Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Nadchodzi Dzień Zstąpienia Doli, czas rodzinnego świętowania, wielkiej zadumy i wspaniałego jedzenia w samym środku bezlitosnej śnieżycy.
Wszystko jednak wskazuje na to, że w karczmie Pod Kaprawym Gryfem świętowanie się nie uda, bo w kuchni jedna awantura wybucha po drugiej, Zwierzak gdzieś się zapodział, Urgo jeszcze nie wrócił, Edmundowa teściowa pojawia się w trzech miejscach jednocześnie, a Gramm robi się coraz weselszy. Na domiar wszystkiego dzieciaki robią wszystko, by umknąć z sypialni i podglądać dorosłych przy pracy. Trzeba je więc zajmować bajkami, ale jak tego dokonać, skoro w kuchni wciąż mnóstwo pracy, do Gryfa ciągle zachodzą osobliwi goście, a w lesie coś kusi i wyje?
To będzie koszmarny wieczór.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 135
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Kociołek – odezwał się z namysłem Gramm – jednego żeś mi, chłopie, nie wyjaśnił. Co my tu właściwie robimy?
– Szukamy czerwonej kory – powiedziałem. – Zmarzniętej huby i pięciu ziarenek jarzębiny.
Przez moment słyszałem tylko posapywanie krasnoluda oraz poskrzypywanie śniegu pod jego buciorami, co oznaczało, że odpowiedź go zafrapowała.
– I to… – zaczął ostrożnie – i to jest ważne, tak?
– Oczywiście, że tak – odpowiedziałem, po czym zatrzymałem się i uniosłem wyżej latarnię.
Blask osłoniętej przed podmuchami wiatru świeczki prześlizgnął się po pniach najbliższych drzew, zmarzniętych i pobielonych niesionym wichrem śniegiem. Westchnąłem ciężko i pokręciłem głową. Orientacja w terenie nie była moją najmocniejszą stroną, co w połączeniu z wybujałą wyobraźnią skazywało mnie na niejedną chwilę zawahania podczas wędrówek po lesie, zwłaszcza podczas śnieżnej nocy. Mniej więcej wiedziałem, którędy biegnie trakt prowadzący do Gryfa, ale coś mi mówiło, że jeśli wykonam choć jeden krok w niewłaściwym kierunku, mogę już nie odnaleźć drogi do domu.
I zostanę tu zmarznięty i głodny, a do tego skazany na towarzystwo marudnego krasnoluda.
– Oczywiście, że tak – powtórzyłem głośniej, niż należało, głównie po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że postępuję słusznie. – To tradycja.
– Tradycja! – W głosie Gramma pojawiło się rozdrażnienie, którego w sumie się spodziewałem. – Nie macie może jakichś tradycji, które…
Wtem rozległy się miękki łoskot i stłumione przekleństwo. Odwróciłem się w porę, by ujrzeć, jak plujący śniegiem krasnolud podnosi się z zaspy i otrzepuje brodę, a potem resztę ciała. Jego zmrużone oczy błyszczały żądzą mordu.
– Z tradycją kłócić się nie wolno – pouczyłem go, co w sumie nie było dobrym pomysłem.
– Z tradycją się nie kłócę – warknął Gramm – bo skoro narzuca na ciebie obowiązek znoszenia śmieci do domu, jest durna jak onuce Zwierzaka i niewarta mojej uwagi. Chciałbym natomiast zapytać ciebie, Kociołek, cóż takiego sprawiło, że uznałeś mnie za godnego towarzysza? Bo jeśli jest coś, czego nie cierpię bardziej od lasu, to las nocą! I to w pieprzonym śniegu!
Z każdym słowem mówił głośniej i z większą złością. W nikłym świetle latarni nie miałem pewności, ale wydawało mi się, że nawet tupnął.
– Wybrałem ciebie, bo Eliah od razu by się ulotnił, Zwierzaka nie mogę znaleźć od chwili, gdy zaczął wieszać girlandy, Żychłoń jest zbyt pochłonięty przygotowaniami do święta, a Urgo jeszcze nie wrócił ze swej rycerskiej wyprawy – powiedziałem. – A poza tym, Gramm… Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy aby ty też nie masz tego wszystkiego dosyć?
Wzmocniłem wymowę mych słów, wskazując kciukiem kierunek, gdzie – jak miałem nadzieję – znajdował się Gryf.
Gramm zamrugał parokrotnie.
– Chodzi ci o te wasze przygotowania do Dnia Zstąpienia Doli? – wycedził, przekrzywiając lekko głowę. – O to, że wszyscy biegają jak podczas pożaru i szykują mnóstwo żarcia, którego i tak nikt nie zje? I sprzątają pomieszczenia, do których nikt nigdy nie zagląda? I drą się na każdego, kto ich zdaniem zapieprza ciut wolniej od nich?
– Właśnie o to – przyznałem z ulgą.
– Nie, nie mam tego dosyć – oświadczył krasnolud. – Wręcz przeciwnie, jestem tym zafascynowany. Nie mogę się napatrzyć na dorosłych ludzi, którzy nakręcają się do czerwoności z powodu całej serii dupereli podczas przygotowań do święta, które powinno ich zjednoczyć. Co jest z wami nie tak? Za mało pijecie czy może za dużo?
– Za mało – przyznałem skwapliwie.
– Cóż – westchnął krasnolud – na to chyba mogę coś poradzić.
I zgodnie z moimi oczekiwaniami wyciągnął spod kapoty swą największą piersiówkę, tę, którą napełniał jedynie w okolicy Dnia Zstąpienia Doli. Pokiwałem głową, postawiłem latarenkę na śniegu i pociągnąłem tęgi łyk z podanej flaszki. Bimber Gramma smakował tak paskudnie, że w oczach stanęły mi łzy, ale przyniósł osobliwe, choć chwilowe ukojenie. Rozłożyste gałęzie sąsiednich świerków, przyprószone białym pyłem, nieco się rozmazały, a rozbrzmiewające w mej głowie krzyki dzieci, wrzaski Sary i cyniczne uwagi Andrei, wzmocnione brzękiem naczyń, nagle nieco przygasły. Pociągnąłem drugi łyk i zrobiło mi się jeszcze bardziej błogo.
Miałem wrażenie, że po trzecim całkiem zapomnę o Dniu Zstąpienia Doli, ale Gramm, który sam się uraczył bimbrem, najwyraźniej nie przestawał o tym myśleć.
– Nie mogę też uwierzyć w to, jakie głupie to wszystko – oznajmił i splunął na śnieg. – Dzień Zstąpienia Doli, tak? Sądząc po nazwie, wy naprawdę wierzycie w to, że ta wasza Dola kiedyś po ziemi chodziła, co? Dola, bóstwo tak niesprecyzowane, że nie da rady nawet ustalić jego płci?
– Kapłani mówią, że to nieważne. – Czknąłem. Było mi przyjemnie gorąco. – Mamy prawo postrzegać Dolę taką, jaka nam się podoba.
– Mowa o tych samych kapłanach, którzy uważają leczenie ziołami za czarną magię? – Krasnolud zachichotał. – Niech mnie zgaga, ci to dopiero wiedzą, czym jest tolerancja.
– Czepiasz się, Majster. – Czknąłem ponownie, aż echo poszło.
– Pewnie, że się czepiam. – Gramm zarechotał. – Bo dziur w tym więcej niż w kapocie Żychłonia.
– A gdzie jeszcze dziurę widzisz? – spytałem.
– W tej całej ofierze dla Doli, dla przykładu. – Gramm był ubawiony jak rzadko. – Czemu niby bóstwo, tak potężne, że nawet płci sobie nie musi definiować, miałoby się ucieszyć z koszyczka ze śmieciami?
– To nie są śmieci.
– Czerwona kora? Zmarznięta huba? Pięć ziaren jarzębiny? Skórka chleba i skorupka jajka? – Gramm złapał się za brzuch ze śmiechu. – Szczypta soli i resztka kiełbasy.
– To nie są śmieci! – warknąłem ze złością i wyrwałem mu butelkę z ręki. – To symbole ubóstwa! Jednym z najważniejszych dogmatów wiary jest pogodzenie się z losem, gdyż ten zawsze może być gorszy i…
– Poczekaj, Kociołek – przerwał mi Gramm, zgięty wpół i oparty jedną ręką o drzewo. – Poczekaj, chłopie, bo muszę się wyśmiać do końca…
– Nie ma w tym nic śmiesznego!
– Nic? – Krasnolud zatoczył się i usiadł w śniegu. – W tym, że kapłani zdzierają z was daniny i jednocześnie uczą, że warto się przygotować na biedę, nie ma nic śmiesznego?
Pociągnąłem sobie tak mocno, że w trzewiach rozszalał mi się ogień. Gdy odzyskałem wzrok i przestałem kaszleć, spojrzałem złowrogo na wciąż rozchichotanego Gramma.
– Nie jestem religijny – powiedziałem sztywno. – I nie mam powodów, by przepadać za kapłanami. Dzień Zstąpienia Doli, Majster, to jednak rodzinne święto i dobrze jest pokazać dzieciom jego urok, bo…
– Tuż przed wyjściem Andrea opieprzyła cię, że źle pokroiłeś chleb. – Krasnolud uśmiechnął się szeroko. – A gdy wrócimy, opieprzy cię Sara, bo nic nie powiedziałeś, że wychodzisz, a miałeś zająć się rosołem. Potem wywąchają od nas wódkę i opieprzą cię znowu. A potem jeszcze mnie, za to, że cię na złą drogę sprowadzam. Coś przeoczyłem, Kociołek, w sprawie owego uroku?
– Zawsze pojawia się trochę napięcia – wycedziłem. – Bo przygotowania wymagają wysiłku! I trzeba się spieszyć, by zdążyć!
– Bo co? Bo Dola wścieknie się za pajęczyny nad piecem?
– Majster, zaczynam się zastanawiać, jak wy obchodzicie święta w Gwiżdżących Górach! Biegacie na golasa po śniegu i tłuczecie się maczugami? Przypalacie sobie kudły na łydkach i wdychacie dym, by się nabuzować?
– Kociołek – warknął Gramm. – A pizgnąć ci?
Tak szczerą propozycję dobrze było solidnie przemyśleć, więc umilkłem. Zdarzyło mi się kiedyś tłuc z Grammem na pięści i wspomnienie do przyjemnych nie należało, ale kilka łyków jego trunku dodało mi wiary w siebie, a poza tym irytowało mnie, że Majster ma rację, zwłaszcza w kwestii owego uroku, który w istocie mi umykał. Miałem wręcz wrażenie, że im starszy się staję, tym mniej go wyczuwam. Dzień Zstąpienia Doli i następujący po nim Dzień Czystej Uciechy były jedynymi dniami w roku, kiedy zamykaliśmy karczmę, by świętować we własnym gronie. Powinny to więc być dla nas chwile radości i wytchnienia, ale od lat przeobrażały się w dziką, nerwową harówkę, która nie miała wiele wspólnego z religijnym charakterem święta i zgoła nic z doznaniem rodzinnego szczęścia.
Bolało mnie to, bo doskonale pamiętałem Dzień Zstąpienia Doli z własnego dzieciństwa. Pamiętałem smakowite zapachy dobiegające z kuchni, pamiętałem zbieranie zawartości koszyczka dla Doli, pamiętałem śmiechy, śpiewy i życzenia, które dorośli wygłaszali przy kubku gorącego miodu, pamiętałem wreszcie bajki, które wedle tradycji miały pozostać z dziećmi na zawsze. Były to dla mnie przecudowne chwile, na które czekałem od chwili, gdy spadł pierwszy śnieg, i które rozpamiętywałem do chwili, gdy śniegi zaczynały topnieć.
Od lat martwiłem się, że moje dzieci zapamiętają tylko owe powarkiwania i tłuczenie garnkami. Na parę tygodni przed rozpoczęciem przygotowań do Dnia zwierzałem się z tego Sarze i oboje dawaliśmy sobie solenne przyrzeczenie, że tego roku będzie inaczej, ale…
Cóż, nie wychodziło.
Kipiąca we mnie frustracja pchnęła mnie więc do tego, bym zacisnął pięści i warknął:
– Chcesz mi pizgnąć, co? A podsadzić cię?
Gramm warknął coś z furią i rzucił się na mnie. Krasnoludy w istocie były sporo niższe od ludzi i trudno od takiego oberwać w gębę, ale niewiele to dawało, bo Gramm, świadom swoich ograniczeń, tłukł w brzuch bądź niżej, a nikt nie bije mocnej od kowala. Skoczyłem więc mu naprzeciw i uderzeniem barkiem posłałem go na śnieg. W planach miałem przypaść do niego, przygnieść drania i wydusić przyznanie się do błędu, ale Gramm błyskawicznie odtoczył się na bok i kopnął mnie buciorem w łydkę.
Zabolało, nie będę ukrywał. Cofnąłem się, ale niewiele mi to dało, bo krasnolud zerwał się błyskawicznie, złapał mnie za kapotę i cisnął w śnieg. Padłem w zaspę tuż obok tlącej się wciąż latarenki, a Gramm, ku mej zgrozie, postanowił zrealizować mój własny plan. Wbił mi kolana w brzuch i uniósł przerażająco wielki kułak.
– Odwołuję wszystko, co mówiłem o waszych świętach! – wyrecytowałem pospiesznie, zaciskając powieki. – Wszystko, wszyściuteńko!
Cios nie spadał. Odliczyłem do pięciu i rozchyliłem powieki.
– Uff – powiedziałem. – Całe szczęście, że da się z tobą jeszcze sensownie pogadać. Żartowałem z tym…
– Słyszysz? – mruknął Gramm, unosząc głowę.
– Nie – stęknąłem. – Ale jak ze mnie zleziesz, to może coś usłyszę.
Gramm podniósł się i zrobił krok w kierunku drogi. Dźwignąłem się w ślad za nim i złapałem latarenkę.
– Co się dzieje? – spytałem, wiercąc sobie palcem w uchu.
– Ktoś się wydziera – mruknął krasnolud.
W istocie, teraz wyraźnie słyszałem czyjeś głośne przekleństwa. Nie rozpoznawałem głosu, nie rozpoznawałem też słów, ale wyczuwałem gniew i napięcie.
Spojrzałem na Gramma, który zmarszczył krzaczaste brwi. Był równie zdziwiony jak ja, bo podczas Dnia Zstąpienia Doli rzadko spotykało się podróżnych. Trakty tego dnia pustoszały, kto żyw, zawczasu spieszył, by spędzić święto z bliskimi. Popularny przesąd głosił, że ten, kto spędzi Dzień Zstąpienia Doli samotnie, urazi bóstwo, któremu wszak zależało na szczęściu rodzinnym.
Inny przesąd zaś głosił, że Dola obrazi się nawet bardziej na każdego, kto będzie miał sposobność, by pomóc komuś w dotarciu do rodziny, a tego nie zrobi.
Byłem racjonalnie myślącym człowiekiem i w żadne przesądy nie wierzyłem, ale spędziłem w życiu niejedną noc na trakcie i wiedziałem, że nie wolno wahać się z przyjściem innym podróżnym z pomocą. Nim więc Gramm zdołał mnie powstrzymać, uniosłem latarenkę wyżej i krzyknąłem:
– Hej! Hej, człowieku! Co tam się dzieje? Wszystko w porządku?
Obcy zamilkł na moment, ale ja już szedłem w stronę źródła głosu, przedzierając się przez zaspy. Gramm podążał za mną, mrucząc coś do siebie. Wiedziałem, że krasnolud nie ma na żadną interakcję ochoty i najchętniej spędziłby kolejny kwadrans na okładaniu mnie po gębie, ale z niechęcią godził się na konieczność przyjścia wędrowcowi z pomocą.
– Kto tam? – zawołał nieznajomy trwożliwie. – Nie zbliżaj się! Jestem uzbrojony!
W jego głosie pobrzmiewała lekka panika.
– Nie wypada grozić bronią w Dzień Zstąpienia Doli – odezwałem się, odsuwając na bok gęstą gałąź świerku, z której posypał się śnieg. – Zwłaszcza kapłanowi – dodałem po chwili, gdy światło latarenki odbiło się od medalionu na futrzanym płaszczu nieznajomego.
Ten prychnął głośno – nie wiadomo, z irytacji czy z ulgi – i wysunął rękę spod poły płaszcza, gdzie przypuszczalnie chował broń. Grymas niepewności i przestrachu błyskawicznie znikł z jego oblicza, zastąpiony szerokim, jowialnym uśmiechem. Kapłan rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał mnie objąć, po czym skłonił lekko głowę.
– Słuszne słowa, nieznajomy – powiedział mocnym, dźwięcznym głosem, ani chybi ćwiczonym w trakcie tysięcy kazań. Poprawił pasek worka na ramieniu. – Nietrudno jednakże zbłądzić podczas takiej śnieżycy, zarówno ciałem, jak i duchem.
– Zdradźcie mi, dokąd zmierzacie, a powiem wam, czy w istocie zbłądziliście – oznajmiłem, unosząc latarnię wyżej.
Kapłan był rosłym, barczystym mężczyzną z długą czarną brodą. Nie miał konia ani służącego, co samo w sobie wydawało się dość dziwne. Jeszcze bardziej dziwiło to, że dźwiga na plecach pękaty worek – z mojej wiedzy o sługach Doli wynikało, że za wysiłkiem fizycznym nie przepadają, zwłaszcza podczas świąt religijnych.
– Do Pierzchału zmierzam – wyznał z namysłem. – Ale coś mi mówi, że zmyliłem drogę.
– Droga właściwa – odparłem, również z namysłem, bo coś przyszło mi właśnie do głowy. – Ale jeśli zmierzacie tam na Dzień Zstąpienia Doli, należało wyruszyć przynajmniej trzy dni wcześniej.
Był to wprost idealny moment, by Gramm dorzucił jakąś sarkastyczną uwagę na temat inteligencji kapłanów, ale o dziwo krasnolud nie odezwał się ani słowem. Czułem natomiast na sobie jego coraz cięższy wzrok.
– Do Pierzchału droga daleka – zacząłem i wtedy właśnie odezwał się Gramm:
– A więc nie ma co marnować czasu. Spokojnej drogi, ojczulku, bo my mamy tu kupę roboty. Gdzieś mi flaszka wypadła, a poza tym musimy jeszcze znaleźć czerwony mech, kocią kupę i…
– Droga daleka – powtórzyłem z uporem. – I niebezpieczna – dodałem, gdy z oddali dobiegło wycie wilka. – Zapraszamy więc pod nasz dach! Nie wolno nam przecież zapomnieć o świętych naukach Doli, które nakazują zaopiekować się każdym, kto na Dzień Zstąpienia nie zdoła dotrzeć do swych bliskich!
Kapłan uśmiechnął się szeroko i ukłonił lekko.
– Dola będzie wam wielce sprzyjać, mój zacny…
– Jestem Edmund, a wołają na mnie…
– Pierdołek – wtrącił Gramm.
– Kociołek.
– Ja zaś jestem ojciec Tasper – rzekł kapłan i poprawił sobie worek na ramieniu. – Daleko twój dom?
Nie umknęło mojej uwadze to, że kapłan zerknął za siebie, jakby obawiał się, że ktoś się do niego podkrada. Trudno było go winić, bo nocna wędrówka leśnym traktem czyni człowieka bardzo nerwowym, a poza tym ja też już chciałem wracać.
– Niedaleko – powiedziałem z przekonaniem. – Musimy tylko znaleźć to i owo. Czerwony mech, zmarzniętą hubę i pięć jarzębinek.
Pewnie mi się przywidziało, ale kapłan chyba wywrócił oczami.
– No to szukajmy.
Koszyczek dla Doli
Copyright © by Marcin Mortka 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Magdalena Świerczek-Gryboś
Korekta – Kornelia Dąbrowska, Paulina Stoparek, Anna Strożek
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
Mapy – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382109054
ISBN epub: 9788382109061
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl