Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 517
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Powieść dedykuję Michałowi Kubiakowi i Michałowi Brywczyńskiemu, którzy oddali mi pod opiekę postacie Vincenta i Edwarda
Nazywam się William O’Connor i miałem w życiu dość okazji, by wyzbyć się lęku przed śmiercią. Prowadziłem okręty do bitwy i załogi do abordażu, fechtowałem się z prawdziwymi charakternikami, mierzyłem z nieczystym i wychodziłem cało ze sztormów i katastrof. O wyczynach „Magdaleny”, mojego pierwszego i zarazem ostatniego okrętu, do tej pory snuto opowieści. Mimo to na widok talerza, który mknął prosto na mnie, zamieniłem się w słup soli.
Na szczęście Manuela chybiła i talerz roztrzaskał się o framugę drzwi tuż nad moją głową.
Nie nacieszyłem się jednak zbytnio uśmiechem Fortuny, bo moja żona ryknęła głucho i złapała całe naręcze filiżanek.
– Bastardo!Infantil tarado!Hijo de la gran puta!
Pierwsza z filiżanek zmiotła mi kapelusz z głowy, druga roztrzaskała się o bieloną wapnem ścianę, trzecia musnęła mój epolet i rozbiła się o drzwi.
– Manuelo! – jęknąłem. – Uspokój się! Tylko się uspokój!
Niestety, Manuela w jakże częstych chwilach emocjonalnego uniesienia zapominała o tym, że bezbłędnie włada angielskim, a do tego przestawała reagować na jakiekolwiek gesty, sygnały i przeszkody.
– Eee… Tranquilo, mi amor – oznajmiłem, unosząc przed sobą dłonie, jakbym chciał złapać pędzącego byka za rogi. – Tranquilo! Słyszysz mnie? Usiądź i porozmawiajmy jak ludzie!
Nie przychodziło mi to łatwo. Na początku naszego małżeństwa byłem przekonany, że jedynym lekarstwem na furię Manueli jest ucieczka bądź pokorne rymnięcie na kolana. Bardzo wcześnie nauczyłem się, że nie działały wówczas sztuczki, na które być może złapałaby się Angielka bądź Francuzka. Nie mogłem, dla przykładu, nawet próbować koić jej złości komplementami – czego, przyznam, żałowałem. Manuela bowiem, czarnowłosa hiszpańska piękność o gorących brązowych oczach, pod wpływem silnych emocji przeistaczała się w ogniste bóstwo, kruszące odwagę w sercach najdzielniejszych i wyzwalające pragnienie czołobitnego wielbienia. Patrzyłem na jej zmrużone wściekle oczy, na włosy, które wyrwały się z warkocza i drżały w podmuchu ciepłego wiatru, na białą suknię, doskonale podkreślającą figurę i kontrastującą z ciemną skórą, i instynktownie wiedziałem, że pozycja na kolanach byłaby w tej chwili najwłaściwsza.
Ale ja przecież byłem żeglarzem. Przecież swego czasu toczyłem boje ze sztormami, Francuzami, diabłami morskimi i z każdym innym paskudztwem, które czyhało na Karaibach. Na swoje szczęście wiedziałem, jak się walczy z kataklizmem w każdej, nawet najcudowniejszej postaci.
– Przestań rzucać we mnie przedmiotami, bo na ogół i tak nie trafiasz, a do swego celu się nie przybliżasz! – warknąłem i zrobiłem krok ku Manueli. Uniosłem ręce wyżej, jakbym chciał ją pochwycić.
Moja żona syknęła wściekle i cofnęła się o krok, a jej dłoń zacisnęła się na szyjce wazonu.
Jedyną sensowną strategią było stawienie Manueli czoła i darcie się na nią równie głośno, jak ona na mnie.
Wówczas nasza kłótnia osiągała rozmiary karaibskiego tajfunu, lecz wychodziłem w pewien sposób na swoje. Miałem w takich chwilach wrażenie, że Manuela traktuje moje próby stawienia jej oporu z zawoalowanym uznaniem, choć dokładała starań, by tym bardziej kłótnię wygrać. Były to trudne chwile nie tylko dla mnie, ale i dla naszej służby i okolicznego ptactwa, lecz awantura w przedziwny sposób wypalała się szybciej.
Sęk w tym, że owa strategia wymagała jakiegoś argumentu. Jakiegokolwiek.
– To wszystko jest twoją winą! – ryknąłem, doskonale zdając sobie sprawę, że to wierutna bzdura. – Ja świetnie pamiętałem, co mam do zrobienia, ale zaskoczyłaś mnie tym, że wróciłaś z Hispanioli dwa dni przed czasem! Po co ty w ogóle tam tak często wyjeżdżasz, co? Źle ci na Jamajce? Aż tak tęsknisz za swoją rodziną?
Przejście do kontrataku okazało się słabym pomysłem. Wazon śmignął nad ramieniem, a kolejna filiżanka trafiła mnie prosto w czoło. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i runąłem na posadzkę z głośnym jękiem, ale w Manueli nie wzbudziło to ani odrobiny wyrzutów sumienia.
– Za wcześnie wróciłam, co? – wrzasnęła i roztrzaskała kolejną filiżankę tuż obok mojej głowy. – Nie było mnie tydzień. Siedem cholernych dni, por Dios! Przez ten czas można by zburzyć to wasze żałosne Port Royal i odbudować je z gruzów, a ty co w tym czasie zrobiłeś?
Dobra, zabolało, a argumentów dalej nie miałem. Zerwałem się chwiejnie z kamiennych płyt posadzki, zgarniając odruchowo kapelusz, ale Manuela nie przestawała mnie bombardować fajansem.
– Co takiego zrobiłeś? – darła się. – Zostawiłam ci listę, Guillermo! Miałeś wynająć kogoś do naprawy wozu, a potem sprawdzić woły i zwieźć naszą trzcinę cukrową do miasta, by sprzedać ją temu cholernemu Holendrowi!
Kolejna filiżanka uderzyła tuż nad miejscem istotnym dla każdego mężczyzny. Cofnąłem się o krok.
– I co? Zrobiłeś to? Gdzie tam! Wóz dalej rozgrzebany, trzcina leży, a ceny w mieście spadają! Wiesz, ile straciliśmy? Uważasz, że stać nas na takie straty?
– Próbowałem znaleźć rzemieślnika! – huknąłem z udawaną furią. – Ale pan Hughes choruje, O’Mahony ma długie terminy, a do Fennigana nie pójdę za żadne skarby po tym, jak…
Następna filiżanka trafiła mnie w ramię.
– Me importa una mierda! – wrzasnęła Manuela. – Oboje chcemy dbać o naszych niewolników, jakby byli wolnymi ludźmi, a nawet wypłacamy im tygodniówki, ale wbij sobie wreszcie do tej durnej pały, Guillermo, że to generuje koszty. Koszty! Ogromne koszty! Nie dość, że w oczach każdego szanującego się plantatora i całej mojej rodziny jesteśmy dziwakami, to jeszcze zarabiamy grosze!
Wyglądała cudownie, gdy się na mnie wściekała. Zmotywowało mnie to, by się wyprostować, nałożyć kapelusz i przybrać dumną minę.
– Stać nas na… – zacząłem, ale Manuela nie miała zamiaru dopuścić mnie do głosu.
– Tu nie chodzi o pieniądze, ale o ciebie! O twoje wrodzone lenistwo!
– Mnie nazywasz leniem! – ryknąłem głośno jak lew i nieszczerze jak hiena.
– Oczywiście, że tak! Gdyby to był pieprzony okręt wojenny, na pokładzie by aż furczało! Na plantacji byłoby podobnie, gdybyś tylko chciał! Zmusiłbyś pracowników do bardziej wytężonej pracy. Znalazłbyś nowego ogrodnika. Zbudowałbyś nowy płot wokół hacjendy. Przywoziłbyś co tydzień doktora na plantację!
– Doktora przywiozłem!
– To akurat widzę, bo zniknęły trzy butelki porto! Niestety, ze zwykłymi cieślami wielkiemu panu kapitanowi napić się nie wypada, więc stajnia dalej straszy dziurami w dachu!
Manuela cisnęła ostatnią z filiżanek i trafiła mnie w ramię. W tej samej chwili skończyła jej się amunicja i z rykiem, którego nie powstydziłby się amazoński jaguar, skręciła ku kuchni.
Rzuciłem się za nią.
– Wszystko da się logicznie wytłumaczyć! Tylko mnie posłuchaj, bo po pierwsze, złość piękności szkodzi, a po drugie…
– Mówiłam ci… – Manuela z ogniem w oczach wypadła z kuchni. W drżących dłoniach ściskała pistolet. – Jeśli jeszcze raz użyjesz tych słów wobec mnie, rozwalę ci łeb!
– Chyba nie…
Huknęło. Kula odłupała kawał tynku, a dym wypełnił korytarz. Manuela, przeklinając po hiszpańsku, zaczęła nakręcać zamek, a ja…
Cóż, powróciłem do strategii z pierwszych miesięcy małżeństwa. Złapałem za klamkę i wypadłem na zewnątrz. Potknąłem się o próg, zawadziłem o walizkę Manueli i niemalże się przewróciłem na kamienną werandę. Wyminąłem Toma, który siedział na drewnianych schodach i ze stoicką miną wyplatał kosz z wikliny, i popędziłem co sił przed siebie. Pośpiech okazał się zbawienny, bo chwilę później tuż obok mnie śmignął sam pistolet, którego Manuela nie zdołała już najwyraźniej nabić. Odruchowo uskoczyłem za obsypany czerwonym kwieciem hibiskus.
Widziałem, jak Manuela zbiega po schodach, mija nieporuszonego Toma i rozgląda się wściekle. Jej pierś nadal unosiła się i opadała pospiesznie, co oznaczało, że burza wcale nie minęła.
– Pajolero holgazán! – wrzasnęła i tupnęła nogą. – Uciekaj! Uciekaj do portu! Stój tam godzinami i gap się na te cholerne okręty, a potem upij się z Vincentem czy innym złamasem z tej żałosnej Royal Navy! Padajcie sobie w objęcia, płaczcie i skarżcie się na podły los, który kazał wam osiąść na lądzie i zajmować się tak prozaicznymi czynnościami!
Znad pobliskiego zagajnika palmowego wzbiło się z furkotem stado przestraszonych ptaków.
Byliśmy małżeństwem od trzech lat i musiałem przyznać, że nigdy nie widziałem, by Manuela była tak wściekła. Nie miałem już ochoty na kontynuację tej kłótni, tym bardziej że wiele z rzeczy wykrzyczanych przez Manuelę okazało się żałośnie prawdziwych. Tę sytuację mógł rozładować jedynie cud.
I ten nastąpił.
– Buenos días, señora O’Connor – powiedział ktoś po hiszpańsku z angielskim akcentem tak silnym, jakby mówiący ze wszystkich sił próbował podkreślić swój związek z Królestwem Wielkiej Brytanii.
Rozchyliłem gałązki z nadzieją.
Edwardzie Love, przybyłeś dokładnie wtedy, gdy potrzebowałem cię najbardziej! – przemknęło mi przez myśl.
Oficer nadchodzący statecznym krokiem od strony bramy sprawiał wrażenie, że celem jego życia jest eliminowanie wszelkich niedoskonałości wyglądu. Nosił wysokie buty, których połysk utrzymywał się mimo pyłu na traktach, a przy pasie miał szpadę z drogim pozłacanym koszem. Pod pachą trzymał kapelusz z pawim piórem, jego dłonie, pomimo upału, okrywały rękawiczki z cielęcej skóry, a jego epolety roztaczały onieśmielający poblask. Z całą pewnością słyszał zarówno wystrzał, jak i tyradę mojej żony, ale na jego starannie ogolonej twarzy, pokrytej delikatną warstwą pudru, malował się uprzejmy, wystudiowany uśmiech.
Zatrzymał się przed Manuelą i złożył jej głęboki ukłon, zamiatając ziemię kapeluszem.
– Buenos días, teniente Love – odparła z ociąganiem moja żona. Jak zwykle wpatrywała się w Edwarda z niedowierzaniem i nieufnością, bo maniery i sposób wysławiania się doprowadził do nieludzkiej perfekcji, przez co Manuela nigdy nie miała pewności, czy ten sobie z niej nie drwi.
– Wybacz najście, moja droga – ciągnął Edward, nakładając kapelusz na włosy zaplecione w idealny harcap. – Chciałem wysłać służącego, by się zapowiedzieć, ale nieszczęsny łamaga nie uporał się jeszcze ze wcześniejszymi zleceniami. Cudowny dziś dzień, prawda? – spytał i na moment wystawił upudrowaną twarz ku słońcu, jakby chciał nadać swoim słowom większą wagę.
– Cudowny – powtórzyła Manuela takim tonem, jakby chciała splunąć. – W czym mogę ci pomóc, Edwardzie? Jeśli przybyłeś na plotki, to cóż… Wybrałeś nieszczególny moment.
– Tak, obiło mi się o uszy. – Przez twarz Edwarda po raz pierwszy przemknęło coś na kształt ludzkiej emocji. – Rozumiem, że jesteś bardzo zajęta, moja droga. Pozwól więc, że zabiorę Williama, by ci w niczym nie przeszkadzał, dobrze?
– Oczywiście – prychnęła Manuela. – Proszę bardzo. Bierz go sobie.
– Cudownie. – Edward ukłonił się jeszcze raz. – Porucznik Fowler bardzo potrzebuje jego rady w sprawach inwestycyjnych. Mam nadzieję, że zobaczymy się wieczorem na balu u nowego gubernatora?
– Na balu u gubernatora – powtórzyła Manuela z roztarg-nieniem, a potem zamrugała. – Co takiego?
– Ach, nie dotarły do ciebie wieści? Gubernator Reed zaprasza wszystkich prominentnych obywateli na bal z okazji objęcia urzędu – wyjaśnił Edward. – W tym i was.
Manuela się skrzywiła.
– Uznał nas za prominentnych obywateli? Czy temu Reedowi nie zaszkodziło aby miejscowe słońce? Rozumiem, że jest tu nowy, ale chyba ma doradców, którzy pomagają mu układać listy gości?
Pomyślałem tak samo, gdy odbierałem wczoraj zaproszenie, ale uznałem, że Reed uwzględnił moją osobę ze względu na więzi, które łączyły mnie z jego poprzednikiem, Henrym Morganem. Manueli, sądząc po zmarszczonych brwiach, podobne wyjaśnienie nie przyszło nawet do głowy.
– Ależ skąd! – Edward rozłożył ręce. – Jestem przekonany, że to wytworny dżentelmen o wytwornych manierach, niepozbawiony przy tym wielkiego męstwa. Obiło mi się o uszy, że przybył na pokładzie fregaty „Dragonfly”, która dostała się w nielichy sztorm wśród Wysp Podwietrznych, ale o tym, jak sądzę, pogawędzimy na przyjęciu. Wezmę więc Williama i pójdę.
Ukłonił się Manueli, odwrócił się ku bramie i zrobił kilka kroków, ale wtedy zatrzymał się i niepewnie spojrzał na moją małżonkę.
– A… całkiem zapomniałem. Mogłabyś mi powiedzieć, gdzie Billy właściwie jest?
– Tam, w krzakach. – Manuela machnęła lekceważąco dłonią. – Wyciągniesz go sam czy mam poprosić Toma, by przyniósł widły?
*
Dwukółka Love’a podskakiwała na nierównościach traktu, co najwyraźniej nie robiło różnicy ani samemu Edwardowi, ani powożącemu Chińczykowi w szerokim stożkowatym kapeluszu. Nie przeszkadzało im słońce, które nadal wisiało wysoko na niebie i prześwitywało między wachlarzowatymi liśćmi palm. Nie przeszkadzało im też duszne powietrze, w którym unosił się pył wzniesiony przez koła innych wozów.
Nikomu nic nie przeszkadzało.
Tylko ja mam problem z tą cholerną wyspą, pomyślałem i przesunąłem się, by znaleźć dla siebie lepszą pozycję. Koszula odkleiła mi się od spoconych pleców i znów do nich przywarła. Nikomu nic nie przeszkadza, tylko mnie.
Tu nie chodzi o wyspę – odezwał się w moim umyśle głos, którego nienawidziłem. Głównie dlatego, że przemawiał w imieniu rozsądku i na ogół miał rację. – Jamajka niczym się nie różni od Antigui czy innego Barbados. Chodzi o to, że tobie wcale nie odpowiada takie życie. A do tego wciąż nie doszedłeś do siebie po słownym łomocie od Manueli.
Mijaliśmy właśnie naszą plantację. Pracujący na niej ludzie prostowali się i machali. Spomiędzy chat dobiegał już smakowity zapach przygotowywanej wieczerzy, gdzieś śpiewano, a któraś z pracujących na plantacji dziewcząt śmiała się głośno.
Uśmiechnąłem się mimowolnie, choć gorzko. Tak, istniało parę spraw, które uznałem za swój sukces.
Cała gospodarka Jamajki i pozostałych wysp Indii Zachodnich opierała się na niewolnictwie, którego, podobnie jak wielu ludzi morza, nienawidziłem z całego serca. Niestety, zatrudnianie wolnych robotników doprowadziłoby nas do finansowej ruiny i obróciłoby przeciwko nam wszystkich jamajskich plantatorów, którzy uznaliby mnie za wichrzyciela. Kupowałem więc niewolników jak wszyscy inni, ale głęboko wierzyłem, że w ten sposób ratuję choć część przed złym losem. Razem z Manuelą budowaliśmy dla nich porządne chaty, nie skąpiliśmy im jedzenia, a na nadzorcę wyznaczyłem Toma, najłagodniejszego człowieka na świecie, który nawet nie miał bata. Nie wymagaliśmy pracy od starych i chorych i nalegaliśmy, by mieli wolne niedziele i święta. Sprowadzałem im lekarza, znałem po imieniu wszystkie dzieciaki i jakoś przesadnie nie przykładałem się do poszukiwań nielicznych zbiegów, którym mimo wszystko nie odpowiadał ten system i którzy umknęli w Góry Błękitne.
Plotki o moich zwyczajach dawno już rozeszły się po wyspie i wielu zamożnych miejscowych uważało mnie – w najlepszym razie – za stukniętego idealistę lub człowieka morza, który nie rozumie życia na lądzie. Ja jednakże wciąż w głębi serca uważałem się za tchórza, który nie umie przeciwstawić się systemowi. Traktowałem niewolników najlepiej jak umiałem, ale wolności oddać im nie mogłem.
Był to jednakże tylko jeden z powodów, dlaczego z goryczą wyrzekałem na swoje życie. O innych wolałem nawet nie myśleć, bo wyznaczyłoby to kres tego, co tu zbudowałem.
Nasunąłem kapelusz na twarz; niby po to, by nie raziło mnie słońce, ale po prawdzie to nie chciałem, by ktokolwiek na mnie patrzył, łącznie z mijanymi właśnie dzieciakami.
– Czego chce Fowler? – spytałem niby obojętnie.
– A jakie to ma znaczenie? – zdziwił się Edward. – Myślałem, że się ucieszysz, że wyciągnąłem cię z domowych pieleszy! Wiesz, znamy się nie od dziś i wcale nie domagam się podziękowania, ale odniosłem wrażenie, że pojawiłem się w dobrym momencie.
– Dałbym sobie radę – burknąłem. – Manuela to… trudna kobieta. Ma ogromny temperament. Zdarzają się jej wybuchy, a te gwałtowniejsze należy po prostu przeczekać.
– Ciekawa strategia – przyznał Edward. – Wydaje się jednakże dość kosztowna. Pozwól, że przy kolejnej okazji przywiozę wam trochę mojej porcelany. Sam rzadko korzystam, a chyba lepiej, by stała u was. Nie chcemy przecież, by Manuela przyzwyczaiła się do pistoletu, prawda?
– Jesteś wrednym szydercą – prychnąłem.
– A także twoim przyjacielem. – Edward rozparł się wygodniej. – I jestem głęboko poruszony tym, co się dzieje między tobą a Manuelą. Te strategie, którymi mnie rozbawiłeś… Billy, one nie powinny w ogóle istnieć!
– W każdym zdrowym związku istnieją konflikty i napięcia – burknąłem.
– Zdrowym? – Edward uniósł brew, co u niego wyznaczało skrajne zdumienie. – Billy, jako wybitny ekspert w dziedzinie klasycznego romansu pragnę cię zapewnić, że zdrowy związek cechuje przede wszystkim czystość uczucia. Przeczytać ci wiersze, które swego czasu pisałem dla Lucindy?
– Nie! – wybełkotałem, widząc, że Edward przystępuje do przeszukiwania kieszeni.
– Fakt – zgodził się Love. – Miejsce nie najlepsze na poezję. A więc powiedz mi, czemu się tak rozzłościła?
Milczałem przez moment. Dwukółka podskakiwała na kamieniach, chiński woźnica pogwizdywał pod nosem. Nad naszymi głowami z brzęczącym dźwiękiem przemykały kolibry.
– Wyjechała do rodziny na tydzień – przyznałem w końcu. – Nie pytam, po co to robi, bo mnie na samą myśl o siedzeniu przy jednym stole z tymi nadętymi hidalgos przechodzą ciarki. Z wyjątkiem jej brata Armando całą tę bandę kijem bym pogonił, ale jej najwyraźniej czas z rodziną jest do czegoś potrzebny. W porządku! – Trzepnąłem spoconą dłonią o kolano. – Niech sobie pływa na Hispaniolę, ile chce, tylko niech mi nie zostawia tylu obowiązków! Święty by nie podołał!
Edward patrzył na mnie ze szczerym współczuciem.
– Obowiązki – prychnął z pogardą.
Sam piastował rangę porucznika piechoty morskiej i jako oficer na królewskim żołdzie był odpowiedzialny za szkolenie oddziałów piechoty pozostających pod dowództwem komendanta twierdzy Port Royal. Oddawał się temu zajęciu z sadystyczną wprost pasją, która zaowocowała dziesiątkami mało przychylnych przezwisk. Poza placem ćwiczebnym jednak Edward pozostawał wierny zasadzie, że nie powinien robić niczego, co wymagałoby jakiegokolwiek wysiłku.
„Dżentelmen jest i to wystarcza – mawiał. – Nie musi od razu czegoś robić!”
Przyglądał mi się przez chwilę, po czym prychnął śmiechem.
– Obowiązki! – zawołał z lekceważeniem. – Nie, nie żartuj, Billy. Obowiązki to kwestia trywialna. Nieistotna. Niegodna prawdziwego dżentelmena. Cóż, fakt, tobie trochę do owego miana brakuje, ale na pewno nie tyle, by Manuela urządzała ci z tego powodu karczemne awantury. A więc przyznaj się, co naprawdę zbroiłeś?
Zmrużył nagle oczy.
– Nie – szepnął. – Nie, Billy. Tylko mi nie mów, że poznałeś jakąś dzierlatkę, która…
Koniec zdania uwiązł mu w gardle. Jego poglądy na sprawy sercowe uformowane były po połowie przez purytańskie wychowanie i historyczne romanse, przez co nie widział form pośrednich między ognistą miłością platoniczną a solidnym małżeństwem.
– Nie mam czasu na takie rzeczy – mruknąłem, odwracając wzrok ku ścianie lasu. Plantacje, na szczęście, zostawiliśmy już za sobą.
I odwagi – prychnął mój wewnętrzny głos. – Manuela by cię wypatroszyła.
– Czyli nie dzierlatka? – upewnił się Love.
– Z całą pewnością nie.
– A więc – podjął Edward, nieco uspokojony – z całą pewnością chodzi o to, że o siebie nie dbasz. Spójrz tylko na siebie. Byle koszula, słomkowy kapelusz, zarośnięta gęba.
– Zaskoczyła mnie – przyznałem, pocierając policzek. – Miała wrócić dopiero w piątek. Doprowadziłbym się do ładu i pozałatwiałbym wszystkie te sprawy, ale…
– Wątpię – przerwał mi surowo Edward. – Ty masz niechlujstwo we krwi. Na litość boską, Billy, ty jesteś spocony!
Wybałuszyłem oczy.
– A jak miałbym tego uniknąć w tym klimacie?
– Och, nie wiem. – Edward zmiażdżył mnie spojrzeniem. – Pojęcia nie mam. Może wystarczy, byś został prawdziwym dżentelmenem. Takim jak ja. Bo dżentelmen – Edward odwrócił twarz ku słońcu – się nie poci.
Westchnąłem ciężko i zająłem się śledzeniem kolibrów. Rozmowa z Edwardem bywała czasami równie bezproduktywna, jak kłótnia z Manuelą.
*
Vincenta Fowlera dostrzegłem chwilę później. Siedział na pniu palmy zwalonej przez huragan i rozmawiał z jakimś mężczyzną, który pomimo upału nosił ciemny surdut i wysoki cylinder. Na widok powozu Vincent wstał i ruszył ku nam.
Były pierwszy oficer „Magdaleny” i jeden z moich dwóch najserdeczniejszych przyjaciół miał na sobie jasne bryczesy ściśnięte pasem z kordem oraz białą, rozpiętą do połowy koszulę, ale pomimo lat spędzonych na lądzie wciąż emanował groźną oficerską aurą, która swego czasu czyniła go jednym z najlepszych żeglarzy i wojowników Indii Zachodnich. Wysoki i barczysty, sprawiał wrażenie osoby, która potrafi jednym huknięciem zapędzić zastraszoną załogę do pracy i sprzątnąć niesforny żagiel w samym środku burzy. Jego czarne włosy, tu i ówdzie przetykane siwizną, były zawsze zmierzwione, co w połączeniu ze skłonnością do mrużenia oczu i zaciskania zębów podczas rozmowy sprawiało, że ogorzała twarz Vincenta miała wyraz wiecznego gniewu.
– Wreszcie jesteście – burknął niskim głosem, który potrafił przebić się przez zgiełk bitwy. – Już mi się tematy rozmów kończyły. – Zerknął na swego towarzysza w cylindrze, który również się podniósł i poprawiał teraz surdut.
Edward, który potrafił godzinami rozprawiać w gronie jamajskiej socjety o chińskiej poezji, wyścigach konnych i zaparciach, wywrócił oczami i prychnął, ale ja doskonale wiedziałem, o co chodzi naszemu przyjacielowi. Vincent potrafił skutecznie działać i cierpliwie słuchać, ale każdą rozmowę wolał zawęzić do przedstawienia sytuacji i wypracowania rozwiązań. Nie umiał i nie chciał rozmawiać dla samego rozmawiania.
Zerknąłem na jego towarzysza i z zainteresowaniem odkryłem, że on również emanuje aurą pewności siebie. Podszedł do nas powoli, mierząc nas bacznym spojrzeniem, a potem uniósł lekko cylinder. Jasna cera oraz niedopasowane do klimatu ubranie wskazywało na przybysza, a brak jakiejkolwiek broni wskazywał na pewność siebie. Łysiał, przez co wydawał się człowiekiem łagodniejszym, ale przeczyły temu zimny błysk jego oczu oraz kanciasta nieurodziwa twarz, na której uśmiech wydawał się rzadkim gościem.
Ukłonił się lekko.
– Kapitan O’Connor, jak mniemam. I porucznik Love. Ogromnie się cieszę, że mogę panów poznać.
– To obopólna przyjemność – powiedziałem, ściskając jego dłoń, suchą i mocną. Miałem wrażenie, że rozmawiam z żeglarzem. – Panie…
– Royston. Samuel Royston.
Ciekawe, przeszło mi przez głowę. Czyli jednak nie żeglarz, bo dodałby nazwę okrętu. Ani nie żołnierz czy urzędnik państwowy, bo również chciałby się popisać wagą swej posady.
– Pan Royston chciałby nam pokazać okręt – rzucił Vincent.
Mężczyzna w cylindrze obdarzył nas nieco wymuszonym uśmiechem.
– Port Royal to rojne miejsce, przez co przybyszowi z zewnątrz trudno jest się rozeznać w lokalnych układach i odnaleźć właściwego znawcę – rzekł z akcentem z wyższych sfer Londynu. – Na szczęście natknąłem się na porucznika Fowlera, a on wskazał mi pana. Rozumiem, że może mi pan poświęcić chwilkę? Chodzi o wycenę okrętu, który przedziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się w moim posiadaniu. Pragnę go jak najszybciej sprzedać.
Jego wzrok umknął ku czesanym wiatrem palmom, które porastały wąskie pasmo lądu między traktem prowadzącym do miasta a zatoką. Powietrze nadal było upalne, ale wyczuwałem w nim słony posmak. Wydawało mi się również, że pośród łagodnego szelestu liści słyszę już szum fal.
Uspokój się, ofuknąłem się w myślach. Ulegasz tej swojej przeklętej wyobraźni. Jak zawsze, gdy znajdziesz się choć milę od morza!
– Tak… – wymamrotałem. – Tak, mam chwilę. Chętnie… eee… chętnie spojrzę na ów okręt.
– Jest pan londyńczykiem? – ocknął się Edward.
– Od paru lat wynajmuję kamienicę w stolicy, ale pochodzę ze Shropshire, z okolic Dawley, gdzie nadal mieszka moja rodzina – wyjaśnił Royston.
Oczy Edwarda się rozjaśniły.
– Shropshire – westchnął, wyrażając w ten sposób nieposkromioną tęsknotę za ojczyzną. – Uczestniczyłem tam kiedyś w doprawdy niezwykłym polowaniu na lisy. Nie przy Dawley co prawda, lecz w okolicach Ludlow, ale być może zna pan rodzinę Grantów?
– Mój kuzyn studiował z Jeremym Grantem. – Royston zmarszczył brwi. – Niezwykle inteligentny młody człowiek, który obecnie jest pisarzem w Kompanii Wschodnioindyjskiej.
– Doprawdy? Młodego Granta osobiście nie poznałem, ale zaraz… W którym to było roku?
Nim się zorientowałem, Edward już trzymał Roystona pod rękę i szedł z nim w stronę plaży, ledwie widocznej wśród pni palm, całkowicie pochłonięty tym, co nazywał rozmową towarzyską i co wyniósł do rangi sztuki. Pozwoliło mi to nabrać dystansu do sytuacji.
– Skąd znasz tego Roystona? – spytałem Vincenta cicho, choć tamci nie mogli nas już usłyszeć.
– W zasadzie to nie znam. Często bywa, że przychodzi do mnie ktoś, kto mówi, że mnie zna, choć ja nigdy go na oczy nie widziałem. Pierwszy raz jednak zdarza się, by był to ktoś z Londynu. Przyszedł do mnie, choć trudno w to uwierzyć, zaraz po zejściu na ląd.
Klepnąłem go w ramię.
– Proszę, wygląda na to, że jesteś jedynym z naszej trójki, który zdobył prawdziwe poważanie w świecie.
Vincent trzy lata temu rozpoczął działalność ship chandlera, czyli stoczniowego zaopatrzeniowca – sprzedawał płótno żaglowe, liny, smołę, terpentynę, farby, drzewca, a czasem nawet proch i kule armatnie. Siłą rzeczy dowiadywał się o sprzedawanych okazyjnie łodziach i kutrach. Bywało, że je kupował, remontował i sprzedawał z zyskiem, a z czasem w jego ręce zaczęły trafiać jednostki coraz większe. Kilka tygodni temu spieniężył niewielki barkas, ku memu żalowi zresztą, bo miałem wielką ochotę wybrać się na choć jeden rejs.
Ale kupiec z Londynu? Ciekawe.
– Chodźmy obejrzeć ten okręt – powiedziałem.
*
Nigdy nie sądziłem, że coś tak banalnego jak kilkadziesiąt sążni pokonanych łodzią wiosłową może tak mnie wzruszyć. Usiadłem na tylnej ławce, opuściłem powieki i przez chwilę wsłuchiwałem się w poskrzypywanie wioseł w dulkach i równo-mierny plusk zanurzających się piór. Łódź, gnana naporem trzech par wioseł, sunęła po gładkiej jak szkło tafli zatoki, a żar słońca na mojej twarzy studziły podmuchy wiatru znad morza.
Dlaczego kiedyś, gdy dowodziłem okrętami, uważałem tak wspaniałe chwile za coś oczywistego? – spytałem sam siebie w myślach.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się, udając absolutną obojętność. Wioślarze, tęgie chłopaki w kapeluszach, poruszali ciężkimi wiosłami bez zauważalnego wysiłku i zerkali na mnie i Vincenta z zainteresowaniem. Odwróciłem głowę i omiotłem wzrokiem ciągnące się na północy pasmo złocistej plaży, za którym wyrastał palmowy las, przetykany tu i ówdzie dachami hacjend. Na południu ciągnęło się wąskie pasmo lądu zwane Palisadoes, prowadzące do Port Royal. Za nami malały sylwetki Edwarda Love’a i Samuela Roystona, tak bardzo pochłoniętych towarzyskim dyskursem, że nie zwrócili uwagi na nasze odpłynięcie. A przed nami…
Wciągnąłem gwałtownie powietrze.
Okręt nie był wielki, ale ku bezchmurnemu, błękitnemu niebu mierzyły aż trzy maszty, co oznaczało, że wedle klasyfikacji admiralicji należałoby go uznać za slup bądź niedużą fregatę. Burty okrętu zostały pomalowane na ciemną czerwień, naliczyłem też osiem furt armatnich pod pokładem, co oznaczało, że mimo wszystko jest to fregata – slupy nosiły działa na pokładzie. Burty były zaoblone, przez co jednostka sprawiała wrażenie pękatej. Od razu zauważyłem niewielkie przegłębienie na prawą burtę, co mogło wynikać ze źle rozmieszczonego ładunku lub niepełnego balastu.
Mruknąłem do Vincenta:
– I z czym konkretnie masz problem?
– Poczekaj, aż podpłyniemy bliżej – powiedział cicho.
Kilkanaście pociągnięć wioseł później wiedziałem już, co mój przyjaciel ma na myśli. Z galionu, rzeźby umieszczonej pod bukszprytem, zostały jedynie szczątki, a sam bukszpryt nosił ślady naprawy. Widziałem miejsca, gdzie dziury w burcie załatano świeżymi deskami i pomalowano farbą o bledszym odcieniu. Brakowało fragmentu relingu i niemalże całej ławy wantowej. Okno rufowe od strony burty ziało czernią.
– Już wiesz, o co mi chodzi? – mruknął Fowler.
Pokiwałem w milczeniu głową.
Wioślarze naparli na wiosła po raz ostatni, po czym ci, którzy siedzieli przy prawej burcie, błyskawicznie swoje wciąg-nęli. Łódź łagodnie zakręciła i zatrzymała się niemalże pod drabinką sznurową nurzającą się w wodzie. Vincent skinął na mnie i wspięliśmy się na pokład.
Kilku marynarzy, zajętych naprawami, zerknęło na nas i pozdrowiło obojętnie, nie widząc żadnych oznak rangi. Dwóch stukało młotkami, mocując wymieniane właśnie deski schodów, inni malowali bloki przed przewleczeniem przez nie lin, ktoś szorował cegiełką ciemne plamy na pokładzie. Musnąłem palcem wgłębienie na relingu, które pozostawić mogła tylko rykoszetująca kula wystrzelona z muszkietu, i pokiwałem głową.
– To pryz – powiedziałem. – Zdobycz wojenna.
– No właśnie – mruknął ponuro Vincent. – Pryz.
Wedle prawa okręt marynarki wojennej mógł zatrzymać wrogą jednostkę i doprowadzić ją do własnego portu, a następnie przekazać władzom. Zdobycz zostawała później sprzedana Koronie lub prywatnym nabywcom, a kapitan, oficerowie i załoga otrzymywali stosowne, nierzadko ogromne wynagrodzenie. Na podobnej zasadzie działały okręty korsarskie, a więc prywatne jednostki wojenne, których akcje niewiele różniły się od zwykłego piractwa, choć zazwyczaj ich działalność uświęcała konieczność paraliżowania wrogich linii zaopatrzenia.
Było tylko jedno zastrzeżenie: prawo pozwalało na zatrzymywanie innych jednostek jedynie w czasie wojny, a teraz panował pokój. O ile się orientowałem, królestwo Wielkiej Brytanii nie wojowało ani z Francją, ani z Hiszpanią czy Holandią. Wyjątkiem od tej zasady oczywiście były statki pirackie, ale te rzadko imponowały rozmiarami i uzbrojeniem, a my przecież staliśmy na pokładzie niedużej, ale nowoczes-nej fregaty!
– Dobra – oznajmiłem, opierając się o reling. – Opowiadaj.
– Co chcesz usłyszeć? – spytał Vincent.
– Na przykład: czyj to okręt.
Fowler wzruszył ramionami.
– Niech mnie mewa obsra, jeśli wiem. Do Port Royal przyprowadzono go wczoraj, a te chłopaki – wskazał kilku najbliższych marynarzy, którzy zajęli się wymianą pochlastanych drabinek wantowych – służą w załodze fregaty HMS „Dragonfly”, która wczoraj, dziwnym zbiegiem okoliczności, rzuciła kotwicę przy Chocolate Hole. Nic więcej od nich nie wyciągnąłem. Wydawali się wręcz mocno zaniepokojeni, gdy zadawałem im pytania. Najwidoczniej ktoś im surowo zabronił mówić za dużo.
Obróciłem się w stronę plaży, gdzie Love, sądząc po mowie ciała, właśnie inscenizował jakieś dramatyczne momenty polowania na lisy.
– Ów Royston? – spytałem.
– Całkiem możliwe, bo ten jegomość, również ciekawym zbiegiem okoliczności, zszedł na ląd właśnie z „Dragonfly”.
– Ale chyba powiedział ci coś o okolicznościach zdobycia tego pryzu, prawda?
– I to sporo. – Fowler założył ramiona na potężnej piersi. – Mówił i mówił, ledwie nadążyć zdołałem. Jest przekonany, że stoimy na pokładzie „El Basilisco”, okrętu pirackiego, który nękał żeglugę angielską na wschód od Hispanioli. Kupcy Kompanii Zachodnioindyjskiej, którzy ponieśli straty w wyniku działalności piratów, złożyli skargę w admiralicji, a ta wysłała „Dragonfly”, by się uporała z problemem.
Zmarszczyłem brwi.
– Nigdy nie słyszałem o takim okręcie.
– Ja też nie. A byłoby dziwne, gdyby w Londynie wiedziano o jakichś hiszpańskich piratach, o których my byśmy nie mieli pojęcia. Zresztą, Billy, zastanówmy się na spokojnie. Wyobraźmy sobie, że w istocie „Dragonfly” dopadłaby i zajęła statek piracki, o którym nigdy nie słyszeliśmy. Pewnie. Wszystko jest możliwe. Niemniej czy zadano by sobie tyle trudu, by usunąć wszystkie znaki szczególne? Brakuje galionu, nie ma dzwonu, zerwano ozdoby ruchowe i deski z nazwą. To i owo rzeczywiście wskazuje na fakt, że mamy do czynienia z okrętem z hiszpańskiej stoczni, ale czy naprawdę to jakiś pirat z Hispanioli?
– Coś mi się nie wydaje – oznajmiłem. – Mocno podejrzane to wszystko.
– Poczekaj, bo jeszcze nie skończyłem – prychnął Fowler i odwrócił się tak, by widzieć obu pogrążonych w rozmowie dżentelmenów. – Royston chce mi go sprzedać za półtora tysiąca funtów. Razem z armatami.
Rozdziawiłem usta, a moim sercem na moment targnął dziki, niezrozumiały entuzjazm.
– Półtora tysiąca? Z działami? Przecież to jak za darmo! – Odwróciłem się ku przyjacielowi. – Przecież…
Przytomna myśl przecięła moje rozmyślania z niewysłowioną brutalnością.
– To pułapka – powiedziałem ponurym głosem. – Royston wszedł w posiadanie tego okrętu w nielegalny sposób, a teraz chce się go cichaczem pozbyć. Przecież – skrzywiłem się – nie da się do końca zamaskować tożsamości okrętu. Można usunąć nazwę, galion i pilaster, można przemalować burty i zmienić trym masztów, ale ten, kto tym okrętem pływał, prędzej czy później go rozpozna, po kształcie kadłuba chociażby. Royston jednakże będzie już wtedy daleko, inwestując łatwo zarobione półtora tysiąca funtów, a oskarżenie o bezprawne przejęcie okrętu spadnie na ciebie.
– No właśnie – prychnął Fowler. – Do identycznych wniosków doszedłem, Billy. Ściągnąłem cię tutaj, byś mi powiedział, czy dobrze myślę. Skoro zaś mamy podobne przemyślenia, wracajmy na ląd, mój drogi. Przekażę Roystonowi, by sobie ten okręt w dupę wsadził, począwszy od bukszprytu. Choć – rozejrzał się dookoła – niech mnie szlag…
W jego głosie pojawiła się nowa nuta.
– Niech mnie szlag. – Vincent oparł się obiema dłońmi o reling. – Co za okręt.
– Tak – powiedziałem głucho, usiłując zamaskować rozczarowanie. – Co za okręt. Ciekawe, jak idzie baksztagiem, no nie?
Znów zacisnąłem powieki, a wiatr, jak na zawołanie, musnął moją twarz. Wyobraziłem sobie, że okręt wspina się na fali i opada w jej dolinę, żagle wzbierają wiatrem, wiatr poświstuje w takielunku. Poczułem drganie rozpiętego sztagu, usłyszałem huk wody przelewającej się wzdłuż burt i odległy krzyk morskiego ptaka, i naraz zapragnąłem, by odwrócić się, wbiec na rufę i sprawdzić trym ożaglowania.
– Tak – odpowiedziałem z żalem sam sobie. – Ciekawe.
Nie chciałem otwierać oczu.
Vincent położył mi rękę na ramieniu.
– Wracamy. O ile się nie mylę, Edward właśnie przedstawia Roystonowi niektóre fragmenty Króla Lira.
– Poczekaj – poprosiłem go cicho. – Jeszcze chwila.
*
Z nastaniem wieczoru upał nieco zelżał, a w powietrzu uwijały się roje robaczków świętojańskich. Z zarośli dobiegała symfonia cykad, przez którą przebijała się afrykańska pieśń, dobiegająca z jakiejś plantacji, o wiele smutniejsza od tych, które słyszałem u siebie. Trzymający lejce Tom nucił cicho wraz z odległymi śpiewakami, od czasu do czasu mówiąc coś do konia, który niekiedy odpowiadał prychnięciem.
Powóz podskakiwał na nierównościach traktu. Siedziałem wyprostowany jak struna, a mój wzrok wodził po ciemniejących palmowych gajach. Gdzieś za nimi rozpościerała się tafla zatoki, a na niej stał samotny okręt, którego szkieletowa załoga, strudzona całodzienną pracą, pewnie układała się już do snu, wystawiwszy symboliczne wachty. Oczyma wyobraźni widziałem palące się na rufie latarnie, uprzątnięty pokład i hamaki ze śpiącymi.
Co za okręt, pomyślałem po raz setny.
Taki sobie – odezwał się głos rozsądku. – Nowy, ale źle wytrymowany. Dość pękaty jak na te rozmiary, a więc pewnie mało zwrotny. Zapewne z obrośniętym dnem. Z oberżniętym galionem, porąbanym relingiem, a do tego chyba z przekrzywionym fokiem. Cholera wie, co się z nim działo. Choć o wiele ważniejsze jest to, co się dzieje z tobą.
Spojrzałem na siedzącą obok Manuelę. Przywdziała rubinowoczerwoną suknię wieczorową, a cudowny biust przyozdobiła skromnym srebrnym naszyjnikiem. Włosy zaplotła w zwyczajny warkocz, poczerniła rzęsy i spryskała się lekko kuszącymi perfumami, w których zapachu wyczuwałem jaśmin i kokos, a to wszystko wystarczało, bym poczuł się przy niej jak zwykły stajenny, choć przywdziałem mój najlepszy mundur z trójgraniastym kapeluszem.
– Szkoda, że nie założyłaś mojego ulubionego naszyjnika – powiedziałem, siląc się na wesołość. – Wiesz, tego białego kamyka z czerwonymi żyłkami. Bardzo mi się w nim podobasz.
– Nie miałam nastroju – odparła, nie patrząc na mnie.
Były to jedyne słowa, jakie padły od chwili, gdy ruszyliśmy spod hacjendy.
Kiedyś pomyślałbym, że to pokłosie owej koszmarnej awantury, w wyniku której musiałem się salwować ucieczką. Teraz jednak, o dziwo, nie czułem ani złości, ani pretensji. Vincent i Edward nieraz zarzucali mi, że obrażam się o byle co, bez względu na to, po czyjej stronie stoi prawda, a mój ośli upór i niewyparzony język wywołały więcej kłótni z Manuelą, niż potrafiłem zliczyć. Tym razem jednak czułem w sobie pustkę.
Coś się wydarzyło na pokładzie tej fregaty. Coś ważnego i nieodwracalnego.
– Ja już nie mogę tak żyć – powiedziałem nagle i znieruchomiałem, zaskoczony własnymi słowami.
Spojrzałem na Manuelę, która powoli obróciła ku mnie głowę i zastygła w oczekiwaniu na kolejne słowa, i nagle poczułem, że nie boję się ich wypowiedzieć.
– Nie chodzi o ciebie – rzekłem cicho. – Kocham cię bezgranicznie i żałuję, że sprawiam ci tyle rozczarowań. Ba, jestem przekonany, że twoja złość jest uzasadniona. Przecież nie miałem wielu obowiązków. Gdybym się postarał, zrobiłbym wszystko. Mogłem im podołać, ale nie potrafiłem się do nich zabrać.
Westchnąłem ciężko i przez moment wpatrywałem się w gwiazdy, jedna po drugiej pojawiające się na ciemniejącym niebie.
– Trzy lata temu, po zakończonej batalii z Czarnym Szkwałem, uznałem, że dość mam morskiej tułaczki* – podjąłem. – „Magdalena” zatonęła i zginęło kilku moich towarzyszy, z czym długo nie mogłem się pogodzić. Miałem już dość walki. Dość tułaczki. Vincent i Edward, których nasza wspólna batalia kosztowała więcej, niż byli gotowi przyznać, podzielali moje zdanie i wszyscy postanowiliśmy osiąść na lądzie. Edward oddał się życiu towarzyskiemu i szkoleniom regimentów piechoty, Vincent otworzył swój interes, a ja… ja poślubiłem ciebie i postanowiłem zostać plantatorem.
Ująłem jej rękę, ale cofnąłem dłoń. Palce Manueli były bowiem dziwnie zimne.
– Ta cholerna trzcina cukrowa okazała się największym błędem mojego życia – wykrztusiłem i pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Od początku balansujemy na krawędzi plajty. Robię wszystko, by niewolnicy byli szczęśliwi, co sporo nas kosztuje i jednocześnie wzmaga niechęć skupujących. Mógłbym może jakoś zwiększyć produkcję, ale nie umiem, a poza tym nie chce mi się. Na Czarny Szkwał, Manuelo, ja po prostu nie mam do tego serca! – Uderzyłem ze złością w burtę powozu. – Nie interesuje mnie prowadzenie plantacji! Nie znam się na podatkach i taryfach, nie mam ochoty pić brandy z wielkimi kupcami, nie mam głowy do liczb. Gdzieś mam to wszystko! Gdyby nie to, że nasza plantacja to azyl dla garstki biedaków z Afryki, których gdzieś indziej chłostano by bez litości, dawno bym to rzucił!
Milczałem przez moment, aż nabrałem śmiałości, by wyznać jeszcze inną, o wiele ważniejszą rzecz.
– Może byłoby inaczej, gdybyśmy mieli dzieci. – Uciekłem spojrzeniem w bok. – Ale ich nie mamy. Nie mamy i dlatego naprawdę nie wiem, czemu nadal mam się zajmować tym, czego nie znoszę. Wiesz, co robiłem podczas twojej nieobecności?
Odwróciłem się całym ciałem ku niej. Manuela wpatrywała się we mnie intensywnie i mrużyła lekko oczy, ale jej oblicze pozostawało absolutnie nieruchome.
– Pewnie się domyślasz, ale i tak ci to powiem. Jeździłem do Port Royal. Oglądałem przez lunetę statki i okręty na redzie. Zapraszałem na obiady znajomych kapitanów i oficerów. Czasem to ja ich odwiedzałem. Piliśmy, wymienialiśmy się opowieściami, rozmawialiśmy o wspólnych przyjaciołach. I najgorsze było to, że nic mi te spotkania nie dawały poza tym, że każdego dnia budziłem się w gorszym nastroju. – Roześmiałem się gorzko. – Żaden ze mnie plantator. Nasze ziemie przynoszą dochody tylko dlatego, że ty się nimi zajmujesz. Ja jestem żeglarzem. Jedyne, na czym się znam, to okręty i morze.
Manuela nadal się nie odzywała, co dodało mi odwagi.
– Wynajmiemy nowego zarządcę – mówiłem coraz szybciej. – Kogoś, kto się zna na uprawach i potrafi się nimi zajmować. Tom go przypilnuje i zadba, by nikogo nie bił, bo przecież… przecież ty też nie masz czasu. Ciągle odwiedzasz rodzinę na Hispanioli i spędzasz u nich dużo czasu… Nie żebym miał coś przeciwko. Wiem, że są dla ciebie ważni, i uwielbiam twojego brata Armando i ciocię Clarę, choć ta mnie trochę przeraża, ale przecież nie możemy się pozbyć plantacji. To inwestycja. Może kiedyś… Może kiedyś doczekamy się dziecka i wówczas wszystko nabierze sensu, ale teraz… Teraz chcę na morze, Manuelo. Jutro udam się do przedstawicielstwa Kompanii Zachodnioindyjskiej i zapytam, czy nie mają wolnego etatu oficerskiego, może zagadnę tego nowego gubernatora, sam nie wiem. A ty?
Mój wzrok od dłuższej chwili wodził po okolicy, coraz bardziej błędny. Teraz jednak otrząsnąłem się i skupiłem uwagę na żonie.
– A ty? – spytałem cicho, przytomniejąc. – Co ty o tym sądzisz?
W jej oczach coś zalśniło.
– Płyń, jeśli chcesz. Jeśli tego potrzebujesz. – Jej głos zadrżał. – Wiedz jednak, że wracam na Jamajkę tylko dlatego, że ty tu jesteś. Bo wiem, że jesteś. Nie mogę czekać na ciebie miesiącami. Nie umiem i nie mogę, Guillermo. I nie będę.
Tom, trzymając lejce w zębach, zabrał się do rozniecania świeczki w latarni, a gdy mu się to udało, zagadał coś do konia. Były to ostatnie słowa, jakie padły w powozie, zanim ten zatrzymał się przed rezydencją gubernatora.
*
Poprzedniego gubernatora Port Royal, byłego korsarza Henry’ego Morgana, miałem okazję poznać w miarę dobrze. Nie przepadaliśmy za sobą, a nasze spotkania wyzwalały mnóstwo gwałtownych emocji, ale na szczęście w sytuacjach kluczowych umieliśmy walczyć ramię w ramię. Niestety, stary Morgan odszedł kilka miesięcy temu i to, o dziwo, naturalną, spokojną śmiercią, co zdaniem wielu było dowodem na niesprawiedliwość losu. Łajdactwami gubernatora można by bowiem obdzielić wielu ludzi, a jeszcze zostałoby sporo dla niego samego.
Na jego miejsce przybył prosto z Londynu Hieronymus Albert Reed, człowiek, o którym – w przeciwieństwie do Morgana – nie dało się powiedzieć absolutnie niczego. Jego rychłe przybycie było oczywiście tematem numer jeden w każdej tawernie i każdej kajucie kapitańskiej w portach Jamajki, ale z rozmów niezbicie nic nie wynikało. Wszystko wskazywało się na to, że Korona wysyłała na urząd zwykłego, nikomu nieznanego urzędnika, co wielu interpretowało jako ważny gest polityczny. Wyznaczenie gubernatora, który nie miał nic wspólnego z morskimi rozbojami, było wiadomością dla Hiszpanii, Francji i Holandii, że Wielka Brytania rezygnuje z drapieżnej działalności w rejonie Indii Zachodnich.
W milczeniu przeszliśmy przez ogród, ignorując saluty wartowników z piechoty morskiej. Gdy wchodziliśmy po szerokich schodach gubernatorskiej rezydencji, zrozumiałem, że w zasadzie wcale nie chcę poznawać Reeda.
Jeszcze pół godziny wcześniej byłem gotów podejść do niego i zagadnąć o ewentualny przydział, ale zamysł wyparował ze mnie po tym, co usłyszałem od Manueli. Wiedziałem, że nasze małżeństwo nie układa się najlepiej – ja nie mogłem się odnaleźć w życiu na lądzie, a ona nie potrafiła się dopasować do życia w parze, co objawiało się choćby tym, że co kilka miesięcy pakowała się i wyjeżdżała z wizytą do rodziny. Teraz przekonałem się, że rysa na naszym związku sięga głębiej.
Gdybym ruszył na morze, wróciłbym do pustego domu.
Zerkałem na Manuelę, która odruchowo wsunęła mi rękę pod ramię i obdarzała mijanych gości przelotnymi uśmiechami, i zadałem sobie pytanie, jak właściwie należało zrozumieć jej słowa. Postawiła mi ultimatum czy jedynie stwierdziła fakt? Być może chciała przekazać, że jest świadoma rozpadu naszego małżeństwa, a mój powrót na morze jedynie przypieczętowałby ów proces.
Kochałem ją. Kochałem nad życie. Nie potrafiłem sobie wyobrazić siebie bez niej. Bałem się o nią, gdy wypływała do rodziny, i cieszyłem się na jej powrót. Awantury, które mi urządzała, czyniły co prawda spustoszenie w moim poczuciu własnej wartości, ale przecież nigdy nie trwały długo, a po każdej burzy zaczynały znów śpiewać ptaki.
I co teraz? Wszystko miałoby się po prostu rozsypać? Jak mur, w którym cegły związano zwietrzałą zaprawą?
Co byłoby dobrą zaprawą? – zastanowiłem się. Co sprawia, że mur jest stabilny i oprze się każdej nawałnicy?
Głos w mojej głowie, którego tak bardzo nie znosiłem, podpowiadał mi dyskretnie, że tym czymś byłyby dzieci, a ja się podświadomie z nim zgadzałem. Wszak syn bądź córka zawsze staje się ośrodkiem, wokół którego wirują rodzice, nawet jeśli nie zawsze się ze sobą zgadzają. Cóż, los jednak zadecydował inaczej. Nasze życie obfitowało w momenty uniesienia, ale potomka się nie doczekaliśmy.
I wiele wskazuje na to, że się nie doczekamy, pomyślałem nagle, a gorycz w moim sercu nabrała intensywności.
Aż do tej chwili ledwie dostrzegałem świat dookoła siebie. Nagle uzmysłowiłem sobie, że znaleźliśmy się już w sali balowej. Przez szeroko otwarte okna wpadały ciepłe podmuchy nocnego powietrza, które poruszały ciężkimi kotarami i bawiły się promykami świec w kandelabrach na stołach i na ścianach. Lokaje w liberiach kłaniali się wchodzącym, a klasy wydarzeniu dodawała czteroosobowa, niemożliwie spocona orkiestra smyczkowa grająca na podwyższeniu. Wszędzie widziałem grupki gości – migał mi błękit mundurów marynarki i czerwień piechoty przeplatane różnokolorowymi kreacjami dam, a gwar rozmów splatał się z muzyką i wybuchami śmiechu.
Przystanąłem, co skłoniło Manuelę do spojrzenia na mnie badawczo. Była to pierwsza żywsza reakcja, jaką mnie obdarzyła od chwili wyjścia z powozu.
– Nie chcę tu spędzić ani chwili dłużej – wymamrotałem jej do ucha.
Manuela przechyliła lekko głowę, a przez jej oblicze przemknął gniewny wyraz, gdyż nie omieszkałem jej przy tym trącić rąbkiem kapelusza.
– Chciałeś się przedstawić gubernatorowi – syknęła.
– Ale już nie chcę. Są ważniejsze sprawy. Musimy poroz-mawiać.
Manuela prychnęła.
– O czym? Wszystko sobie powiedzieliśmy w drodze. Nie wiem, co jeszcze można dodać.
Patrzyłem na nią uważnie. Naszło mnie przedziwne przeświadczenie, że moja żona ma ochotę odwrócić spojrzenie, ale nie pozwala jej na to charakter.
– Chcę w pełni zrozumieć twoje słowa – powiedziałem jej prosto do ucha.
Znów trąciłem ją kapeluszem, ale tym razem nie zareagowała. Wbiła we mnie spojrzenie, w którym wyczytałem, ku mojej zgrozie, niechęć.
– Nie ma niczego, co należałoby dopowiedzieć – powiedziała chłodnym tonem. – Idź na morze, jeśli chcesz. Ja jednakże nie będę tu na ciebie czekać. Wrócę na Hispaniolę. Do brata i rodziny.
– Ale co to ma oznaczać? – Obróciłem ją ku sobie i zacis-nąłem dłonie na jej łokciach. – Kończysz z nami? Nie chcesz mnie już widzieć? Czy po prostu przeczekasz moją nieobecność gdzieś indziej?
– Nie wiem – odpowiedziała i wyszarpnęła ręce. W jej oczach błysnął gniew. – Powiedziałam ci, Guillermo, wszystko, co usłyszeć możesz. Jeśli chcesz wracać do domu, proszę bardzo, ale bądź tak dobry i poproś Toma, by po mnie przyjechał. Ja chciałam tu porozmawiać z kilkoma osobami.
Miałem jej tysiące słów do powiedzenia, ale wtedy z prawej strony zamajaczyło coś oślepiająco czerwonego.
– Williamie! – zawołał Edward z zachwytem. – Manuelo! Jakże się cieszę, że was widzę! To doprawdy cudowne przyjęcie i tylko was brakowało, by przeszło do annałów Port Royal jako idealne.
Jeśli dostrzegł między nami jakiekolwiek napięcie, to perfekcyjnie to zamaskował.
– Pani Hawthorpe – zwrócił się do siwiuteńkiej, błogo uśmiechniętej damy w bordowej sukni, która uczepiła się jego ramienia. – Pozwoli pani, że jej przedstawię mojego serdecznego przyjaciela Williama O’Connora z… no, powiedzmy, że z marynarki wojennej, oraz jego cudowną żonę Manuelę. A to, moi drodzy, szanowna pani Elisabeth Hawthorpe. Wyobraźcie sobie, że jej mąż, świętej pamięci Benedict Hawthorpe, był jednym z głównych udziałowców Bank of South England, a ich córka Sarah niedawno wyszła za Juliusa Kennetha! Z tych Kennethów.
– Doprawdy? – Manuela błyskawicznie otrząsnęła się z panującej między nami atmosfery. – Słyszałam, że w zeszłym roku dopadła ją malaria! Mam nadzieję, że biedactwo miewa się już lepiej.
– Lepiej, o wiele lepiej, mój skarbie – zaćwierkała pani Hawthorpe. – Wdały się rozmaite powikłania, ale trafiła pod opiekę znakomitego wprost lekarza. Zajmował się nią doktor Goose, który ma praktykę na Queen Street.
– Pod siódemką? – podchwyciła Manuela.
– A nie dziewiątką? – Pani Hawthorpe uniosła wyskubane brwi.
– Moim zdaniem pod siedemnastką – wtrącił Edward. – Skorzystałem kiedyś z jego usług, gdy cierpiałem na wrastający paznokieć u prawej nogi. Wyobraźcie sobie, że podczas pierwszej wizyty…
Nie słuchałem już od dłuższej chwili, dopuściwszy do siebie ów osobliwy stan ponurej apatii, który ogarniał mnie zawsze przy okazji życiowych porażek. Wodziłem wzrokiem dookoła siebie, nie rozpoznając twarzy otaczających mnie ludzi i nie nadążając za toczącymi się wokół mnie rozmowami, aż natrafiłem wzrokiem na Fowlera.
Vincent stał pod ścianą z kieliszkiem białego wina w dłoni. W przeciwieństwie do mnie nie założył munduru – miał na sobie odświętny surdut, który zresztą wyglądał, jakby wciągnięto go na niego siłą. Miał równie zmierzwione włosy, jak podczas oglądania tajemniczego pryzu Roystona, a dzikość na jego obliczu potęgował migotliwy blask bijący ze ściennego kandelabru.
Tak, on dostrzegł napięcie między mną i Manuelą. Zdawkowo pokiwał głową i uniósł kieliszek w geście toastu.
Westchnąłem ciężko. Tak, miałem ochotę się upić. Ogromną. Na przeszkodzie stał oczywiście przeklęty zdrowy rozsądek, który od razu mi przypomniał, że po czymś takim trzeba się jeszcze obudzić.
– W dupie to mam – burknąłem i zgarnąłem z tacy przechodzącego lokaja dwa kieliszki wina.
– Słucham, kochanieńki? – spytała pani Hawthorpe i zamrugała pospiesznie, jakby to mogło pomóc w zrozumieniu odpowiedzi.
– Nie, nic – odpowiedziałem i przekazałem kieliszek Manueli.
– Ach, tak, oczywiście! – wtrącił Edward, widząc, że pani Hawthorpe marszczy brwi, jakby chciała dociekać większej głębi w moich słowach. – Przecież miałem was przedstawić nowemu gubernatorowi! Chodźcie, chodźcie!
Ruszył w stronę wspartego o lasce starszego mężczyzny w szykownej peruce, który właśnie uściskał dłoń pułkownika Mahoneya, komendanta garnizonu Port Royal, a potem ukłonił się jego żonie, urodziwej, nieco korpulentnej kobiecie o wysoko upiętych jasnych włosach, która uczciła tę chwilę przeraźliwym chichotem. Pani Hawthorpe, wciąż uczepiona ramienia Edwarda, dzielnie dotrzymywała mu kroku, szepcząc mu przy tym coś do ucha.
Wychyliłem kieliszek do dna. Wcale nie zrobiło mi się lepiej.
– Chodźmy więc – burknąłem. – Miejmy to już za sobą.
– Panie gubernatorze! – Głos Edwarda przebijał się przez gwar rozmów i śmiechów. – Panie gubernatorze, oto Wiliam i Manuela O’Connor.
Zaczerpnął tchu, bez wątpienia szykując się do wygłoszenia kolejnych peanów, ale przerwał mu sam gubernator:
– Dobry wieczór, kapitanie O’Connor – powiedział. – Miło mi pana poznać, gdyż opowieści o pańskich wyczynach już dawno dotarły do Anglii. Rad bym zaprosić kiedyś pana na obiad, by dowiedzieć się, jak bardzo zostały wyolbrzymione.
Był człowiekiem niskim i lekko przygarbionym, o szarawej, typowej dla urzędników cerze, a mówił tak cicho, że odruchowo pochyliłem się ku niemu, by dobrze go usłyszeć. Dłoń, którą podał mi do uścisku, okazała się miękka i lekko wilgotna, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ściskając moją rękę, delikatnie przyciągnął mnie do siebie, jakby na moment chciał zawładnąć mną na wyłączność. Uważnie wejrzał mi przy tym w oczy, co również mi się nie spodobało, gdyż jego źrenice były mętne, niemalże rozmyte.
Wydawało mi się, że dostrzegam w nich coś zielonego niczym toń morska, ale przypisałem to wypitemu alkoholowi.
Wyprostowałem się i uwolniłem dłoń, odruchowo robiąc pół kroku w tył.
– Z przyjemnością skorzystam z pańskiego zaproszenia – powiedziałem i jednocześnie pomodliłem się do wszystkich świętości, bym nigdy go nie otrzymał. Zgodnie z moimi oczekiwaniami gubernator Reed wydawał się mdłym bankierem, przysłanym na urząd wyłącznie po to, by pomnażać zyski Korony. Nie umiałem rozmawiać z takimi ludźmi i nie chciałem tego robić.
– Sprawi mi pan ogromną przyjemność – oświadczył Reed. – Niemniej będę w dwójnasób zachwycony, jeśli przyprowadzi pan swą czarującą żonę. Manuelo, opowieści zakłamują rzeczywistość. Pani uroda jest wprost olśniewająca.
Z tymi słowami gubernator złożył przed moją żoną głęboki ukłon, a ja zerknąłem na nią z zaciekawieniem.
Manuela była całkowicie świadoma swojej porażającej urody i nawet najbardziej wymyślne komplementy nie robiły na niej wrażenia. Potrafiła natomiast, co bawiło mnie niezmiernie, odciąć się tak, że Bogu ducha winnemu komplemenciarzowi aż w pięty szło, a riposta, że uroda to wcale nie najważniejszy z jej przymiotów, należała w zasadzie do porządku dziennego. Z zaskoczeniem skonstatowałem więc, że Manuela zesztywniała i całkowicie straciła rezon.
– Dz-dziękuję – bąknęła. – Jest pan bardzo miły.
Dygnęła niezgrabnie, czym zaskoczyła mnie jeszcze bardziej, a potem naparła na mnie lekko ciałem, dając mi znać, że chce się stąd wynosić.
– Dziękujemy za zaproszenie – powiedziałem do Reeda, na co ten zareagował kolejnym ukłonem, tym razem niskim i zwyczajowym. – Nie mogę się doczekać naszego spotkania.
Chwilę później szliśmy już przez tłum w stronę balkonu wychodzącego na ogród i ciągnącą się za nim taflę morza. Edward, z panią Hawthorpe wciąż uczepioną ramienia, parł za nami.
– Wspaniały człowiek, nieprawdaż? – odezwał się. – Nie to, co ten troglodyta Morgan. Z klasą, wykształcony, obyty w świecie. Czarujący.
– Czarujący – powtórzyła za nim Manuela. – Jak wyrzygana ryba. Wybacz na chwilę, Edwardzie – rzuciła i odciągnęła mnie na bok. Nie patrząc na mnie, powiedziała: – Guillermo, ja… chyba zostawiłam coś w powozie.
– Odprowadzę cię – oznajmiłem, ale pokręciła głową i oddała mi kieliszek wina, z którego nie upiła nawet łyka.
– Zostań tu – rzuciła i rozejrzała się. – Jeszcze sobie ludzie pomyślą, że przyjęcie nam się nie podoba.
– Bo się nie podoba.
– A powinno. W końcu nie co dzień zaprasza się nas w tak wysokie progi. Zostań tu, a ja odetchnę tylko świeżym powietrzem i zaraz wrócę.
Uścisnęła moje dłonie i mrugnęła okiem, jakby chciała mnie przekonać, że wszystko jest w porządku, ale przyszło jej to z nieoczekiwanym trudem. Wyciągnąłem rękę, chcąc ją zatrzymać, ale Manuela już się odwróciła, a po chwili jej czerwona suknia zniknęła w tłumie gości. Zakląłem ze złością i opróżniłem kieliszek jednym haustem.
– Coś się popieprzyło, co? – mruknął Vincent, który stanął tuż za mną.
– Chyba nie chcę o tym rozmawiać – warknąłem i rozejrzałem się. – Vincent, co my tu właściwie robimy?
– Uczestniczymy w największym targowisku próżności, jakie to miasto może upichcić – oświadczył mój przyjaciel i założył masywne ramiona na piersi. – Za Morgana wcale nie było inaczej.
Edward z nieodłączną panią Hawthorpe stał kilkanaście kroków dalej i ze zmarszczonymi brwiami słuchał opowieści pani Tennyson, żony drugiego z najlepszych lekarzy w mieście. Kapitan Halliwell, dowódca HMS „Boreas” z eskadry jamajskiej, opowiadał paru brzuchatym kupcom z Kompanii Zachodnioindyjskiej o swoim pościgu za piratami z Nassau. Niejaki Turnip, miejscowy bankier powszechnie znany z szerokich kontaktów w świecie przemytniczym, opowiadał dowcipy wzbudzające salwy wymuszonych śmiechów. Kieliszki migotały w świetle świec. Po twarzach muzyków spływał pot. Od woni perfum w powietrzu, dusznym mimo powiewów powietrza znad morza, robiło mi się niedobrze.
– Nie było inaczej – powiedziałem. – Ale wtedy mogliśmy się urżnąć i nikt nas później nie wytykał palcami.
– Teraz też możemy – stwierdził Vincent i zręcznie przechwycił dwa kolejne kieliszki z tacy przechodzącego lokaja.
– Nie wiem, czy tego naprawdę chcemy. Spójrz tylko. Śmietanka towarzyska Port Royal właśnie usiłuje się przedefiniować w blasku bijącym od Reeda. Chcesz, by cię uznali za pijaka i awanturnika?
– Ja tam – Vincent uśmiechnął się po piracku i pociągnął tęgi łyk – ze śmietanką interesów nie robię.
A ja tego nie chcę, pomyślałem i spojrzałem na własny kieliszek.
– Manuela jest ze mną – przywołałem ostatni argument.
– Wiem, widziałem – burknął Vincent i wypił resztę wina. – I nie wydaje mi się, by na tym etapie waszego związku kilka kieliszków wina mogło ci zaszkodzić. Do dna, Billy, a potem sprawdźmy, czy udałoby się podkręcić tempo tego przyjęcia.
– Jesteś stuknięty.
– Byłem. Teraz jedynie próbuję odnaleźć siebie z tamtych lat.
– Brzmi dobrze – oznajmiłem, wpatrując się w tłum. – Zdrowie Edwarda?
– A jakże.
Głos rozsądku w panice usiłował mi tłumaczyć, że alkohol to kiepskie remedium na cokolwiek, ale czynił tak chyba dlatego, że zaraz miał utonąć w winie. Spojrzałem na główne wejście, w którym przed momentem zniknęła Manuela.
Nie wracała.
W sumie dobrze, przeszło mi przez myśl. Pospiesznie wypiliśmy z Vincentem jeszcze po jednym kieliszku, a potem wniknęliśmy w tłum gości gubernatora Reeda z tą samą niewzruszoną zaciekłością, z jaką niegdyś prowadziliśmy abordaże. Ledwie zrobiłem kilka kroków, gdy drogę zastąpił mi pulchny jegomość o policzkach równie czerwonych jak mundur piechociarza i podgardlu wylewającym się znad ciasno zapiętego kołnierzyka.
– O’Connor – wyrzęził. – Dobrze, że pana widzę. Co u pana słychać? Ludzie mówią, żeś pan strasznie zajęty! Bo czytasz pan swoim niewolnikom bajki i niańczysz ich dzieci! – Rechotał przez chwilę, ucieszony z własnego dowcipu.
Patrzyłem na jego siniejącą cerę oraz podskakujący pod-bródek i zastanawiałem się, czy los wreszcie się do mnie dziś uśmiechnie i stary cap padnie trupem na zawał na moich oczach. Cartwright przeżył jednak atak wesołości, otarł usta i rzekł:
– W sprawie pańskiej hacjendy to z panem trzeba rozmawiać czy z tą pańską żoneczką?
Wtedy uśmiechnąłem się krzywo i z ulgą odkryłem, że alkohol, który w siebie wlałem, doskonale znieczulił mnie na względy natury towarzyskiej.
– Panie Cartwright! – Rozciągnąłem usta w szerokim, nieszczerym uśmiechu. – Nie wiedziałem, że interesuje pana moja hacjenda.
Wiedziałem. Usiłował kupić nasz dom od dobrych kilku miesięcy.
– Proponuję, by omawiał pan wszelkie kwestie ze mną. – Pokiwałem głową.
– Doprawdy? – zarechotał Cartwright. – Połowa Jamajki słyszy, kiedy ta pańska señorita uzna za stosowne wytargać pana za uszy. Dla mnie nie ma wątpliwości, kto u was nosi spodnie!
– Mimo wszystko ja poprowadzę tę rozmowę – upierałem się, nadal szeroko uśmiechnięty. – Ja, widzi pan, jestem Anglikiem z krwi i kości, dzięki czemu cechuje mnie rezerwa. Innymi słowy, nie powiem panu, że jest obleśnym tłuściochem, który od lat nie widział swojego przyrodzenia. Takt nie pozwoli mi też wytknąć, że ze względu na ów kałdun, z którym się pan obnosisz z taką dumą, zostało panu jeszcze jakieś pół roku życia, a umrzeć można w zasadzie wszędzie i nie trzeba od razu kupować nowego domu. Od mojej żony usłyszałby pan to wszystko i jeszcze kilka innych szczegółów.
Z każdym moim słowem Cartwright czerwieniał bardziej, aż w końcu rozdziawił usta i zaczął sapać jak ryba wyrzucona na rozgrzany pomost. Na końcu rzucił coś o tym, że cena, którą byłby gotów zaproponować, spadła właśnie o połowę, co najwyraźniej uznał za godną ripostę. Ja jednakże, szeroko uśmiechnięty, szukałem już kolejnej ofiary.
W towarzystwie mignął mi Royston, który przechadzał się z wysokim jak tyka oficerem marynarki z epoletami kapitana mianowanego, bez wątpienia dowódcą „Dragonfly”. Oficer poruszał się sztywnym krokiem, jak człowiek cierpiący na problemy ze stawami, ale nie to przyciągnęło moją uwagę. Miałem wrażenie, że panuje między nimi napięcie, które postanowiłem pogłębić, ale ledwie zrobiłem ku nim krok, wyprzedził mnie Vincent. Pochylił się nad Roystonem i coś mu tłumaczył, gestykulując przy tym zamaszyście, co dowódca fregaty skwitował obojętnym spojrzeniem. Zerknąłem na drzwi – Manuela wciąż nie wracała – więc skręciłem w stronę Halliwella, który docierał właśnie do punktu kulminacyjnego swojej opowieści.
– Wystarczyła jedna salwa! – opowiadał, strzelając drobinkami śliny. – Jedna dobrze wycelowana salwa, by te łajdaki natychmiast poznały, z kim mają do czynienia. Mówię panom, jedna salwa!
Handlarze zgodnie pokiwali głowami, a Halliwell odetchnął głęboko, rozpamiętując swe męstwo.
– Dzięki ludziom takim jak kapitan Halliwell nasze szlaki są bezpieczne – oświadczyłem z emfazą, stając tuż obok. Dowódca „Boreasa”, człowiek, który przy innej okazji zdołał już poznać mój potencjał, spojrzał na mnie z przestrachem i podniósł dłoń, jakby chciał mnie powstrzymać, ale tej sztuki nie dokonałbym nawet już sam. – Załoga tego statku pirackiego składała się bowiem z iście krwiożerczych, cuchnących siarką kanibali, których było, wyobraźcie sobie, panowie, aż dwudziestu! Mieli też ogromną armatę, zepsutą, ale za to naprawdę przerażającą. Na szczęście mamy kapitana Halliwella, który nie szczędził ani sił, ani czasu, by wyeliminować wroga. Wystarczyły dwa dni pościgu i pół magazynu prochu, i nasze szlaki znów są bezpieczne. Za kapitana HMS „Boreas” i za króla!
Zwieńczywszy swoje słowa toastem, spełnionym przez kupców ze skwapliwością, a przez Halliwella z morderczym błyskiem w oku, znów spojrzałem na wejście. Wciąż nie widziałem Manueli, co dawało mi czas na wbicie jeszcze jednej szpili. Dołączyłem więc do grona otaczającego pana Turnipa i zaimponowałem towarzystwu pospiesznie skleconą rymowanką na temat zachwalanej przez niego maści na łuszczycę. Gdy opróżniałem kolejny kieliszek, dopadła mnie pani Cart-wright, najwidoczniej nieświadoma tego, że jej mąż chwilę temu umieścił mnie w innej taryfie cenowej, by opowiedzieć mi o swoim nowym ogierze rozpłodowym. Wysłuchałem jej z uwagą, po czym podałem jej nazwiska kilku znanych mi marynarzy, którzy mogliby – w razie potrzeby – owego ogiera zastąpić.
– Sodoma i Gomora – oznajmił mijany przeze mnie ojciec Greenberry, rozglądający się dookoła ze świętym oburzeniem, które nieco deprecjonował bezwarunkowy odruch mlaskania co drugie słowo.
Przykuło to moją uwagę. Chwilę spędziłem przy kapłanie, próbując mu wytłumaczyć, że mieszkańcy obu tych miast chcieli się tylko porządnie zabawić, ale nowa interpretacja Biblii wstrząsnęła nim tak mocno, że po prostu uciekł, mlaskając ze zgrozą.
Potem znów zerknąłem na wejście.
Manuela nadal nie wracała.
Spojrzałem na ogromny zegar na ścianie i uświadomiłem sobie, że od naszej rozmowy upłynęło niemalże pół godziny. Przez błogosławiony szum alkoholu przedarł się niepokój. Roztrącając gości, wybiegłem na zewnątrz i rozejrzałem się po ogrodzie, dobrze widocznym w świetle, które padało przez wysokie okna rezydencji gubernatorskiej. Tu i ówdzie widziałem grupki rozmawiających wesoło gości, raz po raz wybuchających śmiechem, ale nigdzie nie widziałem szczupłej, niewysokiej kobiety w charakterystycznej czerwonej sukni. Gdzieś mignął mi sam Reed, który szedł dokądś, utykając, ale sprawiał wrażenie, jakby mi się przyglądał.
Jak wyrzygana ryba.
Stawałem się coraz bardziej niespokojny. Odwróciłem się i wpadłem na nowo do sali, tknięty przekonaniem, że być może moja żona wróciła do niej innym wejściem, a teraz mnie szuka. Jedynymi dostrzeżonymi przeze mnie akcentami czerwieni były jednak mundury. Z głuchym warknięciem złapałem jakieś krzesło i postawiłem na nim nogę, gotów wspiąć się i spojrzeć na salę z góry, ale wtedy ktoś złapał mnie za ramię.
– Uspokój się! – warknął mi Vincent do ucha. – Ostatnim razem, gdy postanowiłeś zaśpiewać na przyjęciu u Morgana, skończyło się to fatalnie!
– Nie chcę śpiewać! – Spojrzałem na przyjaciela półprzytomnym wzrokiem. – Manuela! Nie mogę jej znaleźć!
– Dziwne – mruknął Fowler. – Może wróciła do domu?
Pokręciłem głową.
– Nie, chyba nie. Powiedziałaby mi. Na pewno gdzieś tu jest.
Potem przypomniałem sobie nietypowe dla niej zmieszanie w chwili spotkania z gubernatorem i moje poczucie niepokoju przybrało na sile.
– Może Love ją widział? – szepnąłem z nadzieją.
– Edwardzie? – zawołał Vincent, przerywając rozmowy wszę-dzie dookoła, ale osiągając efekt, bo rozpromieniony Love wynurzył się z tłumu chwilę później.
– Nie uwierzycie, co się wydarzyło! – oznajmił. – Pani Kirk, której rodzina hoduje skye teriery, obiecała mi szczenię z następnego miotu. Jej…
– Edwardzie – przerwał mu twardo Vincent. – Zechciałbyś może odprowadzić panią Hawthorpe do przyjaciółek?
Love zerknął na uczepioną jego ramienia staruszkę i zatrzepotał powiekami.
– Och, ach tak. Oczywiście – wymamrotał. – Droga pani Hawthorpe, proszę tylko spojrzeć. Czy to przypadkiem nie Cecylia O’Donnell? Z tych O’Donnellów?
Nim staruszka zdołała w jakikolwiek sposób zareagować, Love popchnął ją delikatnie w kierunku damy w ukwieconym kapeluszu rozmiarów koła sterowego, a potem zwrócił się ku nam. W jego oczach pojawiły się chłód i opanowanie.
– Wyglądacie na poruszonych. Coś się stało? Słyszałem, jak obrażacie innych gości, i zapewniam, że jeśli ktoś z was został wyzwany na pojedynek, nie zamierzam…
– Manuela zniknęła – powiedziałem cicho.
– Och – westchnął Edward. – Rozejrzymy się więc.
We trzech zabraliśmy się do poszukiwań. Nie było jej na tarasie, skąd roztaczał się widok na opromienioną blaskiem księżyca taflę morza. Nie było jej w ogrodzie, gdzie zajrzeliśmy do każdej alejki i za każdy krzak. Nie było jej w komnatach gubernatora, które przetrząsnęliśmy pomimo zaciekłego oporu jego służących. Nie widział jej żaden z lokajów ani wartowników z piechoty morskiej.
– Billy! – zawołał Edward, który nadchodził od strony kręgu powozów. – Nie widzę tam Toma ani waszego wozu.
– Może wróciła do domu – stwierdził zasapany Vincent.
– Na flaki węża morskiego! – warknąłem. – Co ją podkusiło? Mogła mi zostawić wiadomość! Oszalała czy co?
– Niezbadane są głębie kobiecej psychiki – oznajmił ze znawstwem Edward.
– Wracajmy na przyjęcie – zaproponował Vincent. – Zaczynałem się dobrze bawić, a przez tę całą bieganinę chyba tylko wytrzeźwiałem.
– Nie. – Potrząsnąłem głową. – Wracaj sam. Edwardzie, pilnuj go, by nie narozrabiał za bardzo, a ja… muszę wracać do komu. Manuela jest tajemniczą kobietą, ale nigdy dotąd nie zachowała się w ten sposób. Muszę tylko jakoś… – Rozejrzałem się niepewnie. – jakoś wrócić do domu. Może… może konia jakiegoś poszukam?
– Chodź! – Vincent złapał mnie pod ramię. – Już wolę, byś śpiewał gościom gubernatora, niż jeździł konno po pijanemu.
Z tymi słowami powlókł mnie w stronę powozów, których woźnice gawędzili między sobą, palili fajki i popijali ukradkiem brandy.
– Przyjęcie potrwa jeszcze jakiś czas. Któryś z tych dobrych ludzi z pewnością podrzuci cię do domu w zamian za kilka pensów.
Gramoliłem się do powozu komendanta Mahoneya z przeświadczeniem, że przyjaźń to wspaniała rzecz.
*
Dna sięgnąłem jakąś godzinę później, kilka minut po tym, jak powóz zawrócił i odjechał.
Wstrząs był tak wielki, że o mało nie wytrzeźwiałem.
Nauczony doświadczeniem wielu bitew, przez dłuższą chwilę leżałem nieruchomo i czekałem cierpliwie, aż zmysły zaczną funkcjonować jak należy i podpowiedzą mi, gdzie jest góra, a gdzie dół. Po chwili już wiedziałem, że zaryłem twarzą w ziemię, a moje ciało, wsparte o kamienną cembrowinę, wygina się ku górze pod nieprawdopodobnym kątem. Obcasy moich butów celowały prosto w Krzyż Południa.
Bo wpadłem do studni właśnie.
– Japrrrrdlę – wybełkotałem wściekle, zamiast docenić fakt, że studnia wyschła już tydzień temu. – Tttom. Tom, wyciągnij mnie stąd!
Wszelkie opowieści o echu, które wzmacnia słowa wypowiedziane w tunelu, można włożyć między bajki.
Z niemałym trudem udało mi się spełznąć ze ściany i ułożyć się w pozycji embrionalnej na dnie, po czym podjąłem mozolną próbę podniesienia się do pionu, co pomogło mi zrozumieć, że jednak nie wytrzeźwiałem i nie powinienem słuchać Vincenta, zwłaszcza wtedy, gdy się nudzi i zaczyna mnie namawiać do złego.
– Tom – wycharczałem. – Gdzie ty jesteś, leniu przeklęty? Gdzie ty jesteś, kiedy cię naprawdę potrzebuję!
Przecież, na pęki zgniłych macek, zdążył chyba wrócić do domu, prawda?
– Tom! – wrzasnąłem, a potem odkaszlnąłem i znów wrzas-nąłem: – Manuela! Ktokolwiek?!
Nie było żadnej odpowiedzi, a więc, klnąc, parskając i prychając, zacząłem mozolną wspinaczkę po cembrowinie. W trakcie wielu lat kariery żeglarskiej wspinałem się po najrozmaitszych linach, drabinkach i słupach, ale nic, absolutnie nic nie było tak uciążliwe, jak wędrówka po ściance przeklętej studni.
– Ja pieprzę! – wycharczałem przez zaciśnięte zęby. – Moja… własna… pieprzona… studnia!
Stopa ześlizgnęła mi się, gdy od krawędzi dzieliło mnie wyciągnięcie ręki.
– Japrrrrdlę – powtórzyłem już na dnie. – Tom. Manuela?
Nikt nie odpowiedział.
Niepokój, z jakim opuściłem przyjęcie u gubernatora Reeda, właśnie sięgnął zenitu. Tom z reguły wyprzęgał konia i prowadził go do stajni, a powóz, jeśli nie miało się na deszcz, zostawiał przed bramą. Do szopy wciągał go dopiero rankiem. Tymczasem przed bramą powozu nie było.
Po głowie chodziły mi najróżniejsze scenariusze. Być może Manuela obrugała go tak, jak wcześniej mnie, i skruszony Tom wprowadził wóz do środka. Być może też wcale do domu nie wrócili.
To w takim razie dokąd się udali? – pomyślałem, pnąc się na powrót w górę. Co tu się, na truchło zgniłego kaszalota, wyprawia?
Hacjendę zasłaniały drzewa i krzewy, ale od furtki powinienem był ujrzeć światło świec w oknie. A przecież go nie było.
– Nie było – cedziłem przez zęby. – Nie było światła! A może któryś z tych durnych hibiskusów zasłonił mi okno? Albo Manuela niczego nie zapaliła?
Za drugim razem zdołałem już wypełznąć na zewnątrz, a niepokój na moment uleciał mi z głowy pod wpływem bezbrzeżnej ulgi. Przez kilka sekund leżałem na plecach i oddychałem ciężko, wpatrzony w obojętny Krzyż Południa wysoko nade mną, a potem poderwałem się i, wciąż się zataczając, ruszyłem w stronę domu.
– Manuela! – wychrypiałem. – Jesteś tam?
Rozgarnąłem krzaki i stałem przez kilka sekund, wpatrzony w ciemny kontur domu, idealnie widoczny na tle rozgwieżdżonego nieba.
Wszystkie okna były ciemne.
Czyżbyś więc nigdy nie dotarła do domu? – spytałem sam siebie ze zgrozą. Na litość boską, gdzie jesteś?
Wtem ujrzałem jakiś ruch wśród nienaturalnie rozrośniętych krzewów okalających front hacjendy. Odniosłem wrażenie, że ktoś wyłonił się z cienia, dostrzegł mnie i gwałtownie się cofnął. Opary pijaństwa naraz przebiła bardzo świadoma myśl: a to kto, na szczyny Latającego Holendra? I co robi w moim domu?
Serce zabiło mi mocniej, a mgiełka przed oczami, pamiątka po kilku kieliszkach porto i upadku do studni, w jednej chwili wyparowała. Odruchowo wymacałem rękojeść szpady i niewiele się zastanawiając, ruszyłem w stronę nieznajomego.
– Hej! – wrzasnąłem, z ulgą uświadamiając sobie, że przepełnia mnie wściekłość. Cudownie. Wiele przeżyłem tej nocy i miałem szczerą, nieprzepartą wręcz ochotę przywalić komuś między oczy. – Wyłaź! – wyryczałem, wyciągając szpadę z pochwy. – Wyłaź w tej chwili!
Już dawno się przekonałem, że wino wysysa z człowieka umiejętność logicznego myślenia i wtłacza w to miejsce mnóstwo całkowicie bezużytecznej odwagi, której nie wspierała koordynacja ruchowa ani umiejętność planowania działań. Lęk o żonę zaś sprawił, że balansowałem na granicy histerii. Mierząc szpadą przed siebie, zbliżałem się do skrytych w mroku krzewów, pochylony lekko do przodu jak byk szykujący się do szarży.
– Wyłaź! – bełkotałem i potrząsałem bronią. – Wyłaź i walcz jak… jak mężczyzna!
Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, co tylko roznieciło moją złość i odarło ją z resztek zdrowego rozsądku. Warknąłem wściekle i wpadłem między krzewy, tnąc i rąbiąc, przekonany, że każda plama cienia może być schronieniem dla mojego domniemanego przeciwnika.
– Ha! – wrzeszczałem. – Giń! Giń!
Sapałem i rąbałem, a każdy cios rozrzucał roje liści, gałązek i zwykłych paprochów, które wchodziły mi w oczy i wpadały do ust. Bardziej wyczułem niż ujrzałem, że nieznajomy znalazł się tuż za moimi plecami. Instynkt, szkolony podczas bitew morskich i bijatyk w tawernach, kazał mi wykonać błyskawiczny zwrot i rąbnąć znad głowy. Cios był idealny – ba, na trzeźwo bym lepiej tego nie zrobił!
Sęk w tym, że nieznajomy zdołał płynnie uskoczyć, po czym – o zgrozo! – kopnął mnie w kostkę, a potem ponownie, tym razem pod kolano. Runąłem na ziemię po raz któryś tego wieczoru, wypuszczając z dłoni szpadę, ale mój przeciwnik bynajmniej nie poprzestał na tym. Ignorując moje wściekłe ryki, przypadł do mnie i kopnął mnie w brzuch.
Zwinąłem się w kłębek, ale zdążyłem jeszcze zauważyć, że sukinsyn zasłonił sobie twarz ciemną chustą, a jego oczy nikły w cieniu kapelusza. Ukłonił się, z niemalże wyczuwalnym szyderstwem, po czym grzmotnął mnie raz jeszcze, ostatecznie kończąc mój opór.
Zawładnęła mną ciemność.
* Historia została opisana w prequelu pt. Karaibska krucjata.