Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
51 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
mojej Żonie Marcie
Klęcząca na śniegu Kriss drżała.
Świat wokół niej milczał. Koronami ośnieżonych świerków nie poruszał najlżejszy powiew wiatru, a jedynym słyszalnym odgłosem był szloch dziewczyny. Mimo rozpaczy i przerażenia pamiętała, by nie płakać za głośno i nie naruszyć pradawnej ciszy Bezimiennej Doliny. Kriss bała się bowiem gniewu wielkiego jesionu.
Góry szybko roztapiały się w mroku nadchodzącego wieczoru. Zapłakana Kriss zdobyła się na odwagę i uniosła wzrok na jesion, teraz nieruchomy, milczący, ciemniejący wraz z resztą lasu. Odeszła gdzieś światłość, którą promieniował jeszcze chwilę temu. Bezimienna Dolina znów stawała się zwykłym miejscem wśród gór.
Kriss wiedziała jednak, że długo nie zapomni tego, co widziała przed momentem.
Wtem usłyszała pospieszne kroki za plecami. Odwróciła się i ujrzała biegnącego ku niej mężczyznę. U jego boku sadził susami wielki, muskularny wilk.
– Kriss! – krzyknął biegnący. Pęd strącił kaptur z jego głowy, odsłaniając poważną twarz bez zarostu i niespokojne oczy. – Kriss… – wyszeptał. Przypadł do niej i pomógł usiąść.
Ta wsparła się na nim i uśmiechnęła gorzko, półprzytomnie. Jakby znużona, zacisnęła powieki.
– Wiedziałam, że tu zmierzasz… – wyszeptała. – Sverre, ja znów widziałam…
Mężczyzna zacisnął zęby, jakby wściekłość walczyła w nim o lepsze z ulgą.
– Kriss, do reszty oszalałaś! – wycedził. – Dlaczego przychodzisz tu sama? Przecież wiesz, że przez te swoje wizje tracisz siły, a te góry rządzą się własnymi zasadami…
– Dlaczego przybywam tu sama? – Kriss uśmiechnęła się blado, nie otwierając oczu. – Cóż za głupie pytanie, Sverre. Przecież nie pozostał już nikt!
– Jestem ja, jest Skygge! – Dłoń mężczyzny zmierzwiła sierść na wilczym łbie. – Jest Gunnar, są inni! Kriss, nie możesz…
– Gdzie są ci inni? – zapytała sennie dziewczyna. – Gdzie? Wyrzekli się swego dziedzictwa, zapomnieli o korzeniach, porzucili nas… Żyją nowym życiem. Są teraz zwykłymi ludźmi, mają zwyczajne problemy… To dobry wybór, zrobili lepiej od tych, którzy poszli za Czarnym Złem.
– Jak Ragnar. – Sverre zacisnął zęby. Złość wyparowała i przeobraziła się w gorycz. – Wciąż nie mogę się pogodzić z jego zdradą.
Wilk targnął łbem, a w żółtych oczach błysnęła nienawiść. Chrapliwe, złowrogie szczeknięcie poniosło się nad koronami drzew.
– Nadal utrzymujesz, że ci, którzy nas zdradzili, nadejdą wraz z Czarnym Złem? – zapytał mężczyzna. – Nadal w to wierzysz?
– Wiara nie ma z tym nic wspólnego. Ja to widziałam, Sverre. Oni już zwierają szyki i niebawem tu będą, silni, zjednoczeni. Wybiją nas, zabiorą Bezimienną Dolinę. Okiełznają Króla Gór. Przycisną go do ziemi, poranią, wyduszą z niego życie.
Spojrzenie Sverrego mimowolnie skierowało się ku rozłożystemu drzewu, ledwie widocznemu już pośród ciemności. Nikło teraz tak, jak znikał ich świat.
– Co dokładnie przekazał ci Król Gór? – Sverre próbował mówić rzeczowo i z opanowaniem.
– Nie zrozumiałam wszystkiego – powiedziała Kriss przez zaciśnięte gardło. – Przekazał mi, że niedługo nasza kraina zaroi się od obcych, którzy będą pragnęli pozabijać się nawzajem. Wśród nich będzie trzech, których przeznaczenie skieruje ku Bezimiennej Dolinie. Jednego przywiedzie chciwość, drugiego nienawiść, a trzeciego… Cóż, serce trzeciego nie będzie skażone złem, choć to człowiek usynowiony przez śmierć, znający jej tajemnice i kaprysy lepiej od kogokolwiek z żyjących. On położy kres naszym wahaniom i cierpieniom, Sverre. On położy kres wszystkiemu.
*
Reflektor na duńskim brzegu raz jeszcze zamigotał natarczywie, domagając się odpowiedzi.
Wojtek sapnął i przeklął go w myślach.
– Ciągle to samo – mruknął ktoś za jego plecami. – What ship i what ship. Mógłby chociaż…
– Bez gadania – odezwał się półgłosem dowódca, komandor podporucznik Eugeniusz Wilczak. – Kurs bez zmian.
Na mostku zapadła niemal zupełna cisza, przerywana jedynie mruknięciami oficera nawigacyjnego i cichymi komendami dowódcy. Wojtek przetarł oczy zmęczone od wpatrywania się w ciemności nad Sundem i ziewnął szeroko, rad, że nikt go nie widzi. Na okręcie zaprowadzono bowiem całkowite zaciemnienie. Jedynie nad stanowiskiem nawigacyjnym i radiowym paliły się nieliczne lampy, a pojedyncze czerwone światło pozycyjne idącej przed nimi „Błyskawicy” niemalże nikło w mroku.
Podporucznik Wojciech Śnieżewski, drugi oficer artyleryjski niszczyciela ORP „Grom”, był wysokim, szczupłym człowiekiem o gładkiej twarzy niemalże bez śladów zarostu. Krótkie, jasne włosy czesał na bok, co wraz z wiecznie zaróżowionymi policzkami i jasnoniebieskimi oczami nadawało mu wygląd cherubinka, człowieka, który nie dojrzał do swej rangi i zajmowanego stanowiska. Nowo poznani ludzie zazwyczaj potrzebowali sporo czasu, by nauczyć się traktować go poważnie, a gdyby ktoś przyjrzał mu się teraz, być może na powrót przestałby darzyć go zaufaniem.
Śnieżewski ziewał nie z powodu senności, ale z nerwów.
Jako oficer artyleryjski nie mógł przecież w żaden sposób pomóc zespołowi nawigacyjnemu, który prowadził okręt wśród mielizn płytkiego Sundu. Nie umiał też przeniknąć wzrokiem ciemności i dojrzeć czających się tam zagrożeń, a przecież groźba konfliktu z Niemcami rosła z każdą chwilą. Oficjalne wypowiedzenie wojny jeszcze nie nastąpiło, ale Śnieżewski był pewien, że dojdzie do niego w przeciągu kilku lub kilkunastu godzin.
Coś było na rzeczy. Przecież nie wysyłano by niemalże całej polskiej eskadry w morze, gdyby sytuacja się uspokajała. Opinię Śnieżewskiego podzielała większość obsady mostka łącznie z dowódcą, który bezustannie zaciskał pięści, a rozkazy wywarkiwał głuchym tonem. Napięcie było tak gęste, że można by je kroić, ale polskie okręty wciąż nie miały prawa do otwarcia ognia.
„Przeklęty pech” – zaklął Śnieżewski w myślach.
Ledwie kilka godzin temu minęli dywizjon okrętów na kontrkursie. Niszczyciele i może lekkie krążowniki. Nikt nie wątpił, że to Niemcy. Tamci sunęli nieśpiesznie, w szyku liniowym, nieświadomi, że skryci w mroku Polacy odprowadzają ich lufami dział i wyrzutni torpedowych.
A może tamci płynęli do Zatoki Gdańskiej? Może mieli rozkaz, by o świcie otworzyć ogień na Hel, Jastarnię czy Gdynię?
W przeciwnym kierunku niż zmierzały polskie okręty.
„Urządzilibyśmy szkopom piekło” – pomyślał Wojtek mściwie, przymykając oczy, by nie patrzeć na uparcie migotające światło duńskiego reflektora. Pokład drżał lekko, wprawiony w wibracje mocą potężnych motorów, a woda szumiała wzdłuż burt. Ktoś zaklął, podając poprawiony odczyt, ktoś ziewnął nerwowo, ktoś stuknął blaszanym kubkiem.
„Przecież sroce spod ogona nie wypadliśmy. Nasz »Grom« nie gorszy od pieprzonych niemiaszków. Dałby im popalić, wspaniały, szary smok” – pomyślał Wojtek, uśmiechając się gorzko w duchu.
Od zawsze nazywał „Grom” smokiem, choć wiedział, że baśniowe określenia nie przystoją dorosłemu człowiekowi, a tym bardziej oficerowi okrętu wojennego. Lecz z własną fantazją nawet nie próbował walczyć, bo smoki, czarownice i zaklęte góry były jego najdroższą i w zasadzie jedyną pamiątką z dzieciństwa. Wypełniały mu opowieści, najpierw snute przez ojca, a później czytane samodzielnie, i za nic w świecie by się ich nie wyrzekł.
Naraz stanął mu przed oczami beztroski obrazek z lat dziecięcych. Było słoneczne przedpołudnie, gdy ojciec zabrał go na spacer po Plantach. Szli wolnym krokiem, żartowali i raz za razem wybuchali śmiechem. Mały Wojtek trzymał w jednej rączce ogromnego lizaka, a drugą ściskał dłoń ojca, co chwila wznosząc ku niemu główkę.
– Naprawdę tak było, tato? – pytał z niedowierzaniem, a ojciec uśmiechał się i kiwał głową z powagą.
Ojciec… Tak dobrze pamiętał jego cierpliwą, zadumaną twarz i brodę, która drapała, gdy całował go na dobranoc. Pamiętał jego grube okulary w rogowych oprawkach, poplamione atramentem palce i wiecznie zmierzwione włosy. Pamiętał jego gabinet pełen starych książek i przestrach w oczach, gdy syn w wieku osiemnastu lat oznajmił, że chce wstąpić do wojska.
„A może to właśnie jemu zawdzięczam? – pomyślał po raz setny. – Może gdyby nie bajki o dawnych bohaterach, nigdy nie zapragnąłbym zostać żołnierzem?”
Przecież nie miał w sobie ani śladu wojowniczości. Choć był dzieckiem żywym i dociekliwym, zawsze unikał pakowania się w kłopoty, psoty nie przychodziły mu nawet do głowy, a przed bójkami uciekał, aż się za nim kurzyło. Kto by pomyślał, że kiedyś będzie dowodzić artylerią na najnowocześniejszym polskim okręcie.
Znów wbił wzrok w skryte w ciemnościach brzegi. Ojciec umarł właśnie tam, w cichej, spokojnej Danii, rok temu w sierpniu. Jak zwykle spędzał lato w Kopenhadze, gdzie wespół z kilkoma kolegami z miejscowego uniwersytetu prowadzili jakieś badania historyczne, bodajże nad wyprawą hetmana Czarneckiego. Potrącił go samochód, gdy wychodził wieczorem z uniwersytetu.
Nad światem hulały już wichry wojny i Wojtek zadał sobie w myślach pytanie, czy kiedyś jeszcze zdoła stanąć nad grobem ojca.
– Jest pan wolny, Śnieżewski – odezwał się niespodziewanie porucznik Dzielski, pierwszy oficer artylerii. Jego twarz była ledwie widoczna. – Pańska wachta dobiegła końca.
– Tak jest. – Wojtek otrząsnął się z zadumy. – Stanowiska w pogotowiu bojowym, działa załadowane pociskami burzącymi.
– Dziękuję. Miłej nocy.
Wojtek ruszył w kierunku kajuty, którą dzielił ze Staszkiem Łękiem, oficerem nawigacyjnym, ale rozmyślił się i wyszedł na pokład od strony prawej burty. Była piękna noc. Rześkie, morskie powietrze smakowało doskonale, niebo jarzyło się gwiezdnym pyłem, a daleko na szwedzkim brzegu migotały pojedyncze światełka rybackich wiosek. Za rufą bielał kilwater okrętu, a dalej Wojtek dostrzegł nikłe, pojedyncze światło pozycyjne „Burzy”.
– Magiczna noc – westchnął do siebie, opierając się łokciami o reling.
– Celnie pan to ujął – powiedział ktoś obok niego.
– Panie komandorze! – Wojtek nagle wyprężył się na baczność, zawstydzony zarówno tym, że nie dostrzegł dowódcy, jak i tym, że ten przyłapał go na marzycielstwie.
– Spocznijcie, poruczniku. – Dowódca niszczyciela, komandor Eugeniusz Wilczak, uśmiechnął się lekko i szeroko ziewnął. – Nie bawmy się w konwenanse podczas magicznych nocy. Tym bardziej że pewnie niewiele nam ich zostało. Ma pan jakiegoś papierosa?
– Obowiązuje zaciemnienie, panie komandorze – bąknął nieśmiało Śnieżewski.
– A mnie zaraz szlag trafi, jak sobie nie zapalę – burknął dowódca. – Tu będziemy osłonięci. No, ma pan tego papierosa czy nie?
– Naturalnie. Proszę.
Chwilę później dowódca i jego podwładny zaciągnęli się dymem.
– Niech pan mówi – powiedział nagle Wilczak.
– Co mam mówić?
– Nie dręczą pana wątpliwości? – Dowódca wydmuchnął kłąb dymu natychmiast porwany przez wiatr. – Niechże pan nie żartuje. Ma je pan wypisane na twarzy.
– Myślałem o ojcu – przyznał Wojtek. – Jego grób jest w Kopenhadze.
– Tak, przypominam sobie. Profesor Andrzej Śnieżewski, światowej sławy historyk i archeolog. – Komandor pokiwał głową. – Czytałem jego opracowania na temat legendy Jomsborga. Bardzo ciekawe wywody.
– Miło mi to słyszeć – rzekł zaskoczony Wojtek. – Jestem bardzo dumny z dokonań ojca.
– Cóż, a ja jestem dumny z pana – oświadczył dowódca.
Śnieżewski spojrzał na niego uważniej, mimo ciemności świadom tego, że dowódca bacznie mu się przygląda.
– Skoro w istocie rozmyśla pan o ojcu, dobrze to o panu świadczy – kontynuował Wilczak. Zaciągnął się mocniej. Jego twarz rozświetlił na moment żar papierosa. – Bo większość załogi angażuje inny temat. Trwają być może ostatnie dni pokoju, nasz kraj szykuje się do wojny, a nasza eskadra opuszcza Gdynię i pod osłoną ciemności wieje do Wielkiej Brytanii! Przemykamy niczym złodzieje przez Sund, bojąc się nawet odpowiedzieć na sygnały z brzegu! Trzy największe polskie okręty! – Pokręcił głową i milczał przez chwilę, po czym spytał: – O tym pan nie myśli?
– Myślę – rzekł Śnieżewski. – Częściej niżbym sobie tego życzył. I wiem tyle, że na Bałtyku nie mielibyśmy z Kriegsmarine żadnych szans.
– Prędzej dopadłaby nas Luftwaffe – rzekł gorzko dowódca. – I zafundowała nam brutalny koniec, w którym nawet największy romantyk nie zdołałby się dopatrzyć chwały. Nasza operacja, choć przypomina tchórzliwą ucieczkę, ma paradoksalnie więcej sensu. Zadaniem „Burzy”, „Błyskawicy” i „Gromu” jest dotarcie do Wielkiej Brytanii i w wypadku niemieckiej inwazji eskortowanie wraz z Royal Navy konwojów z materiałami wojennymi do Polski.
Pstryknięty pet zakreślił łuk w powietrzu i zniknął w falach.
– Sercem jestem z kolegami, którzy zostali w Gdyni, tym bardziej że wielu z nich to moi bliscy przyjaciele, ale cieszę się z tego, że nie muszę umierać. Wielu młodych ma pragnienie bohaterskiej śmierci wpisane w tożsamość, i pragnę pana przed tym przestrzec, poruczniku. Śmierć nie jest teatralnym przedstawieniem ani egzaminem, który koniecznie trzeba zdać. O wiele bardziej cenię sobie życie, w którym będę mógł się czemuś przysłużyć. Zamierzam sobie tę mądrość powtarzać z każdą kolejną milą morską, która oddziela nas od Gdyni, czego i panu życzę. Dziękuję za papierosa, poruczniku. Dobranoc.
Z ostatnim słowem Wilczak odwrócił się i zniknął w drzwiach.
„Śmierć nie jest przedstawieniem – powtórzył w myślach Śnieżewski. – Nie jest egzaminem”.
Słowa te wydały mu się puste, obojętne, a wypowiedź dowódcy obudziła w nim inne emocje od tych, jakich ten zapewne by się spodziewał. Wojtek uświadomił sobie, że nie ma ochoty rozmyślać o celowości bohaterstwa. Ba, nie umie. Zrobiło mu się natomiast zimno, jakby śmierć, przywołana gorzkimi słowami Wilczaka, stanęła nagle obok niego i zarzuciła mu ramię na bark.
Jak dobry przyjaciel.
Wzdrygnął się i poszedł do kajuty, ze wszystkich sił próbując pozbyć się owego wrażenia.
Nie trzeba długo wędrować po Anglii, by natknąć się na jakieś tajemnice. W sierpniu 1939 roku wystarczyło ruszyć z Londynu na północ i minąć ciche miasteczko Welwyn, by pośród łąk i gajów brzozowych dostrzec stojącą samotnie dwukondygnacyjną rezydencję z ubiegłego wieku. Miejscowi znali jej nazwę – The Frythe – ale nie potrafili powiedzieć o niej wiele więcej. Rzecz jasna, pamiętali kilka anegdot z czasów, gdy zamieszkiwała ją dostojna rodzina Wilshere, znali również sporo historii z okresu, gdy służyła jako sentymentalny hotelik dla dżentelmenów z Londynu, ale o tym, co się od kilku miesięcy dzieje na jej terenie, pojęcia nie mieli nawet najwięksi miejscowi plotkarze.
Tablica na wielkiej, żelaznej bramie głosiła co prawda, że rezydencja została zajęta na potrzeby szkoleń oficerów rezerwy RAF-u, ale w to akurat nikt z miejscowych nie uwierzył. „Co to za ośrodek szkolenia pilotów, do którego nigdy nie przyjechał żaden pilot?” – pytał z przekąsem stary Jack Hollyfield, gospodarz jedynego pubu w Welwyn. W czasach, gdy posiadłość pełniła funkcję hotelu, w pubie nieraz widywano podirytowanych dżentelmenów, którzy obiecali ukochanym żonom romantyczny weekend za miastem, a zmuszeni byli błądzić bez końca po drogach Hertfordshire. Wszyscy wiedzieli, że gdy ktoś chce dotrzeć do The Frythe, musi w Welwyn spytać o drogę.
Tymczasem od kilku miesięcy do miasteczka nie zajrzał nikt, kto chociażby przypominał pilota, ale za to ten i ów widział, jak do posiadłości podjeżdżają czarne rolls-royce’y lub oldsmobile. Raz też przez Welwyn przemknął autobus z zaciemnionymi szybami, co dostarczyło bywalcom pubu Hollyfield’s tematów na niejeden wieczór. Niektórzy byli przekonani, że w The Frythe więzi się komunistycznych szpiegów, inni uważali, że to szpital dla opiumistów, a jeszcze inni utrzymywali, że rezydencja stała się klubem dżentelmenów o niekonwencjonalnych skłonnościach.
Odgrodzona od świata wysokim murem rezydencja w istocie kryła tajemnice, ale nie tak spektakularne jak te, które chodziły po głowach miejscowym piwoszom. Każdy, kto by się na ów mur wspiął, ujrzałby zapewne ściany porośnięte bujnym bluszczem, gniazda jaskółek pod okapem, modrzewie pod oknami i wysypane białym żwirem ścieżki. Przy odrobinie szczęścia podglądacz ujrzałby też może grupy młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn ćwiczących walkę na noże, ale nic ponadto.
Gdyby zaś zakradł się tam w nocy, mógłby pomyśleć, że ludzie z The Frythe uciekli, a teraz rezydencją władają duchy. Gdyby uczynił to tej właśnie nocy, ponurej i deszczowej, byłby tego pewien.
Na kilka minut przed północą uśpionym obejściem wstrząsnął bowiem straszliwy wrzask.
*
Świat oszalał.
Harringtonem zawładnęło przerażenie i nie wiedział, dokąd uciekać. W jednej chwili słaniał się wśród chatynek z darni, potykając się o ciała mieszkańców poszatkowane seriami z pistoletów maszynowych, by chwilę później potknąć się i wpaść w lodowate fale potoku. Później pełzał po kamienistym brzegu, krztusząc się i szlochając, raniąc łokcie i kolana. Z trudem zmuszał się do wysiłku, choć czasu na ucieczkę miał coraz mniej.
Nie musiał podnosić głowy, by widzieć języki lawy spływające po stokach wulkanu. Rozgrzane powietrze huczało i syczało, a obrazy traciły ostrość.
Szybciej! Szybciej…
Ziemia zadrżała i otworzyła się kolejna szczelina w zboczu. Czerwone strumienie lawy strzeliły w powietrze, po czym runęły w dół. Harrington już wiedział, że się spóźnił.
Obrazy następowały po sobie jeszcze szybciej. Niszcząca lawa, która sunie naprzód. Jego bezwładne ciało osuwające się po zboczu. Szyderczy uśmiech na twarzy tamtego. Parabellum wolno unoszące się do strzału.
*
– Wszystko z panem w porządku?
Harrington odetchnął ciężko i rozejrzał się wokół półprzytomnie. Powoli wracała do niego świadomość – był we własnej sypialni w The Frythe, za oknem wciąż wisiała gęsta noc, a zaniepokojony głos zza drzwi należał do panny Madelaine Eklund, jego aż nader skrupulatnej asystentki.
Zamknął oczy i jeszcze szybciej je otworzył, umykając przed fragmentami koszmaru. Lawa. Śmiech. Wystrzał.
„Znów krzyczałem przez sen” – pomyślał, rozcierając zaspane oczy.
– Nic mi nie jest! – burknął niechętnie.
– Uff, bardzo mnie pan zaniepokoił! – westchnęła panna Eklund. – Dręczą pana złe sny! Stanowczo nie powinien się pan przemęczać! Za dużo pan pracuje, a picie takich ilości dżinu z tonikiem przy niezdrowej diecie to karygodne połączenie! Karygodne!
– Tak, oczywiście… Bardzo karygodne. Dobranoc, panno Eklund – wymamrotał Harrington i spuścił nogi z łóżka.
– Dobranoc, panie Harringtonie! – odparła asystentka.
Mężczyzna przez moment słuchał, jak odchodzi, szurając kapciami po podłodze, a potem otarł czoło i włączył lampkę nocną. Mrużąc oczy, narzucił szlafrok i podszedł do okna.
– Nic ci nie jest? – zapytał z lekką drwiną głos z ciemnego kąta sypialni. – Naprawdę?
– Zamknij się – mruknął pod nosem Harrington i oparł dłonie o parapet. Szum za oknem zdradził mu, że ulewa przybrała na sile. Światła nieodległego miasteczka Welwyn zamieniły się w nieśmiałe, zamazane plamki.
Na szkle ujrzał własne niewyraźne odbicie – surową, znękaną twarz okoloną rzadką brodą. Dotknął zalanej deszczem szyby i zapatrzył się na obwódki pary wokół palców. Lewa dłoń bezwiednie spoczęła na starej bliźnie na piersi. Blizna pulsowała, jak zwykle podczas deszczu.
I piekła, jak zwykle po tym koszmarze.
Z nagłym westchnieniem Harrington odwrócił się i podszedł do barku. Drżącymi rękami nalał sobie porcję dżinu z tonikiem, po czym zapalił niewielką lampkę przy biurku, wydobył z szuflady pokaźnej grubości kajet i ujął pióro.
12 sierpnia 1939, The Frythe
Sen powrócił po raz czwarty w ciągu dwóch ostatnich tygodni.
I tym razem naprawdę mnie zaniepokoił, bo teraz staje się niezmiernie wyrazisty. Czuję w nim zimno, gorąco, ból, nawet zapach siarki z wulkanu, a po przebudzeniu drżę i z trudem zbieram myśli. Zapewne już dziś nie zasnę, lecz nie to martwi mnie najbardziej.
Podświadomie czuję, że natężenie koszmaru oznacza zbliżający się przełom.
Wskazują zresztą na to wszelkie znaki na niebie i ziemi. Nad Europą wzbierają ciemne chmury, a wielcy tego świata ze wszystkich sił starają się ułagodzić żarłocznego Hitlera, lecz czy są w stanie zmienić cokolwiek? Mam złe przeczucia, doprawdy złe. Niemcy zagarnęli już Austrię i Czechosłowację, a teraz ostrzą sobie pazury na Polskę, ponoć naszego sojusznika. Czym to wszystko się skończy? Czy Chamberlainowi starczy odwagi, by wypowiedzieć Niemcom wojnę, gdy ci zaatakują Polaków?
Niech mnie przeklną wszyscy orędownicy rozprawienia się z faszystami, lecz mam szczerą nadzieję, że Chamberlain okaże się tchórzem.
Nie chcę tej wojny. Za młodu, gdy pozwalałem sobie na idealizm, nazywałem ją wymysłem szaleńców, wiedzionych urojonymi ideami czy nadmierną pychą, ale jestem już nazbyt zgorzkniały na podobne frazesy. Dzisiaj wybuch wojny oznacza dla mnie po prostu zamknięcie granic, zlikwidowanie ambasady w Berlinie i rozpad całej siatki informatorów. Innymi słowy, kres moich planów.
I zwycięstwo Tritza.
Na wszystkich bogów, koszmary stają się coraz gwałtowniejsze, a tymczasem nadzieja blednie. Połowa moich agentów zamilkła ze strachu przed Geheimstadtspolizei, a reszta biega za własnym ogonem. Czuję już w ustach gorzki smak klęski.
Czyżby naprawdę nadchodził dzień ostatecznego starcia? Czyżby zbliżał się nowoczesny Ragnarok, rozgrywany siłami pancernych okrętów, broni maszynowej i samolotów? Czy Niemcom przyjdzie odegrać w nim rolę płomiennego olbrzyma Surta, który spustoszył świat płomieniami równie niszczycielskimi jak lawa z mego snu?
Ogarnia mnie strach, że nie zdążę w owym Ragnaroku wziąć udziału.
Harrington pisał i pisał, dzieląc się z dziennikiem lękami i nadziejami. Nie zauważył, że deszcz w końcu zelżał, a na ciemnym niebie pojawił się nieśmiały szary brzask. Pół godziny później, gdy było już widno, aż podskoczył, słysząc stukanie do drzwi.
– Dzień dobry! – W młodym, pełnym energii głosie panny Eklund nie było nawet śladu zmęczenia. – Pani Green chciała przekazać, że pańskie śniadanie lada chwila będzie gotowe, a ja przypominam, że na godzinę ósmą ma pan umówioną wizytę doktora MacCraiga. O dziesiątej spotyka się pan z dżentelmenami z wywiadu marynarki, a na pańskim biurku leży już świeża poczta z Berlina i Warszawy.
Harrington wyprostował się i przetarł zmęczone oczy. Wśród wilgoci ponurego świtu nieśmiało odzywały się ptaki. Koszmar i związane z nim tysiące wątpliwości rozmywały się, a świat na nowo zyskał solidne, racjonalne podstawy. Znów nazywał się sir Andrew Harrington, był pułkownikiem armii oraz szefem Sekcji D brytyjskiego wywiadu Secret Intelligence Service.
*
– Każda wizyta doktora MacCraiga sprawia, że czuję się nieco gorzej – powiedział Harrington, patrząc przez okno, jak samochód doktora rusza wśród kałuż w stronę Welwyn. Czarny kocur w jego ramionach mruczał z zadowoleniem i mrużył zielone ślepka.
– Co też pan opowiada?! – zawołała zdumiona panna Eklund, zbierając filiżanki.
– Ależ drogi panie! – Harrington ze znawstwem przedrzeźniał głos zrzędliwego lekarza. – Nie jest pan przecież młodzieniaszkiem! Stanowczo nalegam, by sypiał pan regularnie, a także ograniczył spożycie whisky i palenie cygar! Ma pan pięćdziesiąt trzy lata, sir, i jeśli nie przestanie pan folgować swoim słabościom, obawiam się, że za rok będzie pan miał już pięćdziesiąt cztery!
Asystentka wyprostowała się, mocno trzymając tacę z filiżankami. Wpatrywała się w Harringtona z troską.
– Obawiam się, że pan doktor miał trochę racji – bąknęła nieśmiało. – Źle pan sypia, a pańskie koszmary…
– Dobry Boże! – Harrington wywrócił oczami. – Czyżby doktorowi udało się panią przekupić?
– Ja nie żartuję! – Dziewczyna spąsowiała. – To znaczy… Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale… Ale naprawdę się zmartwiłam, bo…
Urwała i rozejrzała się bezradnie.
Harrington przyjrzał się jej uważnie. Madelaine Eklund pracowała dla niego zaledwie od sześciu miesięcy, ale mimo to już nie potrafił wyobrazić sobie życia zawodowego bez jej udziału. Mimo młodego wieku – dziewczyna liczyła sobie zaledwie dwadzieścia jeden lat – była bardzo dobrze zorganizowana i niezwykle dokładna. Władała francuskim i do pewnego stopnia niemieckim, szybko pisała na maszynie, sporządzała notatki z dosłownie wszystkich wydarzeń, w których brała udział, a potem katalogowała je z podziwu godną skrupulatnością. Co więcej, od pewnego czasu zaczynała mu matkować: choć nikt jej o to nie prosił, dbała o jego ubiór, zamawiała wizyty u fryzjera, osobiście szykowała mu herbatę i dbała o zaopatrzenie barku, co kiedyś zapewne miało zacząć go irytować, ale jak dotąd bardzo mu się podobało.
Omiótł spojrzeniem jej szczupłą sylwetkę. Eklund nosiła szarą spódniczkę do kolan i bordowy żakiet, który zapewne kosztował połowę jej pensji, a niemalże czarne włosy upinała w misterny kok. Było to jej jedyne ustępstwo wobec elegancji, bowiem nie stosowała makijażu. Być może właśnie dlatego emanowała nie tylko profesjonalizmem, ale również rozczulającą wprost niewinnością.
– Proszę się nie martwić – powiedział szybko, nie chcąc sprawiać jej przykrości. – W tym, co pani mówi, jest sporo racji. Może, a niech mnie, w końcu posłucham tego szkockiego łapiducha. Mówiła coś pani o korespondencji z Berlina i Warszawy?
– Oraz z Londynu. Listy są na pańskim biurku.
– Bardzo dziękuję.
Harrington spędził kota na podłogę i przeszedł do gabinetu, przytulnego pomieszczenia z wielkim kominkiem, masywnym biurkiem z ogromną liczbą szuflad oraz regałem uginającym się od książek. Na ścianach wisiało kilka zdjęć i rycin, wśród których centralne miejsce zajmowała reprodukcja dziewiętnastowiecznej mapy Islandii, a obok niej rycina przedstawiająca mityczny Yggdrasill – Jesion Światów z mitologii nordyckiej. W pokoiku unosił się charakterystyczny zapach skórzanych obić, kurzu i starych książek.
Harrington westchnął na widok sterty listów. Poprawiając okulary, zerknął na pierwszy z nich i skrzywił się, kiedy odczytał nazwisko na kopercie.
– Gdyby była pani taka dobra – rzekł przez zaciśnięte zęby, wrzucając list do kominka – całą korespondencję od sir Cedrika de Woort lub kogokolwiek, kto posługuje się pieczęcią Biblioteki, proszę śmiało wyrzucać do kosza.
– Oczywiście, proszę pana – powiedziała panna Eklund, wchodząc do gabinetu z filiżanką herbaty.
Harrington odczekał, aż list spali się do końca, a potem zasiadł za biurkiem i rozciął kopertę kolejnego listu. Pochłonięty lekturą, co rusz poprawiał okulary na nosie, a czarny kocur, który zdążył wskoczyć na biurko i ułożyć się przy kałamarzu, próbował łapą trącać rozdzierane koperty. Pani Eklund postawiła filiżankę na biurku i wyszła równie cicho, jak weszła, zamykając drzwi.
Wtedy Harrington pozwolił sobie na ciężkie westchnienie. Źle przespana noc ciążyła już na jego samopoczuciu, a korespondencja z Berlina znów okazała się gorzkim rozczarowaniem. Paczka zawierała jedynie krótki list od informatora w ambasadzie brytyjskiej oraz nowy numer czasopisma „Germanien”. W jego spisie treści Harrington nie odnalazł poszukiwanego nazwiska, ale sam przed sobą przyznał, że nie miał na to nadziei.
Po profesorze Michaelu Tritzu wszak już dawno zaginął wszelki ślad.
Harrington bezwiednie potarł starą bliznę i zapalił cygaro, ignorując oburzenie w oczach kota.
„Ileż to lat minęło, odkąd zgubiłem trop tego przeklętego Niemca? – pomyślał. –Trzy? Nie, prawie cztery”.
Po zakończeniu ich wspólnej, niemalże zgubnej dla niego wyprawy na Islandię natknął się jeszcze dwukrotnie na to nazwisko, po czym Tritz zapadł się pod ziemię. Im dłużej zaś pozostawał nieobecny, tym większy był niepokój Harringtona.
– Ani widu, ani słychu – oznajmił kotu i wydmuchnął kłąb dymu. – Nie wykłada na uczelni, nie pisuje do gazet, nie wygłasza odczytów. Po prostu znikł, Poe.
Poe musnął ogonem blat i odwrócił łebek, wyraźnie dając do zrozumienia, że dalsza rozmowa zupełnie go nie interesuje, a Harrington ujął przesyłkę z Warszawy. Jej nadawcą był szef tamtejszej placówki SIS, pułkownik Shelley.
Ciekawe. Shelley nie odzywał się od ponad roku.
Już po kilku pierwszych zdaniach serce Harringtona przyśpieszyło tempa. Dwukrotnie przeczytał list, po czym nagle wstał, podszedł do biurka i nalał sobie szkockiej na dwa palce.
– Niech szlag trafi MacCraiga – oznajmił bezgranicznie zgorszonemu kotu. – Shelley właśnie znalazł świętego Graala. Panno Eklund?
Asystentka zjawiła się natychmiast, jakby przez cały czas czuwała za drzwiami.
– Proszę odwołać moje spotkanie z oficerami Naval Intelligence Division – oświadczył i dopił whisky. – Powie im pani, że mam dokuczliwą migrenę czy coś w tym guście. Czy major Gubbins przybył już do The Frythe?
– Tak, proszę pana – odpowiedziała panna Eklund. – Za kwadrans rozpoczyna trening kondycyjny z… z oddziałem.
Zarumieniła się przy tych słowach tak bardzo, że jej policzki przypominały dwie rozkwitłe róże.
– Proszę go na moment zawołać.
Panna Eklund skinęła i wyszła, a Poe uniósł główkę i spojrzał z przerażeniem na Harringtona. Nie znajdując u niego zrozumienia, natychmiast zeskoczył na podłogę i czmychnął z pokoju. Kilka sekund później na progu wyrosła potężna sylwetka majora Colina Gubbinsa, jednego z dwóch oficerów-instruktorów Sekcji D. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, ubrany jak zwykle w płócienne spodnie i koszulę z podwiniętymi rękawami. Wysokie czoło i krótko przycięte wąsy były wilgotne od deszczu, a zarumieniona, szczera twarz emanowała spokojem i tylko blizna na szyi, wystająca znad kołnierza, podpowiadała, że nie zarabiał na życie jako bibliotekarz czy kierowca taksówki.
– Dzień dobry – odezwał się tubalnym głosem. – Chciał się pan ze mną zobaczyć?
– Dzień dobry, majorze. – Harrington zamknął za nim drzwi. – W rzeczy samej. Proszę usiąść. Pozwoli pan, że zadam panu kilka pytań.
– Naturalnie – odpowiedział Gubbins i przysunął sobie krzesło.
– Czy był pan kiedyś w Polsce?
– Tak, kilka miesięcy temu, sir.
– A po polsku pan przypadkiem nie mówi?
– Niestety nie.
– Trudno. – Harrington zapalił kolejne cygaro. – Być może nie będzie to jednak problemem. Mam dla pana ważne zadanie, majorze. Podczas ostatniej narady Joint Intelligence Sub-Committee obiło mi się o uszy, że SIS zamierza wysłać tam grupę oficerów. Chciałbym, by pan do niej dołączył i udał się do Warszawy. Mieści się tam nasza misja wojskowa dowodzona przez generała Carltona de Wiart. – Harrington się zamyślił. – Sądzę, że uda mi się wciągnąć pana na stanowisko adiutanta generała, przynajmniej na chwilę.
– Z całym szacunkiem, sir, lecz co z ćwiczeniami Sekcji D? – Major zmierzwił włosy. – Dopiero co rozpoczęliśmy ćwiczenia z pierwszymi drużynami, a admirał Sinclair niebawem będzie chciał poznać efekty treningu.
– Gubbins, czy sądzi pan, że odrywałbym pana od szkoleń, gdyby sprawa była błaha? – westchnął starszy z mężczyzn. – Na czas pańskiej misji zastąpi pana major Grand.
– Rozumiem, sir. – Gubbins kiwnął głową. – Na czym ma polegać moje zadanie?
– Skontaktuje się pan z pułkownikiem Shelleyem, majorze. To szef naszej placówki w Warszawie, którego zobowiążę do udzielenia panu wszelkiej pomocy. Pańskie zadanie zaś, któremu nadaję kryptonim „Przeprowadzka”, będzie stosunkowo proste. – Przy tych słowach Harrington zawiesił głos i wydmuchnął kłąb dymu. – Sprowadzi pan do The Frythe pewnego człowieka. Pewnego bardzo szczególnego człowieka.
– Anglika? Niemca?
– Polaka.
Panna Eklund przymknęła oczy i wciągnęła w płuca wieczorne powietrze, wciąż przepojone zapachem łąk. Świerszcze kończyły koncert, a pod stopami odległego wartownika chrzęścił żwir podjazdu, lecz poza tym dookoła The Frythe panowała błoga cisza.
Ugniatając w palcach papierosa, raz jeszcze przeanalizowała cały dzień i z zadowoleniem doszła do wniosku, że nie zapomniała o niczym. Nadeszła zatem pora na papierosa, nagrodę za dzień pełen ciężkiej pracy.
Zwyczajem wielu kobiet uważających się za niezależne, panna Eklund lubiła palić, a żołnierze z Sekcji chętnie ją częstowali, licząc na to, że któryś z nich wreszcie zdoła przyciągnąć jej uwagę na dłużej. Ta jednakże, całkowicie oddana obowiązkom, dziękowała i pospiesznie odchodziła, zawstydzona własnym rumieńcem.
Zaciągnęła się, a wzrok odnalazł okno gabinetu Harringtona, w którym wciąż paliło się światło. Na jej twarzy pojawiła się troska.
– Znów pracuje – szepnęła. – Dobry Boże, przecież ten człowiek się wykończy…
*
A Harrington pisał.
4 września 1939, The Frythe
Stało się to, czego obawiałem się najbardziej.
Wydarzenia ostatnich trzech dni całkowicie wytrąciły mnie z równowagi i wątpię, czy uda mi się dzisiaj precyzyjnie przelać myśli na papier. Skupię się może zatem na konkretach. Pierwszego września Niemcy zaatakowały Polskę, a wczoraj, trzeciego września, Francja i Wielka Brytania postanowiły wywiązać się ze swoich nieszczęsnych zobowiązań sojuszniczych i wypowiedziały Hitlerowi wojnę.
I tak oto poniosłem porażkę.
Moje wytężone, trwające cztery lata poszukiwania zostają przerwane w tym momencie i Bóg jeden wie, kiedy będę mógł je znów podjąć. Placówka SIS w Berlinie została zamknięta już 24 sierpnia, granice zamknięto, a ewakuacja konsulatów i ambasad z Niemiec właśnie się kończy. Mimo pozornych możliwości, jakie stwarza praca w wywiadzie, nie mogę już liczyć na ludzi, którzy poszukiwali Tritza w moim imieniu.
Teraz skazany jestem na bierność i nie potrafię po prostu wyrazić przepełniającej mnie wściekłości.
Moją ostatnią nadzieją jest major, który od paru dni przebywa w Warszawie. Pokładam wiele nadziei w jego przedsiębiorczości, ale zdaję sobie sprawę, że wywiezienie człowieka Shelleya z Polski może okazać się ponad jego siły. Modlę się ze wszystkich sił o sukces.
Mój koszmar zaś nie pojawił się przez ostatni tydzień. Obawiam się, czy to również nie stanowi jakiegoś przesłania. Czyżby sny o przeklętej wyprawie do Krainy Ognia ustały dlatego, że utraciłem możliwość dalszej walki?
Pióro Harringtona śmigało po kartach grubego dziennika, pozostawiając niespokojne zygzaki zdań. Spacerujący po parapecie Poe zerkał z niechęcią na świat zewnętrzny. Ogień trzaskał w kominku.
– Boisz się – powiedział głos z ciemnego kąta.
Poe obejrzał się z zainteresowaniem.
– Tak, boję się – odparł Harrington, nie przestając pisać. – Ty też powinieneś zacząć się bać, bo nagle spoglądamy klęsce w oczy. Wszystko, co zbudowałem: moja pozycja, Sekcja D, kontakty w wywiadzie, może lada chwila okazać się bezużyteczne.
– Ja nie umiem się bać. Mój strach umarł wraz z moim ciałem.
– Ale tęsknota za władzą oraz potęgą pozostały, jak rozumiem? – Harrington odłożył pióro. – I pomyśl teraz, że złośliwy pech odbiera ci nadzieję na spełnienie marzeń.
– Nie istnieje coś takiego jak pech! – Głos z ciemnego kąta zaśmiał się ironicznie. – Istnieje jedynie przeznaczenie, śmiertelniku, ale samo to, że toczymy tę rozmowę, oznacza, iż nas to nie dotyczy.
– Obyś miał rację – mruknął Harrington, zamykając dziennik.
Szczapy drewna w kominku strzeliły iskrami jakby na potwierdzenie tych słów.
*
Szczelina między podłogą a drzwiami kajuty dowódcy była ciemna i Wojtek Śnieżewski się zawahał. Spojrzał na zegarek – dochodziła dopiero siódma, a komandor Wilczak nie miał w zwyczaju wcześnie kłaść się spać. Z drugiej strony, wieści z odległej już Polski wywróciły ich mały świat do góry nogami i Wojtek nie dziwił się już niczemu. Zagryzł więc wargi i zapukał do drzwi.
– Idę! – W mocnym zazwyczaj głosie dowódcy brzmiała jakaś obca, nieznana mu nuta.
Z wnętrza kajuty dobiegł rumor przesuwanego krzesła, po czym drzwi nagle stanęły otworem.
Śnieżewski z całej siły powstrzymał odruch cofnięcia się o krok. Dowódca gwałtownie wsparł się o framugę, w ostatniej chwili ustrzegając się od wypadnięcia na zewnątrz. Jego włosy były zmierzwione, twarz blada, a oddech cuchnął alkoholem.
– Tak, poruczniku? – spytał sardonicznie, unosząc jedną brew.
– Melduję, że wraz z matem Kopniewskim usunęliśmy awarię hydraulicznego podnośnika górnej przedniej wieży działowej.
Śnieżewski spojrzał nad ramieniem dowódcy i ujrzał pustą do połowy butelkę wódki. Jego wzrok natychmiast uciekł w bok.
– Wspaniale, poruczniku. – Dowódca uśmiechnął się kwaśno. – Cieszę się, że po… pofatygował się pan osobiście, by mi to powiedzieć.
– To element procedury pokładowej, komandorze. – Śnieżewski błądził wzrokiem po ścianach. – Uznałem, że…
– Za kilka dni ta cała procedura będzie nam tak sa… samo potrzebna jak pańskie działa! – Wilczak parsknął śmiechem.
– Nie rozumiem pana, komandorze. – Śnieżewski zesztywniał. Poczuł raptem przypływ nieznanego mu lęku.
– Nie? Na… naprawdę pan niczego nie rozumie? Nie zorientował się pan jeszcze, że nas wykiwano? – Oczy Wilczaka zajaśniały groźnie. – Od czterech dni snujemy się od Leith do Rosyth, Anglicy nam sa… salutują, cywile na wyścigi wyrażają współ… współczucie, a tam, w domu…
– Wczoraj Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, komandorze – powiedział sucho Śnieżewski. Marzył o tym, by jak najszybciej odwrócić się i odejść.
– Trzy dni im zabrało, sukinsynom, zorientowanie się, że ich sojusznik toczy walkę na śmierć i życie! – wysyczał z wściekłością Wilczak. – Trzy dni! Czy my wahalibyśmy się choć godzinę, gdyby ktoś zaatakował pieprzoną Francję?
– Komandorze, ja nie wiem, czy…
– Ja też tego nie wiem, poruczniku. – Wilczak zaśmiał się dziko. – A wie pan, gdzie teraz są Niemcy z tym ich blitzkriegiem? Słuchał pan dziś radia? Może Wehrmacht rozgościł się już w Kaliszu?
Śnieżewski przypomniał sobie, że dowódca był rodowitym kaliszaninem.
– Panie komandorze, wszyscy ciężko to znosimy – zająknął się. – Ja również tęsknię za krajem, ale…
– Ja też – wybełkotał Wilczak. – I to jak bardzo. Pamięta pan naszą rozmowę z Sundu? O życiu i śmierci? Pomyliłem się, cholera. Pomyliłem się. Już lepsza śmierć niż… – zamachał ręką, w domyśle zapewne pokazując brzegi angielskie – …niż, psiamać, coś takiego.
– Chyba powinien się pan położyć, komandorze – powiedział Wojtek ze zdecydowaniem, którym zaskoczył sam siebie, a potem wepchnął dowódcę do jego kajuty. Spodziewał się, że Wilczak go odepchnie i na niego nakrzyczy, ale dał się przewrócić na koję i nie protestował, gdy Śnieżewski wyrzucił butelkę wódki. Potem uklęknął przy dowódcy i zaczął ściągać mu buty.
– Nasza flota, choć nieduża, wiernie strzeże portu bram! – podśpiewywał Wilczak.
– Niechże pan mi przynajmniej śpiewów oszczędzi. – Śnieżewski ułożył go na koi i przykrył kocem. – Dobranoc.
Zatrzasnął z hukiem drzwi kajuty kapitańskiej i szybkim krokiem wyszedł na pokład, gdzie z ulgą odetchnął chłodnym powietrzem wieczoru. Podszedł do relingu, pozdrowił pogrążonych w ponurej rozmowie wachtowych i zszedł po trapie na keję.
Daleko nie uszedł. Zatrzymał się na skraju zabudowań portowych, by jeszcze raz zerknąć na zaciemniony basen portowy. Światło księżyca unosiło się na nieruchomych, oleistych wodach portu, obramowując sylwetki polskich okrętów wojennych. Ich szare postacie na poły skryte w ciemnościach znów wydały mu się groźnie niczym smoki.
Smukły, drapieżny nawet w bezruchu „Grom” przytulał się do kamiennego nabrzeża szkockiego portu Rosyth, a do jego prawej burty cumowała „Błyskawica”. Za nimi widać było maszty i anteny trzeciego okrętu, „Burzy”.
Trójka wygnańców.
Dywizjon polskich niszczycieli opuścił Oksywie trzydziestego sierpnia, by w myśl umowy Kierownictwa Marynarki Wojennej z admiralicją brytyjską dotrzeć do Wielkiej Brytanii przed ewentualnym wybuchem wojny. Pierwszego września, już wiedząc o niemieckim ataku na Polskę, dywizjon wszedł do zatoki Firth of Forth i zakotwiczył na redzie portu edynburskiego.
W myśl przedwojennych ustaleń polski dywizjon miał przystąpić do konwojowania transportów z zaopatrzeniem wojennym dla zaatakowanej Polski. Przez dwa długie dni, wypełnione coraz to bardziej dramatycznymi komunikatami z kraju, nie działo się nic, aż trzeciego września gruchnęła wiadomość, że Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Wśród załóg dywizjonu zapanowała euforia. Oczekiwano natychmiastowego wyruszenia na morze, rychłych bitew z Kriegsmarine i konwojów do Gdyni. Dziś okazało się jednak, że lepiej postąpili ci, którzy poskromili entuzjazm.
Okręty wcale nie wyruszyły z rana na morze. Dowódcy zamiast tego w galowych mundurach zeszli na ląd, by wziąć udział w oficjalnym spotkaniu z pierwszym lordem admiralicji. Komandor Wilczak powrócił na pokład dopiero po południu, z bladą, drgającą z wściekłości twarzą. Oficerom „Gromu” rzucił krótko, że admiralicja nie wyznaczyła jeszcze zadań dla polskich okrętów i nie wiadomo, kiedy to nastąpi, a na razie przekazuje załogom gratulacje i słowa otuchy.
Na domiar złego radio podało wiadomość o zatopieniu „Wichru”, czwartego niszczyciela z ich dywizjonu, który został na straży Bałtyku.
Zamiast z Niemcami, marynarze zmagali się więc z rozpaczą i bezsilnością. Mesy i kubryki wypełniał szept przyciszonych, nerwowych rozmów. Ludzie pokazywali sobie zdjęcia żon, dzieci i narzeczonych, opowiadali o rodzinnych miejscowościach i pocieszali się nadzieją rychłego powrotu. Niektórzy płakali, wcale nie wstydząc się łez.
Wojtek był jednym z tych nielicznych, którzy nie pozostawili za sobą nikogo. Jego ojciec nie żył, matka odeszła z ich życia tak dawno, że zgoła nie pamiętał jej twarzy, a dziewczyny nigdy dla siebie nie znalazł. Mimo tego również miał ochotę na łzy.
Zadanie ich, kadry oficerskiej, było dwakroć trudniejsze. Nie dość, że zmagali się z własnymi lękami, musieli przecież wspierać na duchu udręczonych podwładnych. Na szczęście dowódca dywizjonu, komandor porucznik Roman Stankiewicz, doskonale wiedział, że najlepszym lekarstwem na rozpacz oraz zwątpienie jest wysiłek fizyczny, i nakazał podjęcie prac porządkowo-konserwacyjnych na wszystkich jednostkach. Śnieżewski pochwalał w duchu rozkaz – pochłonięci obowiązkami żeglarze nie mieli czasu na smętne rozważania, a poza tym okręty rzeczywiście należało przygotować do nadchodzących rejsów.
– Halt! Identify yourself!
Aż podskoczył, słysząc głośny okrzyk z silnym szkockim akcentem.
– Lieutenant Wojciech Śnieżewski, the Polish Navy – odpowiedział, próbując uspokoić szybko bijące serce, i odwrócił się, by podać przepustkę.
Ogorzały, przygarbiony staruszek w mundurze straży portowej przyjrzał mu się podejrzliwie, po czym w świetle latarki zbadał wręczony mu dokument. Śnieżewski widział, jak marszczy brwi, próbując odczytać polskie słowa.
– It’s all Polish, I’m afraid. – Wojtek się uśmiechnął.
– Aye. – Pomarszczoną twarz strażnika rozjaśnił szeroki uśmiech. – W radiu gadajom, żeście się Hitlerowi postawili! Hehe, dobrze mu tak, wymoczkowi. Zawsze żem żonce powtarzoł, że to suczy syn, ten cały Hitler. Good night!
– Good night.
Staruszek wymruczał jeszcze kilka słów i ruszył w stronę nabrzeża. Podporucznik patrzył za nim przez chwilę, lecz wtedy znów stanął mu przed oczami pijany dowódca okrętu.
Śnieżewski uznał, że sam ma ochotę się upić.
*
Knajpa, w której przesiadywali Polacy, nazywała się Gunner i była tradycyjnym miejscem spotkań załóg okrętów wojennych na przepustce, a więc gospodarz zadbał o odpowiedni wystrój. Na ścianach wisiały oprawione zdjęcia pancerników Royal Navy, mapy morskie oraz koła sterowe żaglowców, a nad barem lśnił mosiądz prawdziwego dzwonu okrętowego. W dusznym powietrzu unosiły się kłęby dymu z papierosów. Śnieżewski już od progu zauważył, że tego wieczoru nikt w Gunnerze nie jadł. Ludzie popijali piwo i rozmawiali z ożywieniem, choć bez wesołości, a gospodarz, zaróżowiony na twarzy grubas, przeciskał się wśród stołów z nowymi naręczami kufli.
Śnieżewski nie przepadał za zatłoczonymi knajpami, dlatego zgarnął piwo przy barze i od razu pośpieszył ku stołowi zajmowanemu przez młodszych oficerów na przepustce.
– Cześć, chłopaki – powiedział, siadając na jedynym wolnym krześle.
– Uff, dobrze, że jesteś, Śnieżek! – powitał go głośno porucznik Tomek Bilski, oficer nawigacyjny na „Burzy”. – Z tymi cholernymi Szkotami ni w ząb dogadać się nie idzie. Pyta się, który koniak? Ja mu mówię: „ten”! A ta cholera rozstawia dziesięć kieliszków!
Nikt się nie zaśmiał z dowcipu.
– Są jakieś nowe wieści? – spytał Staszek Łęk, jego kolega i oficer nawigacyjny z „Groma”, z którego skłonności do choroby morskiej nabijali się jeszcze w Szkole Morskiej.
– Nie, nic nie słyszałem – odparł Śnieżewski. – Byłem zajęty przy tym przeklętym podnośniku hydraulicznym jedynki. Trzeba było to dziadostwo jeszcze na Helu wymienić.
– Hel daleko, Wojtek. – Łęk pokręcił głową. – Cholernie daleko.
– Za „Wicher”, chłopaki! – Bilski uniósł szklankę i wszyscy spełnili najsmutniejszy z marynarskich toastów.
– Psia mać, co my tu robimy? – Krystek Wojdyłło, drugi artyleryjski na „Burzy”, otarł nieposłuszną łzę. – Myślicie, że dali jakoś radę? No, nasi z „Wichru”?
– „Wicher” to dobry okręt, Krystek! – huknął porucznik Marian Sędzioła, oficer broni podwodnej z „Błyskawicy”. – Na pewno zarąbali tyle szkopów, że do końca wojny ich nie dogonicie na tej dziadowskiej „Burzy”!
Wokół stołu huknął gromki śmiech.
– Szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej, Wojtek. – Bilski zapalił papierosa. – Były tu chłopaki z Royal Navy z HMS „Maori”. Byczy, brytolski destrojer. Każdemu postawili po szklanicy whisky z lodem i nic tylko klepali nas po plecach i „gudlak, gudlak” gadali!
– Jak Stasiu zobaczył, że Brytole whisky stawiają, to trzy razy podszedł się przedstawić! – Sędzioła parsknął śmiechem i klepnął Łęka w ramię. – Poznaniak z dziada pradziada, taka jego mać!
– Oj, Stachu, ciężko będzie poznaniakowi między Szkotami! – Wojtek wybuchnął śmiechem.
Gospodarz postawił przed nim kufel z piwem.
– Chłopaki, rany Julek, zejdźcie już ze mnie! – Łęk zarumienił się aż po koniuszki uszu. – Nie podszedłem trzy razy, tylko dwa, a to tylko dlatego, że nie poznałem tego wysokiego! A Maryś to…
Resztę słów nawigatora przerwał chóralny śmiech.
– Dajcie mu spokój i popatrzcie na siebie! – zawołał Wojtek, próbując zachować powagę. – Pamiętacie, jak Krystek poznał Wandzię? Z pustymi kieszeniami na randki biegał, a w kawiarni to ona płaciła!
– Przedstaw nas kiedyś swojej dziewczynie! – odciął się Krystek. – Bo już się jakoś doczekać nie możemy!
Śnieżewski uśmiechnął się z przymusem. Nie lubił, jak mu koledzy wypominali brak zainteresowania spódniczkami, ale wiedział, że mieli rację. W liceum umawiał się co prawda z koleżankami, ale robił to bez większego przekonania, raczej pod naciskiem otoczenia, i szybko tracił zapał do flirtowania. Podczas studiów w Szkole Morskiej jego samotnicza natura w pełni doszła do głosu.
Mimo tego postanowił się odciąć Krystkowi i już otwierał usta, gdy nagle ogarnęło go uczucie duszności. Miał wrażenie, że potężne dłonie obejmują jego szyję i zaciskają się na niej z całej siły. Twarz pokryła się potem, szarpnął za golf, ale bezskutecznie. Nie czuł ulgi, wręcz przeciwnie: świat rozmazywał się, kształty stawały się wypaczone, a głosy się oddalały. Tracił kontakt z rzeczywistością.
– Wojtek? – Skądś dobiegł niespokojny głos Tomka Bilskiego. Kolejne słowa przerwał trzask wypuszczonego z dłoni kufla.
Znowu był w kajucie kapitańskiej, ściągał buty Wilczaka, słuchał jego bredzenia…
– Stary… – wychrypiał.
– Co? – zapytał go chór przestraszonych, obcych głosów z wielkiej oddali. – Jaki stary? Stary?
– Komandor Wilczak… – wykrztusił Śnieżewski, osuwając się na ziemię. – Nie żyje…
*
Nad portem wojennym Rosyth z wolna wstawał świt, lepki i wilgotny. Mewy i rybitwy zerwały się z wrzaskiem ze sztagów i anten „Gromu”, gdy o pokład załomotały ciężkie buty żandarmów.
Podporucznik Śnieżewski cisnął niedopałek do wody i uniósł łokcie zesztywniałe od opierania się o twardy reling rufowy. Obrócił się obojętnie ku nadchodzącym.
Przed oczami miał obraz kapitańskiej kajuty i obrzmiałą twarz komandora podporucznika Eugeniusza Wilczaka. Patrzył na wywalony język i linkę, mocno wrzynającą się w napuchniętą szyję. Wiedział, że ten obraz nie opuści go do końca życia, ale nie to go martwiło.
– Poruczniku? – odezwał się towarzyszący żandarmom porucznik Sławomir Dzielski, pierwszy oficer artylerii i zastępca dowódcy okrętu, równie blady z niewyspania. – Jest pan zatrzymany celem złożenia wyjaśnień w sprawie śmierci komandora podporucznika Eugeniusza Wilczaka. Jestem zmuszony prosić pana o niestawianie oporu przy aresztowaniu. – Zawahał się przy tych słowach. – Przykro mi, Wojtek – dodał szeptem.
7 września 1939, Londyn
Nie wiem, która jest godzina, ale boję się spojrzeć na zegarek.
Wiedziałem, że wyjazd do Londynu będzie złym pomysłem. Zdaje się, że doktor MacCraig ma trochę racji i zmiana miejsca pobytu, diety i otoczenia w istocie niekorzystnie wpływa na moje samopoczucie, tym bardziej że czas spędzam tu na bezcelowych obradach Joint Intelligence Sub-Committee. Banialuki, których zmuszony jestem tam wysłuchiwać, wywołują ataki niewysłowionej wściekłości, których nie gaszą ani gin, ani whisky.
Co gorsza, ów przeklęty koszmar właśnie powrócił i zaklinam się na wszelkie świętości, że nigdy nie był tak przerażająco realistyczny. Nawet teraz, gdy siedzę i piszę, czuję pieczenie na kolanach i łokciach, które raniłem podczas snu. Aż trudno uwierzyć, że nie ma na nich nawet zadraśnięcia.
Nie to jednak było najpotworniejsze. Twarz mojego adwersarza, na sekundę nim znów nacisnął spust, zamieniła się w maskę potwora, a z lufy jego pistoletu strzeliła struga ognia podobna tym, które spływały po zboczach wulkanu. Krzyczał przy tym coś, czego niestety nie zrozumiałem, bo świat wokół mnie wybuchał, skąpany w lawie.
Dobry Boże, ciągle drżę. Nadal czuję ów straszliwy ból! Przeklinam cię, Michaelu Tritzie!
Zaledwie kilka dni temu sądziłem, że sny mnie opuściły, bo wypadłem z gry i Tritz pokonał mnie ostatecznie. Dlaczego więc powróciły? Czyżbym mimo wszystko miał jeszcze szansę odnaleźć Niemca i odkryć sposób na wydarcie jego tajemnic?
Z niecierpliwością czekam na wieści od majora Gubbinsa.
*
Huk był ogłuszający i Gubbins zatoczył się do tyłu, aż uderzył plecami o ścianę kamienicy. W okamgnieniu powietrze wypełniły kłęby pyłu i major zgiął się wpół, kaszląc.
Minęła długa chwila, nim rękawem marynarki przetarł załzawione oczy, by spojrzeć w górę. Wciąż ogłuszony wybuchem śledził ciemny kształt bombowca nurkującego Ju-87 Stuka, który w nierealnej ciszy wznosił się nad ulicą.
Grunt znów zadrżał, a w pobliżu zawaliła się kolejna kamienica. Gubbins nagle odzyskał słuch. Przeraźliwe odgłosy bombardowania – jękliwa syrena drugiego sztukasa, grzechot karabinów maszynowych i huk bomb – wdarły się gwałtownie do jego umysłu. Tuż nieopodal jakaś kobieta zanosiła się histerycznym płaczem, gdzieś dalej biły w niebo osamotnione polskie boforsy.
„Tak wygląda piekło – pomyślał Gubbins, próbując wstać. – Musiałem nagrzeszyć jak jasna cholera…”
Zakaszlał po raz ostatni i rozejrzał się niepewnie. Bombardowanie artyleryjskie warszawskiego Śródmieścia trwało już od wczoraj, lecz teraz dołączyła do niego Luftwaffe, do tej pory koncentrująca naloty na dzielnicach fabrycznych i liniach kolejowych. Ściany domów były poznaczone dziurami po kulach z broni maszynowej, ulice zaścielone szczątkami gruzu, a witryny sklepowe ziały oczodołami wybitych szyb. Ludzie, którzy nie znaleźli w porę schronienia w piwnicach, teraz kulili się pod ścianami, z grozą wpatrując się w oddalające się niemieckie samoloty.
Przecznicę dalej dopalała się ciężarówka, z której Gubbins wyskoczył niecałą minutę temu.
„Dwa samoloty, a tyle zniszczenia” – pomyślał z przerażeniem. Potrząsnął głową, zebrał siły i ruszył biegiem w kierunku ambasady. Lub tego, co z niej zostało.
Ziemia wciąż drżała od odległych eksplozji. Gubbins minął grupę ludzi próbujących uwolnić starszego mężczyznę spod rumowiska ściany domu. Po zasłanym okruchami szkła chodniku pędził cyklista z plecakiem pełnym białych strzępów nierówno pociętych na bandaże. Dwóch mężczyzn układało na noszach wątłego chłopca o twarzy zalanej krwią, a trzeci trzymał w ramionach rozpaczającą kobietę.
Pośrodku ulicy stał tramwaj, pusty, brudny od gruzu, z wybitymi szybami. Na schodkach leżała torba konduktora z rozsypanym bilonem, którego nikt nie zbierał.
Gubbins biegł przed siebie, próbując ignorować grozę chwili.
Bombardowanie oszczędziło budynek ambasady, ale serce Gubbinsa ścisnęło się z żalu na jego widok. Dzierżawiony brytyjskiemu rządowi biały pałacyk wyglądał bowiem na wymarły. Okolony drzewami plac przed wejściem był pusty, okna szczelnie zastawione workami z piaskiem, a nad dachem unosiły się snopy dymów z nieodległych pożarów. Nawet flaga Zjednoczonego Królestwa, zamiast dumnie łopotać na wietrze, owinęła się wokół masztu jakby zawstydzona.
Gubbins pchnął furtkę i przebiegł przez placyk.
– Not a single one! – usłyszał naraz znajomy głos i się zatrzymał. Kapitan Davies, pulchny, łysiejący oficer pułku Courtlaulds stał w cywilnym ubraniu między drzewami i przyglądał się przez lornetkę odlatującym samolotom. – Not a single one – powtórzył z dezaprobatą i odjął lornetkę od oczu. – Nie trafili ani jednego.
– O czym pan mówi, Davies? – wymamrotał oszołomiony Gubbins.
– Nie trafili ani jednego z tych nazistowskich sukinsynów. – Davies wydął wargi i z flegmą schował lornetkę do kieszeni tweedowej marynarki. – Ci nieszczęśni Polacy nie mają pojęcia o artylerii przeciwlotniczej! Zresztą, zważywszy na ich postępy w obronie własnego kraju, należy stwierdzić, że o niczym nie mają pojęcia!
– Dobrał pan sobie świetny moment na wygłaszanie komentarzy, kapitanie! – warknął chrapliwie Gubbins, próbując odsapnąć po biegu.
Gardło miał wyschnięte, wargi spękane, a między zębami zgrzytał pył.
– Moment dobry jak każdy inny, Gubbins. – Kapitan wzruszył ramionami. – A pan? Coś się pan tak przejął?
– Niech się pan przejdzie po ulicy, Davies, będzie pan wiedział. Po tym, co dziś zobaczyłem, pozostaje mi się modlić, by niemieckie bomby oszczędziły Londyn!
– Niemcy bombardujący Londyn? – Davies kpiąco uniósł brwi. – No, ale teraz to głupstwo pan palnął. Doprawdy…
– Gdzie Shelley? – Gubbins tracił cierpliwość.
– Nie widziałem go dzisiaj. Przygotowaniami do ewakuacji kieruje Handscombe.
– Bloody hell! – zaklął Gubbins.
Wbiegł do holu pałacyku, cichego i wyludnionego. Gdzieś na prawym skrzydle uchyliły się drzwi i wyjrzał zza nich przestraszony mężczyzna.
– Majorze Handscombe! – zawołał Gubbins, a jego głos poniósł się echem we wnętrzu budynku. – Majorze?!
– Niech pan tak nie krzyczy, Gubbins. – Szedł ku niemu sam major, wysoki, szpakowaty mężczyzna, wspierający się na lasce. Jego ubranie woniało dymem. – Teraz tym miejscem rządzą duchy. Nie chce pan chyba ich zbudzić, co?
– Nie pora na żarty, Handscombe! – warknął Gubbins. – Co tu się dzieje?
– Wczoraj rano sir Kennard, nasz drogi ambasador, rozpuścił miejscowy personel pomocniczy, wszystkich kancelistów, sekretarki i księgowych – powiedział Handscombe. – W ambasadzie nie ma nikogo poza kilkoma członkami korpusu dyplomatycznego na wypadek sytuacji awaryjnych, a reszta jest w domach i szykuje się do ewakuacji. Właśnie palimy dokumenty w kotłowni.
– Do cholery, byłem pewien… – Zaskoczony Gubbins pokręcił głową.
– To panu zazdroszczę, Gubbins – przerwał mu Handscombe. – Bo ja nie jestem już niczego pewien w tym kraju. Milion żołnierzy, cztery tysiące dział, a Niemcy pędzą ich przed sobą jak stado baranów. Wczoraj nawiał ich rząd i dowództwo naczelne, a dziś rano doszło do pierwszej potyczki na przedpolu Warszawy, nie słyszał pan? Na co więc mamy czekać?
– W głowie się to nie mieści. – Gubbins westchnął. – Gdzie jest pułkownik Shelley? Muszę z nim pilnie porozmawiać! Właśnie w sprawie owej potyczki na przedpolu Warszawy.
– Niech pan da Shelleyowi spokój. – Handscombe wyciągnął piersiówkę z kieszeni marynarki i wziął tęgiego łyka, a potem poczęstował rozmówcę. – Nie ma go dzisiaj w ambasadzie.
– Gdzie go znajdę? – Gubbins pociągnął z flaszki, skrzywił się i oddał ją Handscombe’owi.
– Daj mu pan spokój, Gubbins. – Handscombe przetarł zmęczone oczy. – Jego polska żona zginęła dziś rano podczas nalotu. Niech Bóg błogosławi ten nieszczęsny naród. Na szczęście znam pańskie wytyczne. Dziś rano przyszła zaszyfrowana depesza z Londynu: „»Przeprowadzkę« wykonać natychmiast”. Powodzenia, majorze.
Nim zaskoczony Gubbins zdołał cokolwiek powiedzieć, major Handscombe odwrócił się i ruszył wymarłym korytarzem w stronę zejścia do kotłowni. Zapach spalenizny w powietrzu był coraz wyraźniejszy.
Gdzieś w centrum ponownie zawyły syreny alarmu przeciwlotniczego. Gubbins westchnął i ponownie wyszedł na ulicę.
*
Colin Gubbins jak dotąd widział Załuskiego dwa razy.
Po raz pierwszy spotkali się wczesnym latem 1939 roku na oficjalnym przyjęciu w ambasadzie brytyjskiej w Warszawie, podówczas miejscu pełnym elegancji i powagi. Na twarzach zaproszonych polskich dyplomatów widniało jednak maskowane kurtuazją napięcie i na ich tle hrabia Aleksander Załuski wyglądał jak lekko znudzony sztuką krytyk teatralny, który pali papierosa podczas antraktu.
Major Colin Gubbins doskonale znał się na ludziach. Doświadczenie wojenne zdobywał w Irlandii, gdzie walczył z bojówkami Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Była to brudna wojna, toczona na wsiach, przedmieściach i w dzielnicach biedoty, gdzie wiarygodny raport o miejscu pobytu grupy dywersantów był cenniejszy od stu karabinów. Oficer pozbawiony intuicji czy nieznający się na ludziach często kończył swą karierę w ciemnym zaułku z nożem wbitym pod żebro. To właśnie wtedy Gubbins odkrył w sobie niezwykły zmysł do czytania w ludzkich sercach i duszach. Bez trudu wykrywał kłamstwa w głosie nawet najbardziej doświadczonych łgarzy, a wystarczał mu rzut oka na twarz obcej osoby, by mógł trafnie ocenić jej intelekt, usposobienie, a nawet intencje.
Gdy spojrzał na oblicze Załuskiego, od razu zrozumiał, że ma do czynienia z człowiekiem wielkiego formatu. Polski hrabia stał prosto, nonszalancko paląc papierosa i przygładzając kciukiem bujne wąsiska. Wyglądał na około czterdzieści lat, lecz krótko przycięte włosy przyprószyła już siwizna. W szarych oczach Załuskiego, okolonych siateczką pierwszych zmarszczek, Gubbins odkrył błyskotliwość zabarwioną odrobiną cynizmu. Nie zdziwił się też wcale, gdy Polak odezwał się do niego najczystszą, oksfordzką angielszczyzną.
Nie mógł sobie przypomnieć, o czym rozmawiali podczas przyjęcia w ambasadzie, lecz co do joty pamiętał rozmowę, która odbyła się w restauracji hotelu Savoy dwa dni później. Trwał ciepły letni wieczór i napięcie na ulicach miasta było jeszcze bardziej wyczuwalne: ludzie zatrzymywali gazeciarzy roznoszących „Kurier Warszawski” i łapczywie pochłaniali wiadomości z pierwszych stron, szukając nadziei na uniknięcie wojny, a na przejeżdżających ulicami ułanów patrzono z mieszaniną niepokoju i dumy.
Załuski jednakże wydawał się równie spokojny jak wcześniej na przyjęciu. Spokojnie palił papierosa, wodząc oczami od Shelleya do Gubbinsa, i beznamiętnie opowiadał im o największej tajemnicy polskiego wywiadu.
O sukcesie operacji „Schweibe”.
Jego słowa zrobiły na Gubbinsie wielkie wrażenie, a lakoniczny do bólu Shelley stwierdził nawet, że po tym, co usłyszeli, rozgryzienie kodu Enigmy to fraszka.
„Polacy zrobili Niemców na szaro – przypomniał sobie major, gdy kluczył po ulicach. – Poznali kulisy wrogiego ataku na ojczyznę już przed dwoma miesiącami! Dlaczego Shelley nie wyciągnął tego całego Załuskiego wcześniej? Dlaczego zajął się tym Harrington, który co prawda odpowiada za Sekcję D i ma kontakty w wywiadzie, ale przecież nie stoi na czele SIS? Porąbane to wszystko, porąbane! Muszę znaleźć tego człowieka! Muszę!”
Anglik w ostatniej chwili uskoczył przed rozpędzonym wozem strażackim. Gdzieś wybuchały bomby lotnicze, wysoko na niebie mruczały sztukasy powracające z bombardowań.
– Tylko jak ja go, kurwa, znajdę w tym piekle?! – wrzasnął, potknąwszy się o przewróconą latarnię uliczną.
Biegał i szukał. Stłuczone kolano piekło nieznośnie, a podrażnione dymem i pyłem oczy łzawiły. Dzielnica, w której mieszkał Załuski, padła ofiarą bombardowania niemieckiej artylerii i pokaszlujący Gubbins znalazł się w labiryncie szarych ulic, wzdłuż których ciągnęły się dymiące, częściowo zniszczone kamienice. Z każdą chwilą tracił nadzieję. Shelley przekazał mu adres Załuskiego, ale Gubbins nie umiał go wymówić. Nawet odczytanie nazwy ulicy z tabliczki sprawiało mu pewną trudność. Zatrzymywani Polacy ignorowali go lub obrzucali przestraszonymi spojrzeniami.
Pozostało mu jedynie zdać się na łut szczęścia. Biegał zatem wśród tłumów oszołomionych ludzi, szukał, patrzył, próbował pytać. Wysiłek przytępił jego zmysły, a wpatrywanie się w brudne, zrozpaczone twarze znieczuliło go na nieszczęście.
Niespodziewanie ktoś szarpnął go za ramię i ofuknął głośno, po polsku. Oszołomiony Gubbins odwrócił się i ujrzał znajomą, przybrudzoną pyłem twarz z sumiastymi wąsami. Zaskoczenie odebrało mu mowę.
Załuski nachylił się i jeszcze raz warknął po polsku.
– I don’t speak Polish, I’m afraid… – wymamrotał Gubbins.
– Ach, to pan, panie Gubbins! – Załuski uniósł głowę. – Dość nieprzyjemne okoliczności, przyzna pan sam. Bądź pan na tyle uprzejmy i chwyć się za te nosze.
– Panie Załuski, szukałem pana, bo…
– Weź pan te cholerne nosze! – ryknął Polak. – Zaraz tu chłopaka stratują!
Teraz dopiero Gubbins zauważył, że Załuski nachyla się nad zaimprowizowanymi noszami, na których spoczywa młody człowiek, na oko najwyżej dwudziestoletni. Zakryta pledem klatka piersiowa poruszała się szybko, a na brudnej od pyłu twarzy kroplił się pot.
Posłusznie ujął za drągi i ruszył za Załuskim.
– Dobrze pana słyszałem?! – zawołał niespodziewanie Polak. – Pan mnie szukał, tak?
– Tak! – odpowiedział Colin, również krzykiem. – Przychodzę z rozkazu pułkownika Shelleya!
– Ach, to wspaniale! Proszę pozdrowić ode mnie pułkownika i…
– Panie Załuski, nie ma czasu na konwenans! Mam pana zabrać z Warszawy! Jest pan zbyt cenny dla wywiadu brytyjskiego, by zostawać w tym mieście! Muszę pana odstawić do…
W powietrzu narastał gwizd opadającego pocisku artyleryjskiego.
– Gubbins, uprzejmość pańskich szefów jest urzekająca, ale ta propozycja wydaje się cokolwiek nie na miejscu. Shelley chyba…
Bliska eksplozja zagłuszyła resztę słów odwróconego doń plecami Załuskiego. Ziemia zadrżała i w ostatniej chwili złapali równowagę, by uchronić rannego od upadku.
– Niczego pan nie rozumie, Załuski! – ryknął Gubbins. – Ta propozycja nie ma nic wspólnego z uprzejmością! Jest pan w posiadaniu ważnych tajemnic wojskowych, na których może skorzystać sojusz polsko-brytyjski, a poza tym…
Załuski niespodziewanie zatrzymał się i niemalże cisnął noszami o bruk. Gdy się odwrócił, jego twarz była purpurowa z gniewu.
– Coś pan powiedział? – wysyczał i przypadł do Anglika, zaciskając dłonie na połach jego marynarki. – Sojusz polsko-brytyjski? O jakim sojuszu ty mówisz, człowieku? Spójrz! Spójrz w górę!
Drżącym palcem wskazywał sztukasy, które wznosiły się lekko, uwolnione od ciężaru bomb.
– Gdzie są wasze samoloty, sojuszniku? Gdzie są dumne eskadry Royal Air Force? Coście dla nas zrobili, Gubbins? Coście nam dali poza garścią obietnic bez pokrycia?
– Załuski, nie rozumie pan, że…
– Zamknij się pan i słuchaj! Sojusz to współpraca i obopólna korzyść, Gubbins, czego pan ani ten cholerny Shelley nie rozumiecie za grosz! Ponoć dostaliście od nas Enigmę i to powinno wam starczyć, Gubbins. Gdyby nie rozkazy, nigdy w życiu nie zdradziłbym wam kulis „Schweibe”! – wysyczał pobladły Załuski i odepchnął Gubbinsa. Choć drobniejszy od majora, zdawał się od niego wielokrotnie silniejszy. – Oddajemy wam wszystko, co mamy, a wy spokojnie patrzycie, jak nasz kraj wali się w gruzy. Czy to tak…
Ostatnie słowa Załuskiego utonęły w coraz głośniejszym ryku potężnego niemieckiego silnika lotniczego Jumo o mocy 1100 koni mechanicznych. Gubbins spojrzał ponad ramieniem gestykulującego Polaka i z przerażeniem dostrzegł błyskawicznie powiększający się kształt bombowca nurkującego Junkers Ju-87. Pod skrzydłami samolotu, rozciągniętymi w kształcie wydłużonej litery W, nie było już bomb.
– Sztukas! – krzyknął Gubbins i niewiele myśląc, pchnął Załuskiego w kierunku małego, zagraconego podwórka.
Dwa karabiny maszynowe, umieszczone w skrzydłach Junkersa, zajazgotały w ułamek sekundy później. Pociski kalibru 7,92 skrzesały długą linię iskier na bruku, przeorały porzucone nosze i wspięły się po ścianie zamykającego ulicę gimnazjum. Silnik zawył na wyższych obrotach, unosząc samolot na wyższy pułap, a wtedy dachy i bruk omiótł chaotyczny, lecz morderczy ogień strzelca pokładowego.
– O Boże… – jęknął po polsku Załuski, patrząc na krwawy strzęp, w który zamieniło się niesione przed chwilą przez nich ciało na noszach.
Gubbins przetarł piekące oczy. Miał dość wrażeń jak na jeden dzień.
– Panie Załuski, proszę mnie posłuchać – powiedział cicho, lecz Polak nawet nie drgnął, wciąż wpatrzony w zakrwawione nosze. – Posłuchaj mnie pan! – zawołał i szarpnął polskiego agenta za ramię, straciwszy cierpliwość, a ten drgnął, jakby wyrwany z głębokiego transu. – Jeśli ma pan ochotę wylewać na mnie swe żale, to proszę bardzo – wycedził przez zaciśnięte zęby Anglik. – Jeśli chce mnie pan obarczyć winą za opieszałość mojego rządu, również zapraszam. Krzycz pan, ile chcesz, ale proszę pamiętać, że podobnie jak pana, obowiązują mnie rozkazy moich przełożonych, które w tym przypadku są wyjątkowo jasne i przejrzyste. Mam pana zabrać z tego nieszczęsnego, zapomnianego przez Boga miasta, a potem bezpiecznie wywieźć z Polski!
– Ja też mam swoich przełożonych, Gubbins!
– A gdzież oni są, Załuski? – Major zatoczył ręką łuk. – Już spieprzyli z Warszawy czy dopiero się pakują? Po waszym sztabie generalnym oraz rządzie śladu już nie ma!
– Mają nami rządzić z tego piekła? – Polak niemalże wypluł te słowa. – Piekła, które pomogliście Niemcom urządzić?
– Załuski, jest pan mądrym człowiekiem, a więc proszę mnie posłuchać. Wtedy w Savoyu powiedział pan mnie i Shelleyowi, że dzięki powodzeniu operacji „Schweibe” przekazał pan swemu rządowi dokładny plan niemieckiej inwazji na Polskę w czerwcu! Czy ktokolwiek w ogóle pański raport przeczytał? Czy coś z nim zrobiono? Jak spożytkowano pański wysiłek?
Załuski nie odpowiedział, nadal patrzył na zakrwawione ciało.
– Nie jestem zadowolony z postawy mego rządu, panie Załuski – zakończył smutnym głosem Gubbins. – I fakt, nie ma tu angielskich czy francuskich żołnierzy. Niemniej dalej na zachodzie są ich całe armie i jeszcze przyjdzie czas, by nauczyli Adolfa trochę rozumu. Pan, panie hrabio, może w tym pomóc albo przeszkodzić. Jeśli uniesie się pan honorem i zostanie w Warszawie, czeka pana wątpliwa przyjemność uciekania przed gestapo. Jeśli zaś pójdzie pan ze mną, Załuski, sukces pańskiej operacji zostanie nareszcie wykorzystany. I może mniej będzie na świecie takich widoków.
Wskazał przy tych słowach zmasakrowane nosze.
Przez długą chwilę Załuski nie mówił nic, po czym odezwał się cichym, zmęczonym głosem:
– Będę jednak musiał wziąć kilka rzeczy z mojego mieszkania. Jeśli jeszcze stoi.
Grom. Wojna runów
Copyright © by Marcin Mortka 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2025
Redakcja – Joanna Mika, Julia Młodzińska
Korekta – Dominika Kowalska, Magdalena Świerczek-Gryboś
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Wersja elektroniczna – Mateusz Cichosz / @magik.od.skladu.ksiazek
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Krzysztof Piasek
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.