Grom. Wojna runów - Marcin Mortka - ebook
NOWOŚĆ

Grom. Wojna runów ebook

Marcin Mortka

4,3

51 osób interesuje się tą książką

Opis

Nadciągnął rok 1940, najmroczniejszy od dekad. Oczy światowych przywódców z obawą zwracają się ku drapieżnym hitlerowskim Niemcom, wciąż nienasyconym pokonaniem Polski i szykującym się do kolejnej agresji. Mało kto wie, że w cieniu nabierającej rozpędu wojny toczy się inna, nie mniej krwawa, a równie groźna.
 
Sir Harrington, szef komórki brytyjskiego wywiadu, desperacko poszukuje po Europie niejakiego Michaela Trtitza, niemieckiego badacza tajemnic przeszłości. W archiwum duńskiego instytutu spoczywa dawno zapomniany manuskrypt, spisany przez na wpół legendarnego skalda. By go zdobyć, sir Harringon nie cofnie się przed niczym.
Na dalekiej Północy wokół świętego drzewa zbierają się wojownicy. Są gotowi do końca walczyć o odchodzący w niepamięć świat. Tam też, kierowany rozkazami admiralicji, zmierza polski okręt wojenny, którego oficer, porucznik Wojciech Śnieżewski, odkrywa w sobie niespotykaną moc.
 
Wszystkie te siły spotkają się w przededniu Ragnaroku, by ustanowić nowy porządek świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (45 ocen)
19
21
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Cleo23

Dobrze spędzony czas

II wojna światowa - ciężki czas...w tym samym czasie trwa wojna runów,a raczej wojna o magiczne runy. Skąd się wzięły? Co potrafią? Życie realne miesza się z mitologią nordycką. Kim jest Krętacz? Co odkryje Madelaine? Jaki dar posiada Śnieżewski? Czym jest oddział dowodzony przez Tritza? I Grom... 🤔Tajemnica goni tajemnicę i układa się w spójną całość. Czyta się z ogromnym zainteresowaniem 🙂 Polecam 🙂 Nie pasuje mi tylko jedna nieścisłość...Załuski do Harringtona- "..tym bardziej, że mają 7 żywotów..." ( o kotach)- koty mają 9 żyć, 7 było życzeń w filmie 🙈- to już któraś książka,gdzie popełniony jest ten błąd...😅
00
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Czy ja już mówiłam, że lubię Mortkę? :) Ta książka jest naprawdę świetna! W prologu dowiadujemy się, że istnieje jakiś tajemniczy lud, który strzeże jakiejś tajemniczej tajemnicy :) A potem przenosimy się na pokład Gromu, polskiego niszczyciela, w przededniu wybuchu II wojny światowej. Niby wszyscy wiedzą, że zaraz coś łupnie, ale oficjalnie wojny jeszcze nie ma, więc atakować nie moża, a co najwyżej cichaczem przemknąć obok wrogich stanowisk. Grom na pełnym wygaszeniu, wraz z Burzą i Błyskawica płyną do Wielkiej Brytanii aby móc stanowić wsparcie dla alianckich sojuszników. I choć załoga aż rwie się, żeby jednak napsuć troche krwi Rzeszy, to jednak karnie podporządkowują się rozkazom. W tym samym czasie w posiadłości Fyrthe trwają przygotowania specjalnej sekcji D SIS, który pod dowództwem sir Harringtona ma do wykonania kilka akcji wywiadowczych. Ale czy na pewno? Czy aby w posiadłości nie dzieje się coś zgoła innego? Z początku chyba tylko kot Poe przeczuwa co się zbliża. Wygląda na...
00
Danutastrona394

Dobrze spędzony czas

Witajcie moi kochani Czytacie książki przygodowe? Ja czasami mam na nie ochotę. Dziś chciałabym przedstawić Wam jedną z takich powieści. Tytuł: Grom. Wojna runów Autor: Marcin Mortka Wydawnictwo: SQN Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej wydawnictwa SQN #współpracareklamowa #współpracabarterowa #współpracarecenzencka Jest rok 1940 hitlerowskie Niemcy pragną zagarnąć kolejne terytoria, aby wzmocnić swoją potęgę. W tym celu zamierzają również na północ do Norwegii. Jednak w ekspedycji bierze udział człowiek Michael Tritz, który nie jest zainteresowany ludzką wojną. Jego priorytetem jest odnalezienie Boga Starego Ludu oraz jego mocy. Nie jest on jednak świadomy tego, iż jego śladem podąża człowiek o podobnych ambicjach. Sir Andrew Harrington, szef Sekcji D brytyjskiego wywiadu SIS, nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swój cel. Ponadto w sprawę zostaje wmieszany podporucznik Wojtek Śnieżewski oficer artyleryjski niszczyciela ORP „Grom”, który odkrywa w sobie tajemniczą m...
00
Agnieszka_35

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura. Polecam!
00

Popularność




mo­jej Żo­nie Mar­cie

Prolog 1.

Klę­cząca na śniegu Kriss drżała.

Świat wo­kół niej mil­czał. Ko­ro­nami ośnie­żo­nych świer­ków nie po­ru­szał naj­lżej­szy po­wiew wia­tru, a je­dy­nym sły­szal­nym od­gło­sem był szloch dziew­czyny. Mimo roz­pa­czy i prze­ra­że­nia pa­mię­tała, by nie pła­kać za gło­śno i nie na­ru­szyć pra­daw­nej ci­szy Bez­i­mien­nej Do­liny. Kriss bała się bo­wiem gniewu wiel­kiego je­sionu.

Góry szybko roz­ta­piały się w mroku nad­cho­dzą­cego wie­czoru. Za­pła­kana Kriss zdo­była się na od­wagę i unio­sła wzrok na je­sion, te­raz nie­ru­chomy, mil­czący, ciem­nie­jący wraz z resztą lasu. Ode­szła gdzieś świa­tłość, którą pro­mie­nio­wał jesz­cze chwilę temu. Bez­i­mienna Do­lina znów sta­wała się zwy­kłym miej­scem wśród gór.

Kriss wie­działa jed­nak, że długo nie za­po­mni tego, co wi­działa przed mo­men­tem.

Wtem usły­szała po­spieszne kroki za ple­cami. Od­wró­ciła się i uj­rzała bie­gną­cego ku niej męż­czy­znę. U jego boku sa­dził su­sami wielki, mu­sku­larny wilk.

– Kriss! – krzyk­nął bie­gnący. Pęd strą­cił kap­tur z jego głowy, od­sła­nia­jąc po­ważną twarz bez za­ro­stu i nie­spo­kojne oczy. – Kriss… – wy­szep­tał. Przy­padł do niej i po­mógł usiąść.

Ta wsparła się na nim i uśmiech­nęła gorzko, pół­przy­tom­nie. Jakby znu­żona, za­ci­snęła po­wieki.

– Wie­dzia­łam, że tu zmie­rzasz… – wy­szep­tała. – Sverre, ja znów wi­dzia­łam…

Męż­czy­zna za­ci­snął zęby, jakby wście­kłość wal­czyła w nim o lep­sze z ulgą.

– Kriss, do reszty osza­la­łaś! – wy­ce­dził. – Dla­czego przy­cho­dzisz tu sama? Prze­cież wiesz, że przez te swoje wi­zje tra­cisz siły, a te góry rzą­dzą się wła­snymi za­sa­dami…

– Dla­czego przy­by­wam tu sama? – Kriss uśmiech­nęła się blado, nie otwie­ra­jąc oczu. – Cóż za głu­pie py­ta­nie, Sverre. Prze­cież nie po­zo­stał już nikt!

– Je­stem ja, jest Skygge! – Dłoń męż­czy­zny zmierz­wiła sierść na wil­czym łbie. – Jest Gun­nar, są inni! Kriss, nie mo­żesz…

– Gdzie są ci inni? – za­py­tała sen­nie dziew­czyna. – Gdzie? Wy­rze­kli się swego dzie­dzic­twa, za­po­mnieli o ko­rze­niach, po­rzu­cili nas… Żyją no­wym ży­ciem. Są te­raz zwy­kłymi ludźmi, mają zwy­czajne pro­blemy… To do­bry wy­bór, zro­bili le­piej od tych, któ­rzy po­szli za Czar­nym Złem.

– Jak Ra­gnar. – Sverre za­ci­snął zęby. Złość wy­pa­ro­wała i prze­obra­ziła się w go­rycz. – Wciąż nie mogę się po­go­dzić z jego zdradą.

Wilk tar­gnął łbem, a w żół­tych oczach bły­snęła nie­na­wiść. Chra­pliwe, zło­wro­gie szczek­nię­cie po­nio­sło się nad ko­ro­nami drzew.

– Na­dal utrzy­mu­jesz, że ci, któ­rzy nas zdra­dzili, na­dejdą wraz z Czar­nym Złem? – za­py­tał męż­czy­zna. – Na­dal w to wie­rzysz?

– Wiara nie ma z tym nic wspól­nego. Ja to wi­dzia­łam, Sverre. Oni już zwie­rają szyki i nie­ba­wem tu będą, silni, zjed­no­czeni. Wy­biją nas, za­biorą Bez­i­mienną Do­linę. Okieł­znają Króla Gór. Przy­ci­sną go do ziemi, po­ra­nią, wy­du­szą z niego ży­cie.

Spoj­rze­nie Sver­rego mi­mo­wol­nie skie­ro­wało się ku roz­ło­ży­stemu drzewu, le­d­wie wi­docz­nemu już po­śród ciem­no­ści. Ni­kło te­raz tak, jak zni­kał ich świat.

– Co do­kład­nie prze­ka­zał ci Król Gór? – Sverre pró­bo­wał mó­wić rze­czowo i z opa­no­wa­niem.

– Nie zro­zu­mia­łam wszyst­kiego – po­wie­działa Kriss przez za­ci­śnięte gar­dło. – Prze­ka­zał mi, że nie­długo na­sza kra­ina za­roi się od ob­cych, któ­rzy będą pra­gnęli po­za­bi­jać się na­wza­jem. Wśród nich bę­dzie trzech, któ­rych prze­zna­cze­nie skie­ruje ku Bez­i­mien­nej Do­li­nie. Jed­nego przy­wie­dzie chci­wość, dru­giego nie­na­wiść, a trze­ciego… Cóż, serce trze­ciego nie bę­dzie ska­żone złem, choć to czło­wiek usy­no­wiony przez śmierć, zna­jący jej ta­jem­nice i ka­prysy le­piej od ko­go­kol­wiek z ży­ją­cych. On po­łoży kres na­szym wa­ha­niom i cier­pie­niom, Sverre. On po­łoży kres wszyst­kiemu.

*

Re­flek­tor na duń­skim brzegu raz jesz­cze za­mi­go­tał na­tar­czy­wie, do­ma­ga­jąc się od­po­wie­dzi.

Woj­tek sap­nął i prze­klął go w my­ślach.

– Cią­gle to samo – mruk­nął ktoś za jego ple­cami. – What ship i what ship. Mógłby cho­ciaż…

– Bez ga­da­nia – ode­zwał się pół­gło­sem do­wódca, ko­man­dor pod­po­rucz­nik Eu­ge­niusz Wil­czak. – Kurs bez zmian.

Na mostku za­pa­dła nie­mal zu­pełna ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie mruk­nię­ciami ofi­cera na­wi­ga­cyj­nego i ci­chymi ko­men­dami do­wódcy. Woj­tek prze­tarł oczy zmę­czone od wpa­try­wa­nia się w ciem­no­ści nad Sun­dem i ziew­nął sze­roko, rad, że nikt go nie wi­dzi. Na okrę­cie za­pro­wa­dzono bo­wiem cał­ko­wite za­ciem­nie­nie. Je­dy­nie nad sta­no­wi­skiem na­wi­ga­cyj­nym i ra­dio­wym pa­liły się nie­liczne lampy, a po­je­dyn­cze czer­wone świa­tło po­zy­cyjne idą­cej przed nimi „Bły­ska­wicy” nie­malże ni­kło w mroku.

Pod­po­rucz­nik Woj­ciech Śnie­żew­ski, drugi ofi­cer ar­ty­le­ryj­ski nisz­czy­ciela ORP „Grom”, był wy­so­kim, szczu­płym czło­wie­kiem o gład­kiej twa­rzy nie­malże bez śla­dów za­ro­stu. Krót­kie, ja­sne włosy cze­sał na bok, co wraz z wiecz­nie za­ró­żo­wio­nymi po­licz­kami i ja­sno­nie­bie­skimi oczami nada­wało mu wy­gląd che­ru­binka, czło­wieka, który nie doj­rzał do swej rangi i zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Nowo po­znani lu­dzie za­zwy­czaj po­trze­bo­wali sporo czasu, by na­uczyć się trak­to­wać go po­waż­nie, a gdyby ktoś przyj­rzał mu się te­raz, być może na po­wrót prze­stałby da­rzyć go za­ufa­niem.

Śnie­żew­ski zie­wał nie z po­wodu sen­no­ści, ale z ner­wów.

Jako ofi­cer ar­ty­le­ryj­ski nie mógł prze­cież w ża­den spo­sób po­móc ze­spo­łowi na­wi­ga­cyj­nemu, który pro­wa­dził okręt wśród mie­lizn płyt­kiego Sundu. Nie umiał też prze­nik­nąć wzro­kiem ciem­no­ści i doj­rzeć cza­ją­cych się tam za­gro­żeń, a prze­cież groźba kon­fliktu z Niem­cami ro­sła z każdą chwilą. Ofi­cjalne wy­po­wie­dze­nie wojny jesz­cze nie na­stą­piło, ale Śnie­żew­ski był pe­wien, że doj­dzie do niego w prze­ciągu kilku lub kil­ku­na­stu go­dzin.

Coś było na rze­czy. Prze­cież nie wy­sy­łano by nie­malże ca­łej pol­skiej eska­dry w mo­rze, gdyby sy­tu­acja się uspo­ka­jała. Opi­nię Śnie­żew­skiego po­dzie­lała więk­szość ob­sady mostka łącz­nie z do­wódcą, który bez­u­stan­nie za­ci­skał pię­ści, a roz­kazy wy­war­ki­wał głu­chym to­nem. Na­pię­cie było tak gę­ste, że można by je kroić, ale pol­skie okręty wciąż nie miały prawa do otwar­cia ognia.

„Prze­klęty pech” – za­klął Śnie­żew­ski w my­ślach.

Le­d­wie kilka go­dzin temu mi­nęli dy­wi­zjon okrę­tów na kontr­kur­sie. Nisz­czy­ciele i może lek­kie krą­żow­niki. Nikt nie wąt­pił, że to Niemcy. Tamci su­nęli nie­śpiesz­nie, w szyku li­nio­wym, nie­świa­domi, że skryci w mroku Po­lacy od­pro­wa­dzają ich lu­fami dział i wy­rzutni tor­pe­do­wych.

A może tamci pły­nęli do Za­toki Gdań­skiej? Może mieli roz­kaz, by o świ­cie otwo­rzyć ogień na Hel, Ja­star­nię czy Gdy­nię?

W prze­ciw­nym kie­runku niż zmie­rzały pol­skie okręty.

„Urzą­dzi­li­by­śmy szko­pom pie­kło” – po­my­ślał Woj­tek mści­wie, przy­my­ka­jąc oczy, by nie pa­trzeć na upar­cie mi­go­ta­jące świa­tło duń­skiego re­flek­tora. Po­kład drżał lekko, wpra­wiony w wi­bra­cje mocą po­tęż­nych mo­to­rów, a woda szu­miała wzdłuż burt. Ktoś za­klął, po­da­jąc po­pra­wiony od­czyt, ktoś ziew­nął ner­wowo, ktoś stuk­nął bla­sza­nym kub­kiem.

„Prze­cież sroce spod ogona nie wy­pa­dli­śmy. Nasz »Grom« nie gor­szy od pie­przo­nych nie­miasz­ków. Dałby im po­pa­lić, wspa­niały, szary smok” – po­my­ślał Woj­tek, uśmie­cha­jąc się gorzko w du­chu.

Od za­wsze na­zy­wał „Grom” smo­kiem, choć wie­dział, że ba­śniowe okre­śle­nia nie przy­stoją do­ro­słemu czło­wie­kowi, a tym bar­dziej ofi­ce­rowi okrętu wo­jen­nego. Lecz z wła­sną fan­ta­zją na­wet nie pró­bo­wał wal­czyć, bo smoki, cza­row­nice i za­klęte góry były jego naj­droż­szą i w za­sa­dzie je­dyną pa­miątką z dzie­ciń­stwa. Wy­peł­niały mu opo­wie­ści, naj­pierw snute przez ojca, a póź­niej czy­tane sa­mo­dziel­nie, i za nic w świe­cie by się ich nie wy­rzekł.

Na­raz sta­nął mu przed oczami bez­tro­ski ob­ra­zek z lat dzie­cię­cych. Było sło­neczne przed­po­łu­dnie, gdy oj­ciec za­brał go na spa­cer po Plan­tach. Szli wol­nym kro­kiem, żar­to­wali i raz za ra­zem wy­bu­chali śmie­chem. Mały Woj­tek trzy­mał w jed­nej rączce ogrom­nego li­zaka, a drugą ści­skał dłoń ojca, co chwila wzno­sząc ku niemu główkę.

– Na­prawdę tak było, tato? – py­tał z nie­do­wie­rza­niem, a oj­ciec uśmie­chał się i ki­wał głową z po­wagą.

Oj­ciec… Tak do­brze pa­mię­tał jego cier­pliwą, za­du­maną twarz i brodę, która dra­pała, gdy ca­ło­wał go na do­bra­noc. Pa­mię­tał jego grube oku­lary w ro­go­wych opraw­kach, po­pla­mione atra­men­tem palce i wiecz­nie zmierz­wione włosy. Pa­mię­tał jego ga­bi­net pe­łen sta­rych ksią­żek i prze­strach w oczach, gdy syn w wieku osiem­na­stu lat oznaj­mił, że chce wstą­pić do woj­ska.

„A może to wła­śnie jemu za­wdzię­czam? – po­my­ślał po raz setny. – Może gdyby nie bajki o daw­nych bo­ha­te­rach, ni­gdy nie za­pra­gnął­bym zo­stać żoł­nie­rzem?”

Prze­cież nie miał w so­bie ani śladu wo­jow­ni­czo­ści. Choć był dziec­kiem ży­wym i do­cie­kli­wym, za­wsze uni­kał pa­ko­wa­nia się w kło­poty, psoty nie przy­cho­dziły mu na­wet do głowy, a przed bój­kami ucie­kał, aż się za nim ku­rzyło. Kto by po­my­ślał, że kie­dyś bę­dzie do­wo­dzić ar­ty­le­rią na naj­no­wo­cze­śniej­szym pol­skim okrę­cie.

Znów wbił wzrok w skryte w ciem­no­ściach brzegi. Oj­ciec umarł wła­śnie tam, w ci­chej, spo­koj­nej Da­nii, rok temu w sierp­niu. Jak zwy­kle spę­dzał lato w Ko­pen­ha­dze, gdzie we­spół z kil­koma ko­le­gami z miej­sco­wego uni­wer­sy­tetu pro­wa­dzili ja­kieś ba­da­nia hi­sto­ryczne, bo­dajże nad wy­prawą het­mana Czar­nec­kiego. Po­trą­cił go sa­mo­chód, gdy wy­cho­dził wie­czo­rem z uni­wer­sy­tetu.

Nad świa­tem hu­lały już wi­chry wojny i Woj­tek za­dał so­bie w my­ślach py­ta­nie, czy kie­dyś jesz­cze zdoła sta­nąć nad gro­bem ojca.

– Jest pan wolny, Śnie­żew­ski – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie po­rucz­nik Dziel­ski, pierw­szy ofi­cer ar­ty­le­rii. Jego twarz była le­d­wie wi­doczna. – Pań­ska wachta do­bie­gła końca.

– Tak jest. – Woj­tek otrzą­snął się z za­dumy. – Sta­no­wi­ska w po­go­to­wiu bo­jo­wym, działa za­ła­do­wane po­ci­skami bu­rzą­cymi.

– Dzię­kuję. Mi­łej nocy.

Woj­tek ru­szył w kie­runku ka­juty, którą dzie­lił ze Stasz­kiem Łę­kiem, ofi­ce­rem na­wi­ga­cyj­nym, ale roz­my­ślił się i wy­szedł na po­kład od strony pra­wej burty. Była piękna noc. Rześ­kie, mor­skie po­wie­trze sma­ko­wało do­sko­nale, niebo ja­rzyło się gwiezd­nym py­łem, a da­leko na szwedz­kim brzegu mi­go­tały po­je­dyn­cze świa­tełka ry­bac­kich wio­sek. Za rufą bie­lał kil­wa­ter okrętu, a da­lej Woj­tek do­strzegł ni­kłe, po­je­dyn­cze świa­tło po­zy­cyjne „Bu­rzy”.

– Ma­giczna noc – wes­tchnął do sie­bie, opie­ra­jąc się łok­ciami o re­ling.

– Cel­nie pan to ujął – po­wie­dział ktoś obok niego.

– Pa­nie ko­man­do­rze! – Woj­tek na­gle wy­prę­żył się na bacz­ność, za­wsty­dzony za­równo tym, że nie do­strzegł do­wódcy, jak i tym, że ten przy­ła­pał go na ma­rzy­ciel­stwie.

– Spo­cznij­cie, po­rucz­niku. – Do­wódca nisz­czy­ciela, ko­man­dor Eu­ge­niusz Wil­czak, uśmiech­nął się lekko i sze­roko ziew­nął. – Nie bawmy się w kon­we­nanse pod­czas ma­gicz­nych nocy. Tym bar­dziej że pew­nie nie­wiele nam ich zo­stało. Ma pan ja­kie­goś pa­pie­rosa?

– Obo­wią­zuje za­ciem­nie­nie, pa­nie ko­man­do­rze – bąk­nął nie­śmiało Śnie­żew­ski.

– A mnie za­raz szlag trafi, jak so­bie nie za­palę – burk­nął do­wódca. – Tu bę­dziemy osło­nięci. No, ma pan tego pa­pie­rosa czy nie?

– Na­tu­ral­nie. Pro­szę.

Chwilę póź­niej do­wódca i jego pod­władny za­cią­gnęli się dy­mem.

– Niech pan mówi – po­wie­dział na­gle Wil­czak.

– Co mam mó­wić?

– Nie drę­czą pana wąt­pli­wo­ści? – Do­wódca wy­dmuch­nął kłąb dymu na­tych­miast po­rwany przez wiatr. – Niechże pan nie żar­tuje. Ma je pan wy­pi­sane na twa­rzy.

– My­śla­łem o ojcu – przy­znał Woj­tek. – Jego grób jest w Ko­pen­ha­dze.

– Tak, przy­po­mi­nam so­bie. Pro­fe­sor An­drzej Śnie­żew­ski, świa­to­wej sławy hi­sto­ryk i ar­che­olog. – Ko­man­dor po­ki­wał głową. – Czy­ta­łem jego opra­co­wa­nia na te­mat le­gendy Joms­borga. Bar­dzo cie­kawe wy­wody.

– Miło mi to sły­szeć – rzekł za­sko­czony Woj­tek. – Je­stem bar­dzo dumny z do­ko­nań ojca.

– Cóż, a ja je­stem dumny z pana – oświad­czył do­wódca.

Śnie­żew­ski spoj­rzał na niego uważ­niej, mimo ciem­no­ści świa­dom tego, że do­wódca bacz­nie mu się przy­gląda.

– Skoro w isto­cie roz­my­śla pan o ojcu, do­brze to o panu świad­czy – kon­ty­nu­ował Wil­czak. Za­cią­gnął się moc­niej. Jego twarz roz­świe­tlił na mo­ment żar pa­pie­rosa. – Bo więk­szość za­łogi an­ga­żuje inny te­mat. Trwają być może ostat­nie dni po­koju, nasz kraj szy­kuje się do wojny, a na­sza eska­dra opusz­cza Gdy­nię i pod osłoną ciem­no­ści wieje do Wiel­kiej Bry­ta­nii! Prze­my­kamy ni­czym zło­dzieje przez Sund, bo­jąc się na­wet od­po­wie­dzieć na sy­gnały z brzegu! Trzy naj­więk­sze pol­skie okręty! – Po­krę­cił głową i mil­czał przez chwilę, po czym spy­tał: – O tym pan nie my­śli?

– My­ślę – rzekł Śnie­żew­ski. – Czę­ściej niż­bym so­bie tego ży­czył. I wiem tyle, że na Bał­tyku nie mie­li­by­śmy z Krieg­sma­rine żad­nych szans.

– Prę­dzej do­pa­dłaby nas Luft­waffe – rzekł gorzko do­wódca. – I za­fun­do­wała nam bru­talny ko­niec, w któ­rym na­wet naj­więk­szy ro­man­tyk nie zdo­łałby się do­pa­trzyć chwały. Na­sza ope­ra­cja, choć przy­po­mina tchórz­liwą ucieczkę, ma pa­ra­dok­sal­nie wię­cej sensu. Za­da­niem „Bu­rzy”, „Bły­ska­wicy” i „Gromu” jest do­tar­cie do Wiel­kiej Bry­ta­nii i w wy­padku nie­miec­kiej in­wa­zji eskor­to­wa­nie wraz z Royal Navy kon­wo­jów z ma­te­ria­łami wo­jen­nymi do Pol­ski.

Pstryk­nięty pet za­kre­ślił łuk w po­wie­trzu i znik­nął w fa­lach.

– Ser­cem je­stem z ko­le­gami, któ­rzy zo­stali w Gdyni, tym bar­dziej że wielu z nich to moi bli­scy przy­ja­ciele, ale cie­szę się z tego, że nie mu­szę umie­rać. Wielu mło­dych ma pra­gnie­nie bo­ha­ter­skiej śmierci wpi­sane w toż­sa­mość, i pra­gnę pana przed tym prze­strzec, po­rucz­niku. Śmierć nie jest te­atral­nym przed­sta­wie­niem ani eg­za­mi­nem, który ko­niecz­nie trzeba zdać. O wiele bar­dziej ce­nię so­bie ży­cie, w któ­rym będę mógł się cze­muś przy­słu­żyć. Za­mie­rzam so­bie tę mą­drość po­wta­rzać z każdą ko­lejną milą mor­ską, która od­dziela nas od Gdyni, czego i panu ży­czę. Dzię­kuję za pa­pie­rosa, po­rucz­niku. Do­bra­noc.

Z ostat­nim sło­wem Wil­czak od­wró­cił się i znik­nął w drzwiach.

„Śmierć nie jest przed­sta­wie­niem – po­wtó­rzył w my­ślach Śnie­żew­ski. – Nie jest eg­za­mi­nem”.

Słowa te wy­dały mu się pu­ste, obo­jętne, a wy­po­wiedź do­wódcy obu­dziła w nim inne emo­cje od tych, ja­kich ten za­pewne by się spo­dzie­wał. Woj­tek uświa­do­mił so­bie, że nie ma ochoty roz­my­ślać o ce­lo­wo­ści bo­ha­ter­stwa. Ba, nie umie. Zro­biło mu się na­to­miast zimno, jakby śmierć, przy­wo­łana gorz­kimi sło­wami Wil­czaka, sta­nęła na­gle obok niego i za­rzu­ciła mu ra­mię na bark.

Jak do­bry przy­ja­ciel.

Wzdry­gnął się i po­szedł do ka­juty, ze wszyst­kich sił pró­bu­jąc po­zbyć się owego wra­że­nia.

1.

Nie trzeba długo wę­dro­wać po An­glii, by na­tknąć się na ja­kieś ta­jem­nice. W sierp­niu 1939 roku wy­star­czyło ru­szyć z Lon­dynu na pół­noc i mi­nąć ci­che mia­steczko Wel­wyn, by po­śród łąk i ga­jów brzo­zo­wych do­strzec sto­jącą sa­mot­nie dwu­kon­dy­gna­cyjną re­zy­den­cję z ubie­głego wieku. Miej­scowi znali jej na­zwę – The Fry­the – ale nie po­tra­fili po­wie­dzieć o niej wiele wię­cej. Rzecz ja­sna, pa­mię­tali kilka aneg­dot z cza­sów, gdy za­miesz­ki­wała ją do­stojna ro­dzina Wil­shere, znali rów­nież sporo hi­sto­rii z okresu, gdy słu­żyła jako sen­ty­men­talny ho­te­lik dla dżen­tel­me­nów z Lon­dynu, ale o tym, co się od kilku mie­sięcy dzieje na jej te­re­nie, po­ję­cia nie mieli na­wet naj­więksi miej­scowi plot­ka­rze.

Ta­blica na wiel­kiej, że­la­znej bra­mie gło­siła co prawda, że re­zy­den­cja zo­stała za­jęta na po­trzeby szko­leń ofi­ce­rów re­zerwy RAF-u, ale w to aku­rat nikt z miej­sco­wych nie uwie­rzył. „Co to za ośro­dek szko­le­nia pi­lo­tów, do któ­rego ni­gdy nie przy­je­chał ża­den pi­lot?” – py­tał z prze­ką­sem stary Jack Hol­ly­field, go­spo­darz je­dy­nego pubu w Wel­wyn. W cza­sach, gdy po­sia­dłość peł­niła funk­cję ho­telu, w pu­bie nie­raz wi­dy­wano podi­ry­to­wa­nych dżen­tel­me­nów, któ­rzy obie­cali uko­cha­nym żo­nom ro­man­tyczny week­end za mia­stem, a zmu­szeni byli błą­dzić bez końca po dro­gach Hert­ford­shire. Wszy­scy wie­dzieli, że gdy ktoś chce do­trzeć do The Fry­the, musi w Wel­wyn spy­tać o drogę.

Tym­cza­sem od kilku mie­sięcy do mia­steczka nie zaj­rzał nikt, kto cho­ciażby przy­po­mi­nał pi­lota, ale za to ten i ów wi­dział, jak do po­sia­dło­ści pod­jeż­dżają czarne rolls-royce’y lub old­smo­bile. Raz też przez Wel­wyn prze­mknął au­to­bus z za­ciem­nio­nymi szy­bami, co do­star­czyło by­wal­com pubu Hol­ly­field’s te­ma­tów na nie­je­den wie­czór. Nie­któ­rzy byli prze­ko­nani, że w The Fry­the więzi się ko­mu­ni­stycz­nych szpie­gów, inni uwa­żali, że to szpi­tal dla opiu­mi­stów, a jesz­cze inni utrzy­my­wali, że re­zy­den­cja stała się klu­bem dżen­tel­me­nów o nie­kon­wen­cjo­nal­nych skłon­no­ściach.

Od­gro­dzona od świata wy­so­kim mu­rem re­zy­den­cja w isto­cie kryła ta­jem­nice, ale nie tak spek­ta­ku­larne jak te, które cho­dziły po gło­wach miej­sco­wym pi­wo­szom. Każdy, kto by się na ów mur wspiął, uj­rzałby za­pewne ściany po­ro­śnięte buj­nym blusz­czem, gniazda ja­skó­łek pod oka­pem, mo­drze­wie pod oknami i wy­sy­pane bia­łym żwi­rem ścieżki. Przy odro­bi­nie szczę­ścia pod­glą­dacz uj­rzałby też może grupy mło­dych, do­brze zbu­do­wa­nych męż­czyzn ćwi­czą­cych walkę na noże, ale nic po­nadto.

Gdyby zaś za­kradł się tam w nocy, mógłby po­my­śleć, że lu­dzie z The Fry­the ucie­kli, a te­raz re­zy­den­cją wła­dają du­chy. Gdyby uczy­nił to tej wła­śnie nocy, po­nu­rej i desz­czo­wej, byłby tego pe­wien.

Na kilka mi­nut przed pół­nocą uśpio­nym obej­ściem wstrzą­snął bo­wiem strasz­liwy wrzask.

*

Świat osza­lał.

Har­ring­to­nem za­wład­nęło prze­ra­że­nie i nie wie­dział, do­kąd ucie­kać. W jed­nej chwili sła­niał się wśród cha­ty­nek z darni, po­ty­ka­jąc się o ciała miesz­kań­ców po­szat­ko­wane se­riami z pi­sto­le­tów ma­szy­no­wych, by chwilę póź­niej po­tknąć się i wpaść w lo­do­wate fale po­toku. Póź­niej peł­zał po ka­mie­ni­stym brzegu, krztu­sząc się i szlo­cha­jąc, ra­niąc łok­cie i ko­lana. Z tru­dem zmu­szał się do wy­siłku, choć czasu na ucieczkę miał co­raz mniej.

Nie mu­siał pod­no­sić głowy, by wi­dzieć ję­zyki lawy spły­wa­jące po sto­kach wul­kanu. Roz­grzane po­wie­trze hu­czało i sy­czało, a ob­razy tra­ciły ostrość.

Szyb­ciej! Szyb­ciej…

Zie­mia za­drżała i otwo­rzyła się ko­lejna szcze­lina w zbo­czu. Czer­wone stru­mie­nie lawy strze­liły w po­wie­trze, po czym ru­nęły w dół. Har­ring­ton już wie­dział, że się spóź­nił.

Ob­razy na­stę­po­wały po so­bie jesz­cze szyb­ciej. Nisz­cząca lawa, która su­nie na­przód. Jego bez­władne ciało osu­wa­jące się po zbo­czu. Szy­der­czy uśmiech na twa­rzy tam­tego. Pa­ra­bel­lum wolno uno­szące się do strzału.

*

– Wszystko z pa­nem w po­rządku?

Har­ring­ton ode­tchnął ciężko i ro­zej­rzał się wo­kół pół­przy­tom­nie. Po­woli wra­cała do niego świa­do­mość – był we wła­snej sy­pialni w The Fry­the, za oknem wciąż wi­siała gę­sta noc, a za­nie­po­ko­jony głos zza drzwi na­le­żał do panny Ma­de­la­ine Eklund, jego aż na­der skru­pu­lat­nej asy­stentki.

Za­mknął oczy i jesz­cze szyb­ciej je otwo­rzył, umy­ka­jąc przed frag­men­tami kosz­maru. Lawa. Śmiech. Wy­strzał.

„Znów krzy­cza­łem przez sen” – po­my­ślał, roz­cie­ra­jąc za­spane oczy.

– Nic mi nie jest! – burk­nął nie­chęt­nie.

– Uff, bar­dzo mnie pan za­nie­po­koił! – wes­tchnęła panna Eklund. – Drę­czą pana złe sny! Sta­now­czo nie po­wi­nien się pan prze­mę­czać! Za dużo pan pra­cuje, a pi­cie ta­kich ilo­ści dżinu z to­ni­kiem przy nie­zdro­wej die­cie to ka­ry­godne po­łą­cze­nie! Ka­ry­godne!

– Tak, oczy­wi­ście… Bar­dzo ka­ry­godne. Do­bra­noc, panno Eklund – wy­mam­ro­tał Har­ring­ton i spu­ścił nogi z łóżka.

– Do­bra­noc, pa­nie Har­ring­to­nie! – od­parła asy­stentka.

Męż­czy­zna przez mo­ment słu­chał, jak od­cho­dzi, szu­ra­jąc kap­ciami po pod­ło­dze, a po­tem otarł czoło i włą­czył lampkę nocną. Mru­żąc oczy, na­rzu­cił szla­frok i pod­szedł do okna.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał z lekką drwiną głos z ciem­nego kąta sy­pialni. – Na­prawdę?

– Za­mknij się – mruk­nął pod no­sem Har­ring­ton i oparł dło­nie o pa­ra­pet. Szum za oknem zdra­dził mu, że ulewa przy­brała na sile. Świa­tła nie­od­le­głego mia­steczka Wel­wyn za­mie­niły się w nie­śmiałe, za­ma­zane plamki.

Na szkle uj­rzał wła­sne nie­wy­raźne od­bi­cie – su­rową, znę­kaną twarz oko­loną rzadką brodą. Do­tknął za­la­nej desz­czem szyby i za­pa­trzył się na ob­wódki pary wo­kół pal­ców. Lewa dłoń bez­wied­nie spo­częła na sta­rej bliź­nie na piersi. Bli­zna pul­so­wała, jak zwy­kle pod­czas desz­czu.

I pie­kła, jak zwy­kle po tym kosz­ma­rze.

Z na­głym wes­tchnie­niem Har­ring­ton od­wró­cił się i pod­szedł do barku. Drżą­cymi rę­kami na­lał so­bie por­cję dżinu z to­ni­kiem, po czym za­pa­lił nie­wielką lampkę przy biurku, wy­do­był z szu­flady po­kaź­nej gru­bo­ści ka­jet i ujął pióro.

12 sierp­nia 1939, The Fry­the

Sen po­wró­cił po raz czwarty w ciągu dwóch ostat­nich ty­go­dni.

I tym ra­zem na­prawdę mnie za­nie­po­koił, bo te­raz staje się nie­zmier­nie wy­ra­zi­sty. Czuję w nim zimno, go­rąco, ból, na­wet za­pach siarki z wul­kanu, a po prze­bu­dze­niu drżę i z tru­dem zbie­ram my­śli. Za­pewne już dziś nie za­snę, lecz nie to mar­twi mnie naj­bar­dziej.

Pod­świa­do­mie czuję, że na­tę­że­nie kosz­maru ozna­cza zbli­ża­jący się prze­łom.

Wska­zują zresztą na to wszel­kie znaki na nie­bie i ziemi. Nad Eu­ropą wzbie­rają ciemne chmury, a wielcy tego świata ze wszyst­kich sił sta­rają się uła­go­dzić żar­łocz­nego Hi­tlera, lecz czy są w sta­nie zmie­nić co­kol­wiek? Mam złe prze­czu­cia, do­prawdy złe. Niemcy za­gar­nęli już Au­strię i Cze­cho­sło­wa­cję, a te­raz ostrzą so­bie pa­zury na Pol­skę, po­noć na­szego so­jusz­nika. Czym to wszystko się skoń­czy? Czy Cham­ber­la­inowi star­czy od­wagi, by wy­po­wie­dzieć Niem­com wojnę, gdy ci za­ata­kują Po­la­ków?

Niech mnie prze­klną wszy­scy orę­dow­nicy roz­pra­wie­nia się z fa­szy­stami, lecz mam szczerą na­dzieję, że Cham­ber­lain okaże się tchó­rzem.

Nie chcę tej wojny. Za młodu, gdy po­zwa­la­łem so­bie na ide­alizm, na­zy­wa­łem ją wy­my­słem sza­leń­ców, wie­dzio­nych uro­jo­nymi ide­ami czy nad­mierną py­chą, ale je­stem już na­zbyt zgorzk­niały na po­dobne fra­zesy. Dzi­siaj wy­buch wojny ozna­cza dla mnie po pro­stu za­mknię­cie gra­nic, zli­kwi­do­wa­nie am­ba­sady w Ber­li­nie i roz­pad ca­łej siatki in­for­ma­to­rów. In­nymi słowy, kres mo­ich pla­nów.

I zwy­cię­stwo Tritza.

Na wszyst­kich bo­gów, kosz­mary stają się co­raz gwał­tow­niej­sze, a tym­cza­sem na­dzieja bled­nie. Po­łowa mo­ich agen­tów za­mil­kła ze stra­chu przed Ge­he­im­stadt­spo­li­zei, a reszta biega za wła­snym ogo­nem. Czuję już w ustach gorzki smak klę­ski.

Czyżby na­prawdę nad­cho­dził dzień osta­tecz­nego star­cia? Czyżby zbli­żał się no­wo­cze­sny Ra­gna­rok, roz­gry­wany si­łami pan­cer­nych okrę­tów, broni ma­szy­no­wej i sa­mo­lo­tów? Czy Niem­com przyj­dzie ode­grać w nim rolę pło­mien­nego ol­brzyma Surta, który spu­sto­szył świat pło­mie­niami rów­nie nisz­czy­ciel­skimi jak lawa z mego snu?

Ogar­nia mnie strach, że nie zdążę w owym Ra­gna­roku wziąć udziału.

Har­ring­ton pi­sał i pi­sał, dzie­ląc się z dzien­ni­kiem lę­kami i na­dzie­jami. Nie za­uwa­żył, że deszcz w końcu ze­lżał, a na ciem­nym nie­bie po­ja­wił się nie­śmiały szary brzask. Pół go­dziny póź­niej, gdy było już widno, aż pod­sko­czył, sły­sząc stu­ka­nie do drzwi.

– Dzień do­bry! – W mło­dym, peł­nym ener­gii gło­sie panny Eklund nie było na­wet śladu zmę­cze­nia. – Pani Green chciała prze­ka­zać, że pań­skie śnia­da­nie lada chwila bę­dzie go­towe, a ja przy­po­mi­nam, że na go­dzinę ósmą ma pan umó­wioną wi­zytę dok­tora Mac­Cra­iga. O dzie­sią­tej spo­tyka się pan z dżen­tel­me­nami z wy­wiadu ma­ry­narki, a na pań­skim biurku leży już świeża poczta z Ber­lina i War­szawy.

Har­ring­ton wy­pro­sto­wał się i prze­tarł zmę­czone oczy. Wśród wil­goci po­nu­rego świtu nie­śmiało od­zy­wały się ptaki. Kosz­mar i zwią­zane z nim ty­siące wąt­pli­wo­ści roz­my­wały się, a świat na nowo zy­skał so­lidne, ra­cjo­nalne pod­stawy. Znów na­zy­wał się sir An­drew Har­ring­ton, był puł­kow­ni­kiem ar­mii oraz sze­fem Sek­cji D bry­tyj­skiego wy­wiadu Se­cret In­tel­li­gence Se­rvice.

*

– Każda wi­zyta dok­tora Mac­Cra­iga spra­wia, że czuję się nieco go­rzej – po­wie­dział Har­ring­ton, pa­trząc przez okno, jak sa­mo­chód dok­tora ru­sza wśród ka­łuż w stronę Wel­wyn. Czarny ko­cur w jego ra­mio­nach mru­czał z za­do­wo­le­niem i mru­żył zie­lone ślepka.

– Co też pan opo­wiada?! – za­wo­łała zdu­miona panna Eklund, zbie­ra­jąc fi­li­żanki.

– Ależ drogi pa­nie! – Har­ring­ton ze znaw­stwem prze­drzeź­niał głos zrzę­dli­wego le­ka­rza. – Nie jest pan prze­cież mło­dzie­niasz­kiem! Sta­now­czo na­le­gam, by sy­piał pan re­gu­lar­nie, a także ogra­ni­czył spo­ży­cie whi­sky i pa­le­nie cy­gar! Ma pan pięć­dzie­siąt trzy lata, sir, i je­śli nie prze­sta­nie pan fol­go­wać swoim sła­bo­ściom, oba­wiam się, że za rok bę­dzie pan miał już pięć­dzie­siąt cztery!

Asy­stentka wy­pro­sto­wała się, mocno trzy­ma­jąc tacę z fi­li­żan­kami. Wpa­try­wała się w Har­ring­tona z tro­ską.

– Oba­wiam się, że pan dok­tor miał tro­chę ra­cji – bąk­nęła nie­śmiało. – Źle pan sy­pia, a pań­skie kosz­mary…

– Do­bry Boże! – Har­ring­ton wy­wró­cił oczami. – Czyżby dok­to­rowi udało się pa­nią prze­ku­pić?

– Ja nie żar­tuję! – Dziew­czyna spą­so­wiała. – To zna­czy… Pro­szę mi wy­ba­czyć śmia­łość, ale… Ale na­prawdę się zmar­twi­łam, bo…

Urwała i ro­zej­rzała się bez­rad­nie.

Har­ring­ton przyj­rzał się jej uważ­nie. Ma­de­la­ine Eklund pra­co­wała dla niego za­le­d­wie od sze­ściu mie­sięcy, ale mimo to już nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie ży­cia za­wo­do­wego bez jej udziału. Mimo mło­dego wieku – dziew­czyna li­czyła so­bie za­le­d­wie dwa­dzie­ścia je­den lat – była bar­dzo do­brze zor­ga­ni­zo­wana i nie­zwy­kle do­kładna. Wła­dała fran­cu­skim i do pew­nego stop­nia nie­miec­kim, szybko pi­sała na ma­szy­nie, spo­rzą­dzała no­tatki z do­słow­nie wszyst­kich wy­da­rzeń, w któ­rych brała udział, a po­tem ka­ta­lo­go­wała je z po­dziwu godną skru­pu­lat­no­ścią. Co wię­cej, od pew­nego czasu za­czy­nała mu mat­ko­wać: choć nikt jej o to nie pro­sił, dbała o jego ubiór, za­ma­wiała wi­zyty u fry­zjera, oso­bi­ście szy­ko­wała mu her­batę i dbała o za­opa­trze­nie barku, co kie­dyś za­pewne miało za­cząć go iry­to­wać, ale jak do­tąd bar­dzo mu się po­do­bało.

Omiótł spoj­rze­niem jej szczu­płą syl­wetkę. Eklund no­siła szarą spód­niczkę do ko­lan i bor­dowy ża­kiet, który za­pewne kosz­to­wał po­łowę jej pen­sji, a nie­malże czarne włosy upi­nała w mi­sterny kok. Było to jej je­dyne ustęp­stwo wo­bec ele­gan­cji, bo­wiem nie sto­so­wała ma­ki­jażu. Być może wła­śnie dla­tego ema­no­wała nie tylko pro­fe­sjo­na­li­zmem, ale rów­nież roz­czu­la­jącą wprost nie­win­no­ścią.

– Pro­szę się nie mar­twić – po­wie­dział szybko, nie chcąc spra­wiać jej przy­kro­ści. – W tym, co pani mówi, jest sporo ra­cji. Może, a niech mnie, w końcu po­słu­cham tego szkoc­kiego ła­pi­du­cha. Mó­wiła coś pani o ko­re­spon­den­cji z Ber­lina i War­szawy?

– Oraz z Lon­dynu. Li­sty są na pań­skim biurku.

– Bar­dzo dzię­kuję.

Har­ring­ton spę­dził kota na pod­łogę i prze­szedł do ga­bi­netu, przy­tul­nego po­miesz­cze­nia z wiel­kim ko­min­kiem, ma­syw­nym biur­kiem z ogromną liczbą szu­flad oraz re­ga­łem ugi­na­ją­cym się od ksią­żek. Na ścia­nach wi­siało kilka zdjęć i ry­cin, wśród któ­rych cen­tralne miej­sce zaj­mo­wała re­pro­duk­cja dzie­więt­na­sto­wiecz­nej mapy Is­lan­dii, a obok niej ry­cina przed­sta­wia­jąca mi­tyczny Yg­g­dra­sill – Je­sion Świa­tów z mi­to­lo­gii nor­dyc­kiej. W po­ko­iku uno­sił się cha­rak­te­ry­styczny za­pach skó­rza­nych obić, ku­rzu i sta­rych ksią­żek.

Har­ring­ton wes­tchnął na wi­dok sterty li­stów. Po­pra­wia­jąc oku­lary, zer­k­nął na pierw­szy z nich i skrzy­wił się, kiedy od­czy­tał na­zwi­sko na ko­per­cie.

– Gdyby była pani taka do­bra – rzekł przez za­ci­śnięte zęby, wrzu­ca­jąc list do ko­minka – całą ko­re­spon­den­cję od sir Ce­drika de Wo­ort lub ko­go­kol­wiek, kto po­słu­guje się pie­czę­cią Bi­blio­teki, pro­szę śmiało wy­rzu­cać do ko­sza.

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana – po­wie­działa panna Eklund, wcho­dząc do ga­bi­netu z fi­li­żanką her­baty.

Har­ring­ton od­cze­kał, aż list spali się do końca, a po­tem za­siadł za biur­kiem i roz­ciął ko­pertę ko­lej­nego li­stu. Po­chło­nięty lek­turą, co rusz po­pra­wiał oku­lary na no­sie, a czarny ko­cur, który zdą­żył wsko­czyć na biurko i uło­żyć się przy ka­ła­ma­rzu, pró­bo­wał łapą trą­cać roz­dzie­rane ko­perty. Pani Eklund po­sta­wiła fi­li­żankę na biurku i wy­szła rów­nie ci­cho, jak we­szła, za­my­ka­jąc drzwi.

Wtedy Har­ring­ton po­zwo­lił so­bie na cięż­kie wes­tchnie­nie. Źle prze­spana noc cią­żyła już na jego sa­mo­po­czu­ciu, a ko­re­spon­den­cja z Ber­lina znów oka­zała się gorz­kim roz­cza­ro­wa­niem. Paczka za­wie­rała je­dy­nie krótki list od in­for­ma­tora w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej oraz nowy nu­mer cza­so­pi­sma „Ger­ma­nien”. W jego spi­sie tre­ści Har­ring­ton nie od­na­lazł po­szu­ki­wa­nego na­zwi­ska, ale sam przed sobą przy­znał, że nie miał na to na­dziei.

Po pro­fe­so­rze Mi­cha­elu Tritzu wszak już dawno za­gi­nął wszelki ślad.

Har­ring­ton bez­wied­nie po­tarł starą bli­znę i za­pa­lił cy­garo, igno­ru­jąc obu­rze­nie w oczach kota.

„Ileż to lat mi­nęło, od­kąd zgu­bi­łem trop tego prze­klę­tego Niemca? – po­my­ślał. –Trzy? Nie, pra­wie cztery”.

Po za­koń­cze­niu ich wspól­nej, nie­malże zgub­nej dla niego wy­prawy na Is­lan­dię na­tknął się jesz­cze dwu­krot­nie na to na­zwi­sko, po czym Tritz za­padł się pod zie­mię. Im dłu­żej zaś po­zo­sta­wał nie­obecny, tym więk­szy był nie­po­kój Har­ring­tona.

– Ani widu, ani sły­chu – oznaj­mił kotu i wy­dmuch­nął kłąb dymu. – Nie wy­kłada na uczelni, nie pi­suje do ga­zet, nie wy­gła­sza od­czy­tów. Po pro­stu znikł, Poe.

Poe mu­snął ogo­nem blat i od­wró­cił łe­bek, wy­raź­nie da­jąc do zro­zu­mie­nia, że dal­sza roz­mowa zu­peł­nie go nie in­te­re­suje, a Har­ring­ton ujął prze­syłkę z War­szawy. Jej nadawcą był szef tam­tej­szej pla­cówki SIS, puł­kow­nik Shel­ley.

Cie­kawe. Shel­ley nie od­zy­wał się od po­nad roku.

Już po kilku pierw­szych zda­niach serce Har­ring­tona przy­śpie­szyło tempa. Dwu­krot­nie prze­czy­tał list, po czym na­gle wstał, pod­szedł do biurka i na­lał so­bie szkoc­kiej na dwa palce.

– Niech szlag trafi Mac­Cra­iga – oznaj­mił bez­gra­nicz­nie zgor­szo­nemu kotu. – Shel­ley wła­śnie zna­lazł świę­tego Gra­ala. Panno Eklund?

Asy­stentka zja­wiła się na­tych­miast, jakby przez cały czas czu­wała za drzwiami.

– Pro­szę od­wo­łać moje spo­tka­nie z ofi­ce­rami Na­val In­tel­li­gence Di­vi­sion – oświad­czył i do­pił whi­sky. – Po­wie im pani, że mam do­kucz­liwą mi­grenę czy coś w tym gu­ście. Czy ma­jor Gub­bins przy­był już do The Fry­the?

– Tak, pro­szę pana – od­po­wie­działa panna Eklund. – Za kwa­drans roz­po­czyna tre­ning kon­dy­cyjny z… z od­dzia­łem.

Za­ru­mie­niła się przy tych sło­wach tak bar­dzo, że jej po­liczki przy­po­mi­nały dwie roz­kwi­tłe róże.

– Pro­szę go na mo­ment za­wo­łać.

Panna Eklund ski­nęła i wy­szła, a Poe uniósł główkę i spoj­rzał z prze­ra­że­niem na Har­ring­tona. Nie znaj­du­jąc u niego zro­zu­mie­nia, na­tych­miast ze­sko­czył na pod­łogę i czmych­nął z po­koju. Kilka se­kund póź­niej na progu wy­ro­sła po­tężna syl­wetka ma­jora Co­lina Gub­binsa, jed­nego z dwóch ofi­ce­rów-in­struk­to­rów Sek­cji D. Był to wy­soki, do­brze zbu­do­wany męż­czy­zna po czter­dzie­stce, ubrany jak zwy­kle w płó­cienne spodnie i ko­szulę z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami. Wy­so­kie czoło i krótko przy­cięte wąsy były wil­gotne od desz­czu, a za­ru­mie­niona, szczera twarz ema­no­wała spo­ko­jem i tylko bli­zna na szyi, wy­sta­jąca znad koł­nie­rza, pod­po­wia­dała, że nie za­ra­biał na ży­cie jako bi­blio­te­karz czy kie­rowca tak­sówki.

– Dzień do­bry – ode­zwał się tu­bal­nym gło­sem. – Chciał się pan ze mną zo­ba­czyć?

– Dzień do­bry, ma­jo­rze. – Har­ring­ton za­mknął za nim drzwi. – W rze­czy sa­mej. Pro­szę usiąść. Po­zwoli pan, że za­dam panu kilka py­tań.

– Na­tu­ral­nie – od­po­wie­dział Gub­bins i przy­su­nął so­bie krze­sło.

– Czy był pan kie­dyś w Pol­sce?

– Tak, kilka mie­sięcy temu, sir.

– A po pol­sku pan przy­pad­kiem nie mówi?

– Nie­stety nie.

– Trudno. – Har­ring­ton za­pa­lił ko­lejne cy­garo. – Być może nie bę­dzie to jed­nak pro­ble­mem. Mam dla pana ważne za­da­nie, ma­jo­rze. Pod­czas ostat­niej na­rady Jo­int In­tel­li­gence Sub-Com­mit­tee obiło mi się o uszy, że SIS za­mie­rza wy­słać tam grupę ofi­ce­rów. Chciał­bym, by pan do niej do­łą­czył i udał się do War­szawy. Mie­ści się tam na­sza mi­sja woj­skowa do­wo­dzona przez ge­ne­rała Carl­tona de Wiart. – Har­ring­ton się za­my­ślił. – Są­dzę, że uda mi się wcią­gnąć pana na sta­no­wi­sko ad­iu­tanta ge­ne­rała, przy­naj­mniej na chwilę.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, sir, lecz co z ćwi­cze­niami Sek­cji D? – Ma­jor zmierz­wił włosy. – Do­piero co roz­po­czę­li­śmy ćwi­cze­nia z pierw­szymi dru­ży­nami, a ad­mi­rał Sinc­lair nie­ba­wem bę­dzie chciał po­znać efekty tre­ningu.

– Gub­bins, czy są­dzi pan, że od­ry­wał­bym pana od szko­leń, gdyby sprawa była błaha? – wes­tchnął star­szy z męż­czyzn. – Na czas pań­skiej mi­sji za­stąpi pana ma­jor Grand.

– Ro­zu­miem, sir. – Gub­bins kiw­nął głową. – Na czym ma po­le­gać moje za­da­nie?

– Skon­tak­tuje się pan z puł­kow­ni­kiem Shel­leyem, ma­jo­rze. To szef na­szej pla­cówki w War­sza­wie, któ­rego zo­bo­wiążę do udzie­le­nia panu wszel­kiej pomocy. Pań­skie za­da­nie zaś, któ­remu na­daję kryp­to­nim „Prze­pro­wadzka”, bę­dzie sto­sun­kowo pro­ste. – Przy tych sło­wach Har­ring­ton za­wie­sił głos i wy­dmuch­nął kłąb dymu. – Spro­wa­dzi pan do The Fry­the pew­nego czło­wieka. Pew­nego bar­dzo szcze­gól­nego czło­wieka.

– An­glika? Niemca?

– Po­laka.

2.

Panna Eklund przy­mknęła oczy i wcią­gnęła w płuca wie­czorne po­wie­trze, wciąż prze­po­jone za­pa­chem łąk. Świersz­cze koń­czyły kon­cert, a pod sto­pami od­le­głego war­tow­nika chrzę­ścił żwir pod­jazdu, lecz poza tym do­okoła The Fry­the pa­no­wała błoga ci­sza.

Ugnia­ta­jąc w pal­cach pa­pie­rosa, raz jesz­cze prze­ana­li­zo­wała cały dzień i z za­do­wo­le­niem do­szła do wnio­sku, że nie za­po­mniała o ni­czym. Na­de­szła za­tem pora na pa­pie­rosa, na­grodę za dzień pe­łen cięż­kiej pracy.

Zwy­cza­jem wielu ko­biet uwa­ża­ją­cych się za nie­za­leżne, panna Eklund lu­biła pa­lić, a żoł­nie­rze z Sek­cji chęt­nie ją czę­sto­wali, li­cząc na to, że któ­ryś z nich wresz­cie zdoła przy­cią­gnąć jej uwagę na dłu­żej. Ta jed­nakże, cał­ko­wi­cie od­dana obo­wiąz­kom, dzię­ko­wała i po­spiesz­nie od­cho­dziła, za­wsty­dzona wła­snym ru­mień­cem.

Za­cią­gnęła się, a wzrok od­na­lazł okno ga­bi­netu Har­ring­tona, w któ­rym wciąż pa­liło się świa­tło. Na jej twa­rzy po­ja­wiła się tro­ska.

– Znów pra­cuje – szep­nęła. – Do­bry Boże, prze­cież ten czło­wiek się wy­koń­czy…

*

A Har­ring­ton pi­sał.

4 wrze­śnia 1939, The Fry­the

Stało się to, czego oba­wia­łem się naj­bar­dziej.

Wy­da­rze­nia ostat­nich trzech dni cał­ko­wi­cie wy­trą­ciły mnie z rów­no­wagi i wąt­pię, czy uda mi się dzi­siaj pre­cy­zyj­nie prze­lać my­śli na pa­pier. Sku­pię się może za­tem na kon­kre­tach. Pierw­szego wrze­śnia Niemcy za­ata­ko­wały Pol­skę, a wczo­raj, trze­ciego wrze­śnia, Fran­cja i Wielka Bry­ta­nia po­sta­no­wiły wy­wią­zać się ze swo­ich nie­szczę­snych zo­bo­wią­zań so­jusz­ni­czych i wy­po­wie­działy Hi­tle­rowi wojnę.

I tak oto po­nio­słem po­rażkę.

Moje wy­tę­żone, trwa­jące cztery lata po­szu­ki­wa­nia zo­stają prze­rwane w tym mo­men­cie i Bóg je­den wie, kiedy będę mógł je znów pod­jąć. Pla­cówka SIS w Ber­li­nie zo­stała za­mknięta już 24 sierp­nia, gra­nice za­mknięto, a ewa­ku­acja kon­su­la­tów i am­ba­sad z Nie­miec wła­śnie się koń­czy. Mimo po­zor­nych moż­li­wo­ści, ja­kie stwa­rza praca w wy­wia­dzie, nie mogę już li­czyć na lu­dzi, któ­rzy po­szu­ki­wali Tritza w moim imie­niu.

Te­raz ska­zany je­stem na bier­ność i nie po­tra­fię po pro­stu wy­ra­zić prze­peł­nia­ją­cej mnie wście­kło­ści.

Moją ostat­nią na­dzieją jest ma­jor, który od paru dni prze­bywa w War­sza­wie. Po­kła­dam wiele na­dziei w jego przed­się­bior­czo­ści, ale zdaję so­bie sprawę, że wy­wie­zie­nie czło­wieka Shel­leya z Pol­ski może oka­zać się po­nad jego siły. Mo­dlę się ze wszyst­kich sił o suk­ces.

Mój kosz­mar zaś nie po­ja­wił się przez ostatni ty­dzień. Oba­wiam się, czy to rów­nież nie sta­nowi ja­kie­goś prze­sła­nia. Czyżby sny o prze­klę­tej wy­pra­wie do Kra­iny Ognia ustały dla­tego, że utra­ci­łem moż­li­wość dal­szej walki?

Pióro Har­ring­tona śmi­gało po kar­tach gru­bego dzien­nika, po­zo­sta­wia­jąc nie­spo­kojne zyg­zaki zdań. Spa­ce­ru­jący po pa­ra­pe­cie Poe zer­kał z nie­chę­cią na świat ze­wnętrzny. Ogień trza­skał w ko­minku.

– Bo­isz się – po­wie­dział głos z ciem­nego kąta.

Poe obej­rzał się z za­in­te­re­so­wa­niem.

– Tak, boję się – od­parł Har­ring­ton, nie prze­sta­jąc pi­sać. – Ty też po­wi­nie­neś za­cząć się bać, bo na­gle spo­glą­damy klę­sce w oczy. Wszystko, co zbu­do­wa­łem: moja po­zy­cja, Sek­cja D, kon­takty w wy­wia­dzie, może lada chwila oka­zać się bez­u­ży­teczne.

– Ja nie umiem się bać. Mój strach umarł wraz z moim cia­łem.

– Ale tę­sk­nota za wła­dzą oraz po­tęgą po­zo­stały, jak ro­zu­miem? – Har­ring­ton odło­żył pióro. – I po­myśl te­raz, że zło­śliwy pech od­biera ci na­dzieję na speł­nie­nie ma­rzeń.

– Nie ist­nieje coś ta­kiego jak pech! – Głos z ciem­nego kąta za­śmiał się iro­nicz­nie. – Ist­nieje je­dy­nie prze­zna­cze­nie, śmier­tel­niku, ale samo to, że to­czymy tę roz­mowę, ozna­cza, iż nas to nie do­ty­czy.

– Obyś miał ra­cję – mruk­nął Har­ring­ton, za­my­ka­jąc dzien­nik.

Szczapy drewna w ko­minku strze­liły iskrami jakby na po­twier­dze­nie tych słów.

*

Szcze­lina mię­dzy pod­łogą a drzwiami ka­juty do­wódcy była ciemna i Woj­tek Śnie­żew­ski się za­wa­hał. Spoj­rzał na ze­ga­rek – do­cho­dziła do­piero siódma, a ko­man­dor Wil­czak nie miał w zwy­czaju wcze­śnie kłaść się spać. Z dru­giej strony, wie­ści z od­le­głej już Pol­ski wy­wró­ciły ich mały świat do góry no­gami i Woj­tek nie dzi­wił się już ni­czemu. Za­gryzł więc wargi i za­pu­kał do drzwi.

– Idę! – W moc­nym za­zwy­czaj gło­sie do­wódcy brzmiała ja­kaś obca, nie­znana mu nuta.

Z wnę­trza ka­juty do­biegł ru­mor prze­su­wa­nego krze­sła, po czym drzwi na­gle sta­nęły otwo­rem.

Śnie­żew­ski z ca­łej siły po­wstrzy­mał od­ruch cof­nię­cia się o krok. Do­wódca gwał­tow­nie wsparł się o fra­mugę, w ostat­niej chwili ustrze­ga­jąc się od wy­pad­nię­cia na ze­wnątrz. Jego włosy były zmierz­wione, twarz blada, a od­dech cuch­nął al­ko­ho­lem.

– Tak, po­rucz­niku? – spy­tał sar­do­nicz­nie, uno­sząc jedną brew.

– Mel­duję, że wraz z ma­tem Kop­niew­skim usu­nę­li­śmy awa­rię hy­drau­licz­nego pod­no­śnika gór­nej przed­niej wieży dzia­ło­wej.

Śnie­żew­ski spoj­rzał nad ra­mie­niem do­wódcy i uj­rzał pu­stą do po­łowy bu­telkę wódki. Jego wzrok na­tych­miast uciekł w bok.

– Wspa­niale, po­rucz­niku. – Do­wódca uśmiech­nął się kwa­śno. – Cie­szę się, że po… po­fa­ty­go­wał się pan oso­bi­ście, by mi to po­wie­dzieć.

– To ele­ment pro­ce­dury po­kła­do­wej, ko­man­do­rze. – Śnie­żew­ski błą­dził wzro­kiem po ścia­nach. – Uzna­łem, że…

– Za kilka dni ta cała pro­ce­dura bę­dzie nam tak sa… samo po­trzebna jak pań­skie działa! – Wil­czak par­sk­nął śmie­chem.

– Nie ro­zu­miem pana, ko­man­do­rze. – Śnie­żew­ski ze­sztyw­niał. Po­czuł rap­tem przy­pływ nie­zna­nego mu lęku.

– Nie? Na… na­prawdę pan ni­czego nie ro­zu­mie? Nie zo­rien­to­wał się pan jesz­cze, że nas wy­ki­wano? – Oczy Wil­czaka za­ja­śniały groź­nie. – Od czte­rech dni snu­jemy się od Le­ith do Ro­syth, An­glicy nam sa… sa­lu­tują, cy­wile na wy­ścigi wy­ra­żają współ… współ­czu­cie, a tam, w domu…

– Wczo­raj Wielka Bry­ta­nia i Fran­cja wy­po­wie­działy Niem­com wojnę, ko­man­do­rze – po­wie­dział su­cho Śnie­żew­ski. Ma­rzył o tym, by jak naj­szyb­ciej od­wró­cić się i odejść.

– Trzy dni im za­brało, su­kin­sy­nom, zo­rien­to­wa­nie się, że ich so­jusz­nik to­czy walkę na śmierć i ży­cie! – wy­sy­czał z wście­kło­ścią Wil­czak. – Trzy dni! Czy my wa­ha­li­by­śmy się choć go­dzinę, gdyby ktoś za­ata­ko­wał pie­przoną Fran­cję?

– Ko­man­do­rze, ja nie wiem, czy…

– Ja też tego nie wiem, po­rucz­niku. – Wil­czak za­śmiał się dziko. – A wie pan, gdzie te­raz są Niemcy z tym ich blitz­krie­giem? Słu­chał pan dziś ra­dia? Może We­hr­macht roz­go­ścił się już w Ka­li­szu?

Śnie­żew­ski przy­po­mniał so­bie, że do­wódca był ro­do­wi­tym ka­li­sza­ni­nem.

– Pa­nie ko­man­do­rze, wszy­scy ciężko to zno­simy – za­jąk­nął się. – Ja rów­nież tę­sk­nię za kra­jem, ale…

– Ja też – wy­beł­ko­tał Wil­czak. – I to jak bar­dzo. Pa­mięta pan na­szą roz­mowę z Sundu? O ży­ciu i śmierci? Po­my­li­łem się, cho­lera. Po­my­li­łem się. Już lep­sza śmierć niż… – za­ma­chał ręką, w do­my­śle za­pewne po­ka­zu­jąc brzegi an­giel­skie – …niż, psia­mać, coś ta­kiego.

– Chyba po­wi­nien się pan po­ło­żyć, ko­man­do­rze – po­wie­dział Woj­tek ze zde­cy­do­wa­niem, któ­rym za­sko­czył sam sie­bie, a po­tem we­pchnął do­wódcę do jego ka­juty. Spo­dzie­wał się, że Wil­czak go ode­pchnie i na niego na­krzy­czy, ale dał się prze­wró­cić na koję i nie pro­te­sto­wał, gdy Śnie­żew­ski wy­rzu­cił bu­telkę wódki. Po­tem uklęk­nął przy do­wódcy i za­czął ścią­gać mu buty.

– Na­sza flota, choć nie­duża, wier­nie strzeże portu bram! – pod­śpie­wy­wał Wil­czak.

– Niechże pan mi przy­naj­mniej śpie­wów oszczę­dzi. – Śnie­żew­ski uło­żył go na koi i przy­krył ko­cem. – Do­bra­noc.

Za­trza­snął z hu­kiem drzwi ka­juty ka­pi­tań­skiej i szyb­kim kro­kiem wy­szedł na po­kład, gdzie z ulgą ode­tchnął chłod­nym po­wie­trzem wie­czoru. Pod­szedł do re­lingu, po­zdro­wił po­grą­żo­nych w po­nu­rej roz­mo­wie wach­to­wych i zszedł po tra­pie na keję.

Da­leko nie uszedł. Za­trzy­mał się na skraju za­bu­do­wań por­to­wych, by jesz­cze raz zer­k­nąć na za­ciem­niony ba­sen por­towy. Świa­tło księ­życa uno­siło się na nie­ru­cho­mych, ole­istych wo­dach portu, ob­ra­mo­wu­jąc syl­wetki pol­skich okrę­tów wo­jen­nych. Ich szare po­sta­cie na poły skryte w ciem­no­ściach znów wy­dały mu się groź­nie ni­czym smoki.

Smu­kły, dra­pieżny na­wet w bez­ru­chu „Grom” przy­tu­lał się do ka­mien­nego na­brzeża szkoc­kiego portu Ro­syth, a do jego pra­wej burty cu­mo­wała „Bły­ska­wica”. Za nimi wi­dać było maszty i an­teny trze­ciego okrętu, „Bu­rzy”.

Trójka wy­gnań­ców.

Dy­wi­zjon pol­skich nisz­czy­cieli opu­ścił Oksy­wie trzy­dzie­stego sierp­nia, by w myśl umowy Kie­row­nic­twa Ma­ry­narki Wo­jen­nej z ad­mi­ra­li­cją bry­tyj­ską do­trzeć do Wiel­kiej Bry­ta­nii przed ewen­tu­al­nym wy­bu­chem wojny. Pierw­szego wrze­śnia, już wie­dząc o nie­miec­kim ataku na Pol­skę, dy­wi­zjon wszedł do za­toki Firth of Forth i za­ko­twi­czył na re­dzie portu edyn­bur­skiego.

W myśl przed­wo­jen­nych usta­leń pol­ski dy­wi­zjon miał przy­stą­pić do kon­wo­jo­wa­nia trans­por­tów z za­opa­trze­niem wo­jen­nym dla za­ata­ko­wa­nej Pol­ski. Przez dwa dłu­gie dni, wy­peł­nione co­raz to bar­dziej dra­ma­tycz­nymi ko­mu­ni­ka­tami z kraju, nie działo się nic, aż trze­ciego wrze­śnia gruch­nęła wia­do­mość, że Wielka Bry­ta­nia i Fran­cja wy­po­wie­działy Niem­com wojnę. Wśród za­łóg dy­wi­zjonu za­pa­no­wała eu­fo­ria. Ocze­ki­wano na­tych­mia­sto­wego wy­ru­sze­nia na mo­rze, ry­chłych bi­tew z Krieg­sma­rine i kon­wo­jów do Gdyni. Dziś oka­zało się jed­nak, że le­piej po­stą­pili ci, któ­rzy po­skro­mili en­tu­zjazm.

Okręty wcale nie wy­ru­szyły z rana na mo­rze. Do­wódcy za­miast tego w ga­lo­wych mun­du­rach ze­szli na ląd, by wziąć udział w ofi­cjal­nym spo­tka­niu z pierw­szym lor­dem ad­mi­ra­li­cji. Ko­man­dor Wil­czak po­wró­cił na po­kład do­piero po po­łu­dniu, z bladą, drga­jącą z wście­kło­ści twa­rzą. Ofi­ce­rom „Gromu” rzu­cił krótko, że ad­mi­ra­li­cja nie wy­zna­czyła jesz­cze za­dań dla pol­skich okrę­tów i nie wia­domo, kiedy to na­stąpi, a na ra­zie prze­ka­zuje za­ło­gom gra­tu­la­cje i słowa otu­chy.

Na do­miar złego ra­dio po­dało wia­do­mość o za­to­pie­niu „Wi­chru”, czwar­tego nisz­czy­ciela z ich dy­wi­zjonu, który zo­stał na straży Bał­tyku.

Za­miast z Niem­cami, ma­ry­na­rze zma­gali się więc z roz­pa­czą i bez­sil­no­ścią. Mesy i ku­bryki wy­peł­niał szept przy­ci­szo­nych, ner­wo­wych roz­mów. Lu­dzie po­ka­zy­wali so­bie zdję­cia żon, dzieci i na­rze­czo­nych, opo­wia­dali o ro­dzin­nych miej­sco­wo­ściach i po­cie­szali się na­dzieją ry­chłego po­wrotu. Nie­któ­rzy pła­kali, wcale nie wsty­dząc się łez.

Woj­tek był jed­nym z tych nie­licz­nych, któ­rzy nie po­zo­sta­wili za sobą ni­kogo. Jego oj­ciec nie żył, matka ode­szła z ich ży­cia tak dawno, że zgoła nie pa­mię­tał jej twa­rzy, a dziew­czyny ni­gdy dla sie­bie nie zna­lazł. Mimo tego rów­nież miał ochotę na łzy.

Za­da­nie ich, ka­dry ofi­cer­skiej, było dwa­kroć trud­niej­sze. Nie dość, że zma­gali się z wła­snymi lę­kami, mu­sieli prze­cież wspie­rać na du­chu udrę­czo­nych pod­wład­nych. Na szczę­ście do­wódca dy­wi­zjonu, ko­man­dor po­rucz­nik Ro­man Stan­kie­wicz, do­sko­nale wie­dział, że naj­lep­szym le­kar­stwem na roz­pacz oraz zwąt­pie­nie jest wy­si­łek fi­zyczny, i na­ka­zał pod­ję­cie prac po­rząd­kowo-kon­ser­wa­cyj­nych na wszyst­kich jed­nost­kach. Śnie­żew­ski po­chwa­lał w du­chu roz­kaz – po­chło­nięci obo­wiąz­kami że­gla­rze nie mieli czasu na smętne roz­wa­ża­nia, a poza tym okręty rze­czy­wi­ście na­le­żało przy­go­to­wać do nad­cho­dzą­cych rej­sów.

– Halt! Iden­tify your­self!

Aż pod­sko­czył, sły­sząc gło­śny okrzyk z sil­nym szkoc­kim ak­cen­tem.

– Lieu­te­nant Woj­ciech Śnie­żew­ski, the Po­lish Navy – od­po­wie­dział, pró­bu­jąc uspo­koić szybko bi­jące serce, i od­wró­cił się, by po­dać prze­pustkę.

Ogo­rzały, przy­gar­biony sta­ru­szek w mun­du­rze straży por­to­wej przyj­rzał mu się po­dejrz­li­wie, po czym w świe­tle la­tarki zba­dał wrę­czony mu do­ku­ment. Śnie­żew­ski wi­dział, jak marsz­czy brwi, pró­bu­jąc od­czy­tać pol­skie słowa.

– It’s all Po­lish, I’m afraid. – Woj­tek się uśmiech­nął.

– Aye. – Po­marsz­czoną twarz straż­nika roz­ja­śnił sze­roki uśmiech. – W ra­diu ga­da­jom, że­ście się Hi­tle­rowi po­sta­wili! Hehe, do­brze mu tak, wy­mocz­kowi. Za­wsze żem żonce po­wta­rzoł, że to su­czy syn, ten cały Hi­tler. Good ni­ght!

– Good ni­ght.

Sta­ru­szek wy­mru­czał jesz­cze kilka słów i ru­szył w stronę na­brzeża. Pod­po­rucz­nik pa­trzył za nim przez chwilę, lecz wtedy znów sta­nął mu przed oczami pi­jany do­wódca okrętu.

Śnie­żew­ski uznał, że sam ma ochotę się upić.

*

Knajpa, w któ­rej prze­sia­dy­wali Po­lacy, na­zy­wała się Gun­ner i była tra­dy­cyj­nym miej­scem spo­tkań za­łóg okrę­tów wo­jen­nych na prze­pu­stce, a więc go­spo­darz za­dbał o od­po­wiedni wy­strój. Na ścia­nach wi­siały opra­wione zdję­cia pan­cer­ni­ków Royal Navy, mapy mor­skie oraz koła ste­rowe ża­glow­ców, a nad ba­rem lśnił mo­siądz praw­dzi­wego dzwonu okrę­to­wego. W dusz­nym po­wie­trzu uno­siły się kłęby dymu z pa­pie­ro­sów. Śnie­żew­ski już od progu za­uwa­żył, że tego wie­czoru nikt w Gun­ne­rze nie jadł. Lu­dzie po­pi­jali piwo i roz­ma­wiali z oży­wie­niem, choć bez we­so­ło­ści, a go­spo­darz, za­ró­żo­wiony na twa­rzy gru­bas, prze­ci­skał się wśród sto­łów z no­wymi na­rę­czami ku­fli.

Śnie­żew­ski nie prze­pa­dał za za­tło­czo­nymi knaj­pami, dla­tego zgar­nął piwo przy ba­rze i od razu po­śpie­szył ku sto­łowi zaj­mo­wa­nemu przez młod­szych ofi­ce­rów na prze­pu­stce.

– Cześć, chło­paki – po­wie­dział, sia­da­jąc na je­dy­nym wol­nym krze­śle.

– Uff, do­brze, że je­steś, Śnie­żek! – po­wi­tał go gło­śno po­rucz­nik To­mek Bil­ski, ofi­cer na­wi­ga­cyjny na „Bu­rzy”. – Z tymi cho­ler­nymi Szko­tami ni w ząb do­ga­dać się nie idzie. Pyta się, który ko­niak? Ja mu mó­wię: „ten”! A ta cho­lera roz­sta­wia dzie­sięć kie­lisz­ków!

Nikt się nie za­śmiał z dow­cipu.

– Są ja­kieś nowe wie­ści? – spy­tał Sta­szek Łęk, jego ko­lega i ofi­cer na­wi­ga­cyjny z „Groma”, z któ­rego skłon­no­ści do cho­roby mor­skiej na­bi­jali się jesz­cze w Szkole Mor­skiej.

– Nie, nic nie sły­sza­łem – od­parł Śnie­żew­ski. – By­łem za­jęty przy tym prze­klę­tym pod­no­śniku hy­drau­licz­nym je­dynki. Trzeba było to dzia­do­stwo jesz­cze na Helu wy­mie­nić.

– Hel da­leko, Woj­tek. – Łęk po­krę­cił głową. – Cho­ler­nie da­leko.

– Za „Wi­cher”, chło­paki! – Bil­ski uniósł szklankę i wszy­scy speł­nili naj­smut­niej­szy z ma­ry­nar­skich to­a­stów.

– Psia mać, co my tu ro­bimy? – Kry­stek Woj­dyłło, drugi ar­ty­le­ryj­ski na „Bu­rzy”, otarł nie­po­słuszną łzę. – My­śli­cie, że dali ja­koś radę? No, nasi z „Wi­chru”?

– „Wi­cher” to do­bry okręt, Kry­stek! – huk­nął po­rucz­nik Ma­rian Sę­dzioła, ofi­cer broni pod­wod­nej z „Bły­ska­wicy”. – Na pewno za­rą­bali tyle szko­pów, że do końca wojny ich nie do­go­ni­cie na tej dzia­dow­skiej „Bu­rzy”!

Wo­kół stołu huk­nął gromki śmiech.

– Szkoda, że nie przy­sze­dłeś wcze­śniej, Woj­tek. – Bil­ski za­pa­lił pa­pie­rosa. – Były tu chło­paki z Royal Navy z HMS „Ma­ori”. By­czy, bry­tol­ski de­stro­jer. Każ­demu po­sta­wili po szkla­nicy whi­sky z lo­dem i nic tylko kle­pali nas po ple­cach i „gu­dlak, gu­dlak” ga­dali!

– Jak Sta­siu zo­ba­czył, że Bry­tole whi­sky sta­wiają, to trzy razy pod­szedł się przed­sta­wić! – Sę­dzioła par­sk­nął śmie­chem i klep­nął Łęka w ra­mię. – Po­zna­niak z dziada pra­dziada, taka jego mać!

– Oj, Sta­chu, ciężko bę­dzie po­zna­nia­kowi mię­dzy Szko­tami! – Woj­tek wy­buch­nął śmie­chem.

Go­spo­darz po­sta­wił przed nim ku­fel z pi­wem.

– Chło­paki, rany Ju­lek, zejdź­cie już ze mnie! – Łęk za­ru­mie­nił się aż po ko­niuszki uszu. – Nie pod­sze­dłem trzy razy, tylko dwa, a to tylko dla­tego, że nie po­zna­łem tego wy­so­kiego! A Ma­ryś to…

Resztę słów na­wi­ga­tora prze­rwał chó­ralny śmiech.

– Daj­cie mu spo­kój i po­pa­trz­cie na sie­bie! – za­wo­łał Woj­tek, pró­bu­jąc za­cho­wać po­wagę. – Pa­mię­ta­cie, jak Kry­stek po­znał Wan­dzię? Z pu­stymi kie­sze­niami na randki bie­gał, a w ka­wiarni to ona pła­ciła!

– Przed­staw nas kie­dyś swo­jej dziew­czy­nie! – od­ciął się Kry­stek. – Bo już się ja­koś do­cze­kać nie mo­żemy!

Śnie­żew­ski uśmiech­nął się z przy­mu­sem. Nie lu­bił, jak mu ko­le­dzy wy­po­mi­nali brak za­in­te­re­so­wa­nia spód­nicz­kami, ale wie­dział, że mieli ra­cję. W li­ceum uma­wiał się co prawda z ko­le­żan­kami, ale ro­bił to bez więk­szego prze­ko­na­nia, ra­czej pod na­ci­skiem oto­cze­nia, i szybko tra­cił za­pał do flir­to­wa­nia. Pod­czas stu­diów w Szkole Mor­skiej jego sa­mot­ni­cza na­tura w pełni do­szła do głosu.

Mimo tego po­sta­no­wił się od­ciąć Kryst­kowi i już otwie­rał usta, gdy na­gle ogar­nęło go uczu­cie dusz­no­ści. Miał wra­że­nie, że po­tężne dło­nie obej­mują jego szyję i za­ci­skają się na niej z ca­łej siły. Twarz po­kryła się po­tem, szarp­nął za golf, ale bez­sku­tecz­nie. Nie czuł ulgi, wręcz prze­ciw­nie: świat roz­ma­zy­wał się, kształty sta­wały się wy­pa­czone, a głosy się od­da­lały. Tra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią.

– Woj­tek? – Skądś do­biegł nie­spo­kojny głos Tomka Bil­skiego. Ko­lejne słowa prze­rwał trzask wy­pusz­czo­nego z dłoni ku­fla.

Znowu był w ka­ju­cie ka­pi­tań­skiej, ścią­gał buty Wil­czaka, słu­chał jego bre­dze­nia…

– Stary… – wy­chry­piał.

– Co? – za­py­tał go chór prze­stra­szo­nych, ob­cych gło­sów z wiel­kiej od­dali. – Jaki stary? Stary?

– Ko­man­dor Wil­czak… – wy­krztu­sił Śnie­żew­ski, osu­wa­jąc się na zie­mię. – Nie żyje…

*

Nad por­tem wo­jen­nym Ro­syth z wolna wsta­wał świt, lepki i wil­gotny. Mewy i ry­bi­twy ze­rwały się z wrza­skiem ze szta­gów i an­ten „Gromu”, gdy o po­kład za­ło­mo­tały cięż­kie buty żan­dar­mów.

Pod­po­rucz­nik Śnie­żew­ski ci­snął nie­do­pa­łek do wody i uniósł łok­cie ze­sztyw­niałe od opie­ra­nia się o twardy re­ling ru­fowy. Ob­ró­cił się obo­jęt­nie ku nad­cho­dzą­cym.

Przed oczami miał ob­raz ka­pi­tań­skiej ka­juty i obrzmiałą twarz ko­man­dora pod­po­rucz­nika Eu­ge­niu­sza Wil­czaka. Pa­trzył na wy­wa­lony ję­zyk i linkę, mocno wrzy­na­jącą się w na­puch­niętą szyję. Wie­dział, że ten ob­raz nie opu­ści go do końca ży­cia, ale nie to go mar­twiło.

– Po­rucz­niku? – ode­zwał się to­wa­rzy­szący żan­dar­mom po­rucz­nik Sła­wo­mir Dziel­ski, pierw­szy ofi­cer ar­ty­le­rii i za­stępca do­wódcy okrętu, rów­nie blady z nie­wy­spa­nia. – Jest pan za­trzy­many ce­lem zło­że­nia wy­ja­śnień w spra­wie śmierci ko­man­dora pod­po­rucz­nika Eu­ge­niu­sza Wil­czaka. Je­stem zmu­szony pro­sić pana o nie­sta­wia­nie oporu przy aresz­to­wa­niu. – Za­wa­hał się przy tych sło­wach. – Przy­kro mi, Woj­tek – do­dał szep­tem.

3.

7 wrze­śnia 1939, Lon­dyn

Nie wiem, która jest go­dzina, ale boję się spoj­rzeć na ze­ga­rek.

Wie­dzia­łem, że wy­jazd do Lon­dynu bę­dzie złym po­my­słem. Zdaje się, że dok­tor Mac­Craig ma tro­chę ra­cji i zmiana miej­sca po­bytu, diety i oto­cze­nia w isto­cie nie­ko­rzyst­nie wpływa na moje sa­mo­po­czu­cie, tym bar­dziej że czas spę­dzam tu na bez­ce­lo­wych ob­ra­dach Jo­int In­tel­li­gence Sub-Com­mit­tee. Ba­nia­luki, któ­rych zmu­szony je­stem tam wy­słuchi­wać, wy­wo­łują ataki nie­wy­sło­wio­nej wście­kło­ści, któ­rych nie ga­szą ani gin, ani whi­sky.

Co gor­sza, ów prze­klęty kosz­mar wła­śnie po­wró­cił i za­kli­nam się na wszel­kie świę­to­ści, że ni­gdy nie był tak prze­ra­ża­jąco re­ali­styczny. Na­wet te­raz, gdy sie­dzę i pi­szę, czuję pie­cze­nie na ko­la­nach i łok­ciach, które ra­ni­łem pod­czas snu. Aż trudno uwie­rzyć, że nie ma na nich na­wet za­dra­śnię­cia.

Nie to jed­nak było naj­po­twor­niej­sze. Twarz mo­jego ad­wer­sa­rza, na se­kundę nim znów na­ci­snął spust, za­mie­niła się w ma­skę po­twora, a z lufy jego pi­sto­letu strze­liła struga ognia po­dobna tym, które spły­wały po zbo­czach wul­kanu. Krzy­czał przy tym coś, czego nie­stety nie zro­zu­mia­łem, bo świat wo­kół mnie wy­bu­chał, ską­pany w la­wie.

Do­bry Boże, cią­gle drżę. Na­dal czuję ów strasz­liwy ból! Prze­kli­nam cię, Mi­cha­elu Trit­zie!

Za­le­d­wie kilka dni temu są­dzi­łem, że sny mnie opu­ściły, bo wy­pa­dłem z gry i Tritz po­ko­nał mnie osta­tecz­nie. Dla­czego więc po­wró­ciły? Czyż­bym mimo wszystko miał jesz­cze szansę od­na­leźć Niemca i od­kryć spo­sób na wy­dar­cie jego ta­jem­nic?

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam na wie­ści od ma­jora Gub­binsa.

*

Huk był ogłu­sza­jący i Gub­bins za­to­czył się do tyłu, aż ude­rzył ple­cami o ścianę ka­mie­nicy. W oka­mgnie­niu po­wie­trze wy­peł­niły kłęby pyłu i ma­jor zgiął się wpół, kasz­ląc.

Mi­nęła długa chwila, nim rę­ka­wem ma­ry­narki prze­tarł za­łza­wione oczy, by spoj­rzeć w górę. Wciąż ogłu­szony wy­bu­chem śle­dził ciemny kształt bom­bowca nur­ku­ją­cego Ju-87 Stuka, który w nie­re­al­nej ci­szy wzno­sił się nad ulicą.

Grunt znów za­drżał, a w po­bliżu za­wa­liła się ko­lejna ka­mie­nica. Gub­bins na­gle od­zy­skał słuch. Prze­raź­liwe od­głosy bom­bar­do­wa­nia – ję­kliwa sy­rena dru­giego sztu­kasa, grze­chot ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i huk bomb – wdarły się gwał­tow­nie do jego umy­słu. Tuż nie­opo­dal ja­kaś ko­bieta za­no­siła się hi­ste­rycz­nym pła­czem, gdzieś da­lej biły w niebo osa­mot­nione pol­skie bo­forsy.

„Tak wy­gląda pie­kło – po­my­ślał Gub­bins, pró­bu­jąc wstać. – Mu­sia­łem na­grze­szyć jak ja­sna cho­lera…”

Za­kasz­lał po raz ostatni i ro­zej­rzał się nie­pew­nie. Bom­bar­do­wa­nie ar­ty­le­ryj­skie war­szaw­skiego Śród­mie­ścia trwało już od wczo­raj, lecz te­raz do­łą­czyła do niego Luft­waffe, do tej pory kon­cen­tru­jąca na­loty na dziel­ni­cach fa­brycz­nych i li­niach ko­le­jo­wych. Ściany do­mów były po­zna­czone dziu­rami po ku­lach z broni ma­szy­no­wej, ulice za­ście­lone szcząt­kami gruzu, a wi­tryny skle­powe ziały oczo­do­łami wy­bi­tych szyb. Lu­dzie, któ­rzy nie zna­leźli w porę schro­nie­nia w piw­ni­cach, te­raz ku­lili się pod ścia­nami, z grozą wpa­tru­jąc się w od­da­la­jące się nie­miec­kie sa­mo­loty.

Prze­cznicę da­lej do­pa­lała się cię­ża­rówka, z któ­rej Gub­bins wy­sko­czył nie­całą mi­nutę temu.

„Dwa sa­mo­loty, a tyle znisz­cze­nia” – po­my­ślał z prze­ra­że­niem. Po­trzą­snął głową, ze­brał siły i ru­szył bie­giem w kie­runku am­ba­sady. Lub tego, co z niej zo­stało.

Zie­mia wciąż drżała od od­le­głych eks­plo­zji. Gub­bins mi­nął grupę lu­dzi pró­bu­ją­cych uwol­nić star­szego męż­czy­znę spod ru­mo­wi­ska ściany domu. Po za­sła­nym okru­chami szkła chod­niku pę­dził cy­kli­sta z ple­ca­kiem peł­nym bia­łych strzę­pów nie­równo po­cię­tych na ban­daże. Dwóch męż­czyzn ukła­dało na no­szach wą­tłego chłopca o twa­rzy za­la­nej krwią, a trzeci trzy­mał w ra­mio­nach roz­pa­cza­jącą ko­bietę.

Po­środku ulicy stał tram­waj, pu­sty, brudny od gruzu, z wy­bi­tymi szy­bami. Na schod­kach le­żała torba kon­duk­tora z roz­sy­pa­nym bi­lo­nem, któ­rego nikt nie zbie­rał.

Gub­bins biegł przed sie­bie, pró­bu­jąc igno­ro­wać grozę chwili.

Bom­bar­do­wa­nie oszczę­dziło bu­dy­nek am­ba­sady, ale serce Gub­binsa ści­snęło się z żalu na jego wi­dok. Dzier­ża­wiony bry­tyj­skiemu rzą­dowi biały pa­ła­cyk wy­glą­dał bo­wiem na wy­marły. Oko­lony drze­wami plac przed wej­ściem był pu­sty, okna szczel­nie za­sta­wione wor­kami z pia­skiem, a nad da­chem uno­siły się snopy dy­mów z nie­od­le­głych po­ża­rów. Na­wet flaga Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa, za­miast dum­nie ło­po­tać na wie­trze, owi­nęła się wo­kół masztu jakby za­wsty­dzona.

Gub­bins pchnął furtkę i prze­biegł przez pla­cyk.

– Not a sin­gle one! – usły­szał na­raz zna­jomy głos i się za­trzy­mał. Ka­pi­tan Da­vies, pulchny, ły­sie­jący ofi­cer pułku Co­ur­tlaulds stał w cy­wil­nym ubra­niu mię­dzy drze­wami i przy­glą­dał się przez lor­netkę od­la­tu­ją­cym sa­mo­lo­tom. – Not a sin­gle one – po­wtó­rzył z dez­apro­batą i od­jął lor­netkę od oczu. – Nie tra­fili ani jed­nego.

– O czym pan mówi, Da­vies? – wy­mam­ro­tał oszo­ło­miony Gub­bins.

– Nie tra­fili ani jed­nego z tych na­zi­stow­skich su­kin­sy­nów. – Da­vies wy­dął wargi i z flegmą scho­wał lor­netkę do kie­szeni twe­edo­wej ma­ry­narki. – Ci nie­szczę­śni Po­lacy nie mają po­ję­cia o ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej! Zresztą, zwa­żyw­szy na ich po­stępy w obro­nie wła­snego kraju, na­leży stwier­dzić, że o ni­czym nie mają po­ję­cia!

– Do­brał pan so­bie świetny mo­ment na wy­gła­sza­nie ko­men­ta­rzy, ka­pi­ta­nie! – wark­nął chra­pli­wie Gub­bins, pró­bu­jąc od­sap­nąć po biegu.

Gar­dło miał wy­schnięte, wargi spę­kane, a mię­dzy zę­bami zgrzy­tał pył.

– Mo­ment do­bry jak każdy inny, Gub­bins. – Ka­pi­tan wzru­szył ra­mio­nami. – A pan? Coś się pan tak prze­jął?

– Niech się pan przej­dzie po ulicy, Da­vies, bę­dzie pan wie­dział. Po tym, co dziś zo­ba­czy­łem, po­zo­staje mi się mo­dlić, by nie­miec­kie bomby oszczę­dziły Lon­dyn!

– Niemcy bom­bar­du­jący Lon­dyn? – Da­vies kpiąco uniósł brwi. – No, ale te­raz to głup­stwo pan pal­nął. Do­prawdy…

– Gdzie Shel­ley? – Gub­bins tra­cił cier­pli­wość.

– Nie wi­dzia­łem go dzi­siaj. Przy­go­to­wa­niami do ewa­ku­acji kie­ruje Hand­scombe.

– Blo­ody hell! – za­klął Gub­bins.

Wbiegł do holu pa­ła­cyku, ci­chego i wy­lud­nio­nego. Gdzieś na pra­wym skrzy­dle uchy­liły się drzwi i wyj­rzał zza nich prze­stra­szony męż­czy­zna.

– Ma­jo­rze Hand­scombe! – za­wo­łał Gub­bins, a jego głos po­niósł się echem we wnę­trzu bu­dynku. – Ma­jo­rze?!

– Niech pan tak nie krzy­czy, Gub­bins. – Szedł ku niemu sam ma­jor, wy­soki, szpa­ko­waty męż­czy­zna, wspie­ra­jący się na la­sce. Jego ubra­nie wo­niało dy­mem. – Te­raz tym miej­scem rzą­dzą du­chy. Nie chce pan chyba ich zbu­dzić, co?

– Nie pora na żarty, Hand­scombe! – wark­nął Gub­bins. – Co tu się dzieje?

– Wczo­raj rano sir Ken­nard, nasz drogi am­ba­sa­dor, roz­pu­ścił miej­scowy per­so­nel po­moc­ni­czy, wszyst­kich kan­ce­li­stów, se­kre­tarki i księ­go­wych – po­wie­dział Hand­scombe. – W am­ba­sa­dzie nie ma ni­kogo poza kil­koma człon­kami kor­pusu dy­plo­ma­tycz­nego na wy­pa­dek sy­tu­acji awa­ryj­nych, a reszta jest w do­mach i szy­kuje się do ewa­ku­acji. Wła­śnie pa­limy do­ku­menty w ko­tłowni.

– Do cho­lery, by­łem pe­wien… – Za­sko­czony Gub­bins po­krę­cił głową.

– To panu za­zdrosz­czę, Gub­bins – prze­rwał mu Hand­scombe. – Bo ja nie je­stem już ni­czego pe­wien w tym kraju. Mi­lion żoł­nie­rzy, cztery ty­siące dział, a Niemcy pę­dzą ich przed sobą jak stado ba­ra­nów. Wczo­raj na­wiał ich rząd i do­wódz­two na­czelne, a dziś rano do­szło do pierw­szej po­tyczki na przed­polu War­szawy, nie sły­szał pan? Na co więc mamy cze­kać?

– W gło­wie się to nie mie­ści. – Gub­bins wes­tchnął. – Gdzie jest puł­kow­nik Shel­ley? Mu­szę z nim pil­nie po­roz­ma­wiać! Wła­śnie w spra­wie owej po­tyczki na przed­polu War­szawy.

– Niech pan da Shel­ley­owi spo­kój. – Hand­scombe wy­cią­gnął pier­siówkę z kie­szeni ma­ry­narki i wziął tę­giego łyka, a po­tem po­czę­sto­wał roz­mówcę. – Nie ma go dzi­siaj w am­ba­sa­dzie.

– Gdzie go znajdę? – Gub­bins po­cią­gnął z flaszki, skrzy­wił się i od­dał ją Hand­scombe’owi.

– Daj mu pan spo­kój, Gub­bins. – Hand­scombe prze­tarł zmę­czone oczy. – Jego pol­ska żona zgi­nęła dziś rano pod­czas na­lotu. Niech Bóg bło­go­sławi ten nie­szczę­sny na­ród. Na szczę­ście znam pań­skie wy­tyczne. Dziś rano przy­szła za­szy­fro­wana de­pe­sza z Lon­dynu: „»Prze­pro­wadzkę« wy­ko­nać na­tych­miast”. Po­wo­dze­nia, ma­jo­rze.

Nim za­sko­czony Gub­bins zdo­łał co­kol­wiek po­wie­dzieć, ma­jor Hand­scombe od­wró­cił się i ru­szył wy­mar­łym ko­ry­ta­rzem w stronę zej­ścia do ko­tłowni. Za­pach spa­le­ni­zny w po­wie­trzu był co­raz wy­raź­niej­szy.

Gdzieś w cen­trum po­now­nie za­wyły sy­reny alarmu prze­ciw­lot­ni­czego. Gub­bins wes­tchnął i po­now­nie wy­szedł na ulicę.

*

Co­lin Gub­bins jak do­tąd wi­dział Za­łu­skiego dwa razy.

Po raz pierw­szy spo­tkali się wcze­snym la­tem 1939 roku na ofi­cjal­nym przy­ję­ciu w am­ba­sa­dzie bry­tyj­skiej w War­sza­wie, pod­ów­czas miej­scu peł­nym ele­gan­cji i po­wagi. Na twa­rzach za­pro­szo­nych pol­skich dy­plo­ma­tów wid­niało jed­nak ma­sko­wane kur­tu­azją na­pię­cie i na ich tle hra­bia Alek­san­der Za­łu­ski wy­glą­dał jak lekko znu­dzony sztuką kry­tyk te­atralny, który pali pa­pie­rosa pod­czas an­traktu.

Ma­jor Co­lin Gub­bins do­sko­nale znał się na lu­dziach. Do­świad­cze­nie wo­jenne zdo­by­wał w Ir­lan­dii, gdzie wal­czył z bo­jów­kami Ir­landz­kiej Ar­mii Re­pu­bli­kań­skiej. Była to brudna wojna, to­czona na wsiach, przed­mie­ściach i w dziel­ni­cach bie­doty, gdzie wia­ry­godny ra­port o miej­scu po­bytu grupy dy­wer­san­tów był cen­niej­szy od stu ka­ra­bi­nów. Ofi­cer po­zba­wiony in­tu­icji czy nie­zna­jący się na lu­dziach czę­sto koń­czył swą ka­rierę w ciem­nym za­ułku z no­żem wbi­tym pod że­bro. To wła­śnie wtedy Gub­bins od­krył w so­bie nie­zwy­kły zmysł do czy­ta­nia w ludz­kich ser­cach i du­szach. Bez trudu wy­kry­wał kłam­stwa w gło­sie na­wet naj­bar­dziej do­świad­czo­nych łga­rzy, a wy­star­czał mu rzut oka na twarz ob­cej osoby, by mógł traf­nie oce­nić jej in­te­lekt, uspo­so­bie­nie, a na­wet in­ten­cje.

Gdy spoj­rzał na ob­li­cze Za­łu­skiego, od razu zro­zu­miał, że ma do czy­nie­nia z czło­wie­kiem wiel­kiego for­matu. Pol­ski hra­bia stał pro­sto, non­sza­lancko pa­ląc pa­pie­rosa i przy­gła­dza­jąc kciu­kiem bujne wą­si­ska. Wy­glą­dał na około czter­dzie­ści lat, lecz krótko przy­cięte włosy przy­pró­szyła już si­wi­zna. W sza­rych oczach Za­łu­skiego, oko­lo­nych sia­teczką pierw­szych zmarsz­czek, Gub­bins od­krył bły­sko­tli­wość za­bar­wioną odro­biną cy­ni­zmu. Nie zdzi­wił się też wcale, gdy Po­lak ode­zwał się do niego naj­czyst­szą, oks­fordzką an­gielsz­czy­zną.

Nie mógł so­bie przy­po­mnieć, o czym roz­ma­wiali pod­czas przy­ję­cia w am­ba­sa­dzie, lecz co do joty pa­mię­tał roz­mowę, która od­była się w re­stau­ra­cji ho­telu Sa­voy dwa dni póź­niej. Trwał cie­pły letni wie­czór i na­pię­cie na uli­cach mia­sta było jesz­cze bar­dziej wy­czu­walne: ludzie za­trzy­my­wali ga­ze­cia­rzy roz­no­szą­cych „Ku­rier War­szaw­ski” i łap­czy­wie po­chła­niali wia­do­mo­ści z pierw­szych stron, szu­kając na­dziei na unik­nię­cie wojny, a na prze­jeż­dża­ją­cych uli­cami uła­nów pa­trzono z mie­sza­niną nie­po­koju i dumy.

Za­łu­ski jed­nakże wy­da­wał się rów­nie spo­kojny jak wcze­śniej na przy­ję­ciu. Spo­koj­nie pa­lił pa­pie­rosa, wo­dząc oczami od Shel­leya do Gub­binsa, i bez­na­mięt­nie opo­wia­dał im o naj­więk­szej ta­jem­nicy pol­skiego wy­wiadu.

O suk­ce­sie ope­ra­cji „Schwe­ibe”.

Jego słowa zro­biły na Gub­bin­sie wiel­kie wra­że­nie, a la­ko­niczny do bólu Shel­ley stwier­dził na­wet, że po tym, co usły­szeli, roz­gry­zie­nie kodu Enigmy to fraszka.

„Po­lacy zro­bili Niem­ców na szaro – przy­po­mniał so­bie ma­jor, gdy klu­czył po uli­cach. – Po­znali ku­lisy wro­giego ataku na oj­czy­znę już przed dwoma mie­sią­cami! Dla­czego Shel­ley nie wy­cią­gnął tego ca­łego Za­łu­skiego wcze­śniej? Dla­czego za­jął się tym Har­ring­ton, który co prawda od­po­wiada za Sek­cję D i ma kon­takty w wy­wia­dzie, ale prze­cież nie stoi na czele SIS? Po­rą­bane to wszystko, po­rą­bane! Mu­szę zna­leźć tego czło­wieka! Mu­szę!”

An­glik w ostat­niej chwili usko­czył przed roz­pę­dzo­nym wo­zem stra­żac­kim. Gdzieś wy­bu­chały bomby lot­ni­cze, wy­soko na nie­bie mru­czały sztu­kasy po­wra­ca­jące z bom­bar­do­wań.

– Tylko jak ja go, kurwa, znajdę w tym pie­kle?! – wrza­snął, po­tknąw­szy się o prze­wró­coną la­tar­nię uliczną.

Bie­gał i szu­kał. Stłu­czone ko­lano pie­kło nie­zno­śnie, a po­draż­nione dy­mem i py­łem oczy łza­wiły. Dziel­nica, w któ­rej miesz­kał Za­łu­ski, pa­dła ofiarą bom­bar­do­wa­nia nie­miec­kiej ar­ty­le­rii i po­kasz­lu­jący Gub­bins zna­lazł się w la­bi­ryn­cie sza­rych ulic, wzdłuż któ­rych cią­gnęły się dy­miące, czę­ściowo znisz­czone ka­mie­nice. Z każdą chwilą tra­cił na­dzieję. Shel­ley prze­ka­zał mu ad­res Za­łu­skiego, ale Gub­bins nie umiał go wy­mó­wić. Na­wet od­czy­ta­nie na­zwy ulicy z ta­bliczki spra­wiało mu pewną trud­ność. Za­trzy­my­wani Po­lacy igno­ro­wali go lub ob­rzu­cali prze­stra­szo­nymi spoj­rze­niami.

Po­zo­stało mu je­dy­nie zdać się na łut szczę­ścia. Bie­gał za­tem wśród tłu­mów oszo­ło­mio­nych lu­dzi, szu­kał, pa­trzył, pró­bo­wał py­tać. Wy­si­łek przy­tę­pił jego zmy­sły, a wpa­try­wa­nie się w brudne, zroz­pa­czone twa­rze znie­czu­liło go na nie­szczę­ście.

Nie­spo­dzie­wa­nie ktoś szarp­nął go za ra­mię i ofuk­nął gło­śno, po pol­sku. Oszo­ło­miony Gub­bins od­wró­cił się i uj­rzał zna­jomą, przy­bru­dzoną py­łem twarz z su­mia­stymi wą­sami. Za­sko­cze­nie ode­brało mu mowę.

Za­łu­ski na­chy­lił się i jesz­cze raz wark­nął po pol­sku.

– I don’t speak Po­lish, I’m afraid… – wy­mam­ro­tał Gub­bins.

– Ach, to pan, pa­nie Gub­bins! – Za­łu­ski uniósł głowę. – Dość nie­przy­jemne oko­licz­no­ści, przy­zna pan sam. Bądź pan na tyle uprzejmy i chwyć się za te no­sze.

– Pa­nie Za­łu­ski, szu­ka­łem pana, bo…

– Weź pan te cho­lerne no­sze! – ryk­nął Po­lak. – Za­raz tu chło­paka stra­tują!

Te­raz do­piero Gub­bins za­uwa­żył, że Za­łu­ski na­chyla się nad za­im­pro­wi­zo­wa­nymi no­szami, na któ­rych spo­czywa młody czło­wiek, na oko naj­wy­żej dwu­dzie­sto­letni. Za­kryta ple­dem klatka pier­siowa po­ru­szała się szybko, a na brud­nej od pyłu twa­rzy kro­plił się pot.

Po­słusz­nie ujął za drągi i ru­szył za Za­łu­skim.

– Do­brze pana sły­sza­łem?! – za­wo­łał nie­spo­dzie­wa­nie Po­lak. – Pan mnie szu­kał, tak?

– Tak! – od­po­wie­dział Co­lin, rów­nież krzy­kiem. – Przy­cho­dzę z roz­kazu puł­kow­nika Shel­leya!

– Ach, to wspa­niale! Pro­szę po­zdro­wić ode mnie puł­kow­nika i…

– Pa­nie Za­łu­ski, nie ma czasu na kon­we­nans! Mam pana za­brać z War­szawy! Jest pan zbyt cenny dla wy­wiadu bry­tyj­skiego, by zo­sta­wać w tym mie­ście! Mu­szę pana od­sta­wić do…

W po­wie­trzu na­ra­stał gwizd opa­da­ją­cego po­ci­sku ar­ty­le­ryj­skiego.

– Gub­bins, uprzej­mość pań­skich sze­fów jest urze­ka­jąca, ale ta pro­po­zy­cja wy­daje się co­kol­wiek nie na miej­scu. Shel­ley chyba…

Bli­ska eks­plo­zja za­głu­szyła resztę słów od­wró­co­nego doń ple­cami Za­łu­skiego. Zie­mia za­drżała i w ostat­niej chwili zła­pali rów­no­wagę, by uchro­nić ran­nego od upadku.

– Ni­czego pan nie ro­zu­mie, Za­łu­ski! – ryk­nął Gub­bins. – Ta pro­po­zy­cja nie ma nic wspól­nego z uprzej­mo­ścią! Jest pan w po­sia­da­niu waż­nych ta­jem­nic woj­sko­wych, na któ­rych może sko­rzy­stać so­jusz pol­sko-bry­tyj­ski, a poza tym…

Za­łu­ski nie­spo­dzie­wa­nie za­trzy­mał się i nie­malże ci­snął no­szami o bruk. Gdy się od­wró­cił, jego twarz była pur­pu­rowa z gniewu.

– Coś pan po­wie­dział? – wy­sy­czał i przy­padł do An­glika, za­ci­ska­jąc dło­nie na po­łach jego ma­ry­narki. – So­jusz pol­sko-bry­tyj­ski? O ja­kim so­ju­szu ty mó­wisz, czło­wieku? Spójrz! Spójrz w górę!

Drżą­cym pal­cem wska­zy­wał sztu­kasy, które wzno­siły się lekko, uwol­nione od cię­żaru bomb.

– Gdzie są wa­sze sa­mo­loty, so­jusz­niku? Gdzie są dumne eska­dry Royal Air Force? Co­ście dla nas zro­bili, Gub­bins? Co­ście nam dali poza gar­ścią obiet­nic bez po­kry­cia?

– Za­łu­ski, nie ro­zu­mie pan, że…

– Za­mknij się pan i słu­chaj! So­jusz to współ­praca i obo­pólna ko­rzyść, Gub­bins, czego pan ani ten cho­lerny Shel­ley nie ro­zu­mie­cie za grosz! Po­noć do­sta­li­ście od nas Enigmę i to po­winno wam star­czyć, Gub­bins. Gdyby nie roz­kazy, ni­gdy w ży­ciu nie zdra­dził­bym wam ku­lis „Schwe­ibe”! – wy­sy­czał po­bla­dły Za­łu­ski i ode­pchnął Gub­binsa. Choć drob­niej­szy od ma­jora, zda­wał się od niego wie­lo­krot­nie sil­niej­szy. – Od­da­jemy wam wszystko, co mamy, a wy spo­koj­nie pa­trzy­cie, jak nasz kraj wali się w gruzy. Czy to tak…

Ostat­nie słowa Za­łu­skiego uto­nęły w co­raz gło­śniej­szym ryku po­tęż­nego nie­miec­kiego sil­nika lot­ni­czego Jumo o mocy 1100 koni me­cha­nicz­nych. Gub­bins spoj­rzał po­nad ra­mie­niem ge­sty­ku­lu­ją­cego Po­laka i z prze­ra­że­niem do­strzegł bły­ska­wicz­nie po­więk­sza­jący się kształt bom­bowca nur­ku­ją­cego Jun­kers Ju-87. Pod skrzy­dłami sa­mo­lotu, roz­cią­gnię­tymi w kształ­cie wy­dłu­żo­nej li­tery W, nie było już bomb.

– Sztu­kas! – krzyk­nął Gub­bins i nie­wiele my­śląc, pchnął Za­łu­skiego w kie­runku ma­łego, za­gra­co­nego po­dwórka.

Dwa ka­ra­biny ma­szy­nowe, umiesz­czone w skrzy­dłach Jun­kersa, za­ja­zgo­tały w uła­mek se­kundy póź­niej. Po­ci­ski ka­li­bru 7,92 skrze­sały długą li­nię iskier na bruku, prze­orały po­rzu­cone no­sze i wspięły się po ścia­nie za­my­ka­ją­cego ulicę gim­na­zjum. Sil­nik za­wył na wyż­szych ob­ro­tach, uno­sząc sa­mo­lot na wyż­szy pu­łap, a wtedy da­chy i bruk omiótł cha­otyczny, lecz mor­der­czy ogień strzelca po­kła­do­wego.

– O Boże… – jęk­nął po pol­sku Za­łu­ski, pa­trząc na krwawy strzęp, w który za­mie­niło się nie­sione przed chwilą przez nich ciało na no­szach.

Gub­bins prze­tarł pie­kące oczy. Miał dość wra­żeń jak na je­den dzień.

– Pa­nie Za­łu­ski, pro­szę mnie po­słu­chać – po­wie­dział ci­cho, lecz Po­lak na­wet nie drgnął, wciąż wpa­trzony w za­krwa­wione no­sze. – Po­słu­chaj mnie pan! – za­wo­łał i szarp­nął pol­skiego agenta za ra­mię, stra­ciw­szy cier­pli­wość, a ten drgnął, jakby wy­rwany z głę­bo­kiego transu. – Je­śli ma pan ochotę wy­le­wać na mnie swe żale, to pro­szę bar­dzo – wy­ce­dził przez za­ci­śnięte zęby An­glik. – Je­śli chce mnie pan obar­czyć winą za opie­sza­łość mo­jego rządu, rów­nież za­pra­szam. Krzycz pan, ile chcesz, ale pro­szę pa­mię­tać, że po­dob­nie jak pana, obo­wią­zują mnie roz­kazy mo­ich prze­ło­żo­nych, które w tym przy­padku są wy­jąt­kowo ja­sne i przej­rzy­ste. Mam pana za­brać z tego nie­szczę­snego, za­po­mnia­nego przez Boga mia­sta, a po­tem bez­piecz­nie wy­wieźć z Pol­ski!

– Ja też mam swo­ich prze­ło­żo­nych, Gub­bins!

– A gdzież oni są, Za­łu­ski? – Ma­jor za­to­czył ręką łuk. – Już spie­przyli z War­szawy czy do­piero się pa­kują? Po wa­szym szta­bie ge­ne­ral­nym oraz rzą­dzie śladu już nie ma!

– Mają nami rzą­dzić z tego pie­kła? – Po­lak nie­malże wy­pluł te słowa. – Pie­kła, które po­mo­gli­ście Niem­com urzą­dzić?

– Za­łu­ski, jest pan mą­drym czło­wie­kiem, a więc pro­szę mnie po­słu­chać. Wtedy w Sa­voyu po­wie­dział pan mnie i Shel­ley­owi, że dzięki po­wo­dze­niu ope­ra­cji „Schwe­ibe” prze­ka­zał pan swemu rzą­dowi do­kładny plan nie­miec­kiej in­wa­zji na Pol­skę w czerwcu! Czy kto­kol­wiek w ogóle pań­ski ra­port prze­czy­tał? Czy coś z nim zro­biono? Jak spo­żyt­ko­wano pań­ski wy­si­łek?

Za­łu­ski nie od­po­wie­dział, na­dal pa­trzył na za­krwa­wione ciało.

– Nie je­stem za­do­wo­lony z po­stawy mego rządu, pa­nie Za­łu­ski – za­koń­czył smut­nym gło­sem Gub­bins. – I fakt, nie ma tu an­giel­skich czy fran­cu­skich żoł­nie­rzy. Nie­mniej da­lej na za­cho­dzie są ich całe ar­mie i jesz­cze przyj­dzie czas, by na­uczyli Adolfa tro­chę ro­zumu. Pan, pa­nie hra­bio, może w tym po­móc albo prze­szko­dzić. Je­śli unie­sie się pan ho­no­rem i zo­sta­nie w War­sza­wie, czeka pana wąt­pliwa przy­jem­ność ucie­ka­nia przed ge­stapo. Je­śli zaś pój­dzie pan ze mną, Za­łu­ski, suk­ces pań­skiej ope­ra­cji zo­sta­nie na­resz­cie wy­ko­rzy­stany. I może mniej bę­dzie na świe­cie ta­kich wi­do­ków.

Wska­zał przy tych sło­wach zma­sa­kro­wane no­sze.

Przez długą chwilę Za­łu­ski nie mó­wił nic, po czym ode­zwał się ci­chym, zmę­czo­nym gło­sem:

– Będę jed­nak mu­siał wziąć kilka rze­czy z mo­jego miesz­ka­nia. Je­śli jesz­cze stoi.

Grom. Wojna runów

Copyright © by Marcin Mortka 2025

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025

Redakcja – Joanna Mika, Julia Młodzińska

Korekta – Dominika Kowalska, Magdalena Świerczek-Gryboś

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Wersja elektroniczna – Mateusz Cichosz / @magik.od.skladu.ksiazek

Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Ilustracja na okładce – Krzysztof Piasek

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.