Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
Na Dolę! Na Los! Na Kulę Błota!
Drużyna do zadań specjalnych jeszcze nigdy nie miała tak pod górkę. Oto Dolina znalazła się u progu zagłady, na horyzoncie czernieją hufce Złego, wróg zwarł szyki i rusza do ataku… Czego nie można powiedzieć o książętach Dymu, Wichrowin, Sokolnika i Ugoru, którzy postanowili skoczyć sobie do gardeł. Kociołek po raz kolejny musi dowieść, że jest równie znakomitym dyplomatą, co kucharzem, i wraz z przyjaciółmi rusza na północ, by przemówić władcom do rozsądku.
Wyprawa obfituje w niebezpieczeństwa i przygody. Dzikie bezdroża roją się od stworów Złego, Eliah przelewa krew z właściwą sobie gracją, Zwierzak przyzywa tajemnicze bóstwo, a Gramm i pewna rusałka… Zresztą mniejsza z tym.
Tymczasem Sara próbuje ocalić rodzinną karczmę przed zakusami wroga oraz męską pychą. Z odsieczą przybywa jej nieoczekiwana sojuszniczka.
Koniecznie zajrzyjcie do Doliny. Skosztujcie Kociołkowej kartoflanki z bekonem, przekonajcie się, kto zawitał Pod Kaprawego Gryfa i co z tego wynikło, a także zobaczcie na własne oczy, jak Żychłoń robi jebs!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Po bitwie o Kaprawego Gryfa i wszystkim, co z niej wyniknęło, spodziewałem się, że życie gwałtownie przyspieszy i najmroczniejsze scenariusze zaczną się realizować jeden po drugim. Ku memu zaskoczeniu czas nagle zwolnił, a potem chyba się zatrzymał.
W jakimś stopniu zapewne odpowiadała za to pogoda. Choć do końca kalendarzowej zimy trochę jeszcze brakowało, mróz niespodziewanie się wycofał i zapanowała wszechobecna, doprawdy obrzydliwa plucha. Podczas siarczystych mrozów, a już tym bardziej w trakcie roztopów kampanii wojennych się nie prowadzi, co dawało nam jeszcze kilka tygodni wytchnienia. Nie przestawałem mieć nadziei, że książęta Doliny, których skrupulatnie informowałem w listach o rozwoju sytuacji, już podejmują decyzje i działania, by ochronić naszą przyszłość.
Sam zaś skupiłem się na przeżywaniu zmian.
Bo koniec zimy okazywał się dla każdego z nas czasem gwałtownych przemian, przynajmniej częściowo wymuszonych przez pogodę. Póki trwała sroga zima, nikt z nas się nie wzdragał, by wyjść z Gryfa i pooddychać suchym, rześkim powietrzem, zająć się przy tym jakimiś pracami gospodarskimi. Poza tym wszyscy wiedzieliśmy, że do wiosny daleko, a więc trzeba się uzbroić w cierpliwość. Teraz zaś, gdy wiosna miała nadejść lada chwila, żadne z nas nie umiało już ukryć znużenia długim oczekiwaniem. W nocy jeszcze trzymały mrozy, lecz znikały za dnia i cała okolica zamieniała się w bezkresne bagnisko. Bez przerwy padał deszcz lub mokry śnieg i każde wyjście na dziedziniec sprowadzało się do walki z pluchą i błotem. Wszędzie unosiła się obrzydliwa szara wilgoć i tak jak zimą tłoczyliśmy się w Gryfie, lecz teraz, zamiast zimowej zadumy, towarzyszyły nam rozdrażnienie i niecierpliwość.
I tak oto, sfrustrowani, ukiszeni pod jednym dachem, zaczęliśmy się zmieniać.
Największą przemianę przeszedłem ja sam, chociaż nikomu o niej nie powiedziałem.
– Nasa ojcyzna? – zagadnął Nuut jednego z tych dni, gdy na dworze siąpiło tak mocno, że nawet ogień w kominku niechętnie się palił.
Pogładziłem dłonią mapę Doliny, w którą wpatrywałem się od blisko godziny.
– Tak, nasza ojczyzna. A raczej to, czym by była, gdyby nie foch ostatniego króla.
– Ja tez casem mam fochy – przyznał Nuut i pokiwał głową, jakby ubolewał nad swoją naturą. W jego oczach pojawił się jednakże pewien błysk, który rozgryzłem bez szczególnych trudności.
Skrucha okazywana bez wyraźnego powodu przez mego młodszego syna przypuszczalnie oznaczała, że ten już szykuje się na burę za psotę, której jeszcze nie odkryliśmy. Jego niespokojna natura coraz gorzej znosiła tygodnie uwięzienia i płatając figle innym domownikom, wspinał się na wyżyny kreatywności.
– Fochy miewasz – powtórzyłem. – Cóż, wiem coś o tym.
– A cemu to oglądas? – zaciekawił się Nuut. – O, tu kapnąłem mlekiem.
– Tak. I tu też. A ten róg odgryzłeś, testując pierwsze zęby. – Uśmiechnąłem się kwaśno. – A czemu to oglądam?
Dolo, jak miałem opowiedzieć szkrabowi, że stałem się głównym obrońcą krainy podartej jak stara poszewka?
– Tak sobie wspominam – bąknąłem. – Pamiętasz, jak opowiadałem ci kiedyś o wszystkich księstwach? – Przesunąłem palec na księstwo leżące najdalej na wschód, od północy obramowane Gwiżdżącymi Górami, a od południa Głodną Puszczą. – Oto Dym, którym włada księżna Yanna…
– Ciocia Yanna! – przypomniał sobie chłopiec. – Ciocia fajnie beka. Lepiej niz wujek Glamm.
– Eee… tak. Cóż, ciocia… No, księżna Yanna ma wiele talentów i z wujkiem Grammem akurat o nich nie rozmawiaj. Spójrz lepiej na mapę. Tu mamy Głodną Puszczę, gdzie mieszkają trolle, a niżej Sokolnik, którym rządzi książę Rupert.
– Pamiętam. – Malec skinął głową z takim entuzjazmem, że czupryna spadła mu na oczy. – Naplułem mu do piwa.
– Na moje szczęście nie zauważył – powiedziałem, mierząc chłopca bacznym spojrzeniem. – A często ci się to zdarza?
– Nie – oświadczył z powagą Nuut, czerwieniejąc.
– A więc lepiej, by nie zdarzało ci się wcale. I właśnie przypomniałem sobie, że mieliśmy cię ostrzyc.
– Nie!!! – wrzasnął chłopiec i złapał się za czuprynę obiema rączkami. – Będę wzescał!
Na to zawsze mogłem liczyć. Nuut nie znosił bowiem wszelkich zabiegów higienicznych, które wiązały się z usuwaniem wytworów naskórka, i o ile paznokcie udawało mu się obcinać podczas snu, o tyle ze strzyżeniem już tak łatwo nie było. Przez ostatni tydzień próbę podjęli najpierw Sara, potem moja teściowa, a na końcu Gramm do spółki ze Zwierzakiem, ale nikomu nie udało się uciąć więcej niż kosmyk. Wszystko wskazywało więc na to, że Nuut powita wiosnę ze strzechą na głowie, spod której ledwie dało się dostrzec jego buzię.
– A tu my mieszkamy – powiedziałem pojednawczo, wskazując Wichrowiny. – Rządzi nami książę Stefan. Jemu, mam nadzieję, do niczego nie naplułeś?
– Nie – przyznał chłopiec z dziwnym błyskiem w oku, który oznaczał, że Stefan padł ofiarą innej psoty. Uznałem jednak, że nie chcę znać szczegółów.
– Bo księciu Stefanowi… – zaczął Nuut w rzadkim dla siebie przypływie szczerości, ale w tej samej chwili drzwi do mojej kryjówki otworzyły się i w progu stanął Edvin.
– Tato, zajmiesz się bigosem? – spytał.
Zmierzyłem go wzrokiem od góry do dołu. Bardzo urósł przez zimę i nogawki spodni, które jesienią brudził o podłogę, teraz sięgały mu ledwie do kostek. O wiele większa przemiana nastąpiła jednakże na jego twarzy. Choć wciąż była gładka i bez śladu trądziku, malowały się na niej zatroskanie i powaga. Z pytaniem, które zadał, z całą pewnością nie wysłała go Sara ani Andrea: obie zawsze prosiły o to Salię, która najpierw nauczyła się bezbłędnie naśladować ton matki i babci, a obecnie wypracowała już własną odmianę, naglącą i koszmarnie irytującą. Nie, Edvin nie miał zamiaru nikogo opieprzać ani wywlec z bezpiecznej kanciapy. Mój starszy syn był szczerze zainteresowany tym, czy zrobię tego dnia bigos, a od mojej odpowiedzi zależało, czy zaraz zacznie kroić boczek i czy pójdzie do piwnicy po resztę kiszonej kapusty.
– Tak się przecież umawialiśmy – powiedziałem z powagą, na którą zasługiwał. – Ale najpierw dokończę lekcję geografii, a twój brat podzieli się resztą wspomnień ze swych spotkań z koronowanymi głowami.
– Aha. – Edvin obrzucił Nuuta ciężkim spojrzeniem. – Opowiedział ci już o tym, że obsikał siodło księcia Stefana?
W jego głosie nie było cienia kpiny i satysfakcji, typowych dla dzieciaków, gdy na kogoś skarżą. Nie, Edvin rzeczowo przedstawiał fakty.
Nuut pokiwał głową ze skruchą jeszcze wymowniejszą niż przed chwilą.
Westchnąłem. Nie miałem tego dnia siły ani nastroju na tyradę o dobrym zachowaniu, którą ja znałem na pamięć, a dzieciaki za każdym razem zachowywały się, jakby słyszały ją po raz pierwszy.
– Gdyby to był ktoś inny, pewnie bym się wściekł. Ale Stefan… – Chrząknąłem. – Powiedzmy, że mu nie zaszkodziło. Tutaj, chłopcy, mamy księstwo zwane Ugorem, którym rządzi książę Nikodem. Kilka miesięcy temu wziął się za łby ze Stefanem i jakoś nie przestają walczyć. Nuut, jeśli będziemy kiedyś gościć Nikodema, jemu też możesz obeszczać siodło.
– Dobla! – zachwycił się Nuut i zaklaskał głośno.
Edvin wywrócił oczami, mimo to usiadł przy stole obok mnie. Szóstym zmysłem, właściwym każdemu dziecku, wyczuł bowiem, że moja opowieść może zahaczyć o rycerskie wyprawy i zbójnickie awantury. Jakkolwiek duch gospodarski objawiał się w nim coraz wyraźniej, baśnie i legendy pociągały go równie mocno jak we wczesnym dzieciństwie. Widziałem w nim lustrzane odbicie moich własnych sprzeczności i nie miałem pojęcia, czy należy się z tego cieszyć, czy też odczuwać w związku z tym przerażenie.
– Tutaj zaś – wbiłem palec w księstwo na południowym zachodzie – znajduje się Krzemyk, od niedawna rządzony przez młodego księcia Ignacego.
A przynajmniej taką mam nadzieję, pomyślałem. Bo zaraza jedna wiedziała, co się tam dzieje od chwili naszego wyjazdu. Pocieszało mnie tylko to, że Ignacy przebywał pod opieką Dunny, rycerki Doli. Złe więc chyba nie miało do niego przystępu. Chyba.
– Młodego? – spytał Edvin z nadzieją. – Jak młodego?
Zmierzyłem go karcącym spojrzeniem.
– Starszego od ciebie – rzekłem stanowczo. – I to o dobrych kilka lat. Do tego po szkołach.
Położyłem akcent na ostatnie słowo, a przez chłopca przeszedł dreszcz. Wyprostował się nagle i wyrzucił z siebie:
– Nie pójdę do żadnej szkoły! Żadnej! Wystarczy mi to, co słyszę od was! Mądrość życiowa!
– Rozmawialiśmy już o tym… – zacząłem w miarę spokojnie, choć krew zaczęła się we mnie gotować, ale Edvin nie dał sobie przerwać.
– Nie i nie! – zaperzył się. – W szkole każą jakieś dyrdymały recytować i walą linijką po łapach, jak się ktoś pomyli. Zresztą Zwierzak nie chodził do szkoły i spójrz, jaki mądry! A jaki szczęśliwy! Ja też chcę być szczęśliwy!
– To spytaj Zwierzaka, jak zostać goblinem – powiedziałem cierpko, butelkując rodzicielski gniew. – A potem podziel się tą wiedzą, bo ja również mam na to ochotę. Tu zaś, chłopcy, leżą Zgliszcza.
Coś w moim głosie sprawiło, że Edvin zapomniał o swoim oburzeniu i pochylił się nad mapą.
– Zgliszcza – powtórzyłem. – Szóste księstwo Doliny.
Starszy z synów spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– Babcia mówi, że to nie Dolina, ale zagranica! – oświadczył. – I że tam ludzie żywią się tym, co z nosów wydłubią. Nawzajem. A mężczyźni błotem gęby smarują, żeby się babom podobać.
– Rządzi tam Nelia, szóste z żyjących dzieci króla Rotgiera, wraz z mężem Godfrydem – powiedziałem, nie komentując tych rewelacji. – Nie wiem, czy to wystarcza, by rzeczywiście uznać Zgliszcza za część Doliny, ale na pewno mamy wspólną historię.
I wspólną przyszłość, pomyślałem, pochmurniejąc. Wszak tylko czekać na najazd armii zgliszczańskiej i najemników z Krzemyku.
– Seść! – rzekł Nuut. – Seść dzieci! Tyle miał staly klól. To więcej od ciebie i mamy.
– Tak naprawdę to król miał jeszcze jednego… – zacząłem, ale przerwał mi odgłos zbliżających się kroków. W progu pojawiła się Salia. Jeszcze nim się odwróciłem, wiedziałem, że stoi z pięściami opartymi o biodra.
– Mama chciałaby wiedzieć, kiedy się weźmiesz za bigos – oznajmiła na pozór spokojnym głosem, w którym dało się jednak wyczuć ostrą jak brzytwa niecierpliwość, stanowiącą pierwszy znak ostrzegawczy.
– Zaraz – westchnąłem.
– Powiedziała też, że jeśli usłyszę od ciebie jakąkolwiek nieokreśloną jednostkę czasu, mam natychmiast… – zaczęła, ale przerwała, gdy machnąłem dłonią. Ucieszyło mnie to. Najwyraźniej miałem na nią jeszcze jakiś wpływ.
– Opowiadam twoim braciom o geografii naszej krainy i dzieciach naszego króla – rzekłem. – Nie zajmie to dużo czasu.
– Ciekawe – rzekła Salia z przekąsem.
– A co takiego ci się w tym nie podoba? – prychnąłem. – Każdy moment jest dobry na naukę. Sama mogłabyś zresztą tu usiąść i posłuchać. Przecież…
Salia machnęła ręką i sam zamilkłem.
– Nie o to chodzi – powiedziała. – Ciekawi mnie, dlaczego mówimy ciągle o królu.
Uniosłem brwi.
– Bo to przez niego znaleźliśmy się w tej sytuacji. Zafundował sobie rzeszę potomków, przydzielił każdemu z nich skrawek ziemi w nadziei, że skoro są rodzeństwem, to będą sąsiadować w pokoju i miłości, a potem dał się zabić na polowaniu! Chcąc nie chcąc, zadecydował o przyszłości Doliny.
– Znowu nie o to mi chodzi. – Dziewczynka tupnęła lekko. – Dlaczego mówimy o królu, a nie o królowej?
– Co? – Musiałem wybałuszyć oczy, bo Salia pokręciła głową z wystudiowanym niedowierzaniem.
– Bo o wszystkim zawsze decydują faceci, tak?
– Tak – odparliśmy chórem.
– Nieprawda! – prychnęła Salia. – Nie słyszałeś nigdy, że za każdym mężczyzną, który zasiada na tronie, stoi kobieta, która szepcze mu, co ma mówić?
– Chyba troszeczkę przesadzasz… – Rozłożyłem ramiona, ale Salia nie dała mi dojść do słowa.
– Na czele Dymu stoi księżna Yanna. Sokolnikiem niby rządzi Rupert, ale robi to, co mu każe żona. Krzemykiem włada Ignacy, który opiera się na radach Dunny. Nelia ze Zgliszcz wzięła Godfryda pod pantofel. Jedyni dwaj, którzy nie słuchają swoich żon, to Stefan i Nikodem, najwięksi durnie w całym miocie, którzy właśnie piorą się po gębach nie wiadomo po co. Dociera do was?
W oczach mojej córki płonął tryumf, a ja nie wiedziałem, czy mam zacząć godzić się ze wstrząsem, który obudziły jej słowa, czy podziwiać jej szeroką wiedzę geopolityczną.
– Na pewno jest w tym odrobina prawdy – zacząłem ostrożnie, ale Salia wywróciła oczami.
– Odrobina? Tato, im szybciej się pogodzisz z faktami, tym lepiej dla ciebie, a tym z was, którzy chcieliby pomniejszać rolę kobiet w polityce i rolę kobiet w ogóle, przypominam, że żadnego z was nie urodził mężczyzna.
– Niemniej… – usiłowałem się wtrącić, by zachować resztki autorytetu, ale Salii, gdy się już rozpędziła, nie dało się zatrzymać.
– Ale znów, ja nie o tym. Czemu wszyscy ciągle gadają o tym przygłupie królu Rodryku? Czemu nikt nie mówi o jego żonie i matce jego dzieci? Czemu nie znamy nawet jej imienia?
*
Żychłoń był jednym z tych, którzy w trakcie przedwiośnia przeszli całkiem sporą przemianę, choć wcale nie szokującą, zważywszy na to, czego wspólnie doświadczyliśmy. Dwa dni po rozprawie ze Złym, które ośmieliło się zaatakować Gryfa, ogłosił, że anektuje jedną z dwóch naszych piwnic, po czym – rzecz niebywała – skłonił wszystkich mieszkańców karczmy do pomocy w wynoszeniu beczek i skrzyń. Fakt, przednówek był coraz bliżej i jedzenia tam nie zostało wiele, ale przecież przeznaczeniem piwnicy było składowanie żywności i basta. Niechętnie się zgodziłem na ów pomysł, a Sarę i Andreę niemalże zatchnęło z oburzenia, ale uparty guślarz postawił na swoim.
A potem całkowicie się wyłączył z gryfowej codzienności.
Z tego, co się orientowałem, wychodził z piwnicy jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne, złapać coś do jedzenia, opieprzyć każdego, kto mu się nawinął, porwać naręcze szczap z drewutni i zejść na dół. Całe dnie spędzał na ryciu glifów i skrupulatnym katalogowaniu naznaczonych desek, a gdy miał dość pracy fizycznej, eksperymentował z tworzeniem nowych znaków ochronnych. Wieczorami z piwnicy dobiegały więc głuche łoskoty i trzaski, a parokrotnie karczmą wstrząsnęła eksplozja, która zesłała nam deszcz paprochów na głowy.
Gdyby o jego działalności dowiedział się jakikolwiek kapłan Doli, spaliłby Gryfa aż po fundamenty wraz z nami wszystkimi.
Na szczęście, jak to zwykle bywało, słudzy Doli zaszyli się w bezpiecznych miastach i nieśli pokrzepienie tym, którzy w zasadzie go nie potrzebowali. Tutaj, na ziemiach mających niebawem stać się areną kolejnych starć, nie było ani jednego poza Vitalisem, Dislai i Werbeną, naszymi przyjaciółmi i sojusznikami.
Podejrzliwości Żychłonia jednakże wcale to nie uśmierzyło.
– Won! – warknął, słysząc pukanie. – Zajęty jestem.
– Wiem, stary – odpowiedziałem. – Otwórz, musimy pogadać.
Ze środka dobiegło stłumione przekleństwo, a potem rozległ się stukot odkładanego narzędzia. Minęła dłuższa chwila, nim zgrzytnęła zasuwa i między drzwiami a framugą ujrzałem zniesmaczone oblicze guślarza. Żychłoń wyciągnął głowę, by się przekonać, czy nikt za mną nie stoi, a potem spojrzał na mnie i skrzywił się z obrzydzeniem.
– Czego? – burknął.
– Nie wiem! – wybuchnąłem. – Po pierwsze to sprawdzam, czy żyjesz!
Pociągnąłem nosem i aż przymknąłem oczy.
– Poza tym smród tej nory wytrułby pół Doliny – dodałem, krztusząc się.
– Nie moja wina, że piwnica nie ma wentylacji – żachnął się guślarz.
– Ja nie o winie chcę rozmawiać. Wpuść mnie.
– Będziesz narzekał na smród?
– Nie.
– To właź.
Wszedłem i o mało nie padłem trupem. Zacisnąłem załzawione oczy i wsparłem się na stercie desek, starając się oddychać przez nos. Gdy znów rozwarłem powieki, ujrzałem, że Żychłoń przygląda mi się uważnie.
– Widzisz? – wykrztusiłem. – Dotrzymałem słowa. Nie narzekam. Ale drzwi nie zamykaj.
Guślarz wzruszył ramionami i usiadł na zydlu, po czym ułożył sobie na kolanach szczapę drewna i zaczął w niej ryć. Blask pojedynczej świecy wyolbrzymiał jego cień, który przywodził na myśl złowrogiego gnoma rzeźbiącego ostrze włóczni z kawałka kości. Mój wzrok prześlizgnął się po pieczołowicie ułożonych stertach desek i szczap, na których widniały starannie wygrawerowane glify bądź serie glifów.
– Kapitalna robota – powiedziałem z niekłamanym podziwem. – Rety, chłopie.
Żychłoń nie skomentował moich słów, w pełni skupiony na swojej pracy.
– Słuchaj, przyszedłem zadać ci pytanie. Salia zabiła mi dziś ćwieka, co pewnie nie dziwi. Dobrze wiesz, jak to ona. Dziwię się, że sam nigdy o tym nie pomyślałem, ale myślę, że ty akurat możesz znać odpowiedź.
– Do sedna też masz zamiar przejść? – burknął guślarz.
– Tak. Oczywiście. Mam pytanie odnośnie do króla Rodryka.
– To ciekawe. – Żychłoń się skrzywił, a ja już wiedziałem, że przyjdzie mi wysłuchać tyrady. – Chcesz ze mną rozmawiać o synu idioty, który natchniony przez swoich świątków zakazał czczenia Losu i uprawiania magii, wyrżnął moich konfratrów, a mnie skazał na wygnanie i życie w ukryciu. O przedstawicielu rodu kretynów, przez których muszę się chować w piwnicy, by stworzyć jedyną broń zdolną ochronić resztki jego królestwa. No, wal, Kociołek. Chętnie ci pomogę.
– Nie chodzi o samego króla, ale o jego żonę. O królową.
– A co z nią? – Żychłoń spojrzał na mnie z ukosa.
– No właśnie nic. Czy ty pamiętasz może, jak ona miała na imię?
– Nie – mruknął guślarz i wrócił do pracy. – Większość dorosłego życia przesiedziałem w lesie lub na zapadłych wsiach. Nie miałem głowy do śledzenia losów rodziny królewskiej.
– Ale nawet na zapadłych wsiach ludzie znali imię króla i jego potomstwa – upierałem się. – A matka książąt? Rety, przecież urodziła siedmioro dzieci, a to oznacza, że trwała przy boku męża przynajmniej tyleż lat! To wystarczy, by zapaść w ludzką pamięć. A tymczasem nic o niej nie wiem. Nie pamiętam, co się z nią działo po śmierci Rodryka, nie wiem, czy udzielała się podczas Waśni, czy w ogóle żyje… Zaraza, nic nie wiem.
Żychłoń odłożył rylec.
– A co cię to nagle zaczęło tak interesować? – spytał.
– Nie wiem. – Potrząsnąłem głową. – Wszystko w tej krainie jest jakieś porąbane. Może… Może ma to jakieś znaczenie?
Guślarz milczał przez dłuższą chwilę.
– Może ma – rzekłem w końcu. – Bo ja też za nic nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywała. Ba, kompletnie nic na jej temat nie pamiętam. Może Urgo będzie coś wiedział?
– Poszukam go i zapytam. Mam nadzieję, że skończył już obchód.
Guślarz pochylił się nad szczapą i powrócił do rytmicznego rycia.
– Zawołam cię na kolację – powiedziałem. – Robimy z Edvinem bigos, a potem urządzimy naradę. Aha, uważaj na Nuuta. Knuje coś dużego.
*
Urgo, nasz drużynowy rycerz i wierny sługa Doli, dysponował sporą wiedzą na temat heraldyki i układów między rodami rycerskimi w Dolinie. Pamiętał wiele pieśni i opowieści dworskich, a więc jeśli ktoś mógł rozwiązać dręczącą mnie zagadkę, to z całą pewnością właśnie on.
Problem jednakże leżał w tym, że do Urgo ostatnimi czasy trudno było dotrzeć.
I wcale nie chodziło o to, że od świtu do zmroku krążył po okolicy z mieczem w dłoni w poszukiwaniu grożącego nam niebezpieczeństwa. Pomysł był durny, bo w taką pogodę nawet najbardziej parszywe kreatury wolą się zaszyć w norze i czekać na dogodniejszą sposobność, ale rozumiałem jego potrzebę wyjścia na zewnątrz. Prawdziwy problem leżał w tym, że Urgo niemalże całkowicie zamknął się w sobie i dzielił dobę równo na sen i patrole, wydzielając sobie bardzo niewiele czasu na posiłki, a na rozmowę z nami nie wydzielając go wcale. Widywałem go niemal równie rzadko jak Żychłonia i budziło to we mnie żal.
Tak, żałowałem Urgo z całego serca, bo ostatnie przejścia kosztowały go najwięcej z nas. Przestał wierzyć w religijne autorytety i przeżył spore upokorzenie, gdy dał się wplątać agentowi Złego w intrygę. Doznał wstrząsu, gdy udowodniłem mu, że błędnie pojmuje swoje posłannictwo, a potem stracił wiarę w siebie, gdy podjął niewłaściwą decyzję i niechcący skrzywdził Sarę. Na koniec, gdy przyszło mu stanąć do walki o Gryfa, zrozumiał, że bliscy mu ludzie znajdują się w niebezpieczeństwie większym niż kiedykolwiek. Przestał liczyć na swoje rycerskie szczęście i zgubił gdzieś beztroskę obrońcy prostych ludzi. A do tego Andrea, która ułożyła sobie życie z Vitalisem, nie miała już ochoty na wspólne śpiewanie psalmów.
Urgo wszedł do karczmy w chwili, gdy wygramoliwszy się z piwnicy, stałem przy barze i z trudem łapałem oddech. Powiesił na kołku przemoczony płaszcz, odgarnął wilgotne włosy z czoła, odpiął miecz i starannie wytarł buty, a potem wszedł do izby dla gości i usiadł przed kominkiem. Oparł łokcie na kolanach i wbił wzrok w płomienie.
– Witaj, przyjacielu – powiedziałem z udawaną beztroską, siadając obok niego.
Urgo spojrzał na mnie i się uśmiechnął, choć jego oczy pozostały poważne i smutne. Naraz tknęło mnie, jak bardzo zmizerniał – policzki miał zapadnięte, a podbródek zaznaczał się ostro pod nierównym, rzadkim zarostem.
– Trakty, jak rozumiem, bezpieczne? – spytałem, klepiąc go w kolano. Spodnie miał całkiem przemoczone, nie mówiąc już o butach, z całkowitą pewnością dziurawych. – Na Dolę, chłopie, przebierz się w coś suchego, bo zaraz załatwi cię przeziębienie.
– Później – wymamrotał.
Kompletnie nie wiedziałem, jak z nim rozmawiać, a pytanie, które pragnąłem mu zadać, gdzieś uleciało.
– Wiesz, co sobie myślę? – szepnąłem, nachylając się ku niemu. – Dosyć już tego siedzenia pod dachem. Szykuję kolejną wyprawę.
Miałem nadzieję, że dojrzę w jego oczach dawny błysk, ale Urgo pokiwał jedynie głową bez szczególnego zainteresowania.
– Spotkajmy się po obiedzie w moim gabinecie – dodałem, markując entuzjazm, a potem wstałem i poklepałem go po mokrym rękawie. – I serio, przebierz się, bo ci Sara zmyje głowę.
Odszedłem, ciesząc się na gotowanie bigosu.
*
Zawsze uważałem, że gotowanie to czynność kojąca nerwy i przynosząca wytchnienie, a więc powinna stanowić najświętszy, należycie celebrowany moment dnia. Ba, nawet byle polewka odgrzewana dla bandy miejscowych ochlapusów zasługiwała na chwilę skupienia i odpowiedniej uwagi. Kucharz to wszak nie spocony grubas mieszający w kotle i rzucający ochłapy zgrai paskud, ale ten, który stoi na straży dobrego samopoczucia otaczających go ludzi, ich energii życiowej, więzi rodzinnych, a nawet samego życia.
W innych okolicznościach z pewnością bym więc tę chwilę uświęcił swą uwagą. W naszym świecie pełnym niepewności przyglądanie się, jak Edvin zwinnie kroi kiełbasę, Salia smakuje kapustę, a Sara poprawia kok, dobierając zioła, obdarowywało mnie bezcenną beztroską. A przynajmniej tak się działo na ogół, bo dzisiaj chciałem skończyć jak najszybciej, a potem zjeść, wygonić dzieciaki i skompletować drużynę, by móc się z nią podzielić swoim planem.
Ciekawe, gdzie oni wszyscy są? – myślałem, wdychając aromat bulgoczącego bigosu.
Przez niedomknięte drzwi patrzyłem, jak Urgo wreszcie wstaje i człapie na górę, do swojego pokoju. Mogłem też założyć, że Żychłoń nadal rzeźbi glify, ale miejsce pobytu reszty stanowiło zagadkę. Dobra, wiedziałem, gdzie się znajduje Zwierzak, choć nie przynosiło mi to żadnej pociechy, bowiem goblin, najwyraźniej uznawszy codzienność za nazbyt nużącą, zapadł w coś na kształt snu zimowego. Zawinięty w kokon z koców, pochrapywał na stryszku, a Nuut malował mu różne rzeczy węglem na twarzy.
Mogłem liczyć na to, że uda mi się znaleźć Gramma, bo ten na ogół zjawiał się na posiłki. Resztę czasu spędzał tam, gdzie jego zdaniem istniało najmniejsze prawdopodobieństwo, że zostanie zaciągnięty do prac domowych. Zazwyczaj zaszywał się w kuźni, gdzie z pasją zbliżoną do Żychłoniowej wykuwał groty, ostrza i żeleźca. Bywało, że kowalska pasja, odpowiednio oliwiona gorzałką, odrywała go od obowiązków i Gramm brnął przez błoto na drugą stronę dziedzińca, by majstrować przy katapulcie.
Bywało też, że brnął w innych kierunkach i zasypiał w losowo wybranych miejscach.
Gdzie przebywał Eliah, nie wiedział chyba nikt, choć miałem dziwną pewność, że nadal znajduje się gdzieś w karczmie. Raz czy drugi mignął mi w korytarzu, ale na posiłki się nie zjawiał, a na wołanie nie reagował.
Czułem, że jak tak dalej pójdzie, cholerny przednówek rozwali mi drużynę. Musiałem działać, i to szybko.
*
Pokój, który nazywałem gabinetem, nie należał do największych. Znajdował się tam niewielki stół, na którym rozkładałem mapy lub pisałem listy, poza tym kilka krzeseł i stary, rozchybotany kredens, na którym układałem książki i wszelkie dokumenty. Jedyne źródło światła stanowiło niewielkie okienko, które dawało się otworzyć z wielkim trudem, a więc na ogół rozświetlałem ciemności licznymi świecami. To tu, w gabinecie, planowałem wyprawy. To stąd korespondowałem z książętami. To tu studiowałem mapy i wszelkie zapiski, które mogły rzucić choć odrobinę światła na tajemnice Doliny.
Dziś zaś przyjmowałem drużynę, by przedstawić jej kolejny plan.
– Zanim cokolwiek powiesz, Kociołek… – odezwał Gramm, patrząc spode łba na Żychłonia. – Można by tu otworzyć okno?
– Też bym był za tym – warknął guślarz. – Wali ci, Majster, z gęby, że aż oczy łzawią. Rozumiem, że lubujesz się w środkach do mycia końskich kopyt, ale naprawdę musisz zagryzać czosnkiem?
Mnie osobiście najbardziej przeszkadzała woń ubrań Urgo, który mimo mojego apelu wcale się nie przebrał, ale nie miałem zamiaru rozpoczynać narady od kłótni. Odwróciłem się i szarpnąłem za rdzewiejącą rączkę, a potem uderzyłem kilka razy pięścią w ramę. Okienko otwarło się z przeciągłym zgrzytem.
– Trzeba by je kiedyś naoliwić – stwierdził Gramm. – I pomalować ramę.
Żadnych kłótni, napomniałem się w myślach.
– Coś ci przeszkadza, Gramm, by się tym zająć? – spytałem słodko.
– Za mały jestem. – Krasnolud wzruszył ramionami. – Nie sięgnę.
– A jakbym ci przyniósł drabinę?
– Wtedy w sumie to sam mógłbyś się tym zająć – prychnął Gramm. – Ja pieprzę, Kociołek. Ale z ciebie leń.
Wciągnąłem głęboko powietrze, szczęśliwie już świeższe, oczyściłem myśli z chęci przywalenia Grammowi i oznajmiłem:
– Zaprosiłem was tu, by porozmawiać o ważnej rzeczy. Zima zaraz się skończy, a ja mam już dosyć siedzenia na tyłku i czekania, aż coś się wydarzy, tym bardziej że nasze problemy nie rozwiążą się same. Dlatego…
– Gdzie Eliah? – spytał nagle Żychłoń.
– Gdzie indziej. – Wywróciłem oczami.
– No to jak mamy o czymkolwiek mówić, jak nie ma Eliaha? – Guślarz rozparł się na krześle, zakładając ramiona na piersi.
Nabrałem powietrza w płuca, co zważywszy na mieszankę zapachów w pomieszczeniu, okazało się nie najlepszym pomysłem.
– Co ty za bzdury wygadujesz, Żychłoń? – warknąłem, siląc się na spokój. – Od kiedy to Eliah bierze udział w podejmowaniu wspólnych decyzji? To my wszystko ustalamy, a następnego dnia okazuje się, że ta cholera idzie za nami!
– To prawda – guślarz wydął wargi – ale teraz to on nam przekazał ważne informacje o ruchach wroga i powinien tu być!
– Jeśli zależy ci na wyższej frekwencji, przyniosę ci ze strychu Zwierzaka. – Gramm podniósł się ze stęknięciem.
– Siadaj, Majster! – rozkazałem. – A ty, Żychłoń, przestań pieprzyć od rzeczy i posłuchaj!
W tej samej chwili skrzypnęły drzwi i na progu stanęła Andrea.
Zmianę, jaka zaszła w mojej teściowej, uruchomiła rozprawa z Vincentem. Pozbywszy się toksycznego cienia z przeszłości, Andrea nabrała dystansu do świata. Z ujadającej, nienawistnej hetery w ciągu zaledwie kilku tygodni przeobraziła się w damę i teraz, zamiast rugać mnie na każdym kroku, posyłała mi jedynie pobłażliwe spojrzenia. Uśmiechy rezerwowała dla dzieci i Sary, a pozostałe uczucia najwyraźniej zachowała dla Vitalisa.
Była to przemiana ze wszech miar pozytywna – nie przepadałem za moją teściową, ale cieszyło mnie, że odnalazła równowagę. Spokój ducha też ceniłem. Teraz jednakże uświadomiłem sobie, że kompletnie nie wiem, jak z nową Andreą rozmawiać.
A za wszelką cenę musiałem ją stąd wyprosić.
– Eee… – zacząłem niepewnie. – Szanowna mamusia chyba pomyliła pokoje. Bo my tu z kolegami…
– Wiem, co robicie – odparła spokojnie Andrea i przestąpiła przez próg, a potem wzięła ostatnie krzesło i usiadła między Grammem a Żychłoniem. Ci odsunęli się od niej tak gwałtownie, że o mało nie pospadali na podłogę. – Sara jest zajęta i poprosiła, bym ją zastąpiła.
Wpatrywałem się w Andreę przez kilka długich chwil. Moja teściowa skrzywiła się na widok plam wosku, po czym wbiła we mnie spokojne spojrzenie.
– No, nie wstydź się – oświadczyła. – Kontynuuj, chłopcze.
– Ale… my tu o tajnych wyprawach! – wypaliłem w końcu.
– Tajnych? – Andrea ściągnęła wymodelowane brwi. – Będziesz więc musiał mówić ciszej, chłopcze. Drzwi muszą zostać otwarte, bo się podusicie.
– Ale to nasze sprawy! – jęknąłem z rozpaczą. – Męskie!
– Męskie sprawy? – Andrea przechyliła lekko głowę, a jej spojrzenie ochłodło. – Czyżby wyprawa na ryby? Polowanie zakończone popijawą? Sama popijawa?
– Trwa wojna – zaoponowałem. – A w tym wypadku męskie sprawy to szukanie sposobów na jej zakończenie!
Słowa te zabrzmiały mocno i bardzo mi się spodobały, bynajmniej jednak nie zniechęciły Andrei. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, że dokładnie to chciała usłyszeć.
– Rozumiem – rzekła głosem lodowatym jak woda w przerębli. – Zamarzyła ci się awanturnicza eskapada?
– Raczej ekspedycja mająca na celu poprawić równowagę strategiczną Doliny – nadąłem się.
– W trakcie której karczma pozostanie bez ochrony? – drążyła Andrea. – Pusta? Pełna kobiet i dzieci, podobnie zresztą jak sierociniec matki Dislai?
Odniosłem wrażenie, że Urgo chyba lekko drgnął. Nie przyglądałem mu się jednak, bo niespodziewanie zalała mnie wściekłość. Lęk o rodzinę towarzyszył mi zawsze, a to, co przeżyliśmy tej zimy, pokazało jedynie, że moje obawy były ze wszech miar słuszne. Nie życzyłem sobie, by ktoś teraz ów strach podsycał lub wypominał mi podjęte wcześniej decyzje, zawsze okupione niepokojem i długimi rozmyślaniami.
– Tak właśnie myślałam – podjęła Andrea autorytarnym tonem. – Wybacz, chłopcze, ale pewne doświadczenia życiowe nauczyły mnie pogardy do pojęcia „męskie sprawy”, bo nader często owe sprawy wiążą się z tępotą i grubiaństwem.
– Ani przez moment… – wychrypiałem.
– Spokojnie, bo się zapowietrzysz. Nie posądzam cię o złą wolę, ale przyda ci się kobiecy punkt widzenia…
– Dlatego zawsze zapraszałem tu Sarę – wycedziłem.
– I słusznie. Ja jednakże dodatkowo reprezentuję Vitalisa, a on jest jedynym, który pod twoją nieobecność zapewni tej udręczonej okolicy bezpieczeństwo. Jeśli widzisz jakiś błąd w moim rozumowaniu, to pogódź się z nim i mów, bo… – westchnęła boleściwie – bo nawet długie lata małżeńskiego pożycia nie uodporniły mnie na tak srogie wonie.
Spojrzałem błagalnie na Urgo. Swego czasu łączyła go z Andreą pewna zażyłość i całymi godzinami wspólnie śpiewali psalmy, ale wszystko wskazywało na to, że czas ten minął bezpowrotnie. Rycerz odwrócił wzrok i zaczął paznokciem zdrapywać wosk z blatu.
Zakląłem w duchu, gdyż poczułem się obrabowany.
Zmiana, którą sam przeszedłem, wydawała mi się słuszna i powitałem ją z ulgą. Wydarzenia tej zimy wyzwoliły mnie bowiem z wahań i wątpliwości. Jakkolwiek wiedziałem, że ani przez moment nie przestanę bać się o losy mojej rodziny, byłem gotów do dalszych zmagań. Walczyliśmy ze sługami Złego w wielu miejscach – pokrzyżowaliśmy mu plany w Wichrowinach, Dymie i Sokolniku, a ostatnio również w Krzemyku. Powstrzymaliśmy inwazję trolli, rozbiliśmy atak wojsk krzemyckich, położyliśmy trupem paru Trójokich Grzeszników, a podczas ostatniej wyprawy zdobyliśmy bezcenne dane wywiadowcze. Nasza karczma stała się ośrodkiem oporu przeciwko Złemu, a ja i moja drużyna odnosiliśmy zwycięstwo za zwycięstwem.
Nie chciałem się już na nikogo oglądać. Nie chciałem czekać, aż książęta wreszcie ruszą do walki. Uwierzyłem w to, że damy sobie radę sami, i nie mogłem się doczekać, aż znów weźmiemy się do roboty.
Ale nie tak sobie wyobrażałem chwilę, w której to ogłoszę.
Weź się w garść, Kociołek, pomyślałem i zacząłem mówić:
– Strategiczna sytuacja Doliny jest na tę chwilę fatalna. Wedle zebranych ostatnio danych licząca trzysta mieczy najemnicza kompania pod dowództwem niejakiego kapitana Gniewa, sformowana przez księcia Fryderyka, udała się na Zgliszcza. Należy zakładać, że wejdzie w skład armii Ryszarda i Nelii, których możemy się spodziewać tuż po ustaniu roztopów.
Udało mi się zainteresować wszystkich. Żychłoń przyglądał mi się spod krzaczastych brwi, a Urgo przestał skubać wosk ze stołu. Andrea ułożyła dłonie na blacie, na co Gramm natychmiast schował swoje.
– Nawet jeśli Yanna i Rupert zmobilizują swoje armie na czas, w co śmiem wątpić – mówiłem dalej – nasza sytuacja pozostaje beznadziejna. Na pomoc Krzemyku nie ma co liczyć, a władca Wichrowin wdał się w wojnę ze swoim bratem, Nikodemem z Ugoru. Południe jest w zasadzie bezbronne i nie sądzę, by udało nam się raz jeszcze pokonać wraże siły.
– Jesteś pewien, że ktoś w ogóle na nas uderzy? – spytał podejrzliwie Gramm. – Mamy jedynie domysły, strzępki informacji i bajdurzenie Eliaha.
– Równie solidne jak proroctwa twego ojca – odparłem. – Zdaniem Eliaha uderzenie ze Zgliszcz przejdzie przez Karkulec, który trzeba obsadzić wojskiem. Ciekawe, kto się tym zajmie, skoro Stefan i Nikodem szarpią się na granicy. A jeśli nadal masz wątpliwości, to przypomnij sobie o Szarym Płaszczu.
Zacisnąłem powieki, by odegnać wspomnienie potwornej istoty Złego, która nawiedzała Fryderyka, władcę Krzemyku, do chwili jego przedwczesnej śmierci, a potem odleciała na północ. Nie miałem złudzeń – jej celem z całą pewnością byli Nelia lub Godfryd, zapewne od dawna nagabywani do wojny przez Trójokich Grzeszników czy innych agentów Złego.
– Żebyś nie wyzywał mnie od paranoików, Majster – wycedziłem. – Ja bardzo, bardzo chcę się pomylić. Marzę o tym, by wyjść na idiotę. Oddałbym kilka lat życia, byle tylko Nelia i Godfryd okazali się lojalni wobec Doliny, a kapitan Gniew podał się do dymisji i rozpuścił swą armię, ale czuję, że tak się nie stanie. I że znowu grozi nam wszystkim zagłada! W takich zaś sytuacjach lepiej reagować niż siedzieć z założonymi rękami, prawda?
– Prawda – niechętnie przyznał Żychłoń. – A co konkretnie planujesz zrobić?
Nabrałem tchu.
– Przepraszam, że przeszkadzam. – W progu stanęła Luba z nieprzyjemną miną. – Ktoś grzebał w prześcieradłach?
Wypuściłem powietrze z płuc.
– Nie. Znaczy się, ja nie.
– W sumie to nikomu bym tego nie zabraniała, ale wypada później wszystko poukładać. – Luba odwróciła się z furkotem spódnicy. – Ale tu śmierdzi. Otwórzcie sobie okno.
Zacisnąłem powieki.
– O czymś chciałeś nam powiedzieć, Kociołek. – Gramm wpatrywał się we mnie z zaciekawieniem.
– Chcę, byśmy pojechali na północ i doprowadzili do zawarcia pokoju między Stefanem i Nikodemem – wyrzuciłem z siebie. – To absolutnie konieczne, jeśli chcemy powstrzymać Złe. Wichrowiny i Ugór powinny przestać się tłuc między sobą, a ich przywódcy niech lepiej spojrzą na zachód. W przeciwnym razie wróg wjedzie tu bez trudu, a tym razem w szóstkę już go nie powstrzymamy. Co więcej, musimy się spieszyć! Roztopy potrwają jeszcze jakiś czas, ale nie wiem, czy mamy więcej niż tydzień.
Odpowiedziała mi cisza. Urgo wpatrywał się we mnie obojętnie, Żychłoń przyglądał się swoim paznokciom, a Gramm gładził brodę, choć też unikał mojego spojrzenia.
– Nie spodziewałem się – wychrypiałem – aż takiego entuzjazmu. Chłopaki, opanujcie się.
– Jakkolwiek twój plan brzmi dobrze, chłopcze – zabrała głos Andrea – obawiam się…
Zacisnąłem zęby, bo złośliwa myśl podsunęła mi ripostę, której żałowałbym przez dekady. Na szczęście Dola uznała, że mój czas na najważniejsze błędy życiowe jeszcze nie nadszedł, i zajęła nas wszystkich czymś innym.
Gdzieś za oknem rozległo się bowiem głośne, metaliczne szczęknięcie, potem coś skrzypnęło i łupnęło, a powietrze przeszył psi skowyt. Za szybą coś śmignęło.
– Na Los, czy to był Paproch? – wypalił Żychłoń, zrywając się na równe nogi.
Na tle popołudniowego nieba naraz rozkwitła płachta białego materiału, pod którą zadyndał rozszczekany psiak.
– Ja nie mogę – stęknął Gramm z podziwem. – A więc o to mu chodziło?
Wbiłem w krasnoluda podejrzliwe spojrzenie.
– O czym ty, Majster, gadasz?
– O twoim najmłodszym! – Gramm zarechotał, zadowolony jak rzadko. – Łaził wokół mnie od dwóch dni i zadawał całkiem mądre pytania, no więc zabrałem smarka na dwór i pokazałem mu to i owo. Nie od razu się domyśliłem, po co kazał mi naciągnąć łyżkę, ale właśnie się pokapowałem!
– Chcesz powiedzieć – wycedziłem, patrząc na Paprocha, który właśnie lądował gdzieś za drzewami – że nauczyłeś Nuuta obsługi katapulty?
– Gdzie tam! – Gramm spojrzał na mnie z oburzeniem. – Sam wszystko ogarnął. Ja tylko…
– Dość tego! – wysyczała Andrea, a w jej oczach pojawiło się znów owo bezgraniczne potępienie, do którego przez lata zdążyłem przywyknąć. – To nieprawdopodobne, jaka ja jestem naiwna! Już zaczęłam was brać za odpowiedzialnych, rozsądnych ludzi, a tymczasem wy pozwalacie małemu dziecku na zabawę machinami wojennymi? Ba, sposobicie go do tego, wy…
– Pani szanowna powinna stanowczo walczyć z negatywnym podejściem. – Gramm wziął się pod boki. – Niechże pani spojrzy na to z innej strony. Przecież to dziecko właśnie wynalazło metodę bezpiecznego upadku z wysokości…
– Która z całą pewnością ci się przyda, konusie, gdy do końca stracę cierpliwość! – wrzasnęła Andrea. Po dystansie godnym wielkiej damy nie został ślad. – Jesteście bandą nieodpowiedzialnych durni! Świat chcecie ratować, co? A może byście najpierw rozejrzeli się dookoła, wy niedomyte, zachlane świntuchy!
– Zaraza – bąknął Żychłoń. Wstał i złapał Urgo za rękaw. – Właśnie mi się przypomniało, że mam kupę roboty. Chodź, Urgo, pomożesz mi!
– Wracasz do tego swojego rycia, co?! – zawołałem, a mój głos okazał się zdradziecko piskliwy. – A Paproch nie jest aby twoim psem? Już się go wyrzekłeś, draniu ty…? Dobra! Gramm, idziemy!
– C-co? – Krasnolud, najwidoczniej szykujący ripostę na słowa Andrei, zamrugał pospiesznie. – Ja nigdzie nie idę!
– Oczywiście, że idziesz! Jako budowniczy tej przeklętej katapulty jesteś współwinnym tej katastrofy. Szybko, zanim Paproch zniknie na dobre!
Złapałem Gramma za ramię i praktycznie wywlokłem z mojego pokoiku. W przejściu zderzyłem się z Żychłoniem ciągnącym Urgo. Zwialiśmy we czwórkę, zanim Andrea nabrała tchu przed kolejną tyradą.
Sara otarła pot z czoła i raz jeszcze przecięła powietrze wykutym przez Gramma mieczem.
– Trochę za lekki – oznajmiła. – Salia, jednak się zamieńmy.
Dziewczynka, która stała na środku podwórza w pozycji do walki, spojrzała na matkę z niechęcią.
– Ten mój jest całkiem fajny! – zawołała. – Już się przyzwyczaiłam!
– Oba są dobrze wyważone – stwierdziła Sara – ale ten ma dłuższe i głębsze zbrocze. Nie zmęczysz się tak bardzo podczas walki.
Salia ewidentnie chciała jeszcze protestować, lecz oto rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Zza rogu karczmy wyłonił się Urgo, który wydawał się nieco rozkojarzony.
– Co racja, to racja – powiedział. – Salia, oddaj ten miecz mamie. Szermierka to w zasadzie nic innego jak wymachiwanie ciężkim przedmiotem, a więc powinnaś zrobić wszystko, by móc nim machać jak najdłużej.
Dziewczynka westchnęła na znak, że niełatwo przychodzi jej słuchanie dobrych rad, i podeszła do Sary, by wymienić się bronią. Ta zaś uważnie zmierzyła wzrokiem rycerza. Zauważyła, że ten w istocie zmienił ubranie, ale wątpiła, czy kierował się własnym interesem. Należał wszak do durniów, którzy uważali, że cierpienie uszlachetnia, a przebrał się tylko dlatego, że w przeciwnym razie ona by mu kazała. A takiej ujmy na honorze rycerz Doli mógłby nie ścierpieć.
Postanowiła więc przemilczeć, że już dawno powinien załatać sobie buty lub zgoła kupić nowe, jak również to, że wyglądał, jakby nie spał od tygodnia. Jego oczy błyszczały niezdrowo, jakby był ciężko chory.
Bo jest chory, przeszło jej przez myśl. Ale nie na ciele.
Już dawno odkryła, co dolega rycerzowi, a długie nocne rozmowy z Edmundem utwierdziły ją w tym przekonaniu. Znalazła nawet sposób, by wydobyć Urgo z owego marazmu, ale tym sekretem z mężem nie chciała się dzielić. Przynajmniej na razie.
– Poszli sobie? – spytała.
– Poszli – burknął Urgo i wyciągnął własny miecz. – Nuut wystrzelił psa z katapulty i…
– Co? – Sara wytrzeszczyła oczy, na moment zapominając o celu, dla którego umówiła się z rycerzem. Czubek jej miecza opadł w błoto. – Co zrobił?
– No, szczegółów nie znam, ale widziałem, jak Paproch ląduje. I to bezpiecznie, bo mały wpakował go do prześcieradła, a Edmund i Gramm pobiegli mu na ratunek – wyjaśnił ze znużeniem Urgo.
– Nuut grzebał przy katapulcie i… wystrzelił Paprocha? – Sara z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Zdecydowanym ruchem wcisnęła miecz córce, a potem ruszyła w kierunku kuchennego wejścia do karczmy. – Nie, trzymajcie mnie! Jak ja dorwę tego łobuza…
– Mamo! – Salia fuknęła tak ostro, że Sara zatrzymała się w pół kroku. Matczyna złość wyparowała w okamgnieniu, przegnana zaskoczeniem. Kobieta odwróciła się ku córce i zmarszczyła brwi.
– A to co za ton? – spytała lodowato, ale Salia nie cofnęła się nawet o krok.
– Nuuta możesz opieprzyć równie dobrze wieczorem – wyjaśniła. – Co nawet będzie mieć więcej sensu, bo do tego czasu gówniarz się znudzi i wylezie z kryjówki. A na razie mamy wreszcie czas, żeby poćwiczyć! Tata z wujkiem Grammem poszli do lasu. Wiesz, co to oznacza?
Sara kątem oka ujrzała, jak Urgo wywraca oczami. Wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli, pozwalając, by złość się z niej ulotniła.
– No tak – powiedziała niemalże spokojnym tonem. – W najlepszym razie wrócą po zmroku, a w najgorszym trzeba będzie ruszyć na poszukiwania.
Odwróciła się w kierunku Urgo i wzięła miecz do ręki. Kolejne głębokie westchnienie pozwoliło jej wrócić do pełnej równowagi.
– Mamy czas – oświadczyła i uniosła ostrze. W jej zmrużonych oczach błysnęło zdecydowanie. – Zaczynajmy więc.
Urgo powoli wysunął miecz z pochwy i się wyprostował. Z jego oblicza zniknęła zwyczajowa gorycz, wyparta przez surowość, którą Sara tak dobrze pamiętała z dawniejszych czasów, zanim awantura ze Złym rozpętała się na dobre.
– Postawa – oznajmił poważnym głosem. – Prawa noga lekko do przodu, biodra skręcone. Musicie stanowić jak najmniejszy cel dla… Salia, prawa noga!
– Naprawdę mam stanąć w kałuży? – Dziewczynka spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Nie możemy ćwiczyć na bruku, przed karczmą?
Rycerz zgromił ją wzrokiem.
– Nie zawsze będziesz mogła wybrać miejsce, w którym stoczysz walkę – zadudnił. – Dlatego trzeba się nauczyć ignorować błoto, wodę, robactwo… wszystko, czego wolimy się wystrzegać!
– Dobrze, dobrze – burknęła Salia i z ostentacyjnym chlapnięciem postawiła nogę w kałuży. – Tak lepiej?
– Lepiej? – parsknął rycerz ze złością. – Salia, ustawianie się bokiem do niebezpieczeństwa powinno być twoim odruchem! A gdyby za mną czaił się łucznik? Nie chciałabyś stać się mniejszym celem?
Sara ze wszystkich sił utrzymała pozory obojętności, choć wolałaby się szeroko uśmiechnąć. Widok świętego oburzenia na obliczu Urgo był bowiem tym, co miała nadzieję ujrzeć. Liczyła, że sekretne treningi, które odbywały się od kilku dni za karczmą, pozwolą rycerzowi odzyskać dawny nastrój, ale jak do tej pory sukces był jedynie częściowy. Urgo, ledwie chwytał za miecz, natychmiast znów stawał się sobą, lecz z chwilą, gdy trening dobiegał końca, na jego twarz znów powracała udręka.
Nie miała pojęcia, co naprawdę stanowi jej przyczynę, ale serce podpowiadało jej, że być może jest nią ona sama.
Żadne z nich nigdy nie wyrządziło drugiemu krzywdy, lecz Sara przeczuwała, że Urgo może myśleć inaczej. Wszak popełniony przez niego błąd umożliwił Złemu paskudne posunięcie, które kobieta okupiła wieloma łzami i kilkoma nieprzespanymi nocami. Rycerz miał gołębie serce, a za życie i zdrowie mieszkańców Gryfa byłby gotów bez wahania zapłacić każdą cenę – nic więc dziwnego, że nadal nie otrząsnął się z poczucia winy.
Sara postanowiła wobec tego stworzyć mu okazję, by spłacił ów domniemany dług – namówiła go, by udzielił jej oraz Salii paru lekcji władania mieczem.
Szturchnęła łokciem naburmuszoną Salię i wzniosła oręż.
– I pewnie znowu ćwiczymy ciosy z góry? – spytała.
– Oczywiście – sarknął Urgo. – Najpierw otwarcie odgórne prawe, potem lewe. Później zajmiemy się uderzeniami poprzecznymi i otwarciami dolnymi. Celne uderzenia odgórne mogą definitywnie zakończyć walkę, a przynajmniej zmusić przeciwnika do odsłonięcia. Sara, uderzaj!
Kobieta sapnęła i ze wszystkich sił spuściła miecz na głowę Urgo, ale rycerz odbił jej klingę bez trudu.
– Jeszcze raz – rozkazał. – Ten cios padł pod zbyt małym kątem…
– Jak to? – oburzyła się. – Przecież…
– Nie rąbiesz mięsa na desce. Zawsze uderzamy pod kątem. A do tego zapomniałaś o wykroku. Uderzasz prawą ręką, wzmacniasz cios krokiem. Uderzaj idealnie prostopadle do ziemi.
– Ale naprawdę…
– Nie kłóć się ze mną! – huknął Urgo, co znów wywołało u Sary ochotę, by się uśmiechnąć. – I pospieszcie się, bo robi się ciemno, a jak tak dalej pójdzie, Kociołek i Majster wrócą z lasu.
– Tata i tak się dowie – oświadczyła Salia. – Nie wiem, po co bawimy się w wielkie tajemnice!
Sara zmierzyła córkę spojrzeniem.
– Pewnie kiedyś się dowie – mruknęła i przeniosła wzrok na Urgo. – Ale teraz chyba lepiej, by nie wiedział o tych lekcjach. Wydaje mu się, że kto nie umie walczyć, ten nie podejmie ryzyka i nie chwyci za oręż.
– Trochę prawdy w tym jest – odezwał się niespodziewanie rycerz.
– Ale tylko trochę – powiedziała mocnym głosem Sara. – Po tym, co urządził tutaj ten skurwiel Kuklik, chcę mieć alternatywę do chowania się.
Zamachnęła się, ale Urgo znów odbił bez trudu.
– Trochę lepiej – mruknął. – Przypominam, że cios jest najskuteczniejszy, jeśli cel znajdzie się w jednej trzeciej długości klingi. Salia, gotowa?
Ucieczka z karczmy była błędem, z paru powodów. Po pierwsze, najpierw należało przecież odnaleźć Nuuta i porządnie go zbesztać za kolejny idiotyczny pomysł, choć przecież moje najmłodsze dziecko po każdym figlu zwykło się perfekcyjnie chować, a zawzięte poszukiwania jedynie osłabiały mój autorytet. Po drugie, naraz całkiem mi umknęło, że nasza narada miała doprowadzić do podjęcia kolejnej wyprawy, od której mógł zależeć los Doliny. Wypadając z karczmy, w zasadzie przyznawałem się do porażki. Nie udało mi się przekonać towarzyszy, co oznaczało, że trzeba będzie podjąć kolejną, bardziej przekonującą próbę.
I to w innych okolicznościach. Bez uczestnictwa najdroższej Andrei.
Albo ruszyć samemu, przemknęło mi przez myśl.
– Paproch! – ryknąłem, gdy znaleźliśmy się odpowiednio daleko od karczmy, i wtedy zrozumiałem, na czym polegał błąd trzeci.
Otóż, nie licząc Żychłonia, Sary i dzieciaków, nasz podwórkowy kundel miał wszystkich totalnie w dupie, a mnie chyba najbardziej.
– Paproch! – wrzasnął Gramm. – Paproch! No dobra, Kociołek. Nie można powiedzieć, że nie próbowaliśmy. Wracamy?
– Nie, nie wracamy – oświadczyłem z zawziętością i ruszyłem przed siebie pełnym kałuż traktem, wokół którego zalegały hałdy brudnego śniegu. Wilgotny wiatr natarł na nasze twarze, zwiastując w najlepszym razie mżawkę, a czarne bezlistne brzozy wyginały się to w jedną, to w drugą stronę.
– Kociołek! – W głosie Gramma zabrzmiała determinacja. – Zaraz zapadnie zmrok!
– A więc musimy się pospieszyć.
– Chyba nie rozumiesz powagi sytuacji! Przemokniemy do suchej nitki, a wiesz, że staję się nieznośny, gdy dopada mnie katar? Poza tym… Ja pieprzę, czy ten durny pies nie wraca zawsze po tym, jak się gdzieś zawieruszy?
– Wraca – rzuciłem przez ramię. – Pod warunkiem, że zwieje drogą lądową, a nie powietrzną. Nie wiadomo, czy zdołał się wygrzebać z tych linek. No i wypadałoby to prześcieradło znaleźć.
– Aha – westchnął krasnolud. – Prześcieradło.
– No. Jak się Sara dowie, że znikło…
Gramm nic już nie powiedział. Przez dłuższą chwilę szliśmy błotnistym traktem, starając się nie wdepnąć w żadną kałużę, a potem odbiliśmy ścieżką w bok, kierując się w stronę miejsca, w którym wylądował Paproch. Na szczęście ścieżka wiodła tu między drzewami, a las zaabsorbował większość wody z topniejącego śniegu, dzięki czemu nie musieliśmy aż tak bardzo uważać na kałuże. Niestety, wówczas pojąłem, że popełniłem również błąd czwarty.
– Mogliśmy zabrać jakąś pochodnię – mruknąłem.
– Mogliśmy – zgodził się Gramm. – Planowanie dłuższych wypraw wychodzi ci lepiej.
– Z motywowaniem uczestników bywa gorzej. Jakoś nie palicie się do wizyty na północy Wichrowin.
– Ano nie palimy – przyznał krasnolud.
Zatrzymałem się i odwróciłem ku niemu.
– A czemuż to? – odezwałem się ostrzej, niż zamierzałem. – Już zapomniałeś, co się tu działo ledwie chwilę temu? Kuklik, agenci Złego, bitwa o Gryfa… Jebany Szary Płaszcz! Wyparłeś to wszystko? A rewelacje Eliaha? A proroctwo twojego ojca?!
Mimo półmroku widziałem, jak szorstkie oblicze Gramma ciemnieje. Krasnolud burknął coś pod nosem, parokrotnie przygładził nastroszoną od wilgoci brodę i nastroszył wąsa, a potem wpakował dłonie do kieszeni.
– Nie zapomniałem ani nie wyparłem – odezwał się. – Wszyscy pamiętamy każdy szczegół, Kociołek.
– Rozumiem! – Moja złość nieco osłabła. – I dlatego też każdy z was przygotowuje się na nowy etap wojny po swojemu. Żychłoń ryje glify, ty kujesz groty, Urgo bez końca patroluje okolicę, Zwierzak postanowił się porządnie przed tą wojną wyspać, a Eliah… Zaraza, nie wiem, co robi Eliah, ale pewnie też ma to jakiś sens. Ale… nie rozumiecie, że przygotowywanie się do obrony karczmy niewiele nam da! Glify niewiele zaradzą na armię ze Zgliszcz i twoje groty, z całym szacunkiem, również nie! Nie przechowuję hufca łuczników w drewutni, Majster!
Krasnolud zaplótł ramiona na piersi i czekał teraz cierpliwie, aż przestanę się pieklić. Ja jednak dopiero się rozkręcałem.
– Po tym, co się wydarzyło w Krzemyku, zrozumiałem, że naprawdę mamy realny wpływ na wydarzenia w Dolinie! Że możemy nimi sterować. Ba, nie tyle możemy, ile musimy, bo Gryf niebawem znowu znajdzie się na trasie przemarszu wroga! Żeby ubiec odpowiedź na twoje pytanie: nie, nie wiem, jak pogodzić Nikodema ze Stefanem, zwłaszcza że tego pierwszego na oczy nie widziałem, ale z całkowitą pewnością się to uda, bo, kurwa, nie stać nas na porażkę! Musimy tylko ruszyć dupy, i to szybko! Tymczasem co robimy?
Zatoczyłem ręką łuk po ciemniejącym, rozkołysanym lesie.
– Szukamy prześcieradła z przywiązanym do niego durnym kundlem!
– To był twój pomysł – wytknął mi Gramm.
– To tylko metafora! – jęknąłem z rozpaczą. – Pieprzona metafora! Czy ty niczego nie rozumiesz?
– Ja rozumiem wszystko – odparł powoli krasnolud. – Z nas dwóch to ty masz ograniczony dostęp do informacji.
Wybałuszyłem oczy.
– Co ty pieprzysz? – wymamrotałem.
– Dobra, poszukajmy tego prześcieradła – rzekł Gramm. – Opowiem ci wszystko po drodze.
Byłem tak zszokowany, że pozwoliłem mu się wyprzedzić. Krasnolud stąpał ciężko po rozmokłej ścieżce i coś mamrotał.
– Zacznijmy od tego – odezwał się głośniej po kilkudziesięciu krokach – że nikt nic nie odpieprza i nikt niczego nie zapomniał. Wręcz przeciwnie, Kociołek. Każdy z nas zajął się… eee… no, tym i owym z własnej woli, bo chcieliśmy, żebyś trochę odpoczął.
– Odpoczął – Stanąłem jak wryty. – Majster, trwa wojna!
– No właśnie. I nie każdy ma ten przywilej, by trochę odsapnąć. Poza tym, chłopie, ty masz rodzinę, dzieciaki. Widzieliśmy, ile cię to wszystko kosztuje, i uznaliśmy, że zasłużyliście na chwilę wytchnienia. No i każdy z nas wpadł na… jak by to ująć… na własny pomysł. I wzięliśmy się do roboty.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie miałem pojęcia, czy czuć wdzięczność, czy też złościć się o to, że dranie postanowiły zrobić coś za moimi plecami. Oba te odczucia zostały przytłumione przez zwykłą ciekawość.
– No? Mówże. Jaką to robotę sobie zaplanowaliście? – spytałem po chwili.
– Cóż, każdy własną – rzekł wymijająco Gramm. – I w sumie to nie dzieliliśmy się szczegółami.
– Nie ściemniaj! Mów wszystko, co wiesz!
– Ale ja naprawdę nie wiem zbyt wiele! – zaprotestował krasnolud. – Na przykład nie mam pojęcia, co wykombinował Żychłoń. Wiem, że najpierw łaził po lasach, a po powrocie zatrzasnął się w tej swojej cuchnącej norze i zabrał do rycia. Darł się na każdego, kto się do niego zbliżył, ale o tym już wiesz. Być może nie wiesz, że gdy myślał, że nikt go nie słyszy, gadał do Los. Ta też go nie słyszała, ale tym się akurat cap nie przejął…
– A ty?
– Ja to w sumie tak skromnie – bąknął Gramm. – Zwierzaka pilnowałem.
– Po co? Ktoś chciał go zeżreć?
– Nie, nie…
Krasnolud szedł przede mną i nie widziałem jego twarzy, mimo to mógłbym się założyć, że marszczy brwi.
– Tu chodzi o te ichnie goblińskie rytuały – oświadczył. – Pamiętasz, że oni mogą się ze sobą kontaktować przez sen?
Gramm odwrócił się do mnie i z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Wyobrażasz sobie? Na gwiazdy i ich kaprysy, Kociołek! Wyobrażasz sobie, że teściowa mogłaby cię rugać nawet po tym, jak zaśniesz?
– Są też inne sposoby na wykorzystanie tego daru. Znacznie przyjemniejsze.
– No tak. Można sobie gadać świństwa i… Dobra, nieważne. Do rzeczy. Zwierzak próbował mi to i owo wytłumaczyć, ale gadał mało składnie i nie wszystko zrozumiałem. Wygląda jednak na to, że zapadł w ów sen, by… No kurna, dziwnie to brzmi, ale towarzyszyć plemieniu w jakimś obrzędzie związanym z tą ich Kulą Błota.
Coś mi zaczęło świtać. Gobliny z plemienia Zwierzaka raz na jakiś czas uciekały z rodzinnych bagien, gdyż pojawiało się tam coś, co z grubsza przypominało lewitującą błotną kulę. Stanowiła ona dla nich odpowiednik bóstwa, bo jej zachowanie w jakiś sposób determinowało przyszłość plemienia. Bywało, że Kula Błota zdradzała im jakiś sekret. Bywało, że zmieniała kształt bagien, zsyłała klęskę żywiołową lub wrogów Zwierzakowego plemienia. Bywało, że po prostu wybuchała.
Wyglądało więc na to, że tym razem na bagnach Skri’i działo się coś znaczącego.
– No więc siedzę przy Zwierzaku – westchnął Gramm. – Słucham tego, co wygaduje przez sen, poduszkę poprawiam i kołderkę podciągam, bo ciągle ją skopuje. Przywiązać czasem drania trzeba, bo lunatykuje. Karmię go kaszką, co też nie jest łatwe, bo strasznie łyżki gryzie. Bywa, że się budzi na moment, a wtedy trzeba szybciutko wiaderko podstawić. Co za życie, Kociołek. Łapię się na tym, że uciekam do kuźni, by trochę odpocząć, ale potem ogarniają mnie wyrzuty sumienia. A co będzie, jak się śmierdziel przeziębi? Albo zleje w łóżko? Istny obłęd. Człowieku, jak tobie się udało trójkę dzieci wychować?
– Zdradzę ci sekret, ale uprzedzam, nie ci się nie spodoba – oświadczyłem. – Musiałbyś mieć żonę.
– Fakt, kiepska perspektywa – bąknął krasnolud. – Jakoś nie wyobrażam sobie siebie, jak szukam prześcieradła po nocy, żeby mnie stara nie zrugała. No, nie nadymaj się, Kociołek. Na pewno zaraz je znajdziemy.
Zmełłem przekleństwo.
– Dobra, czyli Żychłoń coś knuje – podjąłem – Zwierzak duchem połączył się z plemieniem, a ty go przewijasz. A Eliah i Urgo?
– I tu cię, bracie, zaskoczę, bo więcej wiem na temat elfa niż naszego obrońcy uciśnionych. Otóż parokrotnie się zdarzyło, że Eliah poszedł do lasu z Żychłoniem i przynajmniej raz towarzyszył Urgo. Widziałem, jak listy pisze. Coś knuje, tego jestem pewien.
Nie mieściło mi się to w głowie.
– A Urgo?
– Zaraza wie, serio. Wiem tylko tyle, co widzę, a widzę, że ewidentnie coś go frapuje. Snuje się po okolicy jak smród po gaciach. Już rozumiesz, Kociołek? – ciągnął Gramm. – Każdy z nas coś tam ma do zrobienia. Coś, co uważa za istotne. Ta wyprawa to w sumie niegłupi pomysł, ale jakoś nikomu z nią nie po drodze.
– W porządku – powiedziałem po chwili. – Może tak nawet będzie lepiej.
– Co takiego?
– Naprawdę nie wiem, co jest ważniejszego od prób ocalenia Doliny, ale niech wam będzie. Może rzeczywiście to, czym się zajmujecie, ma jakiś głębszy sens, a na pewno wasza obecność w Gryfie się przyda.
– Wasza? – zdziwił się Gramm. – O czym ty gadasz?
– Moja teściowa ma rację. Nie możemy zostawić karczmy bez ochrony. Nie w tych czasach.
Westchnąłem ciężko.
– Zajmujcie się więc własnymi sprawami, ale miejcie oko na wszystko. Ja sam pojadę.
Krasnolud stanął jak wryty.
– Tyś się, Kociołek, z dupskiem na mózgi zamienił. Z całym szacunkiem, ale ty ledwie konia osiodłać zdołasz, a co dopiero…
– Gramm, ta wyprawa to absolutna konieczność, nie ma dyskusji. Ktoś musi pochwycić tych dwóch kogutów i nimi potrząsnąć. Skoro nie ma chętnych, zajmę się tym sam.
– Kociołek, to, jaki ty jesteś poje… – zaczął Gramm, ale nagle przerwał. – Słyszałeś?
Przystanąłem, bo i mnie się wydawało, że z daleka dobiega szczekanie psa. Rozejrzeliśmy i naraz dotarło do mnie, że przebyliśmy sporą część lasu i znaleźliśmy się w bliskim sąsiedztwie sierocińca Dislai. Wyprzedziłem Gramma i ruszyłem szybkim truchtem naprzód, a krasnolud, złorzecząc, poczłapał za mną.
Na szczęście pies nie przestawał szczekać i po chwili nabrałem pewności, że to nasza zguba. W jego ujadaniu pojawiła się jednak radosna nuta, czego nie rozumiałem do chwili, gdy drzewa się przerzedziły, a między nimi mignął sierociniec. Wtedy też ujrzałem Paprocha: zwisał na linkach z gałęzi wielkiego klonu i to szczekał, to z pasją lizał po twarzy człowieka, który usiłował go z nich wyplątać.
A był to Vincent.
– Bydlaki – mruczał. – Co to w ogóle za pomysł, psa sznurkami obwiązać? Jakbym dopadł skubańca…
Urwał, bo Paproch znów postanowił okazać mu swą wdzięczność i wylizał go aż po brwi.
– Już dobrze, dobrze – mruczał Vincent. – Co to za supły? Dziecko cię spętało, piesku, czy co?
Zbliżyliśmy się, akurat gdy mój teść poradził sobie z ostatnim węzłem i pies zeskoczył na ziemię. Radośnie obszczekał Vincenta, a potem spoważniał na nasz widok i czmychnął w las.
– Dobry wieczór – bąknąłem.
Nic innego nie przyszło mi do głowy, bowiem nie zbudowaliśmy z teściem żadnej bliższej relacji. Przyznam, że nieszczególnie się nawet starałem, bo od początku przeczuwałem, że nie będzie go interesować nic poza czołobitnym szacunkiem, a na to nie pozwalała mi przekora. Vincent nie doczekał się więc mego hołdu przez kilkanaście lat, co powinno dać mu do myślenia, mimo to wyprostował się teraz, założył ramiona na piersi i spojrzał na mnie z wyższością i pobłażliwością.
– A, to wy – burknął.
– My po prześcieradło – oznajmił radośnie Gramm i wskazał białą płachtę rozciągniętą wśród gałęzi.
Vincent nabrał powietrza w płuca.
– Czy to któryś z was – zadudnił – postanowił powiesić tego psa?
– Nie – odparłem zgodnie z prawdą. – Ale dopadnę drania, który się za tym kryje, i przykładnie go ukarzę.
– Doprawdy? – Vincent z powątpiewaniem zmierzył mnie wzrokiem. – Ciekawe, czy masz w sobie to coś, chłopcze.
Coś we mnie zgrzytnęło.
– Może mam – powiedziałem. – A może nie mam. Ba, już nie mam. Dopuszczam bowiem, że zużyłem całą swą odwagę i hardość, broniąc karczmy z mieczem w dłoni.
Vincent wyczuł w tych słowach oczywiste wyzwanie. Coś mruknął, pokręcił głową, otworzył usta, jakby chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygnował i bez słowa ruszył powoli w stronę sierocińca.
Przeniosłem wzrok na budynek. Był niewielki, ale jego dachówki, wilgotne od topniejącego śniegu, lśniły pięknie w blasku młodego księżyca, w oknach płonęły zaś wesołe światła. Zawsze miałem sierociniec za drugie po naszej karczmie miejsce, w którym mieszka czyste dobro, z lekka zabarwione okazjonalnymi kłótniami czy przyjacielską uszczypliwością. Oba stanowiły serca tej krainy i cieszyłem się, że Sara właśnie tam umieściła swego ojca. Nadal był opryskliwym gburem, ale jak widać, wystarczyło kilka dni pośród podopiecznych Dislai, by zaangażował się bez słowa w ratowanie psa z opresji.
Przy dobrych wiatrach wepchnę tam na praktyki księcia Stefana, pomyślałem. A potem każdego innego księcia.
– Kociołek!
Wołanie Gramma przywołało mnie do rzeczywistości.
– Co?
– Buty mi przemokły – rzucił krasnolud. – Ściągasz to prześcieradło czy nie?
Spojrzałem na niego spode łba.
– Bo jak rozumiem, nie masz ochoty mi pomagać, tak?
– Za niski jestem. No, właź na drzewo, ściągaj szmatę i wracamy. – Krasnolud wziął się pod boki, by podkreślić wagę swych słów.
Westchnąłem więc ciężko i podszedłem do pnia, przyglądając się płachcie łopoczącej wśród gałęzi. Nie była wysoko, ale na pewno nie udałoby się jej ściągnąć bez podarcia materiału. Musiałem wspiąć się chociaż na wysokość drugiej gałęzi, o ile w tych ciemnościach zdołałbym w ogóle znaleźć sensowne miejsce na oparcie stóp, ale…
– A tak w ogóle – odezwał się niespodziewanie Vincent – to mam jeszcze jedną sprawę.
Z zaskoczeniem odwróciłem głowę ku teściowi, który zawrócił i znów stał przy nas.
– Ktoś łazi wokół sierocińca – stwierdził. – Nie podchodzi, ale gapi się z daleka. Tam, zza tej wierzby. Sam go nie widziałem, ale siostra Werbena mówi, że to ktoś od was. Możliwe, że zbokol jakiś. Trzymaj tych swoich kolesiów na smyczy, chłopcze, bo dzieci straszą. A jak trzeba będzie w mordę dać któremu – Vincent spojrzał na Gramma – to chętnie to zrobię.
– Doskonale! – ucieszył się krasnolud. – Mogę być pierwszy.
Teść burknął i ruszył w stronę sierocińca, a mnie naszła nowa, nieoczekiwana myśl. Odczekałem chwilę, by przypadkiem nie iść tuż za nim, po czym ruszyłem ku wierzbom.
– Ej! – zaprotestował Gramm. – Do domu mieliśmy wracać!
– Coś muszę sprawdzić – odparłem.
– Masz tyle czasu, ile zajmie mi wysikanie się – oznajmił Gramm i zniknął między drzewami.
W kilku susach znalazłem się wśród przydrożnych wierzb, a tam, korzystając z blasku księżyca, uważnie przyjrzałem się błotnistej ziemi. Nie padało od paru godzin, a po zapadnięciu zmroku ziemię ściął lekki mróz, przez co wyraźnie ujrzałem odciśnięte ślady butów. Oczywiście przydałaby mi się pochodnia, by mieć absolutną pewność, ale i tak wydawało mi się, że wszystkie ślady należą do tego samego człowieka.
Co więcej, miałem wrażenie, że chyba wiem, kto to jest.
– Zaraza – mruknąłem.
Przypomniała mi się pewna wzruszająca historia. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedykolwiek każe o sobie pamiętać, ale najwyraźniej się pomyliłem.
– Kociołek! – zawołał nieoczekiwanie Gramm. – Pokazać ci coś?
– N-nie – bąknąłem. – Wybacz, Majster, ale to, co robiłeś w krzakach, pozostaje wyłącznie twoją sprawą…
– Ja nie o tym. Chodź szybko, póki jeszcze coś widać!
Patrząc pod nogi, by nie wdepnąć w żadną kałużę, ruszyłem w kierunku głosu przyjaciela i po chwili dostrzegłem go, jak stoi przed rozłożystym przydrożnym bukiem i wpatruje się w pień. Ponaglił mnie niecierpliwym machnięciem dłoni.
– Popatrz tylko na to – rzekł.
Na gładkim pniu buku ciągnęła się najbardziej złożona plątanina glifów, jaką widziałem. Rozpoznałem niektóre ze znaków stosowanych przez Żychłonia, ale wielu zupełnie nie kojarzyłem, tym bardziej że splatały się one w przedziwne kombinacje, które przywodziły na myśl misternie utkany kobierzec. Rozpoczynał się on tuż nad korzeniami, w zmyślny sposób łączył się z sękami i sięgał najniższej z gałęzi.
– To te Żychłoniowe jołki-połki? – spytał Gramm, marszcząc brwi.
– Chyba. – Powoli wodziłem wzrokiem po kombinacji glifów, która budziła coraz większy zamęt w mojej głowie. – Chociaż nigdy dotąd nie widziałem ich aż tylu. A poza tym przecież on cały czas siedzi w tej swojej dziurze, Majster.
– Nie zawsze – zaprzeczył krasnolud. – Mówiłem ci, że łaził po lesie sam albo z Eliahem.
Pokiwałem głową w milczeniu. Tak, to miało większy sens. Ów kobierzec z glifów mógł w istocie być dziełem dwóch osób, z których jedna dyktowała poszczególne znaki, a druga ryła je w korze drzewa, ale to oznaczałoby, że Eliah również umie czytać glify. A z tą sztuką nigdy się nie zdradził…
Ile jeszcze tajemnic skrywa ten przeklęty elf? – pomyślałem. Ściągnąłem rękawicę i wodziłem palcem po krawędzi jednego z nacięć. Potem przesunąłem po nich dłonią i zadałem inne, o wiele sensowniejsze pytanie:
– A domyślasz się może, Gramm, po co to powstało?
– Skąd ja mam to wiedzieć? – Kątem oka dostrzegłem, że krasnolud wzruszył ramionami. – Może to oświadczenie jakieś? Ostrzeżenie? Nie wsuwaj łapy, bo ci ją upierdoli? Wiesz, te Żychłoniowe znaczki to przecież też litery, no nie?
Teoria Gramma miała sens, ale znaki zdawały się emanować mocą, a kora drzewa była w tym miejscu zauważalnie cieplejsza.
Żychłoniowi na ogół wystarczał jeden glif, czasami dwa, by całkowicie zmienić właściwości danego przedmiotu. Mógł na przykład sprawić, że drewno stawało się mocne jak stal, kamień rozsypywał się w proch, a kawałek wyprawionej skóry emanował ciepłem. Czym w takim razie stawało się drzewo, na którym pojawiło się przynajmniej kilkadziesiąt magicznych znaków?
– Do czego to wszystko służy? – zastanawiałem się na głos.
– Już ci mówiłem, że pojęcia nie mam – odrzekł Gramm. – Ale może ona wie?
Odwróciłem się, zaintrygowany. Traktem zmierzał samotny wędrowiec, którego najwyraźniej nie martwiły ani późna pora, ani dziesiątki kałuż, bowiem podskakiwał raźno i chyba nucił sobie pod nosem. Obcy przystanął, by spojrzeć na sierociniec, z którego wylewało się ciepłe światło świec, a potem klasnął, podskoczył i ruszył ku nam.
I wtedy dopiero uświadomiłem sobie, że Gramm wcale się nie pomylił. To była kobieta.
– Dobry wieczór! – zawołała, odrzucając kaptur.
Przeskoczyła kałużę i podeszła do nas szybkim krokiem, nie przestając machać.
– Niech cię Dola wiedzie, pani – odparłem ostrożnie.
– Może być Dola – zgodziła się nieznajoma. – Jasne. Wyście Kociołek?
Zaskoczyło mnie jej pytanie. Jako gospodarz jedynej karczmy w okolicy znałem bardzo wielu podróżnych, którzy zwykli mnie pozdrawiać z daleka, ale byłem niemal przekonany, że tej kobiety nie spotkałem jeszcze nigdy. Była nieco niższa od Sary, barczysta i pucułowata, a ciemne, gęste włosy zawiązała w dwa grube warkocze. Zrobiłem krok naprzód, by nabrać pewności, i spojrzałem w przymrużone, nieco roześmiane oczy nieznajomej. A wtedy mnie zatkało.
Ujrzałem w nich bowiem wszystko, absolutnie wszystko, czym kobieta może być dla mężczyzny. Zawsze mi się wydawało, że po tylu latach z Sarą nic już nie zdoła mnie zaskoczyć, ale najwyraźniej nie doceniłem rozpiętości ścieżek przeznaczenia. Patrząc bowiem w oczy nieznajomej, nagle poważne i zadumane, ujrzałem tę, która trzyma za rękę umierającego męża. Ujrzałem tę, która kładzie jego dłoń na świeżym grobie zmarłego dziecka. Tę, która spluwa mu z pogardą w twarz. Tę, która ociera mu pot z czoła podczas ciężkiej choroby. Tę, która mierzy w niego ostrzem kuchennego noża, tę, która wciska mu miecz do ręki i wypycha na dwór, tę, która podbiega doń z własnym wiadrem i staje naprzeciwko płomieni.
Zakręciło mi się w głowie.
– Wyście Kociołek? – spytała kobieta, lecz tym razem jej głos zdawał się dobiegać z daleka.
– To ja – wydukałem. – Pewnie, to ja, jakże by inaczej. Kociołek. We własnej osobie. No nie, Majster? Powiedz, że ja to ja!
Gramm coś wymamrotał, najwyraźniej wstrząśnięty w tym samym stopniu co ja.
– Znakomicie – ucieszyła się nieznajoma i wzięła nas obu pod ramiona. – Prowadź więc do twej zacnej karczmy, mości Kociołku!
Wydawało mi się, że uśmiechnęła się do siebie na widok kombinacji znaków, ale pewności mieć nie mogłem, bo chwilę później pociągnęła nas obu za sobą, jakby doskonale znała drogę.
*
Wielu szczegółów reszty tego wieczoru w zasadzie nie zarejestrowałem, a w pamięci zostały mi tylko pojedyncze obrazy, nieco zamazane, jakby ktoś ostrożnie wyjął je ze snów i nałożył na rzeczywistość. Pamiętam, że nieznajoma ujęła za dłonie nieco zaskoczoną Sarę, zarumienioną i zasapaną jak po wielkim wysiłku, i ucałowała ją w policzki, a potem objęła równie oczarowaną Lubę i porwała ją do tańca. Pamiętam, jak do izby weszli Vitalis z Andreą, oboje wysocy i dostojni niczym książęca para, a nieznajoma złożyła przed nimi skromny, lecz naznaczony szacunkiem ukłon. Pamiętam, że pojawił się rozczochrany, zaskoczony Zwierzak w portkach od piżamy, a potem okazało się, że w cieniu sali siedzi Eliah. Do środka wślizgnął się Urgo, a Żychłoń stał zbaraniały i wpatrywał się w nowo przybyłą, która zbliżyła się do niego w serii piruetów, wspięła na palce i pocałowała go w usta.
Rzeczywistość wydawała się oddalać z każdą chwilą, ale przecież wyraźnie pamiętałem smak bigosu, który jedliśmy wspólnie przy ławie. Pamiętałem ciężar Nuuta na moich kolanach, zapach włosów siedzącej obok Sary i grzmot śmiechów, które przetaczały się po izbie. Coś śpiewaliśmy, coś wspominaliśmy, później znów wybuchały śmiechy. To trzymaliśmy się za ręce i pochylaliśmy głowy w zadumie, to znów zrywaliśmy się do tańca. Zwierzak przygrywał na fujarce, Edvin walił w bębenek, Vitalis obracał w tańcu Andreę, ja usiłowałem nadążyć za nim z Sarą w ramionach, za nami pląsali Gramm z Salią i Eliah z Lubą, a Nuut siedział na szerokich ramionach Urgo i obaj klaskali do rytmu. Korowód prowadzili Żychłoń z nieznajomą i choć wiele szczegółów kompletnie mi się rozmazało, do końca życia będę utrzymywał, że nigdy dotąd nie widziałem naszego guślarza tak szczęśliwego.
A potem znów była cisza. Znikły rumiane, roześmiane buzie dzieci, a Luba dygnęła przed naszą gościnią, ucałowała ją w dłoń i nachyliła się ku jej ustom, by ta mogła wyszeptać dziewczynie błogosławieństwo do ucha. Vitalis skłonił się z godnością, a Andrea dygnęła z gracją godną księżnej, jakby w ten sposób chcieli nam przekazać, że ich udział w wydarzeniach wieczoru właśnie dobiegł końca.
Tak, podobnie jak oni, skądś wiedziałem, że chwila nie należała do nich.
Czas również nie był łatwy do zmierzenia, ale niedługo po tym, jak Luba, Vitalis i Andrea opuścili karczmę, otuliła nas cisza. Ogień dogasał w kominku, jakby i on przeczuwał, że zaraz będą działy się rzeczy, którym sprzyja ciemność. Siedzieliśmy naprzeciwko obcej kobiety, która zajęła miejsce gospodyni i splotła dłonie na blacie. Przyglądała się nam z uśmiechem pełnym zadumy, a my wpatrywaliśmy się w nią z wyczekiwaniem. Pewni, że lada moment wydarzy się coś niezwykłego.
– Włożyliście wiele wysiłku w to, by ów dom nadal pozostawał miejscem cichym i spokojnym – powiedziała. – By wasza niewielka, pocięta na kawałki ojczyzna wciąż otulała was jak matka. By nie obawiać się jutra. Doceniam to i podziwiam.
Jej spojrzenie spoczęło na mnie, a ja poczułem, jak serce mi się topi, i z trudem powstrzymałem odruch opuszczenia głowy. Sara ściskała moją dłoń w swojej.
– Nie mogę stanąć obok was do walki – ciągnęła nieznajoma. – Nie moja to rola. Takim jak ja przypadło w udziale jedynie przyglądanie się wydarzeniom. Niemniej w godzinie największej próby, a ta się zbliża, mogę na tych, których wybrałam, zsyłać błogosławieństwo. I to właśnie uczynię.
Niespodziewanie ogień zgasł całkowicie. W różowawym blasku żaru postać kobiety to nikła, to znów się pojawiała i tylko jej głos świadczył o tym, że wciąż z nami jest.
– Waszą największą mocą jest przyjaźń, dlatego na niej oprę swe błogosławieństwo. Znacie się na wylot. Rozumiecie wzajemne potrzeby i lęki, znacie tajemnice i pragnienia. Niech więc każdy z was wybierze tego spośród was, kto waszym zdaniem najbardziej na me błogosławieństwo zasługuje. Zachowajcie jego imię w sekrecie, ale powtórzcie je w myślach. Wypowiedzcie je wraz z życzeniem: co waszym zdaniem powinno jego bądź ją spotkać? Czego jemu bądź jej życzycie? Przed czym jego bądź ją należałoby chronić?
Patrzyliśmy z niedowierzaniem na gościnię, na jej coraz bardziej rozmazaną sylwetkę. Pomyślałem, że wszyscy ulegliśmy halucynacji, ale wtedy nieznajoma odezwała się raz jeszcze:
– Tak, to dziwne zasady. Ktoś mógłby nawet rzec, że z was drwię, ale byłaby to niesprawiedliwość. Ja, moi kochani, po prostu inaczej nie potrafię. Od zarania dziejów tańczę z przeznaczeniem i próbuję na nie wpływać, a to trudna sztuka, ulotna, wymagająca wielu osobliwych zabiegów. Cóż, może i dodaję tej chwili ciut zbytecznego dramatyzmu, przyznaję, lecz nie mogę inaczej. W końcu – przerwała – nie bez powodu nazywają mnie Los.
Sara zacisnęła mocniej dłoń na mojej, a ja westchnąłem cicho. Wiedziałem. Skądś wiedziałem i to.
Kątem oka zauważyłem, że Urgo wpatruje się w Sarę szeroko otwartymi oczami.
– Wyruszcie w drogę o świcie, bo wasz czas skończy się za siedem dni. A teraz zdecydujcie, kto ma otrzymać moje błogosławieństwo.
I wszyscy dokonaliśmy wyboru.
Na koniec, gdy już miałem w zasadzie pewność, że zstąpiliśmy do świata snów, gdzie człowiek porusza się jak w wodzie i przedziera wśród absurdów, zobaczyłem, jak Los nachyla się nad Sarą i coś szepcze jej do ucha. Ta zaś spogląda na gościnię, a jej usta układają się w krótkie: „Dziękuję”.
A potem o tym zapomniałem. Zapomniałem większości snów.