Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Serdecznie dziękuję Mateuszowi Zanto, który podsunął mi pewien bardzo ciekawy pomysł fabularny na Poznańskich Targach Książki wiosną 2023 roku
Znowu śpiewały.
Chóralny skrzek z dziesiątek gardzieli przenikał przez zbudowane z dębowych belek i uszczelnione mchem oraz gliną ściany karczmy „Pod Kaprawym Gryfem”, naszego domu i jednocześnie interesu. Przedzierał się przez trzask ognia w kominku oraz rytmiczny stukot noża o deskę i całkiem zagłuszał cichy szelest, z jakim płatki śniegu opadały na parapet za oknem – swego czasu mój ulubiony odgłos, jakże rzadko słyszany w zatłoczonej na ogół karczmie. Przez moment próbowałem ignorować zamieszanie i pracowicie stawiałem literę za literą, ale wnet w chór głosów wdarły się uderzenia bębna. Zacisnąłem zęby i próbowałem pisać dalej, ale już dwa słowa później na arkuszu pergaminu rozlała mi się plama atramentu.
– Jasna cholera! – warknąłem i najostrożniej jak umiałem starłem ją kciukiem.
– Mama to mówi… – zaczął siedzący po przeciwnej stronie stołu Nuut, ale przerwałem mu pospiesznie:
– Och, ja doskonale wiem, co mówi mama. Słyszę to ostatnio dość często. A co ty tu właściwie robisz?
Spojrzałem na synka przenikliwie, ale ten jedynie wzruszył ramionkami i wydął usta.
– Nic – powiedział. – Siedzę sobie.
Szeroko otwarte błękitne oczy, rozczochrane jasne włosy i okrągła buzia, mieniąca się złotem w blasku ognia w kominku, czyniła go podobnym do psotnego chochlika z bajek. Było to skojarzenie całkiem trafne, bo Nuut w istocie wiele większy od chochlika nie był, a wrodzona pomysłowość, potężniejąca z dnia na dzień wyobraźnia i całkowita nieznajomość prawideł rządzących światem zamieniały go w łobuza, jakiego moja karczma jeszcze nie widziała. W sumie powinienem więc się cieszyć, że Nuut przynajmniej przez chwilę siedzi nieruchomo – mógłby przecież, dla przykładu, próbować wepchnąć Paprocha do studni lub uruchomić rzekomo dokończoną katapultę Gramma – ale ojcowski instynkt rozbujał dzwonek alarmowy.
– Siedzisz sobie – powtórzyłem. – A czemu?
– Bo myślę.
Dzwon kołysał się coraz szybciej.
– Myślisz? A o czym? – spytałem, nie zdając sobie kompletnie sprawy z tego, że nagle zacząłem mówić nieco wyższym głosem. – Pewnie coś planujesz? Psotę nową wymyślasz? Od razu chciałem ci powiedzieć, młody człowieku, że nie wolno wyciągać narzędzi wujka Gramma ani pukać do pszczół wujka Eliaha! Zwłaszcza zaś owymi narzędziami!
– Ale ja o wujku myślę – rzekł poważnie Nuut i pokazał mi kości z dziwacznymi symbolami, którymi czasem bawił się Gramm. – Bo znalazłem dzisiaj. W budzie Paplocha.
– Och, nie zgub ich. – Złagodniałem. – Wujek Gramm bardzo je lubi, choć nie wiem dlaczego. Za nim tęsknisz, tak?
– Nie. Za wsystkimi. Bo wujek Zychłoń tak fajnie opowiada, a wujek Eliah pokazuje dziwne zecy na palcach, a wujek Glamm pluje i zawse tlafia. Nie ma wujków i jest nuda. Kiedy wlócą? Gdzie oni są?
Wsunąłem łabędzie pióro do kałamarza i westchnąłem.
– Nie wiem, synku – odpowiedziałem. – Ale myślę, że za tydzień już będą.
– A ile to tydzień? – Nuut się ożywił.
– Kilka dni.
– Cyli więcej niz godzina?
– Troszkę.
– Do dupy – bąknął Nuut i zwiesił głowę.
Naszła mnie ochota, by po ojcowsku zbesztać go za używanie wulgarnego słownictwa, ale moją tyradę musiałoby zwieńczyć tradycyjne pytanie: kto cię tego nauczył? – a ja dobrze wiedziałem, kto za tym stoi. Bez wątpienia któryś z owych wujków, za którymi mój syn tak bardzo tęsknił, a o których ja się nieustannie martwiłem.
– Nie przejmuj się – powiedziałem z udawanym ożywieniem. – Skocz może do babci i… Albo nie, do babci to może nie zaglądaj. Może akurat się modli z ojczulkiem Vitalisem albo co. Nie mógłbyś się pobawić z Salią i Edwinem? Tak żeby chociaż ktoś cię miał na oku?
– Salia i Edwin posli po chlust – odparł Nuut. – Mama powiedziała, ze mi nie wolno, bo włazę na dzewa.
– Poszli po chrust? – Zamrugałem i spojrzałem przez okno. Między zawijasami szronu widziałem niebieskawy odcień nadciągającego zmroku. – Kiedy?
– Tydzień temu. Albo dwa – dodał Nuut po namyśle, drapiąc się po głowie.
Pieśń, nieustannie wdzierająca się do Gryfa wszystkimi możliwymi szczelinami, zaczęła z wolna wnikać mi do głowy. Dudnienie bębna i chóralne wrzaski przyprawiały mnie o coraz bardziej bolesne łupanie pod czaszką.
– Sara? – odezwałem się, wstając.
Wtedy uświadomiłem sobie, że od jakiegoś czasu nie słyszę stukotu noża, który jeszcze chwilę temu dobiegał z kuchni. Sara stała na progu, oparta plecami o framugę, z ramionami założonymi na piersi, i wpatrywała się we mnie. Jej spojrzenie zwiastowało, że czeka nas poważna rozmowa. Nie wyczytałem w nim gniewu, pretensji czy żalu, co jednakże tylko zaostrzyło mój niepokój. Sara miała bowiem nieobecną minę, a to oznaczało, że gruntownie przemyślała jakiś temat i miała już wyrobione zdanie, pozostało jej tylko dobranie słów na początek.
Co gorsza, dobrze wiedziałem, co zaraz usłyszę. Zanosiło się wszak na tę rozmowę od kilku dobrych dni.
– Sara, gdzie są Salia i Edwin? – spytałem, udając wzburzenie. – Powinni być już w domu. Nie znoszę, gdy się włóczą o zmroku po dworze!
Sara westchnęła ciężko, wytarła ręce w fartuch i usiadła po przeciwnej stronie ławy. Nuut odruchowo wtulił się w jej ramię, jakby już wymyślił jakąś psotkę i starał się zawczasu zapewnić sobie przychylność mamy.
– Salia i Edwin są u goblinów – powiedziała moja żona powoli, patrząc na padający śnieg. – Nie trzeba więc się o nich martwić. Co nadaje naszym nowym sąsiadom pewną wartość. Jak się tak porządnie zastanowić, w zasadzie jedyną.
Strzeliło w kominku, aż iskry posypały się na kamienną posadzkę.
– No, nie przesadzałbym. – Kurczowo uczepiłem się strzępka pozytywu. – Współplemieńcy Zwierzaka są bardzo przyjaźni i życzliwi, choć mało kto umie cokolwiek powiedzieć po naszemu, i dobrze, że dzieciaki spędzają wśród nich czas. Poznają inną kulturę, dzięki czemu…
– Inną kulturę – powtórzyła Sara. – Trzy gobliny zabłąkały się dziś do kuchni. Przyniosły wody ze studni i narąbały drewna, co w sumie byłoby miłe, gdyby nie opluły przy tym podłogi. Potem jeden z nich pogryzł na kawałki moją ulubioną drewnianą miskę, a drugi zlizał pająka ze ściany.
– No… no, tak. Są różni. Bywa, że…
– Przestań bredzić – przerwała mi żona. – Jak długo to jeszcze potrwa?
– Co? Co potrwa?
– Na Dolę, Edmund. Udawanie głupoty jest jeszcze gorsze od samej głupoty, a więc oszczędź mi, błagam cię, tych popisów. – W spojrzeniu mojej żony błysnęła stal. – Zadałam ci bardzo prozaiczne pytanie i domagam się prostej odpowiedzi. Jak długo plemię Zwierzaka będzie mieszkać w okolicy Gryfa?
Plemię Zwierzaka, zamieszkujące jak dotąd bagna Skri’i, przywędrowało w nasze okolice jakieś trzy tygodnie temu, o czym sam Zwierzak wiedział zawczasu i czego najwyraźniej nie mógł się doczekać. By zapewnić godziwy byt swoim pobratymcom, postanowił wrobić część naszej drużyny w napad na bank, a później, gdy to nie wyszło, całymi dniami na dachu Gryfa wyczekiwał ich nadejścia.
Uważałem Zwierzaka za serdecznego przyjaciela, a przywiązanie do rodzinnego plemienia miałem za cechę godną podziwu i naśladowania, ale naprawdę dałbym dużo, żeby ta cholerna paskuda uznała za stosowne uprzednio podzielić się informacją o ich przybyciu z kimkolwiek. Może życie ułożyłoby się wówczas nieco inaczej? Może przeklęta banda plujących na okrągło przybłęd rozłożyłaby się obozem gdzieś indziej? Może nie słyszelibyśmy ich śpiewów i walenia w bębny w losowych momentach doby, w tym również w samym środku nocy? Może podróżni nie zaczęliby omijać Gryfa szerokim łukiem w obawie przed bandą skandujących niezrozumiałe słowa, skaczących wokół ogniska istot?
Był środek zimy i do Dnia Zstąpienia Doli zostało jeszcze tylko kilka tygodni. O tej porze ruch na traktach zawsze był niewielki i bywało, że do karczmy zaglądali tylko miejscowi, ale nigdy wcześniej się nie zdarzyło, by przez dziesięć bitych dni nie odwiedził nas dosłownie nikt. Co więcej, widziałem podróżnych, którzy przejeżdżali nieodległym traktem. Niektórzy przyspieszali jeszcze na drodze, najwidoczniej ostrzeżeni przez znajomych, ale kilku dosłownie zawróciło sprzed bramy i zwiało w popłochu. Wyglądało na to, że plotka o plemieniu dzikusów, które zamieszkało w okolicy Gryfa, niesie się coraz dalej i potężnieje z każdą chwilą, a reputacja Gryfa kruszy się i osypuje.
– Szlag by to wszystko trafił – bąknąłem, nie znajdując odpowiedzi.
Bo przecież wcale nie pozostawałem w tej sprawie bierny. Do goblinów udałem się natychmiast po tym, jak Zwierzak dostrzegł je z dachu. Powitałem je uroczyście jako krewnych mego przyjaciela i wskazałem im miejsce na obóz, co było pierwszym błędem. Tego samego wieczoru, chcąc dowiedzieć się czegoś o okolicznościach tak niezwykłej wizyty, zaprosiłem na wieczerzę starszyznę plemienną, co okazało się kolejnym błędem. Półprzytomny z radości Zwierzak nie zdołał bowiem mnie ostrzec, że pojęcie starszyzny wśród goblinów nie istnieje, przez co na wieczerzę przyszli wszyscy.
Dosłownie wszyscy. Podłogę szorowałem do wieczora następnego dnia, bo Sara oznajmiła, że nie ma najmniejszego zamiaru w tym uczestniczyć, po czym zatrzasnęła się w sypialni.
Następne dni pokazały mi, że na tle innych goblinów Zwierzak jest bardzo postępowy i przez lata spędzone wśród ludzi przyswoił sobie wiele umiejętności całkowicie rodakom obcych. Żaden z przybyszów, dla przykładu, nie potrafił skupić się długo na jednej czynności, chyba że miało to bezpośredni związek z rzemiosłem, zabawą czy podstawowymi funkcjami życiowymi. Sędziwa goblinka, która przypuszczalnie odgrywała w plemieniu rolę przywódczyni, bardzo szybko znudziła się rozmową na temat okoliczności, które zmusiły ich do opuszczenia Skri’i, podobnie zresztą jak sam Zwierzak, którego zmusiłem, by tłumaczył moje słowa. Goblinka, zaklasyfikowawszy mnie jako beznadziejnego nudziarza, zajęła się wierceniem dziur w przeznaczonym na fujarkę kawałku drewna, a Zwierzak od tej pory zaczął zwiewać na mój widok. Nie zraziłem się tym i podejmowałem coraz to kolejne próby nawiązania kontaktu z goblinami, ale ci nie rozumieli naszej mowy albo po prostu nie chciało im się rozmawiać. Zagadnięci, wskazywali mi miejsce przy sobie i pozwalali, bym pomagał im w naprawianiu sieci rybackiej czy urabianiu gliny, ale do rozmów się nie kwapili. Dobrze wiedziałem, że gobliny, w przeciwieństwie do ludzi, dysponują unikatową umiejętnością doświadczania chwili obecnej, przez co ledwo pamiętają przeszłość i niechętnie rozważają przyszłość, ale nie sądziłem, że może to uczynić kontakt z nimi tak skomplikowanym.
– To nie jest odpowiedź – stwierdziła Sara.
– Wiem! – wybuchnąłem. – Oni są… Oni są jak rój szerszeni, który co prawda nie kąsa i samą obecnością przegania osy, ale tak bzyczy, że zasnąć nie można, a sąsiedzi trzymają się z daleka! Ale… ale jak ja mam z nimi rozmawiać? Walą w te bębny, drą mordy, skaczą albo śpią. Kiedy chcesz z nimi rozmawiać, uśmiechają się, klepią cię po plecach i powtarzają słowa, które im się podobają! Nikt z nich nie zna naszej mowy, a nawet gdyby znali, to i tak gówno by nam z tego przyszło, bo te przeklęte bagnowąchy nie zdają sobie sprawy z tego, że czeka nas jutro! Jak ja mam się dowiedzieć, kiedy się stąd wyniosą?
– Tego się spodziewałam – oświadczyła moja żona i wstała.
Również się poderwałem.
– Czego konkretnie? – spytałem ze złością.
– Że rozłożysz ręce i zaczniesz się tłumaczyć.
– A co takiego twoim zdaniem powinienem zrobić? W tydzień nauczyć się ich mowy? Albo wpoić im poczucie czasu? Saro, nawet Nuut nie odróżnia godziny od tygodnia!
– Moje oczekiwania były najwyraźniej zawyżone. – Ruszyła w stronę drzwi. – Bo spodziewałam się, że wstaniesz, wyjdziesz i rozwiążesz problem. Biadolenia to już się w życiu nasłuchałam i wiem, że naprawdę niewiele daje.
– Nie da się rozmawiać z goblinami! – wrzasnąłem na skraju rozpaczy. – Próbowałem! To niemożliwe!
– Niemożliwe, tak? – Sara uniosła brew i zdjęła z haka podbity futrem płaszcz. – Urodziłeś kiedyś dziecko? Idziemy, Nuut.
– Do goblinów? – Zachwycony chłopiec poderwał się z miejsca.
– Oczywiście. Pokażę ci, mój mały, jak się załatwia problemy, które dorośli, zahartowani bojownicy o wolność Doliny, uważają za niemożliwe do rozwiązania.
– Poczekajcie! – zawołałem. – Idę z wami!
Sara szła celowo powoli, niby po to, by trzymany za rękę Nuut mógł nadążyć, ale przeczuwałem, że chce mi zademonstrować, że wcale nie powodują nią żadne emocje, a problem, o który ja się rozbiłem, ona rozwiąże z marszu. Podążałem za nią, dopinając w pośpiechu kożuch i naciągając futrzaną czapkę, i przeklinałem wściekle pod nosem, oczywiście nie na tyle głośno, by usłyszał to synek.
Walenie w bębny z każdą chwilą stawało się głośniejsze, ale drogę wskazywało oczywiście ogromne ognisko, wokół którego, jak co noc, podrygiwały ciemne, niskie i nieco pokraczne postacie. Wokół tancerzy zaś zebrał się krąg pozostałych, który nucił melodię bez słów bądź klaskał. Rytuał, który odprawiali dosłownie co noc, wydawał mi się z początku piękny i magiczny. Teraz, po upływie kilkunastu dni, miałem ochotę złapać za kij i rozpędzić tę przeklętą bandę na cztery strony świata.
– Co mnie, kurwa, naszło, by wpuszczać tu te gobliny – mamrotałem do siebie. – Horda pieprzonych mułojadów, które ledwie pamiętają własne imiona! Ja pier…
– Tata, co mówis? – Oczka Nuuta błyszczały spod wielkiej, futrzanej czapy.
– Nic. Nic takiego.
Pierwsze gobliny zauważyły nas z daleka i ruszyły ku nam pędem, wzniecając śnieżną kurzawę. Wnet otoczyły nas ze wszystkich stron, zachwycone i rozchichotane.
– Tawibny! – Jeden z nich, mężczyzna z długimi warkoczykami, na końcu których grzechotały drobne czaszki, zaklaskał.
– Tawibny! – powtórzyła goblinka w barwnej chuście na głowie, tupiąc i podskakując.
– Tawibny! – krzyknęły pozostałe.
Ich jasne oczy błyszczały, a na szerokich twarzach z niskimi czołami, ostrymi nosami i wydatnymi kośćmi policzkowymi widniały rumieńce. Wydawali się rozradowani jak nigdy i choć minutę temu nienawidziłem ich z całego serca, naraz znów poczułem do nich sympatię. Gobliny zaś jakby to wyczuwały – zaczęły nas łapać za ręce i ciągnąć za sobą.
– Dobrze, w porządku, cieszę się – powiedziała Sara, próbując się uwolnić. – Nie będziemy wam przeszkadzać w zabawie, moi drodzy. Wiem, że jest późno na rozmowy, ale chcemy ustalić jedną sprawę, krótką i zasadniczą. Kiedy wyjeżdżacie?
– Tawibny! – zapewnił ją z powagą bezzębny staruszek i zaklaskał.
– Tawibny! – krzyknęły inne gobliny. Dwa z nich z uporem ciągnęły Sarę w stronę ogniska, a dwa inne wślizgnęły się za nią i pchały ją naprzód. Któryś pochwycił chichoczącego Nuuta, a inny złapał mnie za ramię.
Muzyka nabierała tempa, tancerze wirowali wokół płomieni, a reszta klaskała i skandowała jedno, niezrozumiałe dla mnie słowo. Migotliwy blask ognia w regularnych odstępach czasu przecinały olbrzymie, roztańczone cienie. Gobliny tańczyły z niewysłowioną precyzją.
– Nigdzie nie idę! – opierała się Sara, nadal próbując się uśmiechać. – Rozmawiać chcę. Kiedy wyjeżdżacie? Kiedy ruszacie w drogę?
Wypowiadała każde słowo bardzo powoli, jakby to mogło goblinom pomóc w zrozumieniu. Te jednak nie słuchały jej wcale i z uporem pchały nas naprzód.
– Puśćcie mnie! Nie mam ochoty z wami tańcować! Chcę, żebyście sobie poszli! Rozumiecie mnie? Idźcie sobie stąd!
– Tawibny! – wrzasnęły gobliny chórem, a tancerze wokół nieodległego ogniska odpowiedzieli im głośnym okrzykiem. Któryś zatańczył przed nami, wymachując łopoczącą pochodnią, inny przeskoczył nad płomieniami, wywołując wiwaty reszty, a ja złapałem się na tym, że naprawdę nie jestem już zły. Ten przeklęty taniec goblinów miał w sobie coś, co oddalało troski zarówno przeszłości, jak i przyszłości, a w to miejsce pozwalało wydobyć nieco beztroski z chwili bieżącej.
– Przestańcie mnie ciągnąć! – W głosie Sary pojawił się niepokój. – Nie chcę iść z wami. Zresztą, ja was w ogóle tu nie chcę! Idźcie sobie! Ruszajcie w drogę! Kiedy wyruszacie?
Korciło mnie, by powiedzieć „a nie mówiłem?” czy też zrobić jakąś aluzję do jej uwagi o bohaterach Doliny, ale doświadczenie życiowe nauczyło mnie, że byłaby to najgorsza ze wszystkich reakcji. Chichotałem więc w duchu do woli, ale na zewnątrz przybrałem należycie zaniepokojoną minę i cierpliwie pozwalałem, by gobliny wlekły nas naprzód. Byłem przekonany, że nie dzieje się nic złego, i czułem, że w zasadzie w każdej chwili możemy im uciec, ale w sumie ciekawiło mnie, co tym razem strzeliło im do głów.
– Zwierzak! – Sara krzyczała coraz bardziej piskliwie. – Gdzie jest Zwierzak? Zwierzak, chodź tu i wytłumacz tym baranom, by zwijali manatki! Edmund, gdzie jest Zwierzak?
– Nie widziałem go od paru dni! – odkrzyknąłem. – Mówiłem ci!
W oczach mojej żony błysnęła frustracja. Przeczuwałem, że zaraz eksploduje i ofuknie mnie o to, że nie wiem, gdzie się Zwierzak podziewa, albo o coś równie absurdalnego, ale z opresji uratowali mnie Edwin i Salia.
– Mamo! Tato! – wołali, biegnąc ku nam od wielkiego ogniska. Oboje byli zarumienieni i roześmiani, a Salia miała nawet na głowie barwną goblińską chustę. – Wreszcie jesteście!
Salia wskoczyła mi w ramiona z takim impetem, że o mało się nie przewróciłem na śnieg, a Edwin złapał Sarę za ręce i okręcił ją wokół własnej osi. Gobliny odskoczyły i klaskały, podrygując w rytm bębnów. Muzyka dudniła radośnie.
– Gdzie wyście się podziewali? – zbeształa ich odruchowo Sara. – Salia, co ty masz na głowie? Przecież zmarzniesz!
– Tawibny! Tawibny! – skandowały gobliny.
– Edmund! – Sara spojrzała na mnie z mieszaniną rozpaczy i desperacji. – O co im, do cholery, chodzi?
– Pojęcia nie mam! – przyznałem. – A więc pozwólmy się im zaprowadzić tam, gdzie nas ciągną! Coś czuję, że w przeciwnym razie nie dadzą nam spokoju.
– Tata ma rację! – Salia wesoło podskakiwała. – Musicie to zobaczyć!
– Nie macie pojęcia, co te gobliny wymyśliły! – dodał Edwin.
Sara westchnęła z udręką i poddała się woli otaczającego nas tłumu, rosnącego z każdą chwilą.
– Ta! Wib! Ny! – wołały chórem i klaskały, ciągnąc nas i popychając jednocześnie, a my szliśmy bezwolnie, brnąc w śniegu do połowy łydek. Po chwili minęliśmy kuźnię Gramma, a potem pasiekę Eliaha. Blask ogniska słabł z każdą chwilą, aż w końcu jedynym źródłem światła stały się trzymane przez gobliny pochodnie.
Kilkanaście kroków dalej na białej, skrzącej w blasku płomieni połaci śniegu zamajaczyła ogromna, czarna, niemalże kwadratowa plama, za którą piętrzyły się pagórki, których tam wcześniej nie widziałem. Zamrugałem z niedowierzaniem i przyspieszyłem, a po kilkunastu krokach stanąłem na krawędzi wielkiego wykopu o głębokości przynajmniej dwóch metrów. Nasza asysta naraz ucichła i wszystkie gobliny wbiły wzrok we mnie i w Sarę.
– Tawibny – oznajmił z powagą goblin-staruszek.
I wtedy mnie olśniło.
– Staw rybny – wykrztusiłem. – Te dranie wykopały nam staw rybny. W sumie wolałem saunę, ale może być. Staw rybny. Nie wierzę.
Pokręciłem głową oszołomiony. Nie miałem pojęcia, jak tego dokonali – srogi mróz wszak trzymał od dwóch tygodni – ale z drugiej strony byli przecież bagiennym plemieniem i zapewne doskonale radzili sobie z każdym rodzajem podłoża. Spojrzałem na Sarę, która przygryzała wargę, ze wszystkich sił usiłując utrzymać niechętną minę.
– Czyli trzeba było aż plemienia goblinów, by zrobić to, czego wam się od roku nie udało? – burknęła z udawaną opryskliwością. – Banda leni.
– Staw rybny – powtórzyłem i pokręciłem głową. – Będziemy mieli prawdziwy staw rybny.
– Tawibny! – pokiwał staruszek głową.
– Tawibny! – wrzasnęła cała reszta z entuzjazmem, klaszcząc, podskakując i padając sobie w objęcia. Wiedziałem, że w ten oto przedziwny i nieoczekiwany sposób plemię Zwierzaka chciało nam podziękować za uciążliwą gościnę i niespodziewanie urzekła mnie ich szczera radość. Gniew i pretensje nagle wyparowały. Złapałem nadal boczącą się Sarę za rękę, zatupałem i wykrzyknąłem z entuzjazmem:
– Tawibny!
– Tawibny! – zawyły gobliny.
– Edmund! – wrzasnęła Sara. – Co ty robisz, do cholery?
Nie zwracałem uwagi na jej protesty. Trzymając mocno jej dłoń, pobiegłem w kierunku ogniska, wokół którego nadal trwały dzikie tańce. Obok podskakiwał Nuut, za nami biegli Salia i Edwin, a dalej cała reszta naszej asysty. W mig wmieszaliśmy się w krąg tancerzy, co ci powitali piskami radości. Czułem, jak Sara mięknie, aż wreszcie sama ulega atmosferze chwili, a na jej zaróżowionej od biegu i mrozu twarzy pojawia się nieśmiały uśmiech. Chwilę później oparła dłoń na moim ramieniu, a ja objąłem ją wpół i zawirowaliśmy w tańcu jak za młodu.
Ogień huczał, bębny dudniły, świat pląsał wokół nas. Przemknął mi gdzieś Nuut, przytupujący za rozpromienioną starą goblinką w barwnej chuście, dojrzałem w przelocie Salię, skaczącą wesoło z młodą rodaczką Zwierzaka, i Edwina, który wmieszał się w tłum wojowników i wraz z nimi klaskał do rytmu, ale skupić się mogłem jedynie na twarzy Sary i jej błyszczących oczach, w których na próżno było szukać wcześniejszych pretensji.
Jej usta nagle drgnęły. Nie musiałem słyszeć, by wiedzieć, co chce powiedzieć.
– Wariat z ciebie.
– Skoro działa, nie spodziewaj się zmian – odpowiedziałem i nachyliłem się, by pocałować jej ciepłe, wilgotne usta.
Sara bynajmniej nie miała nic przeciwko. W głębi serca czułem, że kryzys minął.
Całowaliśmy się delikatnie, z czułością, jak zawsze wtedy, gdy chcieliśmy sobie nawzajem podziękować za każdą przeżywaną wspólnie chwilę. Chyba się przy tym zatrzymaliśmy. Chyba też się troszkę zapomnieliśmy, bo nagle zdałem sobie sprawę, że ucichły zarówno bębny, jak i rytmiczne pokrzykiwania całego plemienia. Niechętnie przerwałem pocałunek i rozejrzałem się dookoła.
Gobliny obojga płci stały nieruchomo i wpatrywały się w nas szeroko otwartymi oczami, a niektóre rozdziawiły przy tym usta. Zapadła cisza tak głęboka, że słyszałem jedynie trzask płomieni. Skądś pojawiła się Salia, a po niej Edwin, ciągnący Nuuta za rękę.
– Musicie tak przy innych? – syknął. – Przecież to obleśne!
– I gobliny się gapią! – dodała z niepokojem Salia. – Chyba zrobiliście coś nie tak.
– Edmund? – szepnęła Sara z niepokojem. – Co tu się dzieje?
– Nie mam pojęcia – powiedziałem zgodnie z prawdą. – Ale chyba nic złego…
W oczach goblinów widziałem bowiem mieszaninę zdziwienia, fascynacji i niedowierzania. Cisza przeciągała się jeszcze przez chwilę, aż któraś z goblinek podeszła do nas i powiedziała coś szybko we własnej, całkowicie dla nas niezrozumiałej mowie. Gestykulowała przy tym obficie, wskazując nasze twarze czy też może…
Usta?
Sara rozgryzła ją jako pierwsza.
– Jej chyba chodzi o to, że się całowaliśmy! – wyszeptała.
– A nie mówiłem? Fuj! – skrzywił się Edwin.
Goblinka podeszła bliżej, szczerze zafascynowana, i powiedziała jeszcze kilka słów, a potem wykonała obiema dłońmi gest, jakby chciała przybliżyć nasze głowy do siebie.
– Że co? – zdumiała się Sara. – Mamy to zrobić jeszcze raz?
Pocałowała mnie przelotnie w usta.
– Tak? O to ci chodziło?
Goblinka pokiwała z entuzjazmem głową, a potem powtórzyła swój gest.
– Jeszcze raz, tak? Dłużej?
Nie był to szczególnie autentyczny pocałunek, bo świadomość, że obserwuje nas całe plemię goblinów, odarło chwilę z resztek intymności, ale obserwatorom wystarczył on w zupełności. Gdy nasze usta się rozłączyły, wybuchła oszałamiająca wprost wrzawa, po czym bębny znów zawibrowały, a gobliny puściły się w dziki tan. Tym razem jednak trudno się było w ich pląsie doszukać jakiejkolwiek harmonii, bo tancerze co chwila przerywali dzikie podskoki, by przypaść do kogokolwiek, wymienić namiętny pocałunek i znów puścić się w tan. Ewidentny brak doświadczenia i celności rekompensowali sobie entuzjazmem, a kolorytu scenie dodawał fakt, że różnice płci czy wieku nie stanowiły dla goblinów żadnej przeszkody. Przyglądaliśmy się temu z niedowierzaniem i fascynacją.
– Czy to możliwe… – Sara odkaszlnęła. – Czy to możliwe, że oni nigdy… nigdy wcześniej się nie całowali?
– Trudno w to uwierzyć, ale… chyba nie – bąknąłem.
– I po coście im to pokazywali… – mruknął Edwin.
Wszyscy chyba mieliśmy już dość wrażeń jak na jeden wieczór. Dyskretnie wymknęliśmy się z kręgu goblinów, które właśnie przechodziły gwałtowną rewolucję obyczajową, i pobiegliśmy, śmiejąc się i żartując, do karczmy. Gdzieś zniknęła złość, wyparowały pretensje i nikomu nie przeszkadzały już ani hałaśliwe towarzystwo w sąsiedztwie, ani całkowity zastój w interesach. Siedzieliśmy w piątkę przy ogniu, piliśmy herbatę z miodem i rozmawialiśmy wesoło, aż dzieciaki zaczęły ziewać, a Nuut zasnął.
Jak się później miało okazać, była to ostatnia spokojna chwila na długo.
Powrót do Gryfa
Copyright © Marcin Mortka 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019
Redakcja – Joanna Mika, Magdalena Stonawska
Korekta – Anna Strożek
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2023
ISBN epub: 9788383302621
ISBN mobi: 9788383302614
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka-Rzemieniec, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl