Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Wojna obudziła demony nie tylko w ludziach.
W chwili, gdy mroźną ciszę nad fińskimi lasami zburzył łoskot radzieckich dział, rozpoczęła się inna, równie okrutna wojna. Ambitny oficer NKWD Siergiej Muchalew podąża za jednostkami Armii Czerwonej, by odkrywać i zagarniać prastare tajemnice puszczy. Pech chce, że strażniczką największej z nich jest Penelopa Tayne, angielska badaczka, która niecałe dwa lata wcześniej znalazła tam swą nową ojczyznę. Przyjście jej z pomocą graniczy z niemożliwością, ale ojciec Penelopy, jeden z najważniejszych członków Biblioteki, tajemniczego klubu dla dżentelmenów, zna człowieka, który zdoła ją ocalić. Problem leży w tym, że owego specjalistę – sierżanta Michaela Tayne’a z królewskiej piechoty morskiej – należy najpierw wyciągnąć ze szpitala dla obłąkanych.
Do czego posunie się członek NKWD, by sięgnąć po nadludzkie moce? Jakie sekrety kryje Biblioteka? Z czym przyjdzie się zmierzyć Michaelowi w drodze do piekła na ziemi?
Powieść Pas Ilmarinena to Mortka, jakiego jeszcze nie było! Wielka historia idzie tu ramię w ramię z pradawną magią, wewnętrzne demony głównego bohatera walczą z potworami w ludzkiej skórze, a powaga i autentyzm przydają jej dojrzałości, od czasu do czasu przełamywanej charakterystycznym „mortkowym” poczuciem humoru.
Część przychodu ze sprzedaży książki Autor i Wydawca przeznaczają na Fundację wspierającą odbudowę ukraińskich domów zniszczonych w trakcie wojny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
28 listopada 1939 roku
Starszy lejtnant Siergiej Muchalew z obojętną miną spoglądał na więźniów, wypędzanych z paki pracującej na jałowym biegu ciężarówki. Czerwonoarmiści przydzieleni do eskorty nie szczędzili im kopniaków oraz uderzeń kolbami, przez co jeden z nich, z trudem zeskoczywszy na śnieg, zachwiał się i padł. Któryś z żołnierzy z rozpędu kopnął go w bok. Więzień zaparł się dłońmi i próbował podnieść, co pewnie by się udało, ale odurzony własną agresją żołnierz dostrzegał tylko to, że człowiek nadal leży. Kolejne kopnięcie ciężkiego kamasza trafiło go w udo z taką siłą, że więzień niemalże przewrócił się na plecy.
– Wstawaj! – darł się czerwony na twarzy żołnierz. – Wstawaj, świnio!
Uniósł kolbę do kolejnego ciosu. Na twarzy Muchalewa pojawiła się niechęć.
– Aleksandrze Michałowiczu, proszę zatrzymać tego żołnierza – polecił cicho.
– Dość! – huknął starszyna Aleksander Wlekow.
Jego potężny głos przebił się do świadomości oszołomionego adrenaliną żołnierza, który odwrócił głowę i natychmiast spotulniał. Mimo chłodu zarówno Muchalew, jak i Wlekow mieli bowiem na głowach charakterystyczne niebieskie czapki z daszkiem i czerwonym otokiem, sugerujące przynależność do NKWD, a to wystarczało, by w sercu nawet najbutniejszego obywatela ZSRR pojawił się blady, zwierzęcy strach.
Czerwonoarmista wyprostował się jak struna, zasalutował, a potem zarzucił karabin na ramię i nachylił się, by podnieść więźnia. Podźwignął go brutalnym szarpnięciem i poprowadził ku innym, którzy zamarli, czekając w nierównym szeregu. Więzień był wynędzniały i słaniał się na nogach, ale Muchalew zauważył, że w jego zapadłych oczach wciąż błyszczy coś dzikiego, niepokornego. Choć sił starczało mu ledwie na to, by iść, zdołał jednym szarpnięciem uwolnić rękaw więziennego drelichu z dłoni czerwonoarmisty i przejść ostatnie kroki samodzielnie. Dołączył do wycieńczonych, przemarzniętych towarzyszy niedoli, którzy drżeli z zimna, bojąc się nawet przytupywać. Ze wszystkich stron celowały w nich mosiny żołnierzy.
– Towarzyszu starszy lejtnancie – odezwał się młody dowódca drużyny, zapałem usiłując zamaskować drżenie głosu. – Zgodnie z waszym rozkazem dostarczyłem sześciu brutalnych wrogów ludu, osobiście wytypowanych przez kapitana Stiepana Worodyłowa, komendanta pobliskiego łagru. Ten tutaj – z pogardą wskazał brodą pobitego przed chwilą więźnia – to prowodyr z kułackiej rodziny.
Przeniósł wzrok na kolejnego jeńca i skrzywił się z niechęcią.
– Tu mamy zaplutego trockistę, który do tego spędził pół życia w żałosnej Francji – oznajmił, niemal wypluwając ostatnie słowo. – A ten to jebany złodziej…
– Dość tego, towarzyszu – przerwał mu Muchalew. Mówił cichym, ale nieprzyjemnie nosowym głosem, który krył w sobie moc, zdolną przeciąć każdy gwar. – Ci ludzie właśnie zyskują szansę, by przysłużyć się świetlanej przyszłości naszego narodu, a więc nie wypada ich lżyć. Aleksandrze Michałowiczu?
Starszyna pochylił się i podniósł ze śniegu torbę, w której coś brzęknęło. Bez słowa podał ją dowódcy drużyny, który przyjął ją ze zdziwieniem i zerknął na starszego lejtnanta NKWD.
– To chleb – wyjaśnił Muchalew. Mówił uprzejmym tonem, ale mimo to jego głos był lodowaty. – Oraz trochę wódki. Proszę rozdzielić to wszystko między więźniów.
Czerwonoarmista spojrzał na torbę z konsternacją, po czym przekazał ją jednemu ze swoich podwładnych.
– Wiesz, co masz zrobić? – warknął.
Tamten zasalutował, wsunął do środka zaczerwienioną z zimna rękę i wyciągnął wielki bochen czerstwego chleba. Następnie zaczął odłamywać wielkie kawały i wręczać kolejno więźniom, a ci ujmowali je drżącymi, związanymi rękami i zjadali z ogromną łapczywością.
Muchalew przyglądał się ich zarośniętym twarzom, brudnym dłoniom i zapadłym policzkom, omiatał spojrzeniami ich łachmany, które wcale nie chroniły przez zimnem, i będące w jeszcze gorszym stanie obuwie, a przez jego obojętną, zaróżowioną twarz przemknął grymas obrzydzenia. Wtedy zauważył, że jeden z więźniów – ten sam, który przed chwilą oberwał od strażnika – demonstracyjnie upuścił swą porcję w śnieg. Wbijał przy tym wzrok w oficera, jakby rzucał mu wyzwanie, ale ten pokręcił jedynie głową z obojętnością przemieszaną z rozbawieniem. Odczekał jeszcze, aż każdy z więźniów wypije pół kubka wódki, a potem powiedział cichym głosem:
– Zbłądziliście, towarzysze, ale nasza ojczyzna wybacza swym dzieciom. Nie zapomni waszych przewin, ale pozwoli wam żyć i pracować na jej chwałę, jeśli okażecie teraz posłuszeństwo.
Nieco pokrzepieni i odurzeni alkoholem więźniowie spoglądali na enkawudzistę z przestrachem, ale i nadzieją.
– Udacie się tam. – Starszy lejtnant wskazał wznoszące się kilkanaście kroków dalej ogrodzenie, zbite z sosnowych bali. – I wejdziecie przez bramę, która zostanie za wami zamknięta. Tam zaś…
Rozległo się wściekłe przekleństwo, a potem cichy chrzęst, z jakim emaliowany kubek zagłębił się w śnieg. Któryś z czerwonoarmistów spojrzał na swój płaszcz, mokry od wytrąconej mu z ręki wódki, i uniósł pięść, chcąc zdzielić niepokornego więźnia.
– Nie chciał pić, towarzyszu starszy lejtnancie! – poskarżył się żołnierz. – I wódkę rozlał.
Muchalew przez chwilę przewiercał czerwonoarmistę spojrzeniem, aż ten opuścił pięść, cofnął się i wymamrotał jakieś przeprosiny, następnie uśmiechnął się bez wesołości do pobitego więźnia. Jego wściekłość, choć na dobrą sprawę uzasadniona, do niczego nie prowadziła, była niczym kąsanie przyciśniętego do ziemi psa, i on, Muchalew, nie miał zamiaru się nią przejmować.
Ostatecznie przybył tu, na mroźną radziecką północ, w zupełnie innym i o wiele ważniejszym celu.
– Tam zaś znajdziecie noże – podjął. – Dość ostre noże. Macie je wziąć i skierować się w stronę słupa, wbitego pośrodku odgrodzonego terenu. Przywiązano do niego pewnego starego człowieka. Macie go zabić.
Urwał na moment, patrząc na ich wynędzniałe, oszołomione twarze.
– Ten z was, który tego dokona, otrzyma sto rubli, flaszkę wódki i jeszcze więcej chleba, a o jego aktach zapomnimy – ciągnął starszy lejtnant i opanował lekki uśmiech, wywołany głupią nadzieją, która rozbłysła w oczach więźniów. – Ten z was zaś, który będzie się sprzeciwiał, zostanie zastrzelony – dodał, spoglądając na buntownika. – Aleksandrze Michałowiczu, proszę zaprowadzić więźniów na miejsce – powiedział do starszyny, po czym się odwrócił i ruszył w stronę wieży, wznoszącej się nieopodal ogrodzenia.
Kształtem przypominała nieco ambonę myśliwską, ale była o wiele od niej masywniejsza, a na górze mogło się swobodnie pomieścić kilkanaście osób. Muchalew wspiął się po drabinie, a potem wyprostował, zdjął czapkę z daszkiem i założył ciepłą, futrzaną uszankę. Podszedł do zbitych z nieheblowanych desek parapetów i skinieniem głowy przyjął salut czuwających tam dwóch strzelców wyborowych, a następnie wyjrzał na zewnątrz.
Z tej wysokości widać było wyraźnie, że ponaddwumetrowe ogrodzenie rozciąga się na kształt nieregularnego czworoboku. Dwóch czerwonoarmistów z niemałym wysiłkiem odsuwało właśnie wrota bramy, a pozostali eskortowali snujących się powoli i potykających się więźniów. Pośrodku ogrodzonego obszaru w istocie wyrastał słup, do którego przywiązano samotnego starca. Muchalew dostrzegł, jak ten unosi głowę, i znów się uśmiechnął.
Zapowiadało się widowisko, które mogło zadecydować o przyszłości jego wydziału, i lejtnant, wbrew swemu wychowaniu i zasadom, poczuł, jak serce bije mu nieco szybciej.
Niebo, jeszcze przed chwilą błękitne, różowiało teraz, gdy słońce kończyło swą wędrówkę, jakże krótką tutaj, zaledwie czterdzieści kilometrów od Murmańska. Z oddali niosło się stłumione pogwizdywanie lokomotywy. Wiatr, silniejszy o tej porze dnia, trącał korony drzew pobliskiego lasu, osypując z nich świeży, śnieżny pył. Wlekow, który wreszcie wdrapał się na górę, zaklął pod nosem.
Muchalew się odwrócił. Starszyna, za przykładem swego dowódcy, chciał zmienić czapkę na cieplejszą, ale ostre spojrzenie starszego lejtnanta wybiło mu ten zamysł z głowy. Skarcony bez słowa niczym ogar, który ośmielił się zlekceważyć wolę myśliwego, stanął na baczność przy drzwiach, a Muchalew popatrzył na ostatnią z osób obecnych na wieży obserwacyjnej.
Była to krępa kobieta, ubrana w długi, sięgający kostek, futrzany płaszcz. Jej twarz zasłaniał szeroki kaptur, spod którego wyłaniały się kosmyki czarnych włosów, ale gdy zapaliła papierosa, rozbłysk zapałki na moment oświetlił jej rysy, srogie, lecz urzekająco piękne. Kobieta zaciągnęła się i podała papierosa oficerowi, który podziękował jej skinieniem głowy. Wówczas wsunęła mu rękę pod ramię ze zmysłowością zauważalną nawet mimo grubego płaszcza o niezgrabnym kroju.
Nic nie mówiła, co być może usprawiedliwiała jej pozycja.
Starszy lejtnant Muchalew zaciągnął się papierosem i wydmuchnął dym w zimne powietrze, a następnie spojrzał na kobietę:
– Ciekawe – mruknął tak cicho, by tylko ona usłyszała. – Ciekawe, czy się nie pomyliłaś.
Nie odpowiedziała, a oficer znów spojrzał na ogrodzenie. Przyglądał się zamykanej przez strażników bramie, po czym przeniósł spojrzenie na postać przywiązaną do słupa. Stary człowiek wpatrywał się uważnie w więźniów, którzy rozglądali się przez chwilę, dopóki nie odkryli leżących w śniegu noży. Poderwali je i wrzeszcząc co sił w płucach, rzucili się na skrępowanego jeńca.
W tej samej chwili ogrodzony teren wypełniła rozszalała burza śnieżna.
1 grudnia 1939 roku
– Pańska gazeta, sir – powiedział lokaj.
Cedric de Woort zamrugał i uniósł głowę, otrząsając się z zadumy. Odłożył wygasłą już fajkę, wyprostował się w fotelu i mimowolnie poprawił marynarkę, a następnie przeniósł spojrzenie na podawaną mu gazetę.
– Dobry Boże, toż to już ta godzina? – wymamrotał, odruchowo zerkając na wysoki zegar ścienny z wahadłem. – Tak się zamyśliłem, że całkiem straciłem kontakt z rzeczywistością. Dziękuję ci, Tom, mój dobry człowieku.
Lokaj ukłonił się lekko i obdarzył Cedrika bladym uśmiechem człowieka, który pracował w klubie dla dżentelmenów od dziesięciu lat i kwitował w ten sam sposób każde kolejne dziwactwo, a potem odszedł. De Woort zaś rozejrzał się w poszukiwaniu swoich okularów do czytania. Dopił herbatę i z nieświadomym trzepnięciem rozłożył przed sobą arkusz pierwszej strony.
I wtedy jego idealnie wyregulowany świat zadygotał w posadach. Wszystko, co go otaczało – mahoniowe regały z oprawionymi w skórę księgami, obrazy z bukolicznymi sielankami, ogromne, wychodzące na Pall Mall okna i obite aksamitem kanapy – znikło, przesłonięte ogromnymi, złowieszczymi literami nagłówka.
Cedric wiedział, że w tym wieku nie powinien ulegać silnym emocjom. Był też świadom, że jego wstrząs jest nie na miejscu, bo przecież od dawna przeczuwał, na co się zanosi, albo przynajmniej liczył się z taką ewentualnością. Nabrał więc głęboko tchu i wpatrywał się w nagłówek do czasu, gdy jego serce przestało walić jak szalone. Następnie przeczytał artykuł.
Po chwili zrobił to jeszcze raz, a potem ponownie, a gdy był już pewien, że zapoznał się z każdym, najdrobniejszym nawet szczegółem, starannie zwinął gazetę i spojrzał na siedzącego przy sąsiednim stoliku Bulkeleya, który polerował monokl jedwabną chusteczką.
– James, widziałeś dzisiaj może Astleya? – spytał, a w jego głowie dojrzewała już decyzja.
– Co takiego? – Bulkeley, który podczas Wielkiej Wojny dowodził pułkiem artylerii, słabo słyszał na prawe ucho, a na lewe prawie wcale. – Chodzi ci o Astleya? Jasne, przyjacielu, pół godziny temu wchodził do gabinetu Kenworthy’ego. Słyszałeś może, że jego wnuk właśnie wrócił z Cejlonu? Astleya wnuk, nie Kenworthy’ego, rzecz jasna. Wątpię, czy ta stara ropucha w ogóle ma… Cedric?
W głosie Bulkeleya pojawiło się zdumienie, gdy de Woort podniósł się niespodziewanie, nieświadomym ruchem poprawił marynarkę i ruszył przed siebie szybkim krokiem, mijając inne stoliki z goszczącymi w klubie dżentelmenami. Zauważył jednak, że Cedric kieruje się w stronę korytarza z toaletami, pokiwał więc ze zrozumieniem głową i powrócił do polerowania monoklu.
*
Gabinet Astleya z jakiegoś powodu zawsze wydawał się ciemniejszy od pozostałych, które klub dżentelmenów zwany Biblioteką oferował swym najbardziej zasłużonym członkom – nawet pomimo ognia, nieustannie płonącego w kominku. Cedric de Woort nie wiedział, czy przyczyną była waga spraw, które tu rozstrzygano, wielkie krzyże z taśmy papierowej, które wzmacniały okna i nieustannie przypominały o toczącej się na zewnątrz wojnie, czy może napięcie, które towarzyszyło mu od dawna, a teraz powoli przeistaczało się w przygnębienie.
– Nie mów, że się tego nie spodziewałeś. – Astley wydął lekko usta, co przez obcego człowieka mogłoby zostać uznane za przejaw arogancji lub nawet wzgardy, ale de Woort znał starego arystokratę jeszcze z pól bitew Wielkiej Wojny i wiedział, że podobny grymas jest u niego reakcją na zdziwienie. Gdy Astley chciał okazać komuś niechęć, czynił to z absolutnie obojętną twarzą.
– Wszyscy się spodziewaliśmy – Cedric usiadł przy stole i powoli położył przed sobą złożony na pół egzemplarz „Timesa” – lub przynajmniej to rozważaliśmy, ale w głębi duszy chyba każdy z nas miał nadzieję, że to jedynie potrząsanie bolszewicką szabelką, a mimo to… Pomyślcie tylko. Oni naprawdę to zrobili. Ale teraz? Na progu zimy?
Pożałował tego rozpaczliwego odwołania się do logiki, jakby ta miała magiczną moc zmieniania losów świata, następnie pokręcił głową i raz jeszcze zerknął na czarne litery nagłówka, układające się w napis: „Komuniści zaatakowali Finlandię!”. Przypominały mu ostre zęby, zaciskające się na szyi.
– Czasem mam wrażenie, że przywódcy światowi to niemoty, głupcy albo szaleńcy – rzekł Astley i nachylił się nad barkiem, z którego wyciągnął butelkę szkockiej whisky i dwie szklanki. – Stalin ewidentnie należy do tej trzeciej kategorii, a główny problem z szaleńcami, zwłaszcza zaś z tymi, którzy dorwali się do władzy, polega na tym, że nikt nie wytłumaczy im popełnianych błędów. Nikt, Cedriku.
Zaczął nalewać whisky, ale zawahał się, spoglądając na przyjaciela.
– Twój lekarz nie ma nic przeciwko? – spytał.
– Mój le… Nie, nie. – De Woort pokręcił głową. – A zresztą jakie to ma znaczenie. Szlag by go trafił.
Astley pokiwał głową z ponurą miną i nalał whisky do obu szklanek. Cedric de Woort ujął swoją i wychylił zawartość jednym haustem, a potem odwrócił głowę i wbił wzrok w płomienie, liżące bierwiona w wielkim, marmurowym kominku. Astley bez przerwy utrzymywał, że jest mu zimno, i służba nie rozpalała ognia jedynie w najcieplejsze miesiące w roku. Tymczasem był już pierwszy grudnia.
– Sowiecki atak na Finlandię był tylko kwestią czasu, Cedriku – powtórzył Astley. – Dokładnie to ci powiedziałem pięć dni temu, gdy dowiedzieliśmy się o tej prowokacji granicznej.
Cedric de Woort pokiwał głową, wciąż smakując alkohol. Dokładnie pamiętał raport o ostrzelaniu leżącej na radzieckim terytorium wioski Mainila, gdzie miało rzekomo zginąć kilku czerwonoarmistów. Minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow z furią zrzucił winę na stronę fińską, która zapewniała o swej niewinności. Całość na kilometr cuchnęła prostacką prowokacją, co oznaczało, że ZSRR prze do wojny. Serce Cedrika zalała wówczas czarna rozpacz, ale wciąż trzymał się wątłej nadziei, że może wszystko ułoży się inaczej.
Resztka tej nadziei opuściła go dopiero przed chwilą.
Odwrócił się, by spojrzeć na starego przyjaciela, i naraz tknęło go, jak znużony wydawał się Astley. Zawsze, mimo wieku, trzymał się prosto jak struna i starannie zaczesywał włosy, siwe, ale mocne i gęste. Poruszał się żwawo, a gdy mówił, gestykulował obficie, jakby usiłował zawładnąć uwagą wszystkich obecnych. Od jakiegoś czasu owej energii okazywał jednak coraz mniej, a na jego twarzy pojawiła się obca, złowroga zawziętość. De Woort doskonale wiedział, jaką odpowiedzialność dźwiga na sobie Astley, i nagle pożałował, że przyszedł do niego z problemem tak osobistym.
Tak drobnym.
– Tak, wiem – powiedział nieprzytomnie i odkaszlnął, by spróbować zdobyć się na ton bardziej rzeczowy. – Dobrze pamiętam. Radziłeś mi wówczas, bym jak najszybciej nawiązał kontakt z Penelopą, ale… Cóż, nie udało mi się to.
– Nie? – spytał powoli Astley, wpatrując się w Cedrika.
– Ona zaszyła się na karelskim odludziu, gdzie śnieg pada już od października, a linie telefoniczne to pieśń przyszłości – wyjaśnił de Woort, zaskoczony tym, że z taką łatwością mówi o sprawie tak dla siebie bolesnej.
– Ale próbowałeś nawiązać z nią kontakt? – Astley odwrócił się na chwilę, by znów nalać whisky, ale de Woort przypuszczał, że po prostu przez chwilę chciał unikać jego wzroku.
– Napisałem list – prychnął Cedric. – I Bóg jeden raczy wiedzieć, co się z nim stało. Od niej ostatni list otrzymałem w połowie listopada. Obiecywała w nim, że na początku grudnia wróci do Helsinek, a stamtąd uda się prosto do Sztokholmu, by spędzić ze mną święta. – Mówił powoli, wyraźnie artykułując każde słowo, by zdusić wszelkie emocje.
– Może jej się to uda – rzekł pojednawczo Astley i aż podskoczył, gdy de Woort niespodziewanie uderzył dłonią w leżącą przed nim gazetę.
– Och, przestań! – syknął. – Sowieckie bombowce zbombardowały dziś Helsinki, Viipuri i jeszcze parę miast! Cholerna Armia Czerwona przedziera się przez Przesmyk Karelski. Mało tego! Stalin popchnął dywizje pancerne dosłownie wszędzie! Sowieci naruszyli granicę fińską w kilku miejscach, nawet na lapońskiej północy!
– A dużo tych dywizji? – Do rozmowy dołączył niespodziewanie trzeci głos.
Zarówno Astley, jak i de Woort odwrócili głowy w stronę obitego skórą fotela, na którym siedział Frederick Kenworthy, człowiek tak drobny i wychudły, że gdyby nie oczy, wielkie i żywe, można by go wziąć za odzianą w drogi garnitur kukłę. Miał pożółkłą skórę, obwisłe policzki i łysinę upstrzoną plamami, a wysuszone dłonie, spoczywające na podłokietnikach fotela, wydawały się należeć do trupa.
– Za dużo – prychnął de Woort. – Sześć pełnych armii. Dziesiątki tysięcy ludzi, działa, czołgi, lotnictwo. W głowie mi się to nie mieści.
– A Finowie? – spytał Kenworthy, nie odrywając wzroku od ognia. – Co o nich wiemy?
– Niewiele – przyznał Astley. – Mają paru zdolnych dowódców, szkolonych jeszcze w armii niemieckiej, trochę broni maszynowej i…
– Przestań! – warknął Cedric. – Dajmy sobie spokój ze strategicznymi rozważaniami. Moja córka utknęła na linii frontu, prowadząc badania dla Biblioteki, i na tym powinniśmy się skupić! Wyłącznie na tym. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jak wielką odpowiedzialność dźwigasz teraz na swoich barkach – spojrzał na Astleya, a potem mimochodem zerknął na uporządkowany stos dokumentów na jego biurku – i nie będę dokładać ci trosk. Chcę tylko prosić cię o pewne wsparcie.
Jedyną reakcją Astleya była wyżej uniesiona brew. Kenworthy, który wydawał się pogrążony we śnie, nawet nie drgnął. Na jego twarz padał blask płomieni z kominka.
– Tylko nie mów mi – powiedział powoli Astley – że sam chcesz się wybrać na front? Jesteś nieco młodszy ode mnie, ale…
– Nie. – De Woort zdecydowanie pokręcił głową. – Nie żartuj, Astley. Moje dni w terenie już dawno się zakończyły, ale znam kogoś, kto mnie godnie zastąpi.
Wstał i podszedł do wielkiej mapy Europy oprawionej w pozłacane ramy i zawieszonej obok kominka. Przez moment wpatrywał się w granicę między Finlandią a Związkiem Radzieckim, która wybiegała od Morza Bałtyckiego, zataczała łuk, przecinała w połowie jezioro Ładoga i mknęła ku północy, przez Karelię i Laponię, by dotrzeć do Morza Białego.
– Tam – powiedział cicho – rozpęta się pandemonium równie przerażające jak to, którego byliśmy świadkami podczas Wielkiej Wojny, Astley. Dlatego należy tam posłać człowieka, którego pociąga mrok i zniszczenie. Człowieka, który tak często tańczył ze śmiercią, że utracił przed nią respekt. Człowieka, który wskoczyłby do samego piekła tuż po tym, jak ostatni z diabłów uciekłby z niego ze strachu.
De Woort przez chwilę oddychał miarowo, wyprostowany, podbudowany nowo odnalezioną energią. Szok i rozpacz, z którymi wkroczył do gabinetu Astleya, znikły bez śladu. W przymrużonych oczach Cedrika de Woorta lśniło zdecydowanie, z jakim wydawał polecenia pod Mons, Basrą i Ar-Ramadi. Znów spojrzał na Astleya.
– Potrzebuję od ciebie tylko kilku rzeczy. Nie chodzi o pieniądze, broń cię Boże. Tych na szczęście mam dość. Potrzeba mi kilka listów, z pewnością znasz kogoś godnego uwagi w naszym poselstwie w Sztokholmie i Helsinkach, przyda się też jeden nowy paszport i być może jakieś namiary na nasze działania na północy. Powiedziałeś, że oprócz tego, czym zajmuje się Penelopa, Biblioteka nie prowadzi żadnej operacji w Finlandii, ale zdaje się, że po szwedzkiej stronie nadal mieszka stary Vittnes, prawda? – Przy tych słowach skrzywił się lekko, jakby naszło go nieprzyjemne skojarzenie.
– Być może będzie to dobra okazja, by sprawdzić, co u Vittensa słychać – zauważył Astley, zamyślony. – Coś długo się drań nie odzywa.
– Przydałby mi się też ktoś, kto mówi po fińsku albo przynajmniej po szwedzku – podjął de Woort. – Nie masz może jakiegoś bezrobotnego agenta?
Astley uśmiechnął się krzywo.
– Wszyscy, których mogłem powołać do służby, ścigają się teraz z SS, Ahnenerbe, OVRA i paroma innymi cholernymi sektami, ale… Cóż, może uda mi się kogoś znaleźć.
Zamilkł. Przymykał oczy, jakby już układał w głowie listę telefonów, które musi wykonać jeszcze tego popołudnia, a potem zwrócił się do de Woorta:
– Cedriku, zrobię wszystko, o co mnie prosisz. Operacja prowadzona przez Penelopę jest jedną z najważniejszych, jakimi zajmuje się Biblioteka, ale należy ją natychmiast przerwać. To twoja córka i powinna się znaleźć na Wyspach.
De Woort podziękował mu skinieniem głowy.
– Nigdy ci tego nie zapomnę – rzekł.
Astley machnął niecierpliwie dłonią.
– Znamy się nie od dziś – powiedział ostro, niemalże z przyganą. – Jestem, do licha, twoim dłużnikiem, de Woort. Podaj mi tylko nazwisko człowieka, dla którego mam załatwić paszport. Przyznam, że ciekaw jestem, kto byłby gotów wskoczyć do piekła po ucieczce ostatniego z diabłów.
Cedric nabrał tchu i wypuścił go ze świstem.
– To Michael Tayne.
Astley znów nieładnie wydął usta.
– Ten sam Tayne? Były mąż Penelopy?
– Tenże.
– Sporo dla nas swego czasu zrobił – przyznał Astley po chwili milczenia. – No i ma chłopak talent, nie da się ukryć. Ale… Cóż, jesteś pewien, że…
– Tak – rzekł de Woort i wstał. – Jestem absolutnie pewien. Pozwól, że po niego pojadę. Chcę wysłać go w drogę najszybciej jak się da, ale najpierw muszę go wyciągnąć z pewnego miejsca.
– Skąd? – zaciekawił się Astley.
– Z Bethlem – rzucił jakby od niechcenia Cedric i wstał. – Dziękuję ci raz jeszcze – dodał. – Dziś przyślę kogoś po dokumenty podróżne, jeśli nie masz nic przeciwko.
Po tym, jak zamknęły się za nim drzwi, w gabinecie długo panowała cisza. Wreszcie przerwał ją grobowy głos Kenworthy’ego:
– Dobrze usłyszałem? Chodziło mu o Bethlem? Ten szpital psychiatryczny?
– Tak, Frederiku – mruknął zamyślony Astley.
– Cóż, a więc nasz drogi Cedric dokonał właściwego wyboru. Tylko szaleniec mógłby z własnej woli udać się w sam środek tej rzezi, którą Sowieci właśnie fundują Finom.
– Zatem zgadzasz się z de Woortem? – zainteresował się Astley. – Nazwał ten konflikt pandemonium.
– Małe narody atakowane przez większego, silniejszego sąsiada czasami stawiają naprawdę zaciekły opór – rzekł starzec. Wpatrywał się w płomienie, a gdy podjął wątek, brzmiał, jakby mówił do siebie: – Pamiętasz, co opowiadano o Abisyńczykach? Jak pod Aksum sprawili Włochom wręcz popisową rzeź? A wcześniej, podczas wojny o Taranaki? Na własne oczy widziałem, jak dzicy Maorysi hańbili nasze wojska. A teraz? Stalin wpycha dywizje pancerne w sam środek zamarzniętej puszczy. Czeka ich, drogi Williamie, jatka, a w piekle niebawem zrobi się tłoczno. Żaden diabeł nie będzie stamtąd uciekał.
– To dobrze, bo przynajmniej człowiek de Woorta zajmie się sprawami Biblioteki na ziemi – spróbował zażartować Astley. – Cedric jest naprawdę przywiązany do córki, a jej dotychczasowe odkrycia… Dobry Boże, jeśli ów Tayne zdoła ją wydostać, wsuniemy do rękawa nie lada asa. Przyda się, i to bardzo, bo Hitler najwyraźniej łatwo nie odpuści.
Kenworthy jednakże już nie słuchał, wpatrzony w płomienie. W jego mętnych oczach odbijały się echa konfliktów z dawnych dziejów.
*
Cedric de Woort spieszył się, jakby całe zło tego świata deptało mu po piętach. Szybkim krokiem szedł w kierunku zamówionego przed chwilą w portierni klubowego samochodu, który czekał na niego przy krawężniku. Przypominający o nadciągającej zimie, wściekły listopadowy wiatr targał połami jego płaszcza, ale stary dżentelmen nawet nie zwrócił na to uwagi. Przytrzymując lewą ręką melonik, prawą otworzył sobie drzwi i usiadł na obitym skórą tylnym siedzeniu rolls-royce’a.
– Dzień dobry, panie de Woort – odezwał się Jeff, jeden z lokajów klubu, pełniący również funkcję kierowcy.
– Dzień dobry – wymamrotał Cedric. – Jeff, mój dobry człowieku, zabierz mnie do Bethlem.
– Do Bethlem, sir? – Szofer uniósł lekko brwi. – Tego wariatkowa w Croydon?
– Otóż to – prychnął de Woort. – Na twoim miejscu wcale bym się nie dziwił. W nadchodzących czasach będzie to dość popularny kierunek twoich kursów.
– Robi się, sir – mruknął Jeff i wrzucił pierwszy bieg.
Jeszcze wczoraj de Woort zadałby sobie pytanie, jak to możliwie, że Jeff, człowiek młody i sprawny, uniknął poboru, a klub, mimo wprowadzonych reglamentacji, nadal dysponuje przynajmniej jednym samochodem. Podczas podróży przez Londyn spoglądałby zaś przez okno i z ponurą miną patrzył na kopane w parkach schrony, rozstawiane działa przeciwlotnicze, sterty worków z piaskiem i dzieci uganiające się w maskach przeciwgazowych. Teraz jednak wszystko to wydało mu się równie obojętne jak dokuczliwy wiatr.
Człowiek ranny w ramię zapomina o bólu zęba, pomyślał i odruchowo wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki noszony tam prawie od miesiąca list. Rozłożył go na kolanie i raz jeszcze spojrzał na rzędy zdań wypisanych eleganckim charakterem pisma. Znał je niemalże na pamięć, ale ich widok przynosił mu pokrzepienie, tym bardziej że za każdym razem, gdy je czytał, w jego głowie odzywał się głos Penelopy.
Tato,
wybacz, że odzywam się do ciebie tak rzadko. Powody są prozaiczne. Finlandia to cudowny kraj, ale cywilizacja dociera tu opornie i samo wysłanie listu nastręcza sporych trudności. By tego dokonać, muszę porzucić me badania na co najmniej kilka dni, co czynię niechętnie. Nawet tu, na zapomnianą, cichą prowincję docierają bowiem niepokoje wielkiego świata. Ludzie mówią, że ponoć ma się na wojnę, i ze strachem spoglądają na wschód. Modlę się, by do sowieckiej napaści nie doszło, ale mimo to udziela mi się ów niepokój i tym sumienniej angażuję się w badania. Nie możemy wykluczyć czarnego scenariusza, a chcę do tego czasu osiągnąć jak najwięcej.
Zima zawitała tu już kilka dni temu i przyznam ci, że nigdy jeszcze nie widziałam tyle śniegu. Jednocześnie dni stają się coraz krótsze, a nocami temperatura spada do kilkunastu stopni poniżej zera. Trudno mi wyobrazić sobie, jak wobec tego będzie tu w grudniu czy w styczniu, ale przypuszczam, że moje badania dopiero wtedy wejdą w decydującą fazę. Z tego, co osiągnęłam do tej pory, wynika, że moje wcześniejsze domysły były słuszne, ale nie spocznę, dopóki nie doprowadzę sprawy do końca…
Cedric oderwał wzrok od listu i uśmiechnął się do siebie.
Sprytna jest, pomyślał po raz nie wiadomo który. Wie, że list może wpaść w niepowołane ręce i pisze ogólnikami.
Powrócił do lektury.
Aktualnie skupiam się na poznawaniu miejscowej mowy i kultury, co jest fascynującym zajęciem. Przeklinam te czasy i przeklinam ludzi, którzy je kształtują, bo tym właśnie, drogi Tato, mogłabym się zajmować aż do końca mych dni. Dopiero teraz, pośród tych niezwykłych, tajemniczych ludzi i w samym środku ich trudnego, acz cichego życia, czuję się niebywale szczęśliwa, tym bardziej że pozyskanie ich zaufania kosztowało mnie mnóstwo czasu.
Biedactwo, pomyślał Cedric z bólem serca. Nie do pomyślenia jest to, że musiałaś pojechać aż na koniec świata, by odnaleźć spokój.
Mimowolnie zacisnął pięść.
– Daleko jeszcze? – spytał szofera nieco ochrypłym głosem.
– Parę minut, sir – mruknął Jeff. Dodał gazu, by wyprzedzić wojskową ciężarówkę, i zatrąbił na kilku cyklistów.
De Woort westchnął ciężko i spojrzał na ostatni akapit listu:
Tak czy owak, zamierzam niebawem wrócić do Anglii. Mam nieprzyjemne przeczucie, że ludzie, wśród których mieszkam, mogą szybko utracić do mnie zaufanie, jeśli moja nieobecność się przedłuży, ale muszę podjąć to ryzyko. Tęsknię za Tobą i za domem, a poza tym chyba już czas, bym złożyła szczegółowy raport z tego, czym się zajmuję. Na początku grudnia wrócę do Helsinek, skąd przez Sztokholm udam się do Londynu. Mam wielką nadzieję, że spędzimy razem święta.
Kocham Cię, Tato,
Penelopa
Cedric złożył list i trzymając go w dłoniach, ponownie pogrążył się w zadumie.
Na początku grudnia, pomyślał. Na stemplu widnieje data osiemnasty listopada. Istnieje więc szansa, że Penelopa zdała sobie sprawę z grożącego jej niebezpieczeństwa już kilka dni po wysłaniu listu. Jeśli tak, z pewnością zdążyła wrócić do Helsinek i być może jest już w drodze do domu, ale… ale dlaczego nie zadzwoniła? Przecież w stołecznych hotelach na pewno są telefony.
Ogarnięty nową falą przygnębienia, przyglądał się przez chwilę szarzyźnie mijanych dzielnic robotniczych.
Trzeba założyć, że nie oceniła należycie zagrożenia, przeszło mu przez myśl. Że pogrążyła się w badaniach i została zaskoczona przez wojnę, a w tej sytuacji… Chryste, gdzie ona może teraz być? Wciąż po fińskiej stronie czy może już radzieckiej?
Istniało jeszcze jedno rozwiązanie, okrutne i brutalne, ale o tym Cedric de Woort wolał nawet nie myśleć. Świadomość, że być może naprawdę się spóźnił, sprawiła, że pochylił się ku kierowcy i syknął:
– Jeff, na litość boską, nie możesz się pospieszyć?
– Nie mogę, sir! – jęknął szofer i dłonią w rękawiczce wskazał snującą się przed nimi furmankę. Przeciwny pas zajmowały jadące powoli ciężarówki wojskowe. – Proszę tylko spojrzeć! – I wymamrotał jeszcze pod nosem coś, co brzmiało trochę jak: „Jeszcze nigdy nie słyszałem, by komuś spieszyło się do wariatkowa”.
– Żebyś wiedział – mruknął Cedric de Woort i wsunął list z powrotem do kieszeni. Natrafił przy tym palcem na płaskie, skórzane etui, ozdobione kilkoma frędzelkami. Natychmiast przeszył go dreszcz i ze wszystkich sił opanował pokusę, by wyciągnąć je i otworzyć. I podjąć kolejne ryzyko.
Nie, napomniał się w myślach. Absolutnie nie. Może później. Teraz muszę się przygotować do rozmowy z Tayne’em, co też łatwe nie będzie.
*
Cedric de Woort wszedł do budynku Royal Hospital Bethlem zdecydowanym, żołnierskim krokiem, a nagabnięta na korytarzu pielęgniarka bez wahania skierowała go do gabinetu doktora Augustusa Tennysona, który właśnie wrócił z obiadu. Błogie zadowolenie psychiatry przygasło, gdy ujrzał hardą minę swego gościa, a całkiem się ulotniło, gdy usłyszał jego żądanie.
– To nie takie proste. – Medyk rozłożył pulchne dłonie. – Nie może pan po prostu wtargnąć tu z ulicy i wyciągnąć pacjenta bez konsultacji z lekarzem. Zapewne zdaje sobie pan sprawę z tego, że wielu naszych pacjentów wymaga stałej opieki, a niektórzy zagrażają sobie i otoczeniu? Pacjent, o którego pan pyta, należy do szczególnie agresywnych, a dziś rano wdał się w bójkę z dwoma sanitariuszami…
De Woort wyminął biurko Tennysona i podszedł do okna, które lekko uchylił. Do środka wdarło się zimne powietrze, które poruszyło stosem papierów na biurku psychiatry.
– Proszę wybaczyć, ale nie znoszę zapachu środków czyszczących – oświadczył Cedric.
– Bethlem Royal Hospital to szanująca się instytucja, gdzie troska o higienę stanowi… – zaczął Tennyson, ale de Woort przerwał mu machnięciem ręką.
– W pełni rozumiem – odparł, rozsiadając się na krześle. – I nie chcę, by ludzie tacy jak Tayne przeszkadzali wam w trosce o higienę. Tym bardziej że bije sanitariuszy. Doktorze – wychylił się z krzesła, aż skrzypnęło, i wbił w lekarza spojrzenie bladoniebieskich, nieustępliwych oczu – ja nie mam czasu.
Augustus Tennyson poczerwieniał na twarzy i zatarł dłonie, ewidentnie spocone. Najwyraźniej na co dzień miał do czynienia z ludźmi uległymi i pokornymi, do których mógł przemawiać z wyżyn swego autorytetu, okraszając każde zdanie pełnym pobłażania uśmiechem. Energiczny starszy mężczyzna, który kruszył jego przewagę od chwili wejścia do gabinetu, a odebrał mu ją całkowicie otwarciem okna, był dlań zaskakującym wyzwaniem. Postanowił się więc uciec do ostatniej, niezawodnej jak dotąd linii obrony.
– To zrozumiałem – powiedział z udawanym współczuciem. – Ja jednak mam w obowiązku przypomnieć panu, że działanie instytucji takich jak nasza opiera się na ściśle wytyczonych procedurach, których łamanie może pociągnąć prawne konsekwencje.
– Rozumiem. – Cedric pokiwał głową. Przez chwilę z uwagą nabijał fajkę, usiłując ignorować potępieńcze wrzaski pacjentów, które rozbrzmiewały na korytarzach. – Łapówki, jak rozumiem, również te procedury łamią, tak?
Tennyson poczerwieniał aż po koniuszki odstających uszu.
– Szanowny panie – odezwał się głosem wyższym o oktawę. – Nie chce mi pan chyba zaproponować pieniędzy w zamian za przysługę?
Cedric przerwał nabijanie fajki i zmiażdżył psychiatrę spojrzeniem pełnym wzgardy, a potem pokręcił głową, jakby nie mógł się nadziwić jego głupocie.
– Michael Tayne, którego chcę odebrać, nie jest psychicznie chory – rzekł i odpalił zapałkę. Rozniecił żar w fajce i pyknął parokrotnie, dzięki czemu zapach dymu tytoniowego na moment przytłumił wszechobecny smród lizolu. – Wręcz przeciwnie. Świadomie podjął decyzję o dołączeniu do grona pacjentów waszej szlachetnej instytucji, w czym pomogły mu dwie łapówki. Pierwszą wręczył swemu lekarzowi, a drugą któremuś z pracowników Bethlem. Nie wiem któremu, ale przy odrobinie wysiłku będzie to można ustalić.
Pyknął raz jeszcze. Kłęby wonnego dymu uchodziły ku uchylonemu oknu. Z twarzy Tennysona schodziła purpura.
– Pytanie, które zapewne właśnie pana męczy, doktorze, brzmi: dlaczego Michael Tayne postanowił tu trafić? – De Woort zrobił dramatyczną przerwę, którą wypełnił przeraźliwy, ochrypły kobiecy ryk. – Czyżby popełnił jakieś przestępstwo? – spytał, unosząc brew. – Nie, to byłoby okropne. Oznaczałoby, że szanująca się instytucja w zamian za korzyści finansowe udzieliła schronienia przestępcy. Sprawa nie do pomyślenia, prawda?
Odczekał chwilę, wpatrzony w Tennysona, który stawał się coraz bledszy. Doktor otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. De Woort wstał więc i ruszył ku drzwiom.
– Chcę widzieć Tayne’a za pięć minut przy głównym wyjściu – rzucił przez ramię. – W ubraniu, w którym się tu zameldował.
– Pan Tayne jest pod wpływem niewielkich dawek leków uśmierzających! – zaprotestował Tennyson. – Ich gwałtowne odstawienie będzie szokiem dla jego organizmu! Proszę się spodziewać drgawek, wzmożonego apetytu, bezsenności…
– Da sobie radę.
– A pan będzie musiał podpisać… – Lekarz z rozpaczą walczył o odzyskanie resztek autorytetu.
– Nie. – Cedric pokręcił głową. – Jedyne, co muszę, to się spieszyć.
I wyszedł.
Pas Ilmarinena
Copyright © by Marcin Mortka 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2023
Redakcja – Paulina Stoparek
Korekta – Anna Strożek, Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta merytoryczna – Witold Głowacki
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc, Katarzyna Kotynia
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN mobi: 9788382107906
ISBN epub: 9788382107913
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl