Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Los ponownie wystawia Drużynę na ciężką próbę
W Dolinie rozhulały się jesienne wichry, co z reguły jest złym znakiem – nie dość, że zimno, to jeszcze nie wiadomo, co przywieją. Edmunda zwanego Kociołkiem, gospodarza w karczmie Pod Kaprawym Gryfem, martwi głównie to drugie, bo wrogów sobie w świecie narobił niemało. I choć jeszcze tego nie wie, do jego gospody zmierza właśnie pewna banda z Głodnej Puszczy. A za nią kolejna, jeszcze większa. Nie wie też, że będzie się musiał rozmówić z księciem Rupertem, który ani trochę za nim nie przepada, zaingerować w młodzieńczy romans, zebrać kilka razy po gębie, zagościć w prawdziwej bajce i wyprowadzić w pole Złe.
No i kompletnie nie ma pojęcia, co Zwierzak robi na dachu karczmy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 343
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie mogłem zasnąć.
Nie należę do ludzi, którzy borykaliby się z takimi problemami, wręcz przeciwnie. Zazwyczaj zasypiałem natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, co nieodmiennie irytowało Sarę, bo z miejsca zaczynałem wówczas gromko pochrapywać. Dzień miałem za sobą ciężki, jak zwykle zresztą, a więc spodziewałem się, że sen spadnie na mnie od razu.
Nic z tego!
Leżałem z szeroko otwartymi oczami i wpatrywałem się w ciemności kłębiące się pod powałą. Przez głowę przemykały mi rozmaite obrazy, nie układały się jednak w żadną logiczną całość. Salia nawlekająca ususzone owoce jarzębiny na nitkę. Nuut goniący rozchichotanego Zwierzaka. Żychłoń pochylony nad deską, w której mozolnie rzeźbił swoje znaki. Sara zaglądająca do pieca chlebowego.
– Piec – mruknąłem. – Muszę przetkać komin. Albo nie, Zwierzaka wyślę.
– Edmund, śpij już – wymamrotała sennie Sara, a ja uświadomiłem sobie, że ostatnie słowa wypowiedziałem na głos.
– Nie mogę zasnąć – poskarżyłem się.
– Po prostu cicho bądź.
Westchnąłem ciężko i obróciłem się ku żonie. Objąłem ją ramieniem, a potem wsunąłem dłoń pod koszulę, by pogładzić Sarę po plecach. Uwielbiałem jej kształty, ale plecy darzyłem szczególnym upodobaniem, być może dlatego, że nieraz dawała mi do zrozumienia, że to jedna z najwrażliwszych części jej ciała.
Cios łokcia prosto w żołądek błyskawicznie wybił mi z głowy myśli o amorach.
– Ej – stęknąłem zaskoczony.
– Muszę wstać rano – mruknęła Sara i na potwierdzenie swych słów dźgnęła mnie piętą w goleń.
No dobra. Nie tędy droga. Westchnąłem z udręką i obróciłem się na plecy, po czym znów wbiłem wzrok w ciemność. Wiatr za oknem powiał mocniej i żar w kominku się rozjarzył, przez co przelotnie ujrzałem belki sufitu. Gdzieś nad nami coś zachrobotało.
– Kuny – szepnąłem do siebie. – Pieprzone kuny.
– Co? – westchnęła sennie Sara.
– Mamy kuny na dachu. Znowu. Muszę poprosić Żychłonia o…
– To nie kuny, tylko Zwierzak.
– Zwierzak? – zdziwiłem się.
– Łazi po dachu od kilku dni. Gałęzie tam wciąga. Możesz już się zamknąć?
– To ty gadasz.
Znów mnie zdzieliła w goleń, tym razem celniej, a więc i boleśniej. Wiatr przybierał na sile, rozdmuchiwał żar, który mienił się z cichym sykiem. Jedna z okiennic stuknęła, po niej druga. I znowu.
– Miałeś naprawić te okiennice – mruknęła Sara.
– Naprawię je jutro – wymamrotałem stosowną formułkę.
– Jasne. I pewnie gont na szopie też ułożysz? I płotek wokół rabatki z sałatą nareperujesz?
– Czepiasz się.
– Proszę cię o to od miesięcy. I cicho bądź, bo spać próbuję.
Chciałem przypomnieć Sarze, że to ona zaczęła, ale byłoby to proszeniem się o jeszcze jednego kopa. Znów wbiłem wzrok w powałę.
Po co Zwierzak łazi po dachu? – zastanawiałem się. I czemu w nocy? To przecież niebezpieczne. Jak się sturla na ziemię, to nawet Żychłoń go nie połata. Żychłoń zresztą przegina, bo ostatnio nie interesuje go nic poza ryciem tych znaczków w drewnie. Pogadać się z dziadem nie da… A Gramm zrobił taki bajzel wokół kuźni, że nawet półślepa Andrea to zauważyła. Jak tak dalej pójdzie, jeszcze któreś z dzieci się przewróci. A Nuut ciągle się tam bawi…
Któraś z okiennic znów zaterkotała. Zamarła na chwilę i ponownie zaczęła łomotać. Z ust Sary wyrwało się coś pomiędzy sennym westchnieniem a warknięciem. Wiatr przybierał na sile. W kominie wyło, a wśród okruchów żaru pojawiły się nieśmiałe ogniki.
– Nienawidzę wiatru – wymamrotała Sara. – I nienawidzę…
Drugiego z obiektów jej nienawiści już nie poznałem, bo słowa mojej żony nagle się rozmyły, a potem zastąpiło je cichutkie chrapnięcie, z gatunku tych, które można było tylko uwielbiać. Leżałem nieruchomo jeszcze przez kilka minut, czekając, aż Sara zaśnie na dobre, a potem bezszelestnie wyślizgnąłem się spod koca.
Skoro nie mogłem zasnąć, równie dobrze mogłem jakoś ten czas spożytkować.
Zrobię pastę z grzybków i bobu! – pomyślałem. Albo jakiś smalec. Tylko…
Podłoga zaskrzypiała cichutko pod moimi stopami. Stąpałem ostrożnie, najdelikatniej, jak umiałem. Klamka, ku której wyciągnąłem już dłoń, była coraz bliżej. Wyraźnie widziałem ją w blasku żaru z kominka.
I wtedy trąciłem nogą cynowy nocnik.
Był pusty, ale na tym moje szczęście się kończyło, bo naczynie potoczyło się po podłodze z rumorem godnym opróżnianej taczki druciarza. Sara poderwała się z głuchym warknięciem, a ja pisnąłem i wykonałem sus ku drzwiom. W okamgnieniu, z sercem bijącym jak młot kowalski, znalazłem się na korytarzu, pospiesznie zatrzasnąłem drzwi i na wszelki wypadek zablokowałem je własnymi plecami.
Ze środka dobiegały jeszcze jakieś wściekłe pomruki, ale Sara najwyraźniej nie miała ochoty mnie gonić. Odetchnąłem głęboko i zajrzałem do sypialni dzieci. Wyglądało na to, że hałas nie zbudził żadnego z nich. Podziękowałem w duchu Doli za ten przejaw łaski – rozbudzony Nuut z reguły darł się wniebogłosy i zasypiał co najmniej przez godzinę.
Zszedłem do izby gościnnej. Przy ogniu buchającym z kominka siedział tam Gramm i popijał piwo z wielkiego kufla.
– Też nie możesz zasnąć? – spytałem, sadowiąc się naprzeciwko niego.
– Nie wiem. – Krasnolud wzruszył ramionami. – Jeszcze dziś nie próbowałem. Chcesz piwa?
– Nie – burknąłem. – Sara potem narzeka, że śmierdzi mi z gęby.
– Bo śmierdzi – przyznał z powagą krasnolud. – Było się żenić?
W innych okolicznościach zapewne zacząłbym wymieniać liczne korzyści płynące z małżeństwa, ale teraz, mimo problemów z zaśnięciem, poczułem, że jestem zbyt znużony na prowadzenie zażartych dyskusji.
– Zmieniłem zdanie – powiedziałem. – Chcę piwa.
– To sobie nalej. W kuchni jest.
Poczłapałem do kuchni, gdzie odkryłem, że okiennice łomoczą jeszcze bardziej niż ta w sypialni. Wiatr najwyraźniej przybrał na sile.
Jesień, pomyślałem, napełniając kufel. Jednocześnie najlepsza i najgorsza pora roku.
Naprawdę lubiłem jesień. Zawsze czułem ulgę na widok żółknących i czerwieniejących liści, bo wiedziałem, że wreszcie kończą się susze i upały, a wraz z nimi wytężona praca w obejściu. Oczywiście wraz z nadejściem chłodów również czekał nas ogrom pracy, ale choćby samo przygotowywanie zapasów na zimę niosło obietnicę wspólnych wieczorów przy kominku, zajmującej opowieści i kufla korzennego piwa.
Rzecz jasna długotrwałe deszcze, które zamieniały drogi w topieliska, i wichury przyginające drzewa do ziemi skutecznie leczyły mnie z owego zachwytu.
– Cieszę się, żeśmy podjazd wybrukowali – powiedziałem po powrocie do Gramma. – Wstyd mnie ogarnia, gdy przypomnę sobie to bajoro z poprzedniego roku. Czeka nas natomiast sporo innej roboty. Słyszysz, jak okiennice klekocą?
Gramm spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek.
– Kociołek – odezwał się, a w jego głosie zabrzmiała groźba. – Chłopie, ty nie chcesz chyba przy kuflu o robocie rozmawiać, co?
– Nie chcę – przyznałem potulnie. Upiłem łyk piwa, odstawiłem naczynie i oparłem łokcie na kolanach. Zapatrzyłem się w płomienie. – Ale… o czym jeszcze można rozmawiać?
– Znalazłoby się parę tematów – mruknął Gramm. – Ale ty żonaty jesteś. A od tego się dziadzieje.
– Wcale nie – zaprotestowałem. Zgromiłem druha wzrokiem, na co ten parsknął śmiechem.
– Spójrz tylko na siebie, Kociołek – rzucił z rozbawieniem. – Kiedy wróciliśmy z Głodnej Puszczy? Miesiąc temu? Nie, z sześć tygodni będzie, a ty nie gadasz o niczym innym jak tylko o gospodarstwie. To trza naprawić, tamto przygotować, tam się co obluzowało… W środku nocy przysiadasz się do kompana, który walczył u twego boku ze Złym, i pierdzielisz o okiennicach?
– Co w tym złego? – obruszyłem się.
– Nic. – Gramm wzruszył szerokimi ramionami. – Serio. Doceniam to. Porządną karczmę prowadzisz, chłopie, o rodzinę dbasz, smakowitości gotujesz, zapasy gromadzisz. Wszystko w porządku. Poza tym, że dziadziejesz.
Upiłem łyk piwa, znów wpatrzony w płomienie. Moje oburzenie szybko przygasło, bo w gruncie rzeczy nie mogłem ani nie powinienem protestować. Gramm miał rację – nie dość, że dziadziałem w szybkim tempie, to jeszcze poddawałem się temu procesowi całkowicie świadomie. Wszystkie te przyziemne czynności, jak robienie cydru, kiszenie kapusty, naprawianie dachu czy zwożenie z pola siana dla koni, odgradzały mnie bowiem coraz grubszym murem od wielkich wydarzeń w Dolinie. Dzięki nim wspomnienia naszych przygód w Głodnej Puszczy czy też książęcych intryg, w które zostaliśmy wplątani, blakły i w pewnym momencie przestawały przeszkadzać.
Nie byłem bohaterem. Cóż, potrafiłem bohatera naśladować, ale męczyło mnie to i mi przeszkadzało, tym bardziej że na ogół bohaterstwo łączyło się z rozłąką, bólem i ryzykiem. Nie miałem na to wszystko ochoty. Byłem karczmarzem i gospodarzem, a do tego mężem i ojcem. Uważałem swoje życie za kompletne i choć jakiś czas temu marzyłem, by wraz ze swoją drużyną do zadań specjalnych nieco dorobić do interesu, szybko się z tych pragnień wyleczyłem. Bardzo pomogło mi to, że Dolina była niewielką krainą, w związku z tym nasze poczynania prędzej czy później musiały zahaczyć o politykę.
Z układów z książętami i księżnymi nie mogło zaś wyniknąć nic dobrego.
– Jeśli gdzieś cię ciągnie, Gramm – powiedziałem po chwili – nie oglądaj się na mnie. Ruszaj w drogę. Tylko ogarnij ten bajzel wokół kuźni.
– Ciągnie mnie. – Krasnolud zamoczył wąsy w piwie. – Ciasno mi się tu zrobiło. Nie zrozum mnie źle, Kociołek – dodał pospiesznie. – Dobrze mi tutaj i ani myślę wracać do swoich w góry, ale niegłupio jest czasem spakować manatki i ruszyć w drogę całą drużyną, co nie?
Zarechotał głośno, ale ja odniosłem wrażenie, że jego śmiech jest jakby troszkę wymuszony, a w przymrużonych oczach błysnęła nadzieja.
Cóż, musiałem przyznać, że też to lubiłem. Wieczory przy ognisku, dowcipy rzucane w siodłach, kłótnie na rozstajach, piwo w przydrożnych knajpach… Tak, trudno było Grammowi odmówić racji, z drugiej strony wszystkie te wspólne wyprawy prowadziły nas najczęściej w tarapaty, za każdym razem poważniejsze. Ja natomiast miałem bardzo wiele do stracenia i naprawdę chciałem porzucić ten styl życia.
– Jesienią jest zawsze kupa roboty – powiedziałem, wpatrując się w ogień. – A zimą podróżowanie bywa mocno utrudnione. Myślałem, by na wiosnę pojechać na targ koni do Lipy…
– Czyli zdziadziałeś do reszty. – Krasnolud westchnął.
– Pewnie tak, Gramm – zgodziłem się. – Wybacz, przyjacielu, ale być może masz rację. To, że o mały włos nie zginąłem z ręki Gwidona, mocno się przyczyniło do owego zdziadzienia, a ja akurat wolę żyć. Ba, muszę. Nie chcę zostawić dzieciaków i Sary samych.
– Jasne, chłopie. – Krasnolud się wyprostował. – Szanuję to, naprawdę. Pewnie chlapnąłem ciut za dużo, ale to piwo jest mocniejsze od poprzedniego i…
– Ja nie jestem taki jak ty czy Urgo – ciągnąłem, niepomny na jego słowa. – Żaden ze mnie bohater, Majster. Ja chcę tylko zrobić swoje i wrócić jak najszybciej do Gryfa, a to, co się wydarzyło w Głodnej Puszczy, mną wstrząsnęło. Uwierzysz, jeśli ci powiem, że zacząłem się bać wiatru? Za każdym razem, gdy mocniej dmuchnie, wyobrażam sobie, że w pobliżu czai się horda trolli…
Wiatr znów zatrząsł okiennicami. Po bruku dziedzińca coś się turlało ze stukotem.
Ktoś łomotał do bramy karczmy.
– Zaraza – westchnąłem. – Jeszcze Sarę obudzi.
Wedle niespisanego kodeksu karczmarzy, którego zasady wpoił mi ojciec, pod żadnym pozorem nie wolno było odprawiać gości spod bram, zwłaszcza podczas paskudnej pogody. To w zasadzie tłumaczy, dlaczego karczmarze uchodzą za ludzi gderliwych i wiecznie niezadowolonych – większość z nas ciągle chodzi niewyspana.
Upiłem jeszcze łyk, po czym się podniosłem, jedną ręką złapałem pochodnię, którą rozpaliłem od ognia w kominku, a drugą ująłem tęgą lagę, którą zawsze trzymałem za ladą. Narzuciwszy na ramiona ciężki płaszcz, wyszedłem na zewnątrz.
Wiatr atakował bezlitośnie, zrywając liście z drzew i przetaczając po podwórzu zapomnianą konewkę. Co chwila rozlegało się głuche pacnięcie, gdy z gałęzi jabłonki spadały ostatnie owoce. Po niebie gnały poszarpane chmury, zza których co rusz wyłaniał się księżyc w trzeciej kwarcie. Widziałem w jego blasku, jak drżą nasze wrota. Ten, kto w nie walił, najwyraźniej wkładał w to mnóstwo siły.
Zdałem sobie sprawę, że Gramm wyszedł w ślad za mną, i zrobiło mi się nieco raźniej.
– No co?! – zawołał zadziornie krasnolud. – Nie pękaj, Kociołek. Chyba nie wmówiłeś sobie, że do twojej karczmy zawitały trolle, co?
Skrzywiłem się pokazowo na znak, że nic takiego nawet nie przyszło mi do głowy, a potem wspiąłem się na strażnicę, by spojrzeć z góry na nocnych gości.
I ujrzałem trolle.
Nie było ich aż tak wiele – ledwie siedem – ale to, że na ich czele stał Thuul, sprawiło, że serce podeszło mi do gardła.
Spoglądałem na ogromnego buntownika, który nie tak dawno temu chciał opuścić Głodną Puszczę na czele hordy krwiożerczych Wrzasklaków, a następnie podpalić Dolinę, tak jak ongiś uczynił to Vahan, poprzedni wielki wódz trolli. Na owładniętego żądzą sławy szaleńca, który wszedł w konszachty ze Złym i dał się omotać Gwidonowi, największemu mącicielowi, jakiego miałem nieszczęście poznać. Na brutalnego bandytę, który uznał, że wydanie wojny bezbronnemu światu ludzi to najlepsza metoda na nasycenie mroku we własnej duszy.
Ogarnęła mnie furia na myśl, że drań miał tupet stanąć u bram mojej karczmy. Że w ogóle zbliżył się do miejsca, gdzie spała moja rodzina i chronili się moi przyjaciele.
Panika w okamgnieniu przeobraziła się w gniew, zimny i mroczny.
– Thuul, tak? – wycedziłem, wspierając dłonie na drewnianym parapecie. – Czemu zawdzięczam tę wizytę? Czyżbyście uznali, że łomot, który spuściliśmy wam w Głodnej Puszczy, wymaga powtórki?
Thuul ze świstem nabrał tchu i zadarł olbrzymią głowę. Był potężny nawet jak na trolla – nagie ramiona wydawały się równie masywne co konary drzew, a pierś niezniszczalna niczym kamienny słup – w jego przymrużonych, lekko skośnych oczach płonęła wściekłość. W blasku własnej pochodni szarpanej podmuchami wiatru widziałem jednak, że zaciska powieki i wstrzymuje powietrze, jakby dusił w sobie emocje. Potem rozłożył ramiona i pokazał mi puste dłonie.
– Prosimy o schronienie – zadudnił.
Szczerze powiedziawszy, gdyby zasypał mnie wyzwiskami i uderzył maczugą w bramę, poczułbym chyba coś na kształt ulgi, a na pewno wiedziałbym, co począć. Tymczasem jego prośba zaskoczyła mnie tak bardzo, że przez chwilę po prostu stałem z rozdziawionymi ustami.
– Kociołek – mruknął Gramm. – Spójrz no tylko na nich.
Prawe ramię Thuula było owinięte szmatą, brudną i być może zakrwawioną. Podobną owiązał nogę nad prawym kolanem i teraz, gdy spojrzałem na niego uważniej, odniosłem wrażenie, że przeniósł ciężar ciała na lewą. Jeden z jego towarzyszy wspierał się na złamanej halabardzie, inny, ciężko dysząc – na towarzyszu z obandażowaną głową. Jeszcze inny siedział na ziemi, wpatrzony tępo we własne stopy grzęznące w błocku.
– Dostali łomot – szepnął krasnolud.
– I to ciężki – odpowiedziałem cicho. – Ciekawe, komu możemy za to podziękować.
– O gościnę prosimy – powtórzył Thuul.
Słyszałem go jedynie raz, gdy się wykłócał z Gwidonem na bagnach w sercu Głodnej Puszczy. Jego głos emanował wówczas dzikością i przekonaniem o własnej racji, a słowa kazały sądzić, że jest to osobnik piekielnie inteligentny. Nie zostało z tego nic – głos trolla, choć donośny, wydawał się pusty. Gdybym miał określić Thuula jednym słowem, powiedziałbym, że jest zgnębiony.
Upokorzony. Pobity.
– A cóż takiego się stało, że sam wielki Thuul, następca Vahana i przywódca Wrzasklaków z Głodnej Puszczy, przybywa, by prosić o gościnę? – spytałem z przekąsem. – Nie zwykłeś przypadkiem brać tego, na co masz ochotę?
– Jeśli prośba to za mało – wychrypiał troll – mów, czego chcesz.
I obejrzał się za siebie, na co któryś z jego towarzyszy zrobił to samo. A potem jeszcze jeden.
Nie przywidziało mi się. Trolle cechowała dalece solidniejsza budowa niż ludzi, a do tego nie miały szyj – głowy wyrastały im prosto z ramion, przez co, chcąc spojrzeć za siebie, troll musiał obrócić całe ciało.
Nie było więc wątpliwości. Coś je ścigało. Coś albo ktoś.
Jeszcze czego, przemknęło mi przez myśl.
– Wybacz! – zakrzyknąłem w noc. – Mam cię za wroga wszystkiego, co żyje, i gdybyśmy cię w porę nie powstrzymali, bandyto, paliłbyś ludzkie osady stąd do Gwiżdżących Gór! W imię czego miałbym udzielić ci schronienia i narażać się twoim wrogom, których w zasadzie powinienem uważać za przyjaciół?
Troll mruknął coś boleściwie.
– Wpuść mnie, a ci wytłumaczę – odrzekł.
Nie wydawał mi się już przerażający. Był upokorzony i cierpiący, ale nie zmieniało to sytuacji. Pod żadnym pozorem nie mogłem go wpuścić, nawet jeśli ryzykowałem zszarganie swej karczmarskiej reputacji.
– Nie ma mowy – powiedziałem. – Won stąd. Gramm! Wołaj chłopaków! Być może zaraz trzeba będzie kogoś przekonać, że gościna to przywilej, nie obowiązek.
Krasnolud zniknął w mroku, a ja jeszcze raz pochyliłem się ku nieproszonym gościom i zaczerpnąłem tchu, by dorzucić inwektyw, gdy troll siedzący na ziemi nagle się dźwignął i wyprostował. Był nieco drobniejszy od przywódcy i chyba młodszy, choć przez liczne bandaże odniosłem wrażenie, że jest dojrzałym osobnikiem.
– To był mój pomysł – odezwał się głosem, który nagle wydał mi się podejrzanie znajomy. – Wybacz, wujku, ale naprawdę nie mieliśmy się dokąd udać.
Po plecach spłynął mi zimny dreszcz.
– Olhar?
– Tak, to ja – powiedział młody troll znużonym głosem. – Nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo, wujku, ale…
– Zaraz – przerwałem mu. – Ty powiedziałeś „wujku”?
– Nooo… – Olhar uniósł głowę. – To taki zwyczaj mego ludu… Matka mówiła, że raz z tobą…
– Nie! – Chciałem wrzasnąć, ale głos mnie zawiódł. – Cisza! Ani słowa! Nie chcę tego słuchać.
– Dobrze, dobrze – rzekł skwapliwie Olhar. – Ale wpuść nas. Proszę cię. Na jedną noc.
Milczałem przez chwilę. Wiatr wył i maltretował płomień mojej pochodni. Thuul zaciskał pięści i pochylał łeb, a Olhar wpatrywał się we mnie błagalnie.
– W coś ty się wpakował, młody? – spytałem cicho.
Troll, o dziwo, usłyszał.
– Długa historia – odparł nieco drżącym głosem. – I to taka, z której nie jestem dumny. Zapewniam cię jednakże, wujku, że od wyjścia z Głodnej Puszczy nie zrobiłem nic złego. Absolutnie nic. Ani ja, ani nikt z moich towarzyszy.
Przez głowę przemknęło mi wspomnienie szerokich, zadbanych ulic Miasta, poważnych twarzy Kaiana, Yorlana i Aiany, szerokiego uśmiechu Pogorzałka oraz traktów wiodących przez Głodną Puszczę. I wówczas zrozumiałem, że losy Doliny znów mnie dogoniły. Nie mogłem zatrzasnąć drzwi przed młodym Olharem, gdyż wówczas wielu z tych, których miałem za sojuszników lub przynamniej niewrogów, mogłoby nagle przestać mnie darzyć sympatią. Moje życie splątało się z dziejami Doliny do tego stopnia, że nie mogłem się już kierować wyłącznie odruchami serca.
Powoli zszedłem na dół, rozpaliłem jeszcze kilka pochodni, a potem odryglowałem bramę. Pchnąłem oba skrzydła.
– Pierwszemu, który zrobi coś, co mi się nie spodoba, rozwalę łeb – powiedziałem cicho, ważąc w dłoni okutą żelazem pałę. – Bez ostrzeżenia.
Przez ponurą twarz Thuula przemknął złowrogi grymas, mimo to troll burknął coś pod nosem na znak, że się zgadza, i skinął na resztę.
– Zaczekajcie na dziedzińcu – poleciłem. Sam stanąłem z boku, patrząc, jak poranione, poturbowane trolle wchodzą do środka.
– Jestem ci winien dozgonną wdzięczność – szepnął Olhar, który wszedł jako ostatni.
Nie skomentowałem jego słów. Spojrzałem raz jeszcze w ciemność, obawiając się, że lada chwila wychynie z niej coś, z czym trolle miały tak ciężką przeprawę, niczego jednak nie dostrzegłem. Słyszałem tylko dziki świst wiatru. Zamknąłem więc bramę i zaryglowałem ją staranniej niż zwykle, a potem odwróciłem się w stronę dziedzińca.
Siódemka trolli skupiła się na środku podwórza, rozglądając się dookoła i łypiąc dziko oczami. Przypomniało mi się, że Wrzasklaki, w większości popierający Thuula, nie przepadają za zdobyczami cywilizacji i preferują proste życie w kniei, ci tutaj mogli się więc poczuć nieswojo, ale nie zamierzałem im współczuć.
– Mam nadzieję, że zapamiętaliście sobie ostrzeżenie gospodarza – odezwał się nagle Gramm. Stał obok mnie w hełmie, wspierając dłonie na toporze, a w jego głosie pobrzmiewała złowieszcza nuta. – Gdybyście zamierzali je zlekceważyć, pomnijcie, bydlaki, że ja jestem Gramm, syn Triska, dowódcy kontyngentu krasnoludzkiego, który złoił wam omszałe dupska pod Chremięgą. Całe życie spędziłem w cieniu ojca i aż mnie łapy świerzbią, by mu spróbować dorównać.
Nie żartował. Równie poważnie wyglądał Urgo, który wyszedł z Gryfa tylnym wyjściem, bez zbroi, za to z tarczą i mieczem w dłoniach. Na skraju dachu siedział Zwierzak, który machał wesoło nogami i bawił się łukiem, a z cieni sadu wyłonił się Eliah, kręcąc bolasem. Żychłoń, dzierżąc ciężki kij, zerkał na mnie ze zdziwieniem, ale w trolle wpatrywał się z nieprzejednaną niechęcią.
Staliśmy wokół niespodziewanych gości, mniej liczni od nich, drobniejsi i słabo uzbrojeni, ale twardzi, nieprzejednani, wzmocnieni świadomością, że przecież znajdujemy się na własnym terenie. Trolle również to czuły i zerkały na nas niemalże płochliwie. Jeden Thuul usiłował nadrabiać miną, ale wtedy otworzyły się drzwi frontowe i w progu stanęła Sara.
Moja żona miała rozczochrane włosy i zapuchnięte od snu oczy, a na bielutką koszulę nocną narzuciła jedynie wełniany sweterek. Sama zaprzeczyłaby temu z zapalczywością, ale ja byłem całkowicie przeświadczony, że w tym stroju emanowała największą mocą. W każdej chwili mogła bowiem zarówno przynieść ukojenie płaczącemu z bólu dziecku i przegnać złowrogi koszmar, zaplanować cały tydzień aktywności dla kilkunastu osób, jak i przeobrazić się w demonicę seksu.
Teraz stała się nocną strażniczką.
Stała boso na progu, trzymając w jednej ręce latarnię, a w drugiej nagi miecz. Wyglądała niebywale przekonująco, wręcz niewzruszenie, a spojrzenie jej przymrużonych oczu kryło w sobie niewypowiedzianą groźbę.
– Zrzucić broń tam, w rogu – rozkazałem trollom i wskazałem lagą kąt obok wozu, którym zwoziliśmy siano i chrust. – Całą broń, łącznie z nożami. Ugościmy was tak, jak nakazuje tradycja, a wy wyniesiecie się skoro świt.
Thuul drgnął, jakby nagle strząsnął z siebie czar. Burknął coś w obcym narzeczu i zamaszystym ruchem odpiął pas z kilkoma ostrzami, czym dał sygnał pozostałym. Ja zaś w okamgnieniu znalazłem się przy Sarze.
– Wytłumaczysz mi to jakoś, prawda? – mruknęła, nie spuszczając wzroku z gości.
– Nie wiem – odparłem szczerze.
– Tak myślałam.
– Skąd masz mój miecz?
– Stał w schowku, między miotłami. – Sara zwróciła ku mnie zapuchnięte, lecz wciąż nieprzyzwoicie piękne niebieskie oczy. – Dziadziejesz, Edmund.
*
Olhar jadł pospiesznie, nie bacząc na to, że gorący gulasz parzy go w wargi. Nie marnował też czasu na ocieranie ust, co najlepiej świadczyło o tym, jak spędził kilka ostatnich dni. Siedzieliśmy z Sarą naprzeciwko niego, nie mówiąc ani słowa. Na sąsiedniej ławie Żychłoń oczyszczał ranę innego trolla, nie bawiąc się w przesadną delikatność, przez co ten raz po raz posykiwał z bólu. Dwa inne trolle spały na ławach pod oknem, a dwa pozostałe po cichu rozprawiały o czymś z Thuulem. Po sali ostentacyjnie przechadzał się Gramm, a Urgo i Eliah siedzieli przy drzwiach i nie spuszczali wzroku z gości.
– Na Puszczę, ależ to było dobre – powiedział w końcu Olhar. – Mogę?
Wskazał kosz z chlebem, ale zdążyłem go w porę odsunąć.
– Najpierw mi opowiedz, co robisz z tym bandytą, młody – zażądałem twardo.
– To dłuższa historia, wujku – ostrzegł mnie troll.
– Wujku? – Sara uniosła brew.
– To taki… – Zakrztusiłem się. – To taki zwyczaj wśród trolli. Zwracają się tak do ludzi, którzy… Bo… Ponieważ…
– Okazujemy w ten sposób szacunek przyjaciołom rodziny – powiedział gładko Olhar. Mogło mi się wydawać, ale chyba wywrócił przy tym oczami, co oznaczało, że najwyraźniej nie był taki głupi, za jakiego go miałem. – Wujek Edmund to dla nas niemalże melharr.
– Nie mąć, młody – zniecierpliwiłem się. – I opowiadaj, co cię łączy z tym gnojem.
– To naprawdę długa historia – zastrzegł Olhar.
– Nic dziwnego, skoro co chwila powtarzasz to samo – powiedziałem. – O ile dobrze kojarzę, banda Thuula została najpierw wystrychnięta na dudka przez Gwidona, a potem przetrzebiona przez nas na bagnach. Z tego, co mówił Pogorzałek, Ai… ekhm… twoja matka wyruszyła z Miasta, by rozprawić się z resztą Wrzasklaków, tak? I co poszło nie tak?
Młody troll wyraźnie się speszył, ale czułem, że przyczyną wcale nie jest moje pytanie, tylko przenikliwy wzrok Sary. Odkaszlnął parokrotnie.
– Musiałbym wam najpierw opowiedzieć co nieco o honorze wojownika – zaczął. – Matce i radzie starszych nie zależało na rozlewie krwi. Dość naszych zginęło podczas Bitwy na Ulicach. Chcieli więc zaproponować Wrzasklakom honorowe poddanie się, ale wedle naszej tradycji mogłoby to nastąpić dopiero po śmierci Thuula. On sam nie miał najmniejszego zamiaru ginąć, a żaden z Wrzasklaków nie zdobyłby się na to, by podnieść na niego rękę. Mógł go więc zgładzić tylko któryś z Mówców czy Szeptunów, a to doprowadziłoby do bitwy, której matka chciała uniknąć. Obradowali przez kilka dni, aż wreszcie Thuul zaproponował, że odejdzie sam, zabierając jedynie garstkę stronników. Matka znów ostro zaprotestowała. Bała się, że Thuul zacznie napadać na wsie, a wtedy ludzie skierują swój gniew ku Miastu.
Kątem oka ujrzałem, jak Thuul wstaje i idzie ku nam. Gramm obrócił się, unosząc topór, ale zatrzymałem go gestem.
– To moja opowieść – burknął, siadając obok Olhara. – I ja ją dokończę. – Wbił wzrok w nieco zaskoczoną Sarę i powiedział: – Jedynym rozwiązaniem było dołączenie do naszej grupy kogoś, kto będzie nam patrzył na ręce. Kogoś, kogo będziemy szanować na tyle, by nie poderżnąć mu gardła zaraz po opuszczeniu lasu. Młody Olhar okazał się godnym kandydatem.
– Aiana się zgodziła? – spytałem z niedowierzaniem.
– Olhar zgłosił się na ochotnika – odparł Thuul, obracając się ku mnie, a potem znów skupił uwagę na Sarze. – Aiana musiała się zgodzić. Gdyby zaprotestowała, podważyłaby jego wiarygodność i umiejętność decydowania o sobie.
– A ja zawsze chciałem zobaczyć świat – bąknął młodzieniec, czyszcząc miskę palcem. Cofnął dłoń, gdy Sara trzepnęła go po niej po matczynemu.
– Coś mi mówi, że szybko tego pożałowałeś – powiedziałem.
– Dzień czy dwa po opuszczeniu Głodnej Puszczy – przyznał Olhar. – Opadła nas jakaś banda. Ludzie, ale liczniejsi od nas i nieźle uzbrojeni. Przebiliśmy się, ale…
Pokręcił głową. Siedzący obok Thuul zacisnął pięść, aż zachrzęściło.
– Wielu z nich gorzko tego pożałowało – wysyczał, kierując spojrzenie na Sarę. – Ale straciłem kilku kamratów. A później… – Ze świstem wypuścił powietrze z nozdrzy i zgrzytnął zębami. – Pochodzimy z puszczy – burknął ponuro. – Gdybyśmy nadal walczyli wśród drzew, żaden z nich nie wróciłby do rodzinnej nory. Ale tu, na otwartej przestrzeni… Nie, to nie nasz żywioł. Często się gubimy.
Troll skupiał całą swą uwagę na Sarze, co dawało się logicznie wytłumaczyć – w ich społeczeństwie panował wszak matriarchat, a Thuul, całkiem zresztą słusznie, uznał moją żonę za najważniejszą osobę w izbie. Byłem natomiast pod wrażeniem spokoju, z jakim Sara znosiła tę rozmowę. Nie miałem wątpliwości, że nigdy wcześniej nawet nie widziała trolla, o rozmowie z którymś z nich nie wspominając, mimo to wytrzymywała ciężkie, mroczne spojrzenie Thuula, a na twarzy nie drgnął jej żaden mięsień. Widziałem, jak skubie skórki wokół paznokci, co było u niej wyrazem sporego poruszenia, ale jej dłonie kryły się pod blatem i troll nie mógł tego zauważyć.
– Kto was dopadł? – spytałem.
Thuul wzruszył potężnymi ramionami.
– Ludzie. Młody dobrze gadał. Liczni, dobrze uzbrojeni, nieźle kryci. Widać, że nie byle siurki. Rycerz z nimi jeden był. Czarnobrody, zły z gęby. Sprawnie wywijał żelazem.
– Nosił jakiś znak? – spytałem niby od niechcenia.
– Miał tarczę z czerwonym słońcem – odparł Olhar, również zwracając się do Sary, która pokiwała głową, choć niewiele jej to mówiło. – Po mojemu to on dowodził tą hałastrą.
– Czerwone słońce… – mruknąłem i wytężyłem pamięć, by przypomnieć sobie wszystkich pasowanych, z którymi miałem wątpliwą przyjemność spotkać się podczas Waśni, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Ogień w kominku trzaskał, któryś z trolli pochrapywał, Gramm z chrzęstem oręża usiadł na sąsiedniej ławie.
Gdzieś za nami rozległo się głuche stęknięcie. Spojrzałem za siebie i ujrzałem Żychłonia, który wsadził palec w opatrywaną właśnie ranę i wyzywająco wpatrywał się w pobladłego, spoconego trolla.
– Tylko cicho, cichutko – wyszeptał guślarz. – Dzieci śpią, wiesz? Nie chcesz ich pobudzić.
Wrzasklak wpatrywał się w niego z żądzą mordu w oczach, mimo to ani pisnął.
– Nie wiem, co to za jeden – przyznałem. – Jesteście pewni, że nadal na was nastaje?
– Ściga nas od dwóch dni – odrzekł zniecierpliwiony Thuul. – Dwakroć się z nimi zwarliśmy i dwakroć żeśmy ich odparli, ale sił nam już brakuje. Gdyby nie młody Olhar i wasza gościna, pewno dawno by nas rozwłóczyli.
Widziałem, że ledwie panuje nad emocjami, i wcale mu się nie dziwiłem. Do niedawna był jeszcze wodzem powstania i spadkobiercą wodza legendy, a teraz stał się zwierzyną łowną.
Powoli wciągnąłem powietrze w płuca.
– Czyli ścigający są niedaleko? – spytałem głucho.
– Są – przyznał Thuul i umknął spojrzeniem w bok, jakby w pełni rozumiał ryzyko, jakie podejmowali ludzie przyjmujący go pod dach.
Milczałem przez chwilę, Sara również. Żychłoń z mlaśnięciem wyciągnął palec z rany trolla i wrócił do bandażowania.
– Dokąd zmierzacie? – spytałem w końcu.
– Ku Upiornym Szczytom. Tam ponoć jeszcze mieszkają nasi – odrzekł Thuul.
Przysłuchujący się tej rozmowie Gramm prychnął cicho, ale nie powiedział ani słowa.
– Prześpijcie się i odpocznijcie – powiedziałem, wstając. – Zostało jeszcze trochę chleba i gulaszu. Obudzę was na godzinę przed świtem.
Złapałem Sarę za rękę i ruszyłem ku schodom na piętro. Olhar i Thuul pożegnali ją pełnymi szacunku ukłonami.
– Koszmar – szepnęła Sara, gdy wchodziliśmy już na górę.
– Zgadza się – burknąłem. – Ale nie martw się. Zrobię wszystko, by sprawa rozeszła się po kościach. Nikt nie musi wiedzieć, że gościliśmy…
– Ja nie o tym – przerwała mi żona zniecierpliwionym tonem. – Ten Olhar… Edmund, czy nastolatki naprawdę są takie głupie? Jak sobie pomyślę, że Edvin kiedyś może odstawić podobny numer, to aż mnie ciarki przechodzą!
Była to ostatnia myśl, która przyszłaby mi do głowy, ale nie skomentowałem tego ani słowem. Nie chciałem, by Sara przejmowała się tym, co ja.
– Zaczekajcie! – zawołał ktoś za nami. Odwróciłem się i ujrzałem Urgo, który szedł szybko po trzeszczących schodach. – Nie chciałem tego mówić przy tych… – Zmełł słowo i zerknął za siebie. – Ale ja znam ten herb. Wiem, kto go nosi.
Blask kominka sprawiał, że nasze cienie nieustannie drżały. Oczy Urgo lśniły niepokojem.
– To herb rodziny Rosomaków – dodał ciszej. – Rycerskiego rodu, który służy księciu Rupertowi.
Skrzynia pełna dusz
Copyright © by Marcin Mortka 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Paulina Stoparek, Anna Strożek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
Mapy – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382104479
ISBN epub: 9788382104486
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda,Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl