Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Zima przyszła, ale spokój nie będzie trwał długo.
Doliną zawładnęła zima, ale Edmund zwany Kociołkiem wie doskonale, że nie powstrzyma to Złego.
Nie mogąc znieść bezczynności, zabiera swoją drużynę na wyprawę do Krzemyku, by rzucić Złemu wyzwanie na wrogim terytorium. Nie przypuszcza, że tym razem zagrożenie nadejdzie z nieoczekiwanej strony.
Komu chce się przypodobać Eliah?
Za co Gramm może być wdzięczny tacie?
I dlaczego Zwierzak za nic w świecie nie powinien lepić bałwana?
Zarówno drużynie do zadań specjalnych, jak i stojącej na straży Gryfa Sarze przyjdzie stoczyć zaciekłe boje i podjąć trudne decyzje, a Dola zadba, by nie dręczył ich nadmierny spokój. Do Gryfa zawita bowiem pewien szczególny gość… i to niejeden! Po Dolinie rozejdą się listy, których skutków nie sposób przewidzieć. W pewnym lesie pojawią się ogromne jamy, krzemycki książę popadnie w nieliche tarapaty, a do posępnej granicznej twierdzy zjadą osobliwi interesanci.
Na szczęście wciąż jest bigos. I wciąż są glify. No nie?
Bo za miecz chwytasz po to, by móc później usiąść przy ogniu, uśmiechnąć się do bliskich i złapać za łyżkę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 399
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pomimo trzaskających mrozów życie powróciło do Kaprawego Gryfa niedługo po tym, jak Vitalis dał się przekonać, że w naszych lasach nie ma już ani śladu niedobitków z armii księcia Fryderyka.
Stary kapłan bowiem, który długo nie mógł dojść do siebie po zabójstwie nieszczęsnego ojczulka Rumianka, stał się mózgiem wielkiej operacji rozbijania i wyłapywania Fryderykowych maruderów. Jego tropiciele przemierzali bory i trzęsawiska w poszukiwaniu śladów po najeźdźcach, a gdy na nich natrafiali, kapłan urządzał zasadzki bądź obławy, które przeprowadzał z budzącą zazdrość skutecznością. Na szczęście w miarę upływu czasu gniew ojca Vitalisa stygł. Za jego namową chłopi wyzbyli się żądzy krwi i po prostu łapali najeźdźców, po czym zapędzali ich do ścinania drzew i budowania palisad oraz strażnic wokół Rympału, a później również Rżyska i Taradejki.
Na prośbę Vitalisa zamknąłem podwoje karczmy i nie wpuszczałem do niej nikogo bez pisemnej zgody zawziętego staruszka. Zwolniony z obowiązków gospodarza i obrońcy okolicy, mogłem się zająć wieloma innymi rzeczami, które nie cierpiały zwłoki. Przede wszystkim należało przenieść podopiecznych Dislai z powrotem do sierocińca, który Żychłoń zabezpieczył licznymi glifami ochronnymi. Należało spędzić chwilę z dziećmi i zadbać, by Sara wreszcie odzyskała pełnię dobrego nastroju. Należało przetkać komin, zwieźć drewna z lasu, naprawić kawałek dachu, a potem nagotować bigosu, uzupełnić zapasy smalcu, uwędzić więcej mięsa i sera.
I to właśnie robiłem. Przez moment inni zajmowali się Doliną, a ja piekłem chleb, gotowałem zupę rybną, naprawiałem zamki w drzwiach, goniłem się z dzieciakami po zasypanym śniegiem sadzie i piłem grzane wino z Sarą. Gospodę wypełniły apetyczne zapachy, wesołe śmiechy, trzaskanie drzwiami i tupot wielu nóg, co oznaczało jedno: wróciła normalność.
Niestety, nie dorastałem Zwierzakowi do jego niedomytych pięt i nie umiałem w pełni żyć chwilą. Nie potrafiłem się opędzić od wspomnień i obaw, tym bardziej że sama Dolina szybko nam o sobie przypomniała.
Po tygodniu od rozbicia oddziałów z Krzemyku zaczęły do mnie docierać odpowiedzi na listy, które rozesłałem na książęce dwory tuż po bitwie, a ich treść uzmysłowiła mi, że moje zaangażowanie w wojnę zabrnęło znacznie dalej, niż chciałem na to pozwolić. Z mimowolnego, bardzo niechętnego uczestnika wydarzeń politycznych stawałem się ich koordynatorem, a karczma Pod Kaprawym Gryfem stała się centrum planowania strategicznego.
Moja. Cholerna. Karczma.
Nie umiałem się z tym pogodzić. Bywały chwile, gdy złość narastała we mnie tak bardzo, że miałem ochotę cisnąć całą tę nieszczęsną korespondencję do kominka i powrócić do gotowania barszczu i robienia pierogów (co w sumie polubiłem). Sara wodziła wówczas za mną niespokojnym spojrzeniem, a ja dusiłem w sobie emocje i udawałem, że nad sobą panuję. Nie chciałem, by żona martwiła się za nas dwoje. Miała wystarczająco własnych strapień.
Co więcej, musiałem cały czas pamiętać, że problemy nie znikną tylko dlatego, że ja sobie tego życzę. Lamentować można było nad zakalcem czy przesoloną zupą. Złe należało wyplenić raz na zawsze.
Z pomocą książąt panujących w Dolinie lub bez ich pomocy.
Ósmego dnia po bitwie wyszedłem z kuchni wcześniej niż zwykle, opowiedziałem dzieciom bajkę o królu Rotgierze, który trolle gromił, a potem wziąłem garniec piwa oraz wszystkie otrzymane listy i wezwałem drużynę na naradę.
Zajęliśmy ławę w izbie głównej, a Sara usiadła z robótką na bujanym fotelu naprzeciwko kominka, zwrócona do nas plecami, by podkreślić swoją obojętność, na tyle jednak blisko, by wszystko słyszeć. Żychłoń klapnął z sapnięciem naprzeciwko mnie, Gramm usadowił się tuż obok, ale strategicznie blisko misy z kabanosami, a dalej spoczęli Urgo i Zwierzak. Eliah umościł się w najciemniejszym kącie i pykał fajkę, czego ostatnio, ku memu zdumieniu, nauczył się od Żychłonia.
– Oto źródło naszych trosk – powiedziałem, rozwijając mapę. Jeden koniec przygwoździłem swoim kuflem, a drugi miską z orzechami. – Dolina.
– Oho – mruknął krasnolud – szykuje się dłuższe przemówienie.
– Owszem, dłuższe – przyznałem. – Bo mam w głowie kompletny mętlik i muszę wszystko z wami przegadać.
Oparłem się o ławę i wbiłem wzrok w mapę. Po raz kolejny nie mogłem się nadziwić, jak niewielka i w zasadzie nieistotna jest kraina, w której przyszło nam żyć.
– Dolina – podpowiedział Żychłoń, który splótł ogromne łapska na blacie i wpatrywał się we mnie uważnie, niemalże z troską, co budziło we mnie osobliwe połączenie irytacji i ulgi. – No, zacznij już, bom ciekaw.
– Tak… – Podrapałem się po głowie. – Ongiś dumne królestwo, a teraz pięć, nie licząc Zgliszcz, kłótliwych księstewek, upchniętych między krasnoludzkimi thanatami, Głodną Puszczą, Elfirią i łańcuchem Gór Siwych, z niejasnych powodów od wieków stanowiących obiekt zainteresowania Złego, tajemniczej siły, o której nie wiemy w zasadzie nic.
Złapałem kufel i upiłem tęgi łyk. Mapa Doliny zwinęła się z przepraszającym szelestem. Miałem nadzieję, że nikt nie dopatrzy się w tym żadnego symbolu.
– Nie wiemy, czym jest Złe – podjąłem. – Nie wiemy, gdzie się gnieździ i dlaczego właściwie chce zawładnąć Doliną. Dowiedzieliśmy się tylko tego, że uczy się na błędach i wykorzystuje słabości przeciwnika. Z tego właśnie względu wiele lat temu zarzuciło otwarte inwazje i zaczęło przenikać do Doliny potajemnie, by przejmować księstwa niejako od środka. Udaremniliśmy próbę zagarnięcia Wichrowin, Dymu i Sokolnika, ale Krzemyk i przypuszczalnie Ugór znajdują się już we władaniu Złego.
– Wiemy jeszcze jedno – odezwał się poważnym, niemalże złowieszczym głosem Urgo. – Złe przez cały czas się rozwija. O istotach, z którymi mierzyliśmy się ostatnio, nie wspomina przecież nawet Matt z Kurzu.
Ze wszystkich sił powstrzymałem ochotę, by spojrzeć na moją żonę, która tyle wycierpiała za sprawą Złotrojga.
– Kiedyś za najgroźniejszych rywali mieliśmy Trójokich Grzeszników, ale Złotroje nieźle dało nam popalić…
– A to pewnie nie koniec – mruknął Żychłoń.
Z rezygnacją pokręciłem głową.
– Nie. Pewnie nie. Pojęcia nie mam, co jeszcze Złe zrodziło i gdzie te istoty przebywają. Obawiam się, przyznam wam, najgorszego. Nie możemy wykluczyć, że agenci Złego zdołali sprzątnąć nam sprzed nosa dusze trolli, ongiś ukryte przez króla Rotgiera. Nie znaleźliśmy wszak ani jednej.
Ciszę w izbie przerywał jedynie trzask płomieni.
– Gdyby Złe zgarnęło dusze trolli – Gramm w końcu zdecydował się na kabanosa i urwał go z pęku – już byśmy się o tym dowiedzieli, Kociołek. Ty tego nie pamiętasz, ale myśmy mieli okazję przyjrzeć się temu, jak zachowuje się półgłówek, który zeżre taką duszę.
Spojrzał przy tym na mnie znacząco, a ja drgnąłem i zerknąłem na Sarę, ale ta nie uniosła głowy znad robótki. Odetchnąłem w duchu – ten fragment opowieści o naszej poprzedniej wyprawie wolałem bowiem przed nią zataić.
– Tymczasem wojacy Fryderyka okazali się tępymi łamagami – ciągnął krasnolud. – A książę Stefan daleko na północy jakoś wytrzymuje napór Nikodema. Po mojemu oznacza to tylko tyle, że Złe owych dusz nie ma.
Pozazdrościłem mu, nie po raz pierwszy, pogody ducha.
– Nie, Majster – mruknąłem. – To oznacza tylko tyle, że Złe nie podzieliło się duszami z żadną z ludzkich marionetek. Bo tego, że jakimiś dysponuje, jestem w zasadzie pewien. Pamiętacie Kuklika? Kłobuka, który skupywał je w Głodnej Puszczy?
Teraz to Gramm zerknął na Sarę. Kątem oka dostrzegłem, że Żychłoń drgnął, a Zwierzak, który już po kilku moich zdaniach zaczynał się robić senny, poderwał się i pospiesznie zamrugał. Urgo aż westchnął pod nosem, a Eliah z szelestem zmienił pozycję. Uśmiechnąłem się z przekąsem – o incydencie z Kuklikiem, na gorącą prośbę całej piątki, również nie wspomniałem Sarze.
– Pamiętamy, pamiętamy – mruknął Gramm. – Tylko, Kociołek, rzeknij mi jedno: ty do czegoś zmierzasz, tak? Bo nie należysz do ludzi, którzy straszyliby po próżnicy.
– Nie chcę nikogo wystraszyć – powiedziałem. – Chcę przedstawić pełny obraz sytuacji, a potem omówić z wami wszystkie opcje.
– Wydawać by się mogło, że sytuacja nie wygląda wcale skrajnie źle, prawda? – odezwał się kwaśno Urgo. – Pokrzyżowaliśmy plany księciu Fryderykowi, książę Stefan opiera się Nikodemowi, a w razie nieszczęścia możemy liczyć na Dym i Sokolnik.
Złapałem kufel i tym razem piłem długo.
– Tak można by pomyśleć – odparłem, otarłszy usta. – A właściwie należałoby. Niestety, moja korespondencja z władcami Doliny nie pozostawia złudzeń.
Ująłem pierwszy z przyniesionych na naradę listów i trzepnąłem nim o blat ławy.
– Księżna Yanna zapewnia, że gromadzi wojska, ale pisze też, że wciąż nie pozbierała się po doświadczeniach z Gwidonem i musi zostawić spory garnizon do obrony Dymu. – Ująłem drugi z listów. – To samo pisze Rupert, który nagle zaczął się bardzo bać o Sokolnik. Wygląda na to, że oboje są w sumie dość zadowoleni z tego, że Stefan popadł w tarapaty, i zgodnie z tradycją wywodzącą się z Waśni czekają, aż uczestnicy zmagań opadną z sił. Wówczas zdecydują, kogo najbardziej się opłaca zaatakować.
– Yanna rządzi daleko stąd i w sumie jej najtrudniej się przejąć naszymi sprawami – odezwał się Żychłoń – ale Rupert… Na Los, przecież ten dureń widział, jak Złe zarzuca na niego sieć! I wie równie dobrze jak my, że przybyło z Krzemyku!
– Nie zapomniał o tym. – Westchnąłem i osuszyłem kufel. – Pisze jednak, że obawia się, że coś wylezie z Głodnej Puszczy. Ponoć na obrzeżach czają się jakieś paskudztwa, co akurat może być prawdą. Złe może tam prowadzić dywersję.
– Czyli ani Yanna, ani Rupert nie chcą angażować się w wojnę? – spytał z niedowierzaniem Urgo.
– Chcą – powiedziałem z goryczą. – Ale nie w tę, na której powinno im zależeć. Bo choć oboje mają niezbite dowody, że Złe próbowało już dorwać ich za gardła, nadal myślą przede wszystkim o pognębieniu rodzeństwa.
Zapadła cisza. W kominku strzeliło, Zwierzak cicho zachrapał. Gramm pracowicie żuł kiełbasę. Na górze coś stuknęło.
– Widzę, że tych listów trochę jeszcze masz – odezwał się Żychłoń.
– Mam, a jakże – burknąłem i nalałem sobie piwa. – Ten oto – uniosłem pergamin – przyszedł od księcia Stefana, którego przecież, nawiasem mówiąc, również żeśmy wyrwali z łap Złego. Otóż nasz pan i władca zapewne jest nam wdzięczny, żeśmy ocalili południe jego księstwa, ale nie umie tego wyrazić. Bo w sformułowaniu: „doceniamy, iż nasze ziemie na południe od Zagórka i Przylęgu na powrót są pod naszą kontrolą” nijak nie mogę się dopatrzyć emocji, tym bardziej że kilka zdań później książę dopytuje, czy miejscowi ponieśli duże straty. Jest bowiem zmuszony, wyobraźcie sobie, urządzić pobór.
Żychłoń pokręcił głową z niedowierzaniem, a Gramm parsknął szyderczym śmiechem. Urgo wpatrywał się we mnie z napięciem.
– Odpisałeś mu? – spytał.
– O tak. – Wydąłem wargi. – Poprosiłem go, by się pospieszył. Niech przyśle drużynę werbunkową, zanimchłopakom Vitalisa opadnie zapał bojowy.
– Naprawdę to napisałeś? – spytał rozbawiony krasnolud.
– Nie mów z pełną gębą, Majster. I tak, dokładnie to zawarłem w liście. Przedstawiłem mu też rozmiary buntu, którego z całą pewnością może się spodziewać, jeśli zafunduje własnej ludności to, co przed kilkoma tygodniami urządził wróg. Odpowiedzi, jak dotąd, nie dostałem i raczej już nie dostanę.
– Rządzą wami durnie – skwitował Gramm.
– Nigdy nie miałem co do tego złudzeń – odparłem i zwilżyłem gardło. – Zbieram tylko kolejne dowody, do których bez wątpienia dołączy ten oto list. Doszedłem bowiem do wniosku, że skoro władcy świeccy nie kwapią się, by złapać za oręż, być może powinni ich do tego nakłonić władcy duchowi, i tak oto wysmarowałem list do niejakiego Dolosława, kapłana, który stanął na czele świątyni Doli w Dymie po niefortunnym końcu kariery Goderusa.
Urgo, który nauczył się oceniać natężenie zgryźliwości w moim głosie, profilaktycznie zasłonił sobie uszy dłońmi.
– Pomyślałem, że przywódcy świątyni powinni jakoś zareagować na wieść o tym, iż Fryderykowi knechci surowo się obeszli z miejscowymi wyznawcami Doli. I nie pomyliłem się. – Rozłożyłem list i zatrzepotałem nim w powietrzu. – Dolosław zawarł w nim oburzenie, ubolewanie, złość, niedowierzanie i obietnicę modlitwy za wszystkich, którzy ucierpieli. Czyli wszystko z wyjątkiem konkretów. – Trzepnąłem listem i znów napiłem się piwa. – Sześć stron pierdolenia o niczym.
– Mógłby w tym czasie rzeczywiście się pomodlić – zauważył Żychłoń. – Może miałoby to większy sens.
– Postanowiłem więc zainteresować tematem świat nauki. – Wyłuskałem kolejny list. – Co prawda niewielki, ale za to skupiony i oddany poznawaniu prawdy. Chciałem się dowiedzieć, czy uczeni w Dolinie wiedzą coś więcej o naturze naszego wspólnego wroga. Otrzymałem, dla odmiany, zwięzłą i zrozumiałą odpowiedź. Werlan, główny bibliotekarz Dymu, odpisał, że nie dysponuje żadnymi godnymi opracowaniami na temat charakteru Złego, ale ma zamiar podjąć współpracę z innymi bibliotekami w Dolinie i zwołać konferencję w tej sprawie. – Uniosłem wzrok ku powale. – Na wiosnę.
– Wtedy może być już po nas – wypowiedział nasze wspólne obawy Żychłoń.
– Owszem. Największa biblioteka w Dolinie mieści się we Fryderykowym Krzemyku, a druga w Gwiżdżących Górach. – Przeniosłem spojrzenie na Gramma. – I nie wiem, z którą trudniej się będzie dogadać.
– Mój stary to skończony, uparty osioł. – Krasnolud umknął spojrzeniem. – Czyli pewnie z nim.
– Cóż, Gramm, chciałbym móc cię zapewnić, że jest inaczej – odparłem, tłumiąc czknięcie. – Ale do niego też napisałem, a odpowiedź… Hmm. Dowiedziałem się tylko tyle, że w najbliższym czasie twój tatulek nie przewiduje otwarcia zasobów naukowych thanatu dla osób pry… prywatnych.
– Co za obciach – jęknął Gramm. – Zostało ci coś tego piwa?
– Zostało.
– Przestańcie obaj – warknął Żychłoń – bo Kociołek nawet się nie rozkręcił, a już mu się język plącze. Nie mamy czasu na kaca.
– Wssale mi się nie plącze! – zaprotestowałem. – Mam do przekazania mnóstwo faktów i muszę jakoś na… hyyyp! …narzucić sobie spokój.
Żychłoń z głośnym szurnięciem odsunął ode mnie kufel.
– Jeszcze jakieś listy dostałeś? – spytał z niepokojem Urgo, zaciskając i rozwierając pięści.
– To już wszystkie – powiedziałem ponuro. – Niemniej wystarczy, by stwierdzić, że jesteśmy w wielkiej dupie. Nie tylko my zresztą, ale cała Dolina.
Nikt się nie rwał, by temu zaprzeczyć. Nie licząc Zwierzaka, który mruknął przez sen, wszyscy wpatrywali się we mnie uważnie. Skądś wiedziałem, że Eliahowi zgasła fajka, a Sara przerwała pracę na drutach.
– I zebrałeś nas tu po to, by nam o tym powiedzieć, tak? – Gramm przechylił lekko głowę i wbił we mnie spojrzenie przymrużonych oczu.
– Nnno tak… – bąknąłem. – Rozpocząłem, jak widzicie, od analizy strategicznej i…
– A nie przyszło ci do głowy, że my już to wszystko wiemy? – spytał złośliwie krasnolud. – Ja tam żadnych listów z cycatymi księżnymi nie wymieniam. – Zawiesił głos teatralnie i wywrócił oczami. – Ale wystarczająco dobrze poznałem ludzką naturę, by wiedzieć, że na waszych rządzących nie bardzo można liczyć.
– Z tego, co mówi Kociołek, na waszych również – przerwał mu sucho Żychłoń.
– O, jak przyjdzie co do czego, mój stary pierwszy złapie za topór – zaprotestował Gramm. Zaraz jednak się zreflektował: – Sęk w tym, że jeszcze nie uważa sytuacji za na tyle poważną, by ruszyć dupę i stanąć do walki.
– Czyli nic go nie różni od Ruperta i Yanny – nie ustępował guślarz.
Gramm otworzył usta, gotów zaprotestować, ale Żychłoń uciszył go gestem.
– Rządzący są wszędzie tacy sami – oznajmił głosem ociekającym pogardą – i o tym nie ma co gadać. Grammowi, jak zakładam, chodziło o coś innego, Kociołek. Nie zwykłeś ściągać nas po to, by straszyć i dołować. Zawsze miałeś konkretny plan działania i nigdy nie strzępiłeś języka po próżnicy. A więc słuchamy. Przyznaj się: albo zdziadziałeś do reszty, w co nie wierzę, albo rzeczywiście masz plan, ale postanowiłeś potrzymać nas w niepewności. W obu przypadkach odzyskasz swój kufel.
– Wstrzymaj się, Edmund, z tym, co chcesz powiedzieć – odezwała się nagle Sara.
Podeszła i usiadła naprzeciwko mnie. W blasku ognia jej loki zdawały się płonąć.
– Twierdzisz, że napisałeś do księżnej Yanny – stwierdziła w zadumie. – A w jakim tonie?
– Jak to jakim? – spytałem całkiem zbaraniały, po czym wbrew swej woli zerknąłem przelotnie na Gramma, całkowicie pochłoniętego studiowaniem sęków na blacie.
– No… dołożyłeś starań, by list był poważny, tak? Pisałeś o sytuacji politycznej i strategicznej? Straszyłeś Złym i używałeś trudnych słów?
– Pewno. Przecież to list wagi państwowej.
– I może dlatego nic nie wskórałeś. – Sara przygryzła wargę. – Jutro ja do niej napiszę. Jak do kobiety.
Wpatrywałem się w nią z niedowierzaniem. W pierwszej chwili chciałem zaprotestować – bo czy można przemówić do rozumu księżnej inaczej, niż przedstawiając zagrożenia? Ale wtedy obudziła się we mnie nadzieja.
Bo może Sara miała rację?
W tej samej chwili zdrowy rozsądek wepchnął się z powrotem na swoje miejsce i lekceważącym dmuchnięciem zgasił nadzieję.
– Cokolwiek napiszesz – patrzyłem na Sarę ze smutkiem – na niewiele się to zda. Yanna nie wykona żadnego ruchu dopóty, dopóki będzie czuła zagrożenie ze strony Ruperta.
– A więc pora napisać do Ruperta – odezwał się Żychłoń. – Tym z kolei ja się zajmę.
Nie wierzyłem w to, co słyszę.
– Co takiego? Chcesz napisać do księcia Sokolnika?
– No, może nie do samego księcia – mruknął wymijająco Żychłoń. – Ale mój list trafi na tyle blisko tronu, by wywarł odpowiedni skutek.
Poklepał Sarę po dłoni. Moja żona spojrzała na niego ciepło.
– Nie zaszkodzi – powiedział do niej – jeśli skreślimy nasze listy wspólnie.
– A ja – Gramm odstawił pusty kufel – napiszę do starego. I to tak, że mu w pięty pójdzie.
– Myślicie, że zwierzchnik świątyni Doli w Dymie poczuje się zobowiązany, gdy otrzyma pismo ode mnie, Vitalisa i Dislai? – spytał niepewnie Urgo.
– Ja też napiszę – bąknął Eliah, ale schował się głębiej w cień izby, zanim ktokolwiek zdołał go zapytać, do kogo i po co.
– No, to załatwione. – Gramm zatarł dłonie. – My, Kociołek, zajmiemy się polityką. Ty zaś…
Sięgnął po garniec z piwem, ale wtedy jego wzrok padł na Zwierzaka, który leżał na ławie, cicho pochrapując. Na jego obliczu malował się uśmiech rozanielenia, a źrenice pod powiekami przesuwały się pospiesznie w losowych kierunkach.
– Słuchajcie, może trzeba by obudzić tego darmozjada? – Krasnolud nachylił się nad goblinem. – Nie sądzicie, że też mógłby coś napisać?
– Nie jestem wcale pewien, czy potrafi – powiedziałem. Z ulgą zauważyłem, że mój głos nie nosił żadnych śladów wzruszenia, które usiłowałem od dobrej chwili zdusić. – Poza tym on akurat ma własne sposoby na skontaktowanie się z plemieniem. O wiele skuteczniejsze od naszej poczty.
Uśmiech Zwierzaka nagle stał się jeszcze szerszy.
– Które najwyraźniej doskonale działają – dodałem.
I wtedy z góry dobiegł jakiś odgłos.
Nabrałem tchu i wstałem, ignorując zaskoczone spojrzenia reszty. Tylko Sara wzniosła oczy ku powale i pokręciła głową z ledwie dostrzegalną dezaprobatą. Ja zaś w kilku susach pokonałem schody, gdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami ujrzałem nieco wystraszoną dziecięcą buzię.
Salia w pierwszym odruchu chyba chciała zwiać do sypialni, ale najwyraźniej uznała, że i tak jej się to nie uda, rozsiadła się zatem z godnością na przyniesionym zawczasu zydelku i wyjęła szczotkę do włosów.
– Aha – powiedziałem, siadając na najwyższym stopniu. – Chłopacy pewnie chrapią, więc postanowiłaś uczesać się na korytarzu. Nie przeszkadza ci, jak widzę, że akurat toczymy ważną rozmowę, z pewnością nieprzeznaczoną dla dziecięcych uszu.
Salia wsunęła szczotkę we włosy i pociągnęła nią w dół.
– Śmierdzisz piwem – mruknęła.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
– Tak naprawdę nie zadałeś mi żadnego pytania – prychnęła dziewczynka. – Powiedziałeś kilka zdań, które uznałeś za wyjątkowo mądre, i kazałeś mi się z nimi zgodzić.
Zacisnąłem powieki.
Wykapana matka, pomyślałem po raz tysięczny. Na Dolę, mam przerąbane.
– Kochanie, naprawdę nie powinnaś podsłuchiwać naszych rozmów – powiedziałem cicho.
– Dlaczego? – spytała, przeszywając mnie wzrokiem. – Bo nie zrozumiem?
– Bo nie powinnaś się przejmować tym, o czym rozmawiamy. To nasze sprawy. Moje, mamy i twoich wujków, a naszych przyjaciół – wyjaśniłem i pogładziłem ją po policzku. – Stroń, kochanie, od trudnych spraw. Jesteś dzieckiem i powinnaś nim pozostać tak długo, jak to możliwe.
Salia milczała.
– Tak długo, jak to możliwe – powtórzyłem, gdy cisza zaczynała się przeciągać.
– Lubię być dzieckiem – odezwała się po chwili moja córka. – Ale nie będę nim zawsze. Chyba pora, żebym zaczęła się uczyć, jak być dorosłą.
Zdusiłem nieznośną, włochatą kulę, która rosła mi w gardle, i dyskretnie otarłem oczy.
– Niekoniecznie – powiedziałem. – A na pewno jeszcze nie dziś. Uciekaj do łóżka, bo wujek Gramm mówi brzydkie wyrazy.
– Znam je wszystkie.
– Eee… Nie. Nie wszystkie. No, proszę cię. Zmykaj.
Myślałem, że będzie się dalej spierać, ale wstała bez słowa i ucałowała mnie w policzek, a potem uciekła do sypialni, migając bosymi piętami.
Długo zbierałem myśli po tej krótkiej rozmowie, gdy się jednak podniosłem, czułem się silniejszy niż wcześniej i gotowy zrobić wszystko – dosłownie: wszystko! – by moje najstarsze dziecko nie musiało uczyć się dorosłości. Powoli zszedłem po schodach, odebrałem Żychłoniowi kufel, osuszyłem go, a potem usiadłem przy ławie.
– Dobra – powiedziałem. – Skoro politykę chcecie ogarnąć sami, ja się zajmę taktyką. Bo dłużej na tyłkach, choćbyśmy nawet chcieli, siedzieć nie będziemy, a widzę tylko jedną rzecz, którą się możemy zająć. Zapuścimy się, chłopaki, do Krzemyku. Przeprowadzimy misję rozpoznawczą i spróbujemy się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje. Przekonamy się, jak dalece Złe wniknęło w struktury księstwa, i być może uda nam się pokrzyżować mu plany. Oto co zrobimy…
*
Następnego dnia od rana prószył śnieg i dmuchał wiatr, co skutecznie zniechęcało nas do opuszczania ciepłych wnętrz, tym bardziej że narada przeciągnęła się do późna i skończyła się opróżnieniem całej baryłki piwa. Przy śniadaniu, które przebiegało w dość niemrawej atmosferze, moi bliscy raz jeszcze zadeklarowali gotowość napisania listów do decydentów Doliny, a więc po umyciu naczyń kazałem Nuutowi, Edmundowi i Salii ubrać się ciepło i wyjść na dwór.
– Wybiegajcie się, wytarzajcie i wywrzeszczcie – zakomenderowałem – bo tu w środku czeka nas myślenie. I to nie lada myślenie.
– Myślenie jest niefajne – oświadczył Nuut.
– Zgadza się. Zwierzak, bo ty też za tym nie przepadasz. Ubieraj się. Pójdziesz z dzieciakami.
Obaj chłopcy zaczęli wiwatować tak głośno, że w duchu pogratulowałem sobie pomysłu. Nawet i bez kaca trudno było się skupić przy ich wrzaskach, zwłaszcza że rano niefortunnie mieli najwięcej energii. Salia, która podobnie jak Sara na ogół wstawała w paskudnym nastroju i potrzebowała dłuższej chwili, by się rozchmurzyć, zmierzyła mnie wściekłym spojrzeniem, jakby chciała mi powiedzieć: „Przejrzałam cię! Chcesz mnie odciągnąć od ważnych spraw i zmusić, bym znowu była dzieckiem!”.
Tak, tego właśnie chciałem. A sądząc po radosnych wrzaskach, które dobiegły z zewnątrz, przynajmniej chwilowo osiągnąłem swój cel.
– No co? – zwróciłem się do reszty, która bez entuzjazmu sprzątała ze stołu. – Mieliście jakieś listy pisać, prawda? Tu macie papier, tam jest inkaust. Ja coś upiekę. Piernik może.
Podsyciłem ogień przygasający w kominku i uciekłem do kuchni, skąd co jakiś czas zerkałem od głównej izby. Wszyscy pisali, milcząc jak zaklęci lub ewentualnie dopytując się nawzajem o pisownię co trudniejszych słów. Sara zapełniała stronę rzędami starannych liter równie pięknych jak jej loki. Siedzący obok niej Żychłoń gryzmolił z wysuniętym językiem, Gramm przeklinał pod nosem i ścierał łokciem kleksy, a Urgo z trudem kreślił wielkie kulfony. Najbardziej jednak zdumiał mnie Eliah, który pisał szybko, bardzo drobnymi literami, błyskawicznie zapisując kartkę za kartką.
Do kogo on pisze? – zastanawiałem się, głęboko zaintrygowany.
Nie mieliśmy tego dnia gości. Trakty wciąż były zasypane śniegiem, a zuchy Vitalisa dzielnie patrolowały lasy w poszukiwaniu kogoś, komu można by spuścić łomot. Po obiedzie, na który podałem tłusty rosół, wsiedliśmy do sań i wszyscy pojechaliśmy do Rympału, gdzie przyjęli nas Andrea i Vitalis, który wreszcie wrócił do domu. Kapłan, umęczony po kilkudniowej obławie, ale niebywale z siebie zadowolony, obiecał, że w te pędy roześle posłańców z listami, i ugościł nas grzanym winem. Wróciliśmy późnym popołudniem pod rozgwieżdżonym, zimowym niebem, rozchichotani i rozśpiewani, a po odprowadzeniu koni do stajni stoczyliśmy zaciekłą bitwę na śnieżki, do której dołączyła nawet rozochocona wypitym w Rympale grzańcem Andrea. Śmiechy niosły się daleko w Dolinę, na przekór Złemu i ludzkim przywarom.
Syciłem się każdą chwilą tego cudownego dnia i robiłem wszystko, by zapamiętać nawet najdrobniejsze szczegóły. Nikt jednakże nie potrafi zatrzymać czasu, tym bardziej mąż i ojciec, któremu na myśl o kolejnym rozstaniu z domem i rodziną pęka serce.
– Nie ma czasu do stracenia – powiedziałem podczas kolacji, na którą zjedliśmy resztę bigosu z Dnia Zstąpienia Doli. – Wyruszamy z samego rana.
Sara drgnęła, jakby przeszył ją ból, choć przecież spodziewała się takiego obrotu spraw. Urgo z uroczystą, poważną miną pokiwał głową, Gramm zasalutował mi kubkiem z miodem, a Żychłoń westchnął ciężko. Na twarzy Eliaha nie drgnął ani jeden mięsień, a Zwierzak spojrzał na mnie badawczo, marszcząc czoło, podobnie jak Edvin i Nuut.
– My też możemy jechać? – Mój starszy syn, wciąż czerwony na buzi po walce na śnieżki, spoglądał na mnie szeroko otwartymi oczami.
– To, niestety, wyprawa tylko dla dorosłych – powiedziałem spokojnie. – Gdy nadejdzie lato…
Salia manifestacyjnie cisnęła sztućcami o blat ławy i poderwała się z gniewną miną, a potem odwróciła się, aż zafurkotała jej sukienka, i wbiegła po schodach na górę.
Nasza wczorajsza rozmowa niewiele dała, pomyślałem.
– Zaraza, Kociołek – mruknął Gramm, kręcąc głową. – Mam nadzieję, że się nacieszyłeś spokojem w życiu.
– Porozmawiam z nią – powiedziała Sara, wstając, i cicho westchnęła. – Wy się lepiej uszykujcie do drogi.
Z ciężkim sercem również wstałem od stołu. Poprosiłem Urgo, by wytłumaczył Zwierzakowi, co właśnie ustaliliśmy, a sam zagnałem chłopaków do mycia, po czym opowiadałem im bajki, patrząc, jak ich powieki stają się coraz cięższe i cięższe. Marzyłem, by spędzić w dziecięcej sypialni cały wieczór, a może nawet i noc, ukryty w cieple dziecięcych opowieści, miękkich poduszek i rozczochranych czupryn. Niestety, moje zmysły bezustannie wychwytywały strzępki stłumionych dźwięków, które rozbrzmiewały pod dachem mojej karczmy. Słyszałem brzęk układanego na ławie oręża. Zgrzyt osełki. Stukot pęków strzał. Chrzęst spadającej na podłogę kolczugi. Czyjś gruby dowcip, przekleństwo, krótki wybuch śmiechu.
Płacz Salii i ciche, kojące słowa Sary.
W końcu chłopcy zasnęli, a ja zszedłem na dół, by spakować prowiant. Nie zabrało mi to wiele czasu – wszak przez ostatni rok wyjeżdżaliśmy bez przerwy i po prostu wiedziałem, co będzie mi potrzebne, zresztą od kilku dni w myślach przygotowywałem się do kolejnej wyprawy i szczegółowo zaplanowałem zawartość sakw. Wypełniwszy je jedzeniem i utensyliami, zataszczyłem je do głównej izby i ułożyłem na stole obok broni, narzędzi i sprzętu obozowego.
Ogień w kominku przygasał. Wszyscy już spali. Na piętrze skrzypnęły drzwi naszej sypialni.
Stałem przez chwilę i napawałem się ciszą. Potem poszedłem do Sary.
Kochaliśmy się tej nocy bardzo, bardzo powoli, jakby nasze zbliżenie stanowiło ostatnią, desperacką próbę pochwycenia chwili i ukrycia jej w sercu. Po wszystkim wyślizgnąłem się z łóżka i stanąłem przy oknie. Zerkałem przez szczeliny między okiennicami na lodowe okruchy gwiazd, aż przewiewy wystudziły mi gorącą, spoconą skórę.
– Salia się domyśla? – spytałem, odwracając się ku Sarze.
Moja żona leżała na boku, wciąż przykryta kocem. W blasku jedynej świecy widziałem, jak jej rude loki zsuwają się z krągłego, nakrapianego piegami ramienia.
– Domyśla się? – prychnęła Sara. – Edmund, ona wszystko wie. Podsłuchuje was od dłuższego czasu i nazbierała wystarczająco dużo szczegółów, by poskładać sobie pełny obraz sytuacji. Wie o Złym. Wie o ataku wojsk Fryderyka i o roli, jaką odegraliście w ich odparciu. Wie o duszach trolli, o postawie Yanny i Ruperta, a nawet o wojnie Nikodema ze Stefanem.
– I co teraz? – spytałem.
Narzuciłem sobie koc na plecy i usiadłem na krześle naprzeciwko łóżka, opierając łokcie na kolanach. Sara usiadła w pościeli, litościwie zasłaniając co bardziej rozpraszające fragmenty swego ciała.
– Co teraz? – mruknęła. – Tłumaczenie jej, że wszystko jest w porządku, a więc może wracać do zabawy, byłoby z naszej strony skrajną głupotą. Nasza córka niestety przedwcześnie wydoroślała i nie możemy jej już dłużej izolować od faktów. Teraz zadowoli ją tylko udział w wydarzeniach.
– Na Dolę. – Zakryłem twarz dłońmi. – Przecież to jeszcze dziecko.
– Trwa wojna – westchnęła ciężko Sara i odwróciła głowę, by otrzeć łzę. – Podczas wojny dzieci szybko dojrzewają.
– Jedyna nadzieja – powiedziałem cicho – że uda się tej wojnie szybko położyć kres.
Sara milczała.
– Ona się boi o ciebie, Edmund – odezwała się w końcu.
Pomyślałem o liście, który napisałem Salii, a który leżał w zapieczętowanej kopercie gdzieś wśród moich szpargałów. Nawet do głowy mi nie przyszło, by jej go wręczyć, ale wiedziałem, że gdy przyjdzie co do czego, list zostanie znaleziony i Salia go przeczyta.
I wtedy przekona się, że jej obawy były uzasadnione. Że stała się dorosła wcześniej, niż sądziła.
– Doskonale wie, że nie wyprawiacie się na ryby – ciągnęła Sara. – Musisz mi obiecać…
– Wrócę – przerwałem jej zdecydowanym głosem, choć gardło miałem ściśnięte. – Wrócę tu i sprowadzę wszystkich tych gałganów z powrotem. Zjemy pieprzony bigos…
– Nie przeklinaj w sypialni.
– …i napijemy się miodu, a potem będziemy tańcować, aż mój stary wylezie z grobu i do nas dołączy.
– A teraz jesteś obleśny. – Sara uśmiechnęła się lekko.
– Już nie będę – obiecałem, siadając na skraju łóżka. – Czas, bym stał się poważny. Kochanie, nie tylko ty boisz się o mnie. To działa w dwie strony, dlatego zostawię ci bardzo szczegółowe instrukcje na czas mojej nieobecności.
– Edmund…
– Nie. – Położyłem palec na jej ustach. – Wybacz, ale to pierwsza i mam nadzieję ostatnia sytuacja w naszym życiu, kiedy to ja mówię, a ty słuchasz. Gdy układałem plan działania dla drużyny, przyszło mi do głowy kilka rad dla ciebie. Zapamiętaj je, proszę, choć niektóre wcale ci się nie spodobają. I obiecaj, że będziesz się ich trzymać.
Sara skinęła głową, zaniepokojona, ale opanowana.
– Dobrze. Mów więc.
Zacząłem mówić. Słuchała z uwagą, od czasu do czasu kiwając lekko głową, a potem zadała mi kilka pytań, co do jednego rzeczowych i zasadnych. Odpowiedziałem najlepiej, jak umiałem, czując przy tym coś na kształt ulgi. Zrobiłem wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinie.
Teraz nadchodziła pora, by zrobić to samo dla Doliny.
Zdmuchnąłem niemalże wypaloną świecę, a potem długo leżałem, wtulony w plecy Sary, ale sen nie nadchodził. Wydawało mi się, że moja żona już dawno śpi, lecz wtedy przez ciemność napłynął do mnie jej szept:
– Śpij dobrze.
– Ty też – odpowiedziałem.
Sara
Sara zapięła sweter na ostatni guzik, a potem wzięła szalik i wełniane rękawiczki. Spojrzała na chłopców, którzy z tylko sobie znanych powodów usiłowali właśnie wpełznąć pod łóżko Nuuta.
– Wyłaźcie.
Edvin, który lepiej niż młodszy brat odczytywał subtelne niuanse w głosie matki, wyczołgał się spod łóżka natychmiast. Drugiemu z chłopców zabrało to nieco więcej czasu, ale Sara zdusiła w sobie niecierpliwość i zaczekała, aż maluch stanie obok brata.
– Muszę coś załatwić poza karczmą – powiedziała i zarzuciła sobie sakwę na ramię. – Zostaniecie z babcią.
Edvin wywrócił oczami. Nuut zerknął na brata i zrobił to samo. Sara zacisnęła zęby, by nie parsknąć śmiechem.
– O co chodzi? – spytała z udawaną surowością.
– Bo babcia będzie śpiewać – wymamrotał z przerażeniem starszy z chłopców.
– Nie sądzę – odparła Sara. Przed oczami stanął jej widok matki, która wczoraj wieczorem wznosiła grzanym winem toasty za męstwo obrońców Rympału i okolic. Liczne toasty. – Babcia… Cóż, może być nieco senna. Pewnie też będzie narzekać na ból głowy.
– A dziadek Vitalis? – spytał Nuut z zachwytem. – Psyjdzie dziadek?
To nie jest twój dziadek, pomyślała Sara w nagłym przypływie niczym nieuzasadnionej złości.
– Dziadek odsypia kampanię wojenną. – Zmusiła się do uśmiechu. – Nie bawcie się za głośno i nie wychodźcie na dwór.
– A możemy wyciągnąć narzędzia wujka Gramma? – spytał Edvin z błyskiem w oku.
– Możecie.
Sara ucałowała obu synów w czoła, zmierzwiła im czupryny i wyszła z ich sypialni, po drodze wpadając na zarumienioną Salię.
– Mamo! – zawołała dziewczynka. – Jakiś pan do ciebie. Ten taki… no, ten taki dziwny.
– No tak – mruknęła Sara. – Jeszcze to. Ubierz się ciepło. Pójdziesz ze mną.
– Naprawdę? – Salia otworzyła szeroko oczy. – A gdzie?
– Mówi się: dokąd. Pospiesz się, bo z tym… panem nie da się długo rozmawiać.
Z głównej izby docierały już głosy Andrei – ostrzejszy i zajadlejszy niż zwykle – i drugi, męski, ale miękki i układny aż do przesady. Sara upewniła się, czy zapięła wszystkie guziki, a potem dla pewności owinęła szyję szalikiem. Zabiję cię, Edmund, pomyślała bez przekonania i zbiegła po schodach.
– Pani Edmundowa! – Rozpromieniony Szmyrgiel ukłonił się tak nisko, że o mało nie przyrżnął czołem w deski podłogi. – Cieszę się, że panią widzę, pani Edmundowa złociutka…
– Sara? – Głos matki miał w sobie tyle powabu, ile odgłos uderzenia kopyścią w arkusz blachy. Andrea wpatrywała się w córkę zmrużonymi, nieco przekrwionymi oczami, co w połączeniu z mierzwą na głowie przydawało jej wyglądu indora gotowego do starcia. – Ta kreatura twierdzi, że przyszła tu na twoje zaproszenie!
– Zaproszenie? – prychnęła Sara.
Ułożyła sakwę na ławie i wyciągnęła z niej szeroki pas ze sztyletem w pochwie, który dostała kiedyś od Gramma. Odwracając się ku Szmyrglowi, zaczęła zapinać pas na biodrach.
– Juści, pani Vitalisowa. – Mężczyzna z entuzjazmem pokiwał głową i zatarł dłonie. – Pan Edmund prosił, bym tu przyszedł i pomógł…
– Oczywiście! – wykrzyknęła Andrea i tupnęła obcasem w podłogę. – Można się było tego domyślić. Edmund, tak? Edmund za tym stoi?
Przeniosła wściekły wzrok na córkę.
– Ten patałach znowu cię w coś wrobił, a potem zwiał z tymi nierobami w siną dal? – wysyczała, zanurzając palce w rozczochranych włosach. – Niech ja go dorwę… Niech ja tylko zobaczę tego ochlapusa!
Sara zacisnęła zęby. Matka, dla której rozprawa z wszelkimi zagrożeniami zakończyła się z chwilą triumfu Vitalisa, instynktownie powróciła do świętej wojny przeciwko zięciowi, ale ona była już tym znużona.
– Bardzo się cieszę, mamo, że tu jesteś – oznajmiła. – Bo obecny tu Szmyrgiel może ci się teraz przyjrzeć i zapamiętać, jak wyglądasz, gdy masz dobry humor. A przecież od ciebie będzie przyjmować polecenia.
Mężczyzna spojrzał z zaskoczeniem na Andreę, zmarszczył brwi i łypnął na Sarę, po czym uśmiechnął się przesadnie szeroko i znów się ukłonił.
– Zacna pani Edmundowa – zaćwierkał. – Doszło zapewne do nieporozumienia, bo…
– Oczywiście, że doszło do nieporozumienia – przerwała mu bezceremonialnie Sara – Zacznijmy od tego, że nikt cię tu nie zapraszał. Zostałeś wezwany i samo to powinno ułożyć stosunki między nami. A więc słuchaj, Szmyrgiel, uważnie. Będziesz pracował w karczmie i w obejściu do czasu powrotu mojego męża, a być może dłużej, jeśli on uzna to za stosowne.
Skrzywiła się przy tych słowach i z trudem powstrzymała się od dodania własnej opinii na ten temat.
– Zostaniesz za swoją pracę wynagrodzony – podjęła, ale zaraz przymknęła oczy, bo Szmyrgiel znów szeroko się uśmiechnął i zatarł dłonie jak mucha łapki w upalny dzień. – Obowiązują cię jednak bezwzględne zasady. Po pierwsze, masz absolutny zakaz wchodzenia do kuchni i na piętro. Po drugie, masz absolutny zakaz rozmawiania z dziećmi. Po trzecie, w ogóle masz zakaz odzywania się. Możesz zająć komórkę z łóżkiem na zapleczu i tam też będziesz spożywał posiłki.
Wzdrygnęła się lekko. Szmyrgiel wykorzystał przerwę w jej przemowie i zapytał:
– A ile, zacna pani Edmundowa, skłonna jest pani zapłacić za mą ciężką pracę?
– O tym porozmawiasz z moim mężem, gdy wróci – rzekła wyniośle Sara. – On zaś ustali wysokość zapłaty na podstawie tego, co mu powiem. Nie będę natomiast czekać na męża, by spuścić ci łomot, jeśli czymkolwiek mnie wkurzysz.
– Ależ gdzież bym śmiał, miła pani Ed…
– Z pewnością zauważysz, że w karczmie jest kilka szaf i drzwi zamykanych na klucz. – Sara nie miała ochoty go słuchać. – Wiedz, Szmyrgiel, że klucze mam tylko ja, a zamki osobiście wykonał majster Gramm z użyciem krasnoludzkich technologii antykradzieżowych. Cytując mistrza, każdemu, kto spróbuje otworzyć któryś z nich, ujebie rękę w łokciu.
– Co? – spytała Salia, zbiegając po schodach i dopinając kożuch. Na głowie miała futrzaną czapę, a wokół szyi owinęła barwną, goblińską chustę. – Co w łokciu?
– Nic takiego – burknęła Sara. – Mamo, proszę pokazać Szmyrglowi miejsce, gdzie może się zagnieździć do czasu powrotu Edmunda. A ja muszę… no, coś załatwić.
– O tej godzinie? – spytała zaskoczona Andrea. – Zaraz ciemno będzie.
– Dlatego muszę się pospieszyć – odparła Sara i zarzuciła sobie sakwę na ramię.
Andrea omiotła niechętnym spojrzeniem wystający z niej zwój liny i wydęła usta.
– Załatwić coś? – warknęła z tym szczególnym rodzajem niechęci, do której zdolni są tylko rodzice nieakceptujący wyborów swoich dzieci. – Niech no zgadnę. Bobonić idziesz.
– Jeszcze jak – odparła Sara i naciągnęła czapkę na głowę. – I nie używaj, proszę, tego określenia. Upiornicy wolą pojęcie: „zaklinać”. No, w drogę.
*
Kobieta i dziewczynka, obie zakutane w szale, czapy i kożuchy, minęły zasypany śniegiem, zapomniany wojskowy furgon i dalej podążały leśną drogą. Słońce ani na chwilę tego dnia nie wyłoniło się zza gęstych chmur, a szarość popołudnia pogłębiała się z każdą mijającą chwilą. Nadciągał zmierzch, który niebawem miał zatrzeć wszelkie kontury. Panowało przejmujące zimno, ale przynajmniej nie wiało. Śnieg chrzęścił pod stopami obu wędrowniczek.
– Mamo – odezwała się Salia. – Dokąd my właściwie idziemy?
– Tam. – Sara uniosła dłoń w wełnianej rękawicy i wskazała córce rozległą zaśnieżoną przestrzeń prześwitującą między drzewami.
Od pewnego czasu nie musiały już brnąć w zaspach, gdyż świeży śnieg nie zakrył jeszcze ścieżek wydeptanych kilka dni temu przez mieszkańców Rympału, Taradejki i Rżyska. Sara dobrze wiedziała, czym ci się zajmowali, i milczała zawzięcie, mając wielką nadzieję, że córka mimo wszystko nie zacznie zadawać pytań. Wszak podsłuchiwała ich od paru dni i doskonale orientowała się w sytuacji. Kątem oka kobieta widziała jednak, że Salia rozgląda się na boki i mocno zaciska usta, jak zawsze, gdy kształtuje w głowie jakiś osąd.
Jej wcale nie chodzi o obławy urządzane przez ludzi Vitalisa, pomyślała.
– Co my tu właściwie robimy? – niemalże ze złością spytała w końcu Salia.
– Zaraz się przekonasz.
Szły jeszcze przez moment w milczeniu, aż zostawiły za sobą drzewa, a wtedy ich oczom ukazała się sceneria dramatycznych wydarzeń, które rozegrały się tu przed paroma dniami. Rozdeptane ogniska. Nieliczne ocalałe namioty i wiele rozdartych, przewróconych. Częściowo zdemolowane ogrodzenie, za którym trzymano konie. Resztki rozbitej beczki i skorupy strzaskanego kotła. I plamy, ciemne, rdzawe plamy na udeptanym śniegu.
– Aha – burknęła Salia.
Sara uświadomiła sobie, że córka się zatrzymała. Odwróciła się i dostrzegła, że ta krzyżuje ramiona na piersi i wpatruje się w nią z niechęcią.
– Już wszystko rozumiem – prychnęła dziewczynka. Wokół jej ust pojawił się obłoczek pary.
– Tak? – Sara uniosła brew.
– Myślisz, że jestem głupia? – parsknęła Salia i wskazała pobojowisko. – Myślisz, że nie wiem, gdzie jesteśmy? Tutaj – skinęła głową w stronę ocalałych namiotów, które w zapadającym zmroku wyglądały jak stadko przestraszonych duchów – odbyła się bitwa! Tutaj tata z chłopakami i dziadek Vitalis przegonili najeźdźców! Tych z Krzemyku!
Sara skinęła głową. Wyciągnęła z sakwy pochodnię i zaczęła krzesać ogień.
– Tak, to wszystko prawda.
– Chciałaś, żebym to zobaczyła? – Dziewczynka wskazała najbliższą plamę na śniegu. – Żebym zrozumiała, jak straszny jest świat dorosłych? Żebym doszła do wniosku, że lepiej nawet o tym nie myśleć, i spróbowała jak najdłużej zostać dzieckiem?
– Nie, córeczko – oznajmiła smutno Sara. Krzesane przez nią iskry padały na hubkę, która naraz zaskwierczała i buchnęła dymem. – To by nie zadziałało. Bo każde dziecko, które ujrzy takie miejsce i zrozumie, co w nim zaszło, już nigdy nie odzyska niewinności. – Nie podnosiła głowy, ale wiedziała, że Salia wpatruje się w nią z zaskoczeniem.
– No to o co ci chodzi? – spytała.
Płomienie z trzaskiem przeszły na pochodnię, która otoczyła obie kobiety kręgiem światła. Sara wyprostowała się i zapaliła drugą, po czym bez słowa wbiła obie w śnieg. Podeszła do córki i ujęła ją za dłonie w rękawicach.
– Przeklinam te czasy, bo za szybko poprowadziły cię ku dorosłości – powiedziała, a potem dotknęła zaróżowionego policzka dziewczynki. – Przeklinam też twoją mądrość, bo za szybko poukładałaś sobie wszystkie fakty. Niemniej, skoro do tego doszło, pora, byś nauczyła się paru rzeczy. Wiesz, że nie zawsze byłam gospodynią?
– Wiem – bąknęła Salia. – Znaleźliśmy kiedyś z Edvinem tę skrzynkę z takimi… no… dziwnymi rzeczami.
Sara wzniosła oczy ku niebu.
– Żałuję, że jej nie zakopałam – mruknęła. – Posłuchaj więc. Terminowałam kiedyś u…
Naraz powiał wiatr. Płomienie pochodni zatrzepotały, zmarznięte płótno najbliższego namiotu zachrobotało.
– Dolaaaa! – zawył ktoś nad ich głowami.
Salia cofnęła się o krok.
– Mamo, co to? – spytała drżącym głosem. – Co to było?
– Upiór – odparła Sara ze spokojem, wyjmując z sakwy długi sznur zakończony nieforemną kością. – Wygadany, ale raczej niezbyt rozgarnięty.
– Ukorzcie się przed Dolą, grzesznicy! Wyznajcie swe winy, by ci, którzy przeżyją, zdołali za nie zadośćuczynić! – zawyło coś nad ich głowami. Głos to potężniał, to znów słabł, jakby niesiony wiatrem.
– Mamo, co to takiego? – wykrztusiła z trudem Salia.
Sara odwróciła się i zerknęła na córkę, która tymczasem zrobiła kolejny krok w tył. Dziewczynka spoglądała na niebo, a w jej wytrzeszczonych oczyskach błyszczało przerażenie.
– Upiór – powtórzyła. – Którego zaraz schwytamy.
– Jak to: schwytamy?
– Zwyczajnie – prychnęła Sara niemalże rozbawiona. – Schwytamy i wpakujemy do worka. Ma się tak pałętać i wydzierać? Trzymaj worek mocno i niczego się nie bój.
Z tymi słowami zakręciła warkotką, aż w zimnym powietrzu poniósł się osobliwy, nieprzyjemny dźwięk.
Właśnie zaczęłam stosować się do twoich rad, Edmund, pomyślała Sara. Jest mi zimno, muszę się mierzyć z fochami dorastającej córki, w karczmie zalągł się Szmyrgiel, mamuśka ma kaca, a nad głową lata mi upiór. Mam nadzieję, draniu jeden, że też cierpisz.
Edmund
Ugryzłem grzankę z masłem czosnkowym, wytarłem paluchy o spodnie i spojrzałem do garnka. Sos grzybowy powoli dochodził. Ogień w pieczarze płonął jasno i robiło się coraz cieplej. Zrzuciłem już czapkę, a teraz zapragnąłem zdjąć również kożuch. Mieszając w garnku, patrzyłem na dym, który umykał przez niewidoczną szczelinę w sklepieniu.
– Kociołek, wyciągnij ten pasztet – ponowił błagalną prośbę Gramm.
– Nie ma mowy – zarządziłem i zamieszałem raz jeszcze. – Pasztet jest na jutro. Dziś jemy kluski z sosem grzybowym. Nie podoba się?
– Nie, nie, podoba, no coś ty, ale… – Krasnolud przeniósł wzrok na garnek, w którym leniwie bulgotał sos. – Ale czy starczy dla wszystkich? Bo ja strasznie głodny jestem.
– Starczy. Mamy jeszcze chlebek.
– I kiełbasę. – Żychłoń grzebał w jukach z pasją wygłodzonego psa. – Mnóstwo kiełbasy.
– A wzięliśmy ciasto? – zmartwił się Eliah, który wrócił od koni, spętanych w głębi jaskini.
– Chyba tak. – Guślarz odpiął kolejną torbę i wyciągnął obtłuczone blaszane pudełko. – O, jest – westchnął z ulgą.
– Ostatnia szarlotka w tym roku! – sapnąłem. – I to jeszcze upieczona przez moją teściową. Mówcie sobie o niej, co chcecie, ale Andrea przyszła na świat po to, by robić ciasta.
– Sara mogłaby się nieco obrazić – stwierdził Gramm. – I Vitalis też. Stary cap świata poza nią nie widzi. Twoja teściowa ma wiele zalet, he, he, he!
– Cóż, pewnie masz rację – rzekłem. – Ale będę ci wdzięczny za zmianę tematu.
– Zawsze się peszysz, kiedy gadam o chędożeniu – zauważył krasnolud. – Pomyślałby kto. Ja, Kociołek, na kobietach się znam i powiem ci wprost, że twoja teściowa w młodości musiała niejednemu chłopu we łbie zawrócić. Jak się nazywał jej stary?
– Vincent – burknąłem. – Chyba. Jakoś nie miałem przyjemności lepiej go poznać.
– On zaś zaznał jej sporo. – Gramm nakręcał się coraz bardziej. – Swoją drogą ciekawe, czy nie haczył rogami o futrynę, gdy z roboty wracał…
– Dość już tego – uciąłem. – Jeszcze jedno zdanie o moich teściach, a stracę apetyt. Dobra, chłopaki, podgrzejmy jeszcze piwko i możemy siadać do kolacji.
W jaskini zrobiło się przyjemnie ciepło, a zapachy odgrzewanego sosu, zamiast uciekać jak dym, zdawały się nas otaczać i otulać. Nie od dziś wiedziałem, że gotowanie to swoisty rodzaj magii, który wcale nie wymaga wrodzonego talentu. Nie znałem też innego sposobu na to, by wszyscy poczuli się jak w domu.
No, prawie wszyscy.
Urgo, który z mieczem na kolanach siedział na baraniej skórze przy wejściu do jaskini, nadal wpatrywał się w ciemność na zewnątrz. Był jedynym, który się nie podniósł i nie przysiadł do ognia.
– A ty co? – rzuciłem z udawaną wesołością i zamachałem miską. – Na specjalne zaproszenie czekasz?
Rycerz spojrzał na mnie niemalże ze złością.
– Nie sądzisz, że mimo wszystko ktoś powinien stać na straży? – mruknął.
– Zwierzak czuwa.
– Wysoko na skałach! – zaperzył się Urgo. – A co zrobimy, jak ktoś podejdzie tutaj? Na litość Doli, Kociołek, zachowujesz się jak skrajny idiota. Nie przyszło ci do głowy, że taka wygodna i sucha jaskinia mimo wszystko do kogoś należy? A jeśli nie, to zapach tego cholernego sosu zaraz kogoś tu ściągnie? Do tego rechot Gramma i wasze rozmowy daleko się niosą! Jesteśmy na pograniczu Krzemyku! Na skraju terytorium wroga!
Westchnąłem ciężko, bo omawialiśmy już tę kwestię i najwyraźniej nie zdołałem go przekonać.
– Po pierwsze, nadal przebywamy na ziemiach Stefana, a od najbliższych osad Krzemyku wciąż dzieli nas kilka mil – powiedziałem. – Po drugie, trwa mroźna zima, a to być może nasza ostatnia okazja, by się porządnie najeść. Po trzecie, nie mamy powodu, by się ukrywać. Pamiętasz?
Ostatnie słowo wypowiedziałem z naciskiem. Ważnym elementem mojego planu było przybranie fałszywych tożsamości. Oparłem się kąśliwym uwagom Sary, która twierdziła, że moglibyśmy z powodzeniem udawać trupę cyrkową, i zaproponowałem, byśmy wędrowali jako szukająca zatrudnienia drużyna kwatermistrzowska. Eliah znał się na linach, Gramm był kowalem, ja swego czasu kucharzowałem dla całego pułku, a reszta potrafiła wykonywać dowolne zadania obozowe. Nikt więc nie zakwestionowałby naszej historii, co więcej, nie wymagała ona ukrywania się przed całym światem.
Nie, Urgo chodziło o coś innego.
Zauważyłem to jeszcze w Gryfie. Ostatnimi czasy rycerz stał się bardzo nieufny, ostrożny, niemalże podejrzliwy. Wszędzie dopatrywał się kłopotów, w każdym napotkanym człowieku widział potencjalnego wroga i bez końca roztrząsał wszystkie pomysły i plany. Rozumiałem powody tej przemiany – popełnił znaczny błąd podczas poszukiwania dusz trolli i mimowolnie naraził Sarę na ogromny wstrząs, co teraz zapewne usiłował odreagować. Mimo to zaczynało mi brakować dawnego Urgo, spokojnego i niewzruszonego, a z tego, co mówiły spojrzenia reszty, wnioskowałem, że nie jestem w swojej tęsknocie odosobniony.
– Po czwarte, przypominam ci, że nie wyczuwam tu niczyjej obecności – rzekł Żychłoń, a Eliah poparł jego słowa lekkim skinieniem głowy.
– Ja też nie. Bo gdyby ktoś tu mieszkał, byłoby naszczane – mruknął Gramm. – Dajże już spokój, Urgo.
– No, chodź do nas, chłopie. – Guślarz pokiwał wielkim łbem. Jako jedyny nie zdjął futrzanej czapy, przez co cień na ścianie pieczary upodabniał go do żubra. – Bo ci Gramm zeżre twoją porcję razem z miską.
Żart był kiepski, ale Urgo wstał z ociąganiem, podszedł i wziął podane mu naczynie. Nie usiadł jednak wśród nas, ale wrócił z miską na zajmowane wcześniej miejsce i opróżnił ją najszybciej, jak się dało, parząc sobie usta. Następnie wytarł naczynie śniegiem i powrócił do czuwania.
Dobre nastroje z miejsca wyparowały. Jedliśmy w milczeniu, zerkając na ciemną postać przy wejściu. Moje argumenty miały sens i byłem co do nich przekonany, mimo to pretensje Urgo obudziły we mnie nieprzyjemne myśli.
– Dobra, niech będzie – powiedziałem w końcu, wstając. – Koniec uczty. Pozmywajcie i spakujcie klamoty na okoliczność ewentualnej ucieczki. Ja pójdę do Zwierzaka.
Myślałem, że moje słowa poprawią nieco ponury nastrój Urgo, ale rycerz nawet nie drgnął i nadal spoglądał w ciemność. Wzruszyłem więc ramionami, wlałem porcję dla Zwierzaka do menażki, ubrałem się ciepło i wyszedłem na chłód nocy, po czym rozpocząłem wspinaczkę.
Jaskinia leżała u podnóża labiryntu gigantycznych, obłych granitów, które sięgały aż do koron otaczających ich sosen. Skały, pokryte zmarzniętym mchem, barwnymi porostami i wieńcami sopli, przypominały bajkową fortecę dawno zapomnianego ludu i przyznam, że ich widok obudził we mnie niepewność. Było nie było, nigdy dotąd nie zawitaliśmy na te ziemie i nie chciałem przez przypadek naruszyć granic czyjegoś terytorium.
Jaskinię odnalazł Gramm, który, szczęśliwie wolny od podobnych dylematów, przez dłuższą chwilę szwendał się wśród skał i nie przyciągnął niczyjej uwagi. Eliah i Żychłoń, rozejrzawszy się po okolicy, uznali, że wyczuwają wokół tego miejsca osobliwą, starożytną aurę, w której jednakże nie ma nic niepokojącego. Takich miejsc w Dolinie było wszak mnóstwo. Wciąż się wahałem, ale Zwierzak, który zdołał wspiąć się na sam szczyt masywu, stwierdził, że widać stamtąd jezioro, a po drugiej stronie jakiś zamek.
Ten argument rozwiał wszelkie wątpliwości. Byliśmy stosunkowo blisko celu wędrówki.
Jezioro, które wypatrzył Zwierzak, od czasów pokoju krzemyckiego nosiło bowiem nazwę Granicznego i oddzielało Krzemyk od Wichrowin. Ze znanych mi map wynikało, że mniej więcej na środku południowego brzegu wyrasta długi cypel, dzięki któremu akwen zwęża się w tym miejscu do niecałej mili. Było to najpopularniejsze miejsce przekraczania granicy między księstwami – od wiosny do jesieni kursował tam prom, a zimą można było wykorzystać pokrywę lodową. Przypuszczałem, że to właśnie tędy Fryderyk pchnął swoje oddziały do ataku na okolice Gryfa. Prowadzenie kampanii zimą było trudne i ryzykowne, ale przerzucenie jazdy po lodzie trwało dosłownie chwilę i zapewniło mu element zaskoczenia.
Intrygował mnie natomiast ów zamek.
Z moich informacji wynikało, że nosi nazwę Karkulec i należy do grupy niewielkich fortec granicznych, które Fryderyk wzniósł w obawie przed zakusami któregoś z członków rodziny. Większość budowli znajdowała się jednakże na granicy ze Zgliszczami, księstwem, które do Doliny oficjalnie nie należało i o którym nikt właściwie nie chciał rozmawiać.
Łącznie ze mną.
Może to błąd? – pomyślałem, łapiąc zesztywniałą z zimna linę, którą Zwierzak zrzucił ze szczytu skały, by ułatwić niegoblinom wdrapanie się na górę. Może należałoby pomyśleć i o cholernych Zgliszczach? Bo w sumie czemu nie? Trzeba się liczyć z tym, że Złe wylezie zewsząd.
Podeszwy ślizgały mi się na oblodzonych kamieniach, a wciąż gorąca menażka obijała się o biodra. Co gorsza, chmury przesłoniły księżyc i wspinałem się niemalże po omacku, ze wszystkich sił trzymając się liny. Raz czy drugi oblał mnie zimny pot, gdy stopa utraciła kontakt z podłożem, a także gwałtownym wymachem ramion strąciłem całą koronę sopli lodu.
Chcąc narzucić sobie spokój, skupiłem myśli na Zgliszczach.
Niewiele pamiętałem na temat tej krainy, poza tym, że przypuszczalnie wcale nie zasługiwała na swoją nazwę. Jej władcy i mieszkańcy w niczym też nie różnili się od tych, którzy zamieszkiwali księstwa samej Doliny – nie pluli jadem, nie ziali ogniem ani nie wyciągali sobie zaskrońców z uszu – ale na naszą szczególną niechęć zasłużyli tym, że kiedyś spróbowali nami zawładnąć.
Za wszystkim stała niejaka Nelia, siódme dziecko króla Rotgiera.
Legendy przypisywały jej wilkołaczą krwiożerczość, wredne usposobienie i szpetotę, która motywowała do wydłubania sobie oczu. Osobiście nie wierzyłem w żadną z tych rzeczy, a na pewno nie w ostatnią, bo młoda Nelia bez trudu zdołała rozkochać w sobie księcia Ryszarda, syna króla Godfryda, Rotgierowego sąsiada, rywala i, zdaje się, również dalekiego krewniaka. Moim zdaniem nie była w niczym lepsza czy gorsza od pozostałej szóstki (zaliczałem do tego grona Raimonda, który padł ofiarą zamachu jeszcze przed Waśnią), za to jako pierwsza zrozumiała, że nad Doliną zdoła zapanować jedynie dzięki pomocy z zewnątrz. Krążące na jej temat obelżywe opinie mogły się zrodzić z zazdrości reszty rodzeństwa, która po prostu nie wpadła na ten sam pomysł.
Owa zazdrość sprawiła, że reszta dzieci Rotgiera zwarła szyki i pokonała armię Ryszarda i Nelii pod Ubożęciem. Interwencją zagroził wówczas Godfryd, ojciec Ryszarda, wobec czego rodzeństwo Nelii wykazało się wyrozumiałością i pozwoliło jej zatrzymać ziemie na zachodnim brzegu Krwawicy. Od podpisania pokoju w Krzemyku nie doszło do żadnych aktów wrogości, ale książęta Doliny nie przestawali darzyć siostry zimną nienawiścią. Z tego, co wiedziałem, nie zawierano ze Zgliszczami układów politycznych, a handel ograniczał się do przemytu.
Zabawne, że tym, co jednoczyło piątkę książąt Doliny, była niechęć wobec sąsiada, a nie lęk przed Złym, prawda? Czasami nie dziwiłem się krasnoludom, którzy z przełęczy Gwiżdżących Gór spoglądali na nasz grajdołek z niedowierzaniem i rozbawieniem, a już tym bardziej nie dziwiłem się elfom, którzy nie zerkali na nas wcale.
Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach, dotarłem wreszcie na szczyt, gdzie dostrzegłem niewyraźną postać siedzącego za głazami Zwierzaka. Zlany potem, usiadłem pod skałą i przetarłem czoło.
– Jak ty to robisz? – spytałem zasapany.
– Co? – Zwierzak spojrzał na mnie z rozbrajającym zdumieniem.
– Jak udaje ci się wleźć w takie miejsca bez wysiłku?
Goblin wzruszył ramionami i spojrzał na mnie z troską.
– Jakoś tak… No nie wiem.
– Dobra, dobra. Ja tak tylko gadam, bo mi… Zresztą, może naprawdę tyję i siada mi kondycja. W każdym razie masz, przyniosłem ci kolację.
– O, fajnie. – Zwierzak się ucieszył, po czym opuścił punkt obserwacyjny, usiadł na kocu i z zachwytem na twarzy otworzył menażkę. Wyglądało na to, że na widok jedzenia błyskawicznie zapomniał o całym świecie, co w naszych czasach stanowiło bezcenną, podziwu godną umiejętność. Ja bowiem właśnie sobie o nim przypomniałem.
W szparze między chmurami pojawił się wąski rożek księżyca i na moment zrobiło się widniej. Miałem więc niepowtarzalną okazję przyjrzeć się Karkulcowi.
Zamek wyrastał z zachodniego brzegu cypla, blisko pomostu, przy którym ciągnął się rząd wmarzniętych w lód łodzi. Miał raptem jedną, ale za to wysoką wieżę, skąd zapewne roztaczał się widok na całe jezioro, a jego mury przegradzały cypel niemalże na pół. Widziałem biały pasek drogi, prowadzącej aż do masywnej, zamkniętej o tej porze bramy, przez którą jak nic musiał przejść każdy wóz po zjechaniu z promu. Tam też zapewne podróżni uiszczali myto. Innego sposobu na dostanie się do Krzemyku na pierwszy rzut oka nie było – przestrzeń między murami a wschodnim brzegiem wypełniały gęste zarośla, a śmiałka, który postanowiłby się przeprawić w innym miejscu, zapewne dostrzeżono by z wieży.
– Ciekawe – mruknąłem, wytężając wzrok.
Mój umysł, wreszcie uwolniony od politycznego czarnowidztwa, analizował wszystkie dostępne szczegóły i układał plan wniknięcia do środka. A właściwie to próbował ułożyć. Oczywiście nie widziałem wszystkiego, ale coś mi mówiło, że zamek wzniesiono tak, by sam jego widok wybijał z głowy głupie myśli.
Zakląłem z niechęcią, gdyż naraz ogarnęły mnie wątpliwości.
Ze wszystkich sił pragnąłem ograniczyć ryzyko. Obmyśliłem dla nas wiarygodną tożsamość, która pozwoliłaby nam zapuścić się daleko w głąb Krzemyku, ale zaczynałem się zastanawiać, czy rzeczywiście powinniśmy się nią posłużyć. Gdybyśmy w istocie chcieli podać się za drużynę kwatermistrzowską, musielibyśmy jutro rano stanąć pod bramą Karkulca i wcisnąć swoją bajkę dowódcy garnizonu. A jeśli nam nie uwierzy? Jeśli okaże się służbistą, który bez rozkazu z góry nie wykonuje żadnego kroku i na wszelki wypadek wsadzi nas na całe tygodnie do lochu? A może słyszał już o nas od uciekinierów i jest przygotowany na pojawienie się bandy, do której należą krasnolud, goblin i elf? Może jednak sensowniej byłoby się przekradać lasami i bezdrożami?
Ale czy udałoby nam się wówczas uniknąć podejrzeń? I czy zdołalibyśmy zgromadzić jakiekolwiek informacje o Złym? Przecież zaproponowanym przeze mnie celem naszej wyprawy miało być zbadanie natury sił, które zawładnęły księciem Fryderykiem! Jak mieliśmy tego dokonać, skryci w krzakach?
Zerknąłem na Zwierzaka, który z lubością ciamkał i siorbał.
– A w ogóle to spokój panuje? – spytałem.
– Tak. – Goblin oblizał łyżkę. – W sumie tak.
Wytężyłem wzrok. Wydało mi się, że dostrzegam jakieś poruszenie w mroku daleko za zamkiem, i po chwili miałem już pewność, że w stronę Karkulca zmierza grupa jeźdźców. Chwilę później usłyszałem coś jakby dalekie echo otwieranej bramy.
Przez chwilę wpatrywałem się jeszcze w zamek, ale nie dostrzegłem już niczego osobliwego, poza tym, że w kilku okienkach pojawiło się światło.
Czyżby właśnie ktoś wzmocnił załogę Karkulca? Na Dolę i Los, tylko tego nam brakowało.
W głębi duszy zaczynałem coraz bardziej skłaniać się ku opcji potajemnego przekradania się przez Krzemyk. Zakląłem w duchu i uzmysłowiłem sobie, co przed chwilą powiedział Zwierzak.
– Że co? – Odwróciłem się ku goblinowi. – Że w sumie panuje spokój?
Zwierzak skończył już posiłek i teraz zajmował się wylizywaniem wnętrza menażki. Słysząc moje pytanie, znieruchomiał i uniósł głowę.
– No – potwierdził. – W sumie tak.
– Czyli że jednak wydarzyło się coś, co odbiegało od rutyny?
– Tak – przyznał Zwierzak i zajrzał z powrotem do wnętrza menażki. Potem przypomniał sobie, że rozmowa w zasadzie nie dobiegła końca, i znów na mnie spojrzał. – Był tu taki borowik, ale już sobie poszedł.
Zatkało mnie.
– Borowik? – spytałem z niedowierzaniem. – O czym ty, Zwierzak, gadasz?
– No, w sumie to nie wiem, czy borowik – przyznał zafrasowany goblin. – Może coś innego. Maślak, na przykład. Albo podgrzybek? Nie wiem, bo się nie przedstawił.
Szary płaszcz
Copyright © by Marcin Mortka 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Grzegorz Krzymianowski, Julia Młodzińska, Anna Strożek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
Mapy – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383305677
ISBN epub: 9788383305660
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Aleksandra Parzyszek, Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Kamila Piotrowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl