Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
Śmierć nie jest i nigdy nie była ostateczną barierą.
Finałowy tom cyklu o Straceńcach Madsa Voortena, który czytelnicy pokochali za rozmach, epickie sceny walk i wspaniałych bohaterów.
Mówią, że Jaszczur został ciężko ranny, lecz czy śmiertelnie? A jeśli żyje, to gdzie się schronił? I czy wojna o Rozkrzyczane Krainy wreszcie dobiegnie końca?
Ciała pokonanych Bękartów skuwa mróz nocy, ale w sercach tych, którzy przetrwali bitwę pod Brzaskiem, nie ma radości. Bo zagrożenie nadal czai się wśród mgieł i skał, a Mads Voorten, jedyny, który umiał dać innym nadzieję, sam nie potrafi jej już odnaleźć.
Do obozu Wiatru znów przybywa elf Gwaine, a Bielik, wiedziony przeczuciem, co rusz spogląda ku Górom Leża. Tymczasem do garstki straceńców przystaje tajemniczy mag Skalmir. Są tacy, którzy wątpią w czystość jego intencji.
Czy zima w końcu ustąpi wiośnie, a przemoc miłości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powieść dedykuję Paulinie Stoparek, która oddała jej mnóstwo redaktorskiego serca
Dziewczyna nie miała pojęcia, co się stało.
Jej myśli jak zwykle krążyły wokół niekończącej się zimy, wieczornego posiłku, który będzie składał się z paru mizernych, gotowanych ziemniaków, oraz wokół rodziców, którzy miesiąc temu udali się do Brzasku, w pogodne dni widocznego z tej wysokości jak na dłoni, i dotąd nie wrócili. Trzęsła się z zimna, ale na szczęście dostrzegała już rodzinną chatę, którą obiecała się opiekować.
Zima niedługo minie, myślała, tuląc pęk chrustu. Minie, a z nią minie wojna. Wrócą rodzice z jedzeniem… Z prawdziwym jedzeniem! A potem wszystko będzie tak, jak zawsze.
Jej zadumę niespodziewanie przerwała gorąca eksplozja gdzieś za jej plecami. Dziewczyna odwróciła się w porę, by ujrzeć, jak płomienie przygasają, pozostawiając po sobie dziesiątki wirujących płatków sadzy, a wśród nich…
Wśród nich stał mężczyzna, brodaty i niechlujny, ubrany w nadpalone łachmany, lecz wysoki i barczysty, zgoła nieprzypominający żebraków, których czasem widywała, gdy panował pokój, a Dzielnicą Centralną władali Tuistanie. Odruchowo upuściła wiązkę chrustu, po który musiała chodzić coraz dalej i dalej, i uniosła tępą siekierkę.
Niby-żebrak uniósł głowę. Miał zaciśnięte powieki, jakby walczył z potwornym bólem, a na śniegu wokół niego pojawiały się czerwone plamy.
Krwawił obficie.
Dziewczyna, zdjęta nagłym współczuciem, opuściła siekierkę i zrobiła krok ku obcemu. Wtedy ten otworzył oczy.
Niczym w palenisku buchał w nich rozszalały ogień.
Z wykrzywionych cierpieniem ust wyrwał się głuchy, wściekły ryk i żebrak skoczył jak polujące zwierzę. Przypadł do oszołomionej dziewczyny, brutalnie wyrwał jej siekierkę i odrzucił ją daleko w las, a potem, ignorując jej przeraźliwy wrzask, wgryzł się w jej ramię i wyszarpnął z niego kawał mięsa. Pchnął swą ofiarę w pobliski wykrot. Zataczając się i odpychając od drzew, ruszył w stronę chaty.
Tam padł.
Druga doba po bitwie
Hunna siedziała przy nim od wielu godzin.
Ba, niewykluczone, że od zawsze, bo w tym osobliwym stanie, w jakim się znalazł, czas nie miał wielkiego znaczenia. Mads skrycie się z tego cieszył, bo skoro czas się nie liczył, nie miał powodu bać się przyszłości.
A przeczuwał, że przyszłość okaże się okrutna i bolesna.
Cieszył się więc chwilą. Leżał i wpatrywał się w twarz Hunny, tak piękną, że aż nierzeczywistą, a ona uśmiechała się do niego, łagodnie i niepewnie. Momentami odwracała lekko głowę i przygryzała wargę, jakby była zawstydzona. Przypominało mu to początki ich znajomości na mroźnej Pustaci, gdy czuwała nad nim i dbała, by powrócił do pełni sił. Nie rozumiał, dlaczego nadal się krępuje – przecież darzyli się wielką miłością i był przekonany, że Hunna będzie tęsknić za nim równie mocno jak on za nią. Ale o nic nie pytał. To nie miało znaczenia. Leżał i cieszył się jej bliskością.
– Wróciłaś – powtarzał.
Nie miał pojęcia, jak do tego doszło – po głowie kołatała mu myśl, że to niemożliwe – ale nie chciał tego roztrząsać. Cieszył się. Było mu ciepło. Czuł ulgę.
Wystarczało mu to, że znów się nim zajmuje. Jak kiedyś. Na początku najpiękniejszego rozdziału jego życia.
Gdzieś cicho trzaskał ogień, dym kłębił się przy otworze w górze namiotu. Na zewnątrz szczeknął pies, odpowiedział mu inny. Hunna brała bębenek i śpiewała cichą pieśń bez słów, uderzając krawędzią dłoni w obciągnięty foczą skórą instrument. Potem mieszała coś w kociołku. Kładła się obok niego i drzemała, wsparta o jego pierś. Śmiała się, choć nie pamiętał, by powiedział coś zabawnego. Odrzucała włosy, jasne niczym tundra kryta śniegiem. Wychodziła, lecz po chwili wracała, wpuszczając tumany śnieżynek.
Opowiadała jakieś historie, a on wsłuchiwał się w jej jedwabisty głos, nawet nie próbując rozumieć słów. Nachylała się nad nim, a jej włosy muskały mu zarośnięte policzki. Chciał unieść ręce, by ją przytulić, ale nie mógł. Nie potrafił się podnieść.
Na zewnątrz znów zaszczekał pies, ale jakoś żałośnie, nieporadnie. Zarżały konie, brzęknęły sprzączki przy zarzucanym siodle, ktoś splunął siarczyście, ktoś inny zaklął. Hunna śpiewała, ale jej głos wydawał się teraz delikatny niczym babie lato. Wystarczyłoby mocniej dmuchnąć, a ucichłby na zawsze.
Mads odwrócił ku niej głowę. Chciał się poderwać, złapać ją za rękę i poprosić, by śpiewała głośniej, bo jej cudowny głos to przecież lekarstwo na wszystko. Pamiętał o tym, że jego wcześniejsze próby podniesienia się na niewiele się zdały, ale teraz, gdy mocno napiął mięśnie, zdołał wesprzeć się na łokciu.
Wtedy Hunna znikła, a wraz z nią jej śpiew.
Wstrząśnięty Voorten rozejrzał się po niewielkim, ciemnym namiocie. Patrzył na żelazny kosz, gdzie dopalały się bierwiona, na wełniane koce, którymi przykryto go aż po szyję, na szparę w wejściu, a za nią zdeptany śnieg i inne namioty. Słyszał rżenie koni, czyjeś głośne rozmowy, jakiś ostry rozkaz. Ktoś zadął w gwizdek, ktoś inny roześmiał się chrapliwie.
Kupka, zwinięty w kłębek na jego brzuchu, uniósł łebek, nazbyt duży w stosunku do reszty ciała, i spojrzał na Madsa z zaintrygowaniem.
Ten bezwiednie poczochrał psisko za uszami i powoli opadł na siennik. Zacisnął powieki i wypuścił powietrze z płuc.
Umiał pogodzić się z rozczarowaniem, bo robił to w życiu nie raz, ale nigdy dotąd gorycz nie paliła tak bardzo. Nigdy.
– Idiota ze mnie – wysyczał. – Kompletny idiota. Przecież ja… ja rozbiłem ten posąg. – Przełknął z trudem ślinę i dodał ledwie słyszalnym głosem: – Nie ma już… Nie ma Hunny.
Ani myślał wstawać czy szukać w sobie energii. Mógłby tak leżeć bez końca i rozpamiętywać rozpływające się w niepamięci strzępki snu, a potem… Cóż, o to, co mogłoby się wydarzyć później, nie dbał wcale.
Nagle coś mu się przypomniało. Istniała jeszcze jedna rzecz, którą warto było rozstrzygnąć.
– Złaź – warknął do psa, który natychmiast zacisnął powieki, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że kompletnie go nie rozumie i Mads da za wygraną. Mężczyzna, nie zastanawiając się długo, strącił zwierzę na ziemię, a następnie odrzucił koce i z trudem usiadł.
Zakręciło mu się w głowie, a gdy dolegliwość ustała, stwierdził, że dawno nie był tak obolały. Niewielki wysiłek sprawił, że czoło Voortena zrosił pot. Siedział i oddychał ciężko, a po kilku minutach podniósł się chwiejnie, złapał wiszący przy wyjściu płaszcz, naciągnął go niezgrabnie i wyszedł na mróz.
Zarejestrował, że nad światem unosiły się chmury tak drapieżnie szare, że odbierały czystość śnieżnej bieli, ciągnącej się za rzędami namiotów. Szedł w błocie, mijając żołnierzy i pachołków, ignorując pozdrowienia. Wbijał wzrok w wielkie ognisko płonące w sercu obozowiska, otoczone szerokimi kłodami, na których przysiąść mógł każdy, kto chciał się ogrzać.
W tej chwili siedziała tam tylko jedna postać, zakutana w płaszcz z kapturem, nieruchoma.
Mads podszedł do niej powoli i usiadł ciężko na jednej z kłód. Oparł łokcie o kolana i zapatrzył się w płomienie, z trzaskiem liżące brzozowe szczapy.
– To twoja sprawka, co? – powiedział, nie odwracając głowy.
– Liczyłem na to, że nasze spotkanie będzie wyglądać inaczej – powiedział Rayhala-Gwaine-a-hyle.
– Ja w sumie też. – Voorten pokiwał głową i powoli obrócił się w kierunku elfa.
Trójkątna, niemalże lisia twarz Gwaine’a różniła się od tej, którą Mads widział miesiące temu, gdy spotkał się z nim u stóp Gór Dostojnych. Elf nie był już blady, nie wydawał się wynędzniały ani zaszczuty. Ślady, jakie na jego psychice pozostawiła niewola u krasnoludów, były tylko wspomnieniem. Obecnie biły od niego spokój i zdecydowanie.
– Ja w sumie też – powtórzył Voorten. – Ale muszę ci wygarnąć, ty… ty cudaku pieprzony. Tak się nie robi przyjaciołom.
– Jak? – Elf wpatrywał się w płomienie z takim skupieniem, jakby czekał, aż któryś z nich przemówi.
– Hunna… – zaczął Mads i urwał. Nie lubił wymawiać na głos imienia ukochanej, jakby się bał, że pozbawi je w ten sposób całej magii. – Hunna śniła mi się tysiące razy, ale nigdy tak wyraziście – mówił z trudem. – Nigdy tak długo. Nigdy też w całości nie zawładnęła moimi snami. To twoja robota, co? Ty… – Głos na moment go zawiódł. – Ty mi to zesłałeś. Te wizje…
– Nie – odparł Gwaine. – Nie ja.
Voorten wpatrywał się w niego z niedowierzaniem.
– Nie ty? To kto? Bo to było nienaturalne.
– Nie wiem. – Elf wzruszył lekko ramionami, czego, co Mads właśnie sobie przypomniał, nauczył się od ludzi. – Ja tu przybyłem w innym celu.
Voorten odetchnął.
– Pewnie ma to związek z… – zamachał ręką w nieokreślonym kierunku – ze światem, prawda? Jego losem i w ogóle… O ile dobrze pamiętam, twoi władcy szykowali nam inwazję, jeśli sami nie przywrócimy równowagi. Skoro tu jesteś, rozumiem, że operacja w toku – ciągnął zmęczonym głosem. – Cóż, powodzenia. Przekaż, jeśli możesz, swoim przywódcom, że naprawdę się starałem. I żeby nie zabijali kogo popadnie, bo… bo właściwie to już nie ma kogo zabijać.
– Nie wydajesz się zmartwiony – zauważył Gwaine.
– Bo nie jestem – wycedził Mads i się zamyślił.
Zapadło milczenie.
– Mówisz, jakbyś pogodził się ze swoją niemocą – powiedział w końcu elf.
Voorten ocknął się z zadumy.
– Trafnie to ująłeś. – Zaśmiał się bez wesołości. – Przez ostatnie pół roku – spojrzał w stronę swojego namiotu – nigdy nie zdarzyło mi się, bym ciągiem przespał więcej godzin niż tej nocy. Mimo to wcale nie czuję się wypoczęty. Wręcz przeciwnie, chętnie znów bym się położył i spał do czasu, aż wszystko się ostatecznie zawali.
– Nie chcesz patrzeć na to, co się dzieje z twoim światem?
– Nie. Nie o to chodzi, że nie chcę. Ja nie muszę. – Mads pochylił się w stronę ognia, by zagrzać dłonie. – Dość już zrobiłem. Za dużo. Nie mam już ochoty, Gwaine. O mało nie zginąłem podczas ostatniej bitwy, ale… wierz mi, nie byłem gotów walczyć o życie.
– Niepokoisz mnie. – Elf wpatrywał się w niego przenikliwym wzrokiem.
– Przykro mi. – Voorten zaśmiał się sucho. – My, ludzie, jesteśmy jak płomienie. Czasem wybuchamy, czasem przygasamy, czasem się rozniecamy, a po chwili już prawie nas nie ma. Ja zaś, przyjacielu, nie jestem nawet żarem.
– Czy mogę ci jakoś pomóc? – Gwaine, nie spuszczając z niego oczu, splótł długie palce.
– Nie – odparł weteran, a w jego głosie pojawiła się ostateczność. – Ale miło, że pytasz.
Elf drgnął i naraz zaczął szybko mówić, jakby się obawiał, że straci okazję, by mu wszystko wyjaśnić:
– Muszę się z tobą naradzić. Mads, kilka spraw się zmieniło. Jeśli chodzi o Jaszczura, musimy…
– Nie słuchałeś mnie, Gwaine – przerwał mu Voorten, wstając. – ja nic już nie muszę. Pogadaj z Bielikiem. Albo z Elinaare czy Malhornem. Oni będą wiedzieć, co z tym zrobić. Albo nie będą wiedzieć. – Zaśmiał się jak szaleniec. – Ale może niewiele to zmieni.
– A ty? – Elf poderwał się w ślad za człowiekiem.
– A ja coś zjem. – Mads otworzył oczy szeroko, jakby pomysł był zaiste genialny. – I będę się zbierał do odjazdu. – Rozejrzał się półprzytomnie. – Nie wiesz, gdzie trzymają Żmijkę? – wymamrotał. – Jeśli któryś z tych baranów nie zajął się moim koniem…
– Ich spytaj. – Gwaine szczelniej otulił się płaszczem.
Wtedy Mads uświadomił sobie, że otacza ich nierówny krąg ludzi. Wychudłych, utrudzonych, niekiedy rannych, ale mimo to rozpromienionych. Któryś kiwnął głową, inny, wpatrzony w niego, klepał po szyi konia, inni salutowali bądź pozdrawiali go podniesieniem dłoni. Wiedział, kim są – miał przed sobą swoich ludzi, weteranów z Wiatru.
Prowadził ich wszystkich do szarży na Jaszczura, choć zdawało się, że wydarzyło się to w innym życiu.
Mads uśmiechnął się blado i pozdrowił ich niemrawym gestem. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać, ale nie miał też pojęcia, jak się wyrwać z zaistniałej sytuacji. Wtedy krąg zbrojnych przerwała Elinaare. Biegła bez czapki na głowie, w pośpiechu dopinała płaszcz, a na jej policzkach malowały się rumieńce, które podkreślały radosny blask w jej oczach.
– Mówili mi, że wstałeś! – zawołała, przypadając do niego i przyciskając go do piersi. – Wybacz, że musiałam cię opuścić, ale… rozmawiałam z Czochorem, bo sprowadzamy ostatnich uchodźców i... Jak się czujesz, Mads? Chcesz coś zjeść? Rety, zejdźmy może z widoku, bo jak Kostur usłyszy, że się wymknąłeś z namiotu…
Przetarła oczy, załzawione od zimna bądź emocji. Trajkotała jak nastolatka i co chwila przerywała, by roześmiać się wesoło, perliście. Mads znalazł w końcu dogodny moment, by się wyślizgnąć z jej objęć.
– Elinaare, ja… – wymamrotał. – Słuchaj… ja muszę chyba… Muszę się stąd wynieść.
– Jasne. – Kobieta się rozejrzała, jakby dopiero teraz zauważyła krąg zbrojnych. – A wy co?! Nie macie nic do roboty, baranie łby?! – huknęła. – Wracajcie do swoich obowiązków, a jak komuś braknie zajęcia, to Czochor czy Chryja zaraz mu coś znajdzie!
Wojownicy niechętnie zaczęli się rozstępować, a Elinaare poprowadziła Madsa ku jego namiotowi. Voorten czuł na plecach wzrok Gwaine’a, ale się nie odwrócił. W poprzednim życiu na pewno by to zrobił, ale w tym… Cóż, w tym nie zależało mu już na niczym.
– Nasze główne siły się rozeszły – opowiadała Elinaare, trzymając go pod rękę. – Głuchoborzanie i większość Pohorców eskortują uchodźców, którzy powinni już być w połowie drogi do Gościnnej Doliny. Popatrz, tam ich trzymamy, w tym wielkim namiocie, obok lazaretu. – Pokazała ręką. – Istvan wrócił do swoich po posiłki, ale obiecał, że za sześć dni stawi się pod Złamańcami. Malhorn nie mógł usiedzieć na tyłku i wyruszył w ślad za Jaszczurem, choć nikt nie ma pojęcia, dokąd ten się przeniósł. Dunstan i Krzemień objeżdżają okoliczne wsie w poszukiwaniu zabłąkanych Bękartów oraz okolicznych mieszkańców, którym udało się przetrwać, a teraz marzą o tym, by się stąd wynieść. Uciekinierzy pozostawili za sobą wielu starych ludzi, chorych, ciężko rannych. Sprowadzamy ich tutaj – machnięciem wskazała pokaźny namiot na skraju obozowiska – aż będziemy mieli pewność, że okolica jest pusta. Wówczas… No, wówczas ich odeślemy do Gościnnej Doliny i naradzimy się, co począć dalej.
– Aha – wymamrotał Mads. – To… to dobrze.
Zatrzymał się i patrzył, jak przed wskazanym mu namiotem zatrzymują się sanie, a dwóch rosłych mężczyzn pomaga z nich wysiąść parze zgarbionych staruszków. Kobieta się potknęła i byłaby upadła w śnieg, gdyby któryś z żołnierzy w porę jej nie przytrzymał. Mads zacisnął powieki.
– Kostur ma mnóstwo pracy – powiedziała cicho Elinaare i wysunęła ramię spod jego ręki. – Posłuchaj. – Odwróciła się ku Madsowi. – Decyzję, by zająć się tymi ludźmi, podjęliśmy do spółki z Istvanem i Malhornem. Byłeś nieprzytomny i nawet Kostur nie wiedział, kiedy odzyskasz siły, a czas płynął. Jeśli miałeś inne pomysły…
Mads pokręcił głową.
– Nie, nie – powiedział, nieco roztargniony. – To dobry plan, idealny. Możliwe, że sam bym na to nie wpadł. Zresztą… Elinaare, nie musisz mi o tym mówić. Ja chcę się stąd wynieść. Nie chodziło mi o tamto ognisko czy ten obóz. Ja chcę odejść. Wyjechać. To już nie moja opowieść. Nie moje życie.
– Mads… – Kobieta się cofnęła i spojrzała na przyjaciela z niedowierzaniem. – Nie poznaję cię. Może powinieneś jeszcze odpocząć, bo…
– Nie. Daj mi spokój, Elinaare.
– Nie można tak…
– Nie słuchasz mnie. To już nie moja wojna. Ja…
I wtedy mroźne powietrze przedpołudnia rozdarł przerażający ryk.
Widmowy Zagon
Copyright © by Marcin Mortka 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Paulina Stoparek
Konsultacja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN mobi: 9788382109153
ISBN epub: 9788382109160
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl