowy niczym łono starej wiedźmy. Ogromnej próżni, jaka pozostała po Blance, nie potrafiłem wypełnić żadnym uczuciem. I nie istniało na tym świecie nic, co byłoby w stanie to zmienić.
* * *
Miłość.
Ocknąłem się z głębokiego snu. Dręczył mnie doskonale znany, powtarzający się co jakiś czas koszmar. W zasadzie po tym, co przeżyłem, nie było snu, który mógłby mnie naprawdę przerazić. Poza tym jednym. Kareta, czarna, bogato zdobiona, która kojarzyła się na poły z powozem pogrzebowym, a na poły z wykwintnym pojazdem, mogącym należeć do bajecznie bogatego magnata. Wewnątrz tej karety czaiło się czyste zło, wypełniało całą jadowicie czarną przestrzeń. Poczucie obcowania z takim właśnie złem było nie do zniesienia. Nie wiązało się ze strachem, z owym obezwładniającym uczuciem, które towarzyszy człowiekowi, kiedy śni mu się, że jest ścigany, stara się uciec, ale nogi więzną, odmawiają posłuszeństwa, a zagrożenie przybliża się z każdą chwilą, z każdym uderzeniem rozdygotanego serca. Karoca była czymś o wiele więcej. Tkwiła w niej prastara niegodziwość, pamiętająca najdawniejsze czasy wojny Boga z aniołami. Podobne uczucie przeżyłem na jawie dwukrotnie. Raz, kiedy rozmawiałem w ciemnicy z Samuelem Zborowskim, dzień przed tym, zanim na szafocie odciąłem mu głowę. Ten człowiek był kwintesencją sił mroku, wcale się nie dziwiłem, iż nie było chętnego, aby wykonać egzekucję. Bowiem poza zemstą jego przyjaciół kat musiał się liczyć z rewanżem groźniejszej strony, która moc czerpie nie z tego świata. A ja... mnie było wszystko jedno. To znaczy wtedy tak mi się zdawało. Dopiero kiedy utraciłem Blankę, zrozumiałem, że wówczas miałem jeszcze po co żyć.
Drugi zaś raz...
Miłość.
Znów to słowo, które jest tak proste i pospolite, a zarazem zawiera w sobie niesłychaną, magiczną wręcz potęgę. Skąd się jednak wzięło w moim umyśle? Przecież nie ma we mnie miejsca... Dlaczego...
– Miłość.
Teraz usłyszałem to bardzo wyraźnie. Ktoś mówił głośno, dobitnie. Spojrzałem w bok. W nędznym świetle kaganka ujrzałem wysoką, zakapturzoną postać stojącą przy wejściu. Wiedziałem od razu, kim jest.
– Witaj, panie sędzio – powiedziałem.
– Witaj, panie kacie – odparł, a w jego głosie usłyszałem uśmiech. – Niewiele się postarzałeś od naszego ostatniego spotkania. Zbyt mało, rzekłbym. Ta wasza magia...
– Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o tobie.
Zszedł nieśpiesznie z wysokich schodów, trzymając przed sobą kaganek.
– Jesteś zatem w mojej mocy – rzekł, zatrzymując się tuż przy ławie, do której zostałem przykuty.
– Możesz myśleć, jak chcesz – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. Łańcuchy zabrzęczały lekko. – Jeśli tak cię to raduje...
– Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Zdjął kaptur. Spojrzałem prosto w jego gorejące oczy. Tak, wczoraj podczas przesłuchania nieszczęsnego rzezimieszka to właśnie był ten drugi raz, kiedy nie śniąc, miałem poczucie obcowania z czystym złem. Źrenice sędziego były straszne – przepastne, głębokie, oszalałe, sprawiały, że nachodziło pragnienie, aby uciec, znaleźć bezpieczne schronienie. Ale teraz nie miałem w sobie Blanki, która – przestraszona – zagrzebałaby się w mojej jaźni, ukryła przed palącym wzrokiem wroga, wydobywając przy okazji z pamięci jakieś dawno zatarte wspomnienie, które pomogłoby oderwać się choć na chwilę od okrutnej rzeczywistości także mnie.
– Jesteś sam – powiedział sędzia. – Nigdy jeszcze nie byłeś tak bardzo osamotniony w tak wielkim niebezpieczeństwie.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu idzie. A może po prostu nie chciałem zrozumieć. Ale zaraz potem umysł zaczął pracować.
– Utraciłeś miłość. – Sędzia uśmiechnął się.
W tym uśmiechu było coś, co przypominało drwiący wyraz twarzy okrutnego porucznika Winiewskiego, w pogoni za którym udałem się niegdyś aż pod twierdzę pskowską. Tamten też był taki pewny siebie. Dopiero w godzinie śmierci, kiedy zrozumiał, że dopadła go przeszłość i przyjdzie zapłacić za krzywdy, zaś kaźń odbędzie się naprawdę, gdy ujrzał swoje ręce i nogi przywiązane do łańcuchów, które napinały wielkie konie, uwierzył, że sprawiedliwości stanie się zadość mimo jego licznych koneksji i wsparcia możnych protektorów. Stałem w swoim czarnym odzieniu, z ostrym toporem w dłoni, przed frontem wojska. Nie wiedziałem wówczas, do kogo żołnierze żywią większą niechęć i pogardę – do owego zbrodniarza i potwora w ludzkiej skórze czy do mnie, kata, który miał zadośćuczynić krzywdom...
– O jakiej miłości mówisz? – spytałem, unosząc nieco głowę. – Nie pojąłem nigdy niewiasty, nie mam potomstwa... Zawsze byłem na świecie sam.
– Niepotrzebnie silisz się na kłamstwa – odparł, marszcząc brwi, nie gasząc jednak uśmiechu. – Wiem o tobie sporo, a na pewno więcej, niżbyś chciał. Tyś jest kat Jakub, zwany szczurzym ojcem. Ten, który roznosi zarazę...
– Od dawna już tego nie robię – przerwałem mu. – Nie mógłbym nawet, gdyż moja krew przestała być źródłem śmierci. Porzuciłem towarzystwo małych przyjaciół, nie przywołuję ich, nie zmuszam do pracy.
– Czyżby? – Uśmiechnął się szerzej. – Przysiągłbym, że kiedy tu wchodziłem, na twojej piersi siedział szczur.
Miał na myśli przewodnika stada z opalonymi wąsami, który rzeczywiście przyszedł do mnie, kiedy tylko zapadły ciemności. Z pewnością chciał się przekonać, czy przykuty do ławy człowiek stanie się łatwym łupem, czy drapieżna wataha będzie mogła pożywić się jego krwią. Poczułem skrobanie małych łapek najpierw w okolicach stóp, potem ruchliwy nos pojawił się tuż obok policzka, owiał mnie łaskoczący, szybki oddech. Wtedy do niego przemówiłem. Nie potrzebowałem fletu, aby zaczarować szczury. Tony instrumentu nieco mi to tylko ułatwiały, a poza tym muzyką sprawiałem przyjemność małym braciom. Ludzie zawsze nadają różnym przedmiotom magiczne znaczenie, bo zapewne łatwiej wówczas pogodzić się z nieznanym. Każdy adept Akademii Katowskiej w Bieczu potrafił rozmawiać z tymi zwierzętami. Musiał. Jeśli nie był w stanie obłaskawić szczurów, uczelnię mogły opuścić tylko jego nagie, ogryzione dokładnie kości. Nikt nie litował się nad nieudacznikiem, który na samym początku pobierania nauk nie potrafił okiełznać ruchliwych drapieżników.
– Był tutaj szczur, nie mylę się – ciągnął sędzia. – Nie widzę jednak na twoim ciele ran czy śladów ugryzień. A to oznacza, że nadal jesteś szczurzym ojcem.
– A może zwierzę wyczuło po prostu, że moja krew przyniesie mu śmierć i cierpienie?
– Nie zarażasz już. W tym względzie powiedziałeś prawdę. – Pokręcił głową. – Wiem to doskonale. Ale jeśli rozniesie się, że szczurzy ojciec jest tutaj, ludzie będą przekonani, że oto koszmar z dawnych czasów powrócił. Trzeba było siedzieć u Niemców, Francuzów czy innych Italczyków. Źle ci tam było?
– Jeśli ktoś jest samotny, wszędzie go będzie świat uwierał.
– Tak ci niedobrze z samotnością? – zapytał i nagle skrzywił się, chwycił za lewą rękę.
– Reumatyzm? – spytałem zjadliwie. – Za dużo może przebywasz w wilgotnych pomieszczeniach.
– To coś więcej niż zwyczajna choroba – odparł poważnie. – Wolałbym cierpieć na podagrę czy inną taką ziemską przypadłość.
Wtej chwili zniknął z jego warg krzywy uśmieszek, na czoło wystąpił perlisty pot. Po chwili odetchnął głęboko, rozprostował ramiona. Najwyraźniej dolegliwość ustąpiła.
– Dlaczego wróciłeś, powiedz prawdę?
Zapatrzyłem się w płomyk kaganka. Dlaczego? Coś mnie ciągnęło, a może raczej pchało, nie pozwalało się skupić na studiowaniu ksiąg starożytnych filozofów, którymi zająłem się, goszcząc w Bolonii. Miałem niespokojne sny, męczyłem się, a wreszcie musiałem wyruszyć w kolejną podróż. Gdziekolwiek. Co za różnica, w którą stronę miałem się udać? Czemu nie do rodzinnego kraju? Tak myślałem z początku, ale potem zapragnąłem... Czy to było jednak moje pragnienie?... Tego nie byłem do końca pewien. W każdym razie poddałem się temu, co czułem w głębi kalekiej duszy.
– Straciłeś ją – przerwał ciszę sędzia. – Tę, która mieszkała tutaj. – Dotknął mojego czoła smukłym palcem. – Wiem, że tam ją przechowywałeś. Wiem nawet, kiedy odeszła.
– Dlaczego uważasz, że mieszkała w mojej głowie, a nie w sercu na przykład? – spytałem z lekką drwiną.
Nie odpowiedział. Pytanie zbiło go nieco z pantałyku. Nic dziwnego. Nosząc w sobie duszę Blanki, sam miałem wrażenie, że umiejscowiła się właśnie w głowie. Dopiero kiedy odeszła, poczułem, że nie została wyrwana z umysłu, ale całego mojego jestestwa, a szczególnie... Właśnie – szczególną pustkę odczułem w piersi. Zupełnie jakbym posiadał dwa serca i jedno z nich nagle utracił...
– Podjąłeś podróż do Polski, przypłynąłeś do Gdańska i skierowałeś się na południe. Czyżbyś liczył na to, że będziesz bliżej niej, jeśli udasz się do Biecza, tam gdzie was zespolono w jednym ciele?
Tym razem to ja nie udzieliłem odpowiedzi. Czego on właściwie chce? Rzeczywiście zmierzałem w kierunku dawnej siedziby Akademii Katowskiej. Chciałem zobaczyć zgliszcza uczelni. A może raczej samo miejsce, gdzie niegdyś stała, gdyż ponoć zapobiegliwi mieszczanie zaorali pozostałości po niej, postawili na jej miejscu jakieś budynki, składy i niewielką kaplicę. Niewiele już rzeczy było mnie w stanie poruszyć. Miałem chyba mglistą nadzieję, że widok tego miejsca ożywi wspomnienia. Sędzia, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, mówił dalej:
– Czy nie zaskakuje cię, że w ogóle wiem takie rzeczy o tajemniczym kacie Jakubie? Tym, który zabił ojca i syna, panów Winiewskich, który potrafił wkraść się w łaski pana Żółkiewskiego, a nawet samego kanclerza Zamoyskiego. Tym Jakubie, który narobił wielkiego zamieszania na cesarskim dworze w Pradze, gdzie zakpił z uczonych okultystów i doradców cesarza Rudolfa. Tym samym oprawcy, który najpierw roznosił zarazę wśród ludzi, żeby potem ulec tajemniczej przemianie. Możesz mi wierzyć, że ludzie nie pamiętają wyrządzonego im dobra, ale wspomnienie zła pielęgnują w sercach przez długie lata, nieraz przez wieki całe. A często nawet dobry uczynek biorą za podstęp. Stąd powiedzenie, wzięte bodaj od Żydów: „Cóż dobrego ci uczyniłem, że tak mnie prześladujesz?”. Tak, przyjacielu, zawiodłeś się na ludziach, bo zdawało ci się, że wielkie zło może zostać zmazane przez jeszcze większe dobro. Nic z tego.
Pokręciłem głową. Czułem mrowienie w karku, kłujące szpilki w łokciach i kolanach. Zaczynały się odzywać skutki kilkudniowego unieruchomienia. Byłem w stanie wytrzymać w podobnym położeniu dłużej niż zwyczajny człowiek, ale dolegliwości musiały nadejść prędzej czy później. Ciało adepta nauk katowskich jest znacznie odporniejsze niż zwykłego człowieka, ale – mimo wszystko – zawsze pozostaje tylko ludzkim ciałem.
– Doprawdy niewiele jest w stanie mnie zadziwić – odpowiedziałem cicho. – Może jedynie ludzka dobroć.
– Nie boisz się mnie. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– To nie tak. Odczuwam strach, bo widzę w tobie więcej, niż potrafią dostrzec inni. Zauważyłem w tobie mrok.
Wzdrygnął się, spojrzał bystro, a ja ciągnąłem dalej:
– Jesteś przyzwyczajony, że ten, kto znajdzie się w twojej mocy, omdlewa z przerażenia. Ja nie obawiam się tego, co zrobisz z moim ciałem. Profan, którego nazywacie tutaj katem, nie jest w stanie zadać mi takiego bólu, którego bym nie potrafił znieść. W Akademii Katowskiej musiałem przechodzić różne rodzaje mąk, aby zapoznać się z tym, co odczuwa torturowany. A poza tym nie zależy mi na niczym, a to najlepsza driakiew znieczulająca.
– Bardziej obawiasz się, co mogę zrobić z twoją duszą?
Nie wiedziałem, po co w ogóle zadał to pytanie. A może właśnie wiedziałem, a w każdym razie zaczynałem się domyślać... Mój prześladowca nie był chyba zadowolony z odpowiedzi, której sobie zaraz udzieliłem.
– Nie mogę nawet rzec z czystym sumieniem, że posiadam duszę – odparłem. – Mam wspomnienia, myślę, czuję, ale czy jest we mnie coś więcej? Czasem zdaje mi się, a nawet mam pewność, że to, co mi zostało z człowieka, jest po prostu tą częścią Blanki, która nie odeszła zupełnie, odcisnęła w mym wnętrzu piętno nieziemskiego ciepła i dobra.
– Miłość – wypowiedział to słowo po raz czwarty. Boże, jeśli gdzieś w ogóle jesteś, widzisz, że ten człowiek niczego nie zrozumiał.
– To coś znacznie więcej niż miłość, coś, co dzieje się między bliskimi sobie istotami. Nigdy nie widziałeś, jak z czasem kochający małżonkowie robią się do siebie podobni? Jakby jedno nakładało na oblicze drugiego swój własny wizerunek. Szczere uczucie jest najlepszym rzeźbiarzem, posługuje się najcudowniejszym, nieziemsko delikatnym dłutem. To najpiękniejsze, co może spotkać człowieka. Całe złoto świata nie jest warte jednego spojrzenia pełnego przywiązania, mówiącego „żyć bez ciebie nie mogę”. Albo, bardziej uczenie: ubi enim est thesaurus tuus ibi est et cor tuum.
– „Bo gdzie jest skarb twój, tam będzie i serce twoje”, mówisz? Masz sporo do powiedzenia w tej materii – zauważył. – Zaskakująco dużo jak na kogoś, kto twierdzi, że nie ma duszy, a nawet utrzymuje, iż jest od dawna umarły.
– Bo pozostały mi wspomnienia z czasów, kiedy jeszcze odczuwałem mniej więcej to samo, co zwyczajny człowiek. Ale nie zamierzam się nad tym dłużej rozwodzić. Powiedz lepiej, czego chcesz.
– Nie tak szybko, nie teraz, nie dzisiaj. Musisz być lepiej przygotowany.
– Zmiękczony?
– Tak to możesz nazwać, jeśli chcesz.
Strasznie mi się podobasz Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2011Strasznie mi się podobasz Copyright © by Eryk Górski, Robert Łakuta, 2011Konstelacja Ananke Copyright © by Rafał DębskiWędrowiec Copyright © by Dariusz DomagalskiStrasznie mi się podobasz Copyright © by Magdalena KozakImpostorzy Copyright © by Marcin MortkaWunderwaffe Copyright © by Andrzej PilipiukMiasto cieni i luster Copyright © by Adam Przechrzta
Wydanie I
ISBN 978-83-7574-693-8
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
PROJEKT ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCE Paweł Zaręba
ILUSTRACJE Dominik Broniek
REDAKCJA Dorota Pacyńska
KOREKTA Magdalena Grela-Tokarczyk, Celina Nikolska
SKŁAD Dariusz Haponiuk
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
ZAMÓWIENIA HURTOWE
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO
Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail:[email protected]