Vlad Dracula - Dariusz Domagalski - ebook + audiobook

Vlad Dracula audiobook

Dariusz Domagalski

5,0

Opis

Rok Pański 1462. Imperium Osmańskie rośnie w siłę. Sułtan Mehmed II Zdobywca przekroczył Dunaj i z potężną armią stoi u wrót Europy.

Lada dzień sto tysięcy tureckich żołnierzy zaleje chrześcijańskie ziemie i zniewoli narody. Okrutni janczarzy zasypią gradem strzał obrońców twierdz, spahisi rozniosą w pył rycerską jazdę, a zagończycy puszczą z dymem miasta i wioski. Na kościelnych wieżach załopocą zielone sztandary, krzyż upadnie zastąpiony przez półksiężyc, a z dzwonnic co rano roznosić się będzie zawodzenie muezinów. Wydaje się, że nie ma już ratunku.

Janos Lechoczky, kapitan elitarnej gwardii Czarnych Szeregów, podejmuje się tajnej misji zleconej mu przez króla Węgier. Z dwunastoma zaledwie podkomendnymi wyrusza na Wołoszczyznę, na spotkanie człowieka, który ma ponieść sztandar nowej krucjaty i rozpalić nadzieję w ludzkich sercach. Człowieka na tyle silnego, odważnego i szalonego, żeby postawić się całej tureckiej potędze. Człowiekiem tym jest hospodar Wołoszczyzny Vlad Dracula. Zbrodniarz nabijający swoich wrogów na pal, czy bohater gotowy wszelkimi sposobami walczyć z najeźdźcą? Legendarny wampir czy rycerz broniący wiary chrześcijańskiej? Okrutny szaleniec, czy genialny strateg?

Kim tak naprawdę jest Vlad Dracula? 

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 12 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FranekDzbanekk

Oceń książkę

Wydarzenia historyczne opisane z perspektywy bohaterów. Tytułu słuchało się jak fantasy co bardzo mi odpowiadało. Dla szukających dogłębnego poznania kim był Wład Palownik nie będzie to dobra pozycja
00
MarcinPLA

Oceń książkę

okropna
00
Rallyfan71

Oceń książkę

po prostu super wciąga od samego początku
00
Mamaolivii82

Oceń książkę

Świetna opowieść o jednej z ciekawszych postaci historii. To były inne czasy i wymagały innego postępowania. Dla mnie postać Vlada na pozytyw. Autor wykonał swietNa robotę.
00



Copyright by Dariusz Domagalski 2025

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Maria Radzimińska

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Wydawnictwo Czarna Dama

www.czarnadama.com

[email protected]

Wydanie II

ISBN EPUB: 978-83-68102-61-1

ISBN MOBI: 978-83-68102-62-8

I w jedną drobną kroplę czasu zleje

Życia bolesne i zbrodnicze dzieje.

George Gordon Byron

Prolog

Warna, listopad 1444 r.

Nad dolinę nadciągnęły czarne, deszczowe chmury i złowrogo zawisły nad głowami ustawionych do boju rycerzy. Wielu z nich, ponuro spoglądając w niebo, widziało w nim wróżbę rychłej klęski, lecz żaden nie odważył się głośno powiedzieć o swoich obawach. Czekali na to, co ma nastąpić, w milczeniu, bez słowa skargi. Taki ich los, takie przeznaczenie.

Przed szereg wyjechał jeździec na przecudnym wierzchowcu o mocnych nogach i potężnej sylwetce. Nie ulegało wątpliwości, że był to koń kopijniczy[1]. Na piersiach miał założone ladry[2], na grzbiet zarzucony śnieżnobiały kropierz[3] z wyhaftowanym wizerunkiem czarnego kruka trzymającego w dziobie pierś­cień – herb rycerza siedzącego w siodle, wojewody siedmiogrodzkiego Jana Hunyadyego.

Jeździec spojrzał na rozciągającą się przed nim wyżynę, gdzie stanęły niezliczone zastępy wroga. Trudno tam było dostrzec choćby skrawek wolnego miejsca. Z tej odległości tureccy żołnierze przypominali ogromne stado wron. Do uszu chrześcijańskich rycerzy dochodziło dudnienie kotłów, ostre dźwięki piszczałek i słowa porannej modlitwy wydobywające się z dziesiątków tysięcy gardeł: La ilaha illa’llah Muhammadun rasulu’llah[4].

Na pierwszej linii sułtan ustawił jazdę złożoną ze spahisów[5], uzbrojonych w długie lance pomalowane na zielono, oraz akyndżynów[6], którzy nie otrzymywali żołdu i utrzymywali się jedynie z łupów wojennych, toteż garnęli się do walki. Za nimi stali budzący grozę janczarzy[7], wśród nich poczesne miejsce zajmował sułtan Murad II, władca imperium osmańskiego[8]. Blis­ko sześćdziesięciotysięczna armia turecka była jak najeżona żelazem ściana, której nie sposób sforsować. Wyrwanie się z pułapki zastawionej na wojska chrześcijańskie wydawało się niemożliwe.

Jednakże głównodowodzący, Jan Hunyady, nie tracił nadziei, mimo że sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Przed sobą, na zachodzie, miał całą potęgę turecką, za plecami Warnę i Morze Czarne. Od południa równinę zamykało jezioro z bagnistym brzegiem, od północy – wysokie góry, za którymi roztaczały się pustkowia Dobrudży[9]. Ponadto dysponował trzykrotnie mniejszymi siłami niż przeciwnik. Nie dość, że jego podkomendni byli zmęczeni, głodni i zmarznięci, to jeszcze miał pod swoją opieką zaledwie dwudziestoletniego Władysława Warneńczyka, króla Polski i Węgier.

Hunyady zacisnął opancerzoną pięść. Wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno.

Gdy papież ogłosił krucjatę w celu wyparcia Turków z Europy, a może nawet rozprawienia się raz na zawsze z imperium osmańskim, możnowładcy od­nieśli się do tego projektu z wielkim entuzjazmem. Sądzili, że wystarczy przejść przez Bałkany, dotrzeć do morza i zmusić wojska sułtana do przeprawy na azjatycki brzeg. Sytuacja była sprzyjająca, gdyż Murad II zaangażował się w konflikt zbrojny ze swoim szwagrem, emirem Karamanii, a trudno walczyć na dwa fronty.

Organizacji krucjaty podjął się młody i niedoświadczony król Władysław, chcący umocnić swoją pozycję na tronie węgierskim. Na szczęście był na tyle rozsądny, że otoczył się dobrymi doradcami. Na głównodowodzącego mianował Jana Hunyadyego, któ­ry miał już doświadczenie w walkach z Turkami. Podczas poprzedniej krucjaty zadał im liczne klęski, a oni bali się go jak anioła śmierci i nazywali Białym Rycerzem.

Przygotowania do wyprawy trwały dosyć długo. Trzeba było zorganizować zapasy żywności i broni, zebrać ludzi, zapewnić wsparcie floty. Galery papieskie, weneckie, genueńskie i burgundzkie zajęły cieś­ninę Dardanele, żeby odciąć sułtanowi drogę z Azji do Europy. Na Węgrzech zbierały się chorągwie krzyżowców. Przybyli magnaci węgierscy ze swoimi pocztami, panowie siedmiogrodzcy, trzystu polskich rycerzy nadwornych, Wołosi na rączych koniach i czescy najemnicy, którzy przywiedli ze sobą wozy bojowe wyposażone w bombardy[10] i arkebuzy[11]. Nie brakowało też różnego rodzaju hołyszów, liczących na przygodę wojenną i napełnienie pustych sakw.

Wyprawa ruszyła dość późno, dopiero w połowie września, ale wszyscy wierzyli, że przed zimą uda się zdobyć Adrianopol – sułtańską stolicę. Potem wojska królewskie miały skierować się na półwysep Galipoli, gdzie połączyłyby się z flotą krzyżowców. Po wkroczeniu na terytorium imperium osmańskiego wszystko zdawało się iść zgodnie z planem. Rozproszone i niezbyt liczne oddziały tureckie cofały się i krzyżowcy, nie napotykając znaczniejszych sił wroga, ­parli naprzód przez tereny starożytnej Tracji.

Sytuacja zmieniła się, kiedy sułtan Murad II, stłumiwszy rebelię emira Karamanii, przeprawił się ze swoją armią do Europy. Flota chrześcijańska, która miała nie dopuścić do przeprawy, była zbyt mała, a może, jak podejrzewał Hunyady, Genueńczycy i Wenecjanie zdradzili krzyżowców i pozwolili Turkom przepłynąć cieśninę Dardanele. Na drugim brzegu wojska tureckie połączyły się i ruszyły na spotkanie z armią królewską.

Hunyady, wiedząc, że nie ma żadnych szans w bitwie z tak potężną siłą Osmanów, skierował swoje wojska na wybrzeże morskie w okolicach Warny, gdzie oczekiwał na pomoc floty. Jednakże okręty nie dopłynęły, a wczoraj wieczorem armia sułtańska stanęła na okolicznych wzgórzach. W nocy zapłonęły dziesiątki tysięcy ognisk i nie ulegało wątpliwości, że krzyżowcy będą musieli zmierzyć się tu z wrogiem groźniejszym od samego diabła.

Biały Rycerz podkręcił okazałego wąsa i spojrzał w niebo. O jego pełną, polerowaną zbroję zdobioną kanelurami uderzyły pierwsze krople deszczu. Wykonana w słonecznej Italii, kosztowała majątek, ale była warta swojej ceny. Hunyady wyśmienicie się w niej prezentował i wielokrotnie ratowała mu życie. Miał nadzieję, że i tym razem tak będzie.

Odwrócił się w siodle i jeszcze raz surowym wzrokiem zlustrował armię. Ustawił wojsko szerokim łukiem – od brzegów jeziora aż do wzgórz po drugiej stronie równiny. Stojące na lewym skrzydle chorąg­wie[12] węgiersko-siedmiogrodzkie uformowały się w hufiec[13] mający stanowić największe zagrożenie dla Turków. W centrum znajdowały się dwie chorągwie rycerzy polskich i węgierskich, dowodzone przez samego króla Władysława. Natomiast na prawym skrzydle stanęła lekka jazda wołoska i ciężkozbrojne rycerstwo. Ich pozycja była trudna, bo podczas ataku musieliby sforsować strome stoki i szarżować ostro pod górę. Dlatego Hunyady wyznaczył im zadanie ochrony królewskiej armii przed oskrzydleniem. Za linią frontu ustawiono wozy bojowe stanowiące ostatni bastion.

Wśród krzyżowców wojewoda dostrzegł ciemnowłosego młodzieńca w bogato zdobionej złotem i lśniącej zbroi, dosiadającego dorodnego wałacha. Otoczony przez przybocznych rycerzy wyglądał dumnie i dostojnie. Władysław Warneńczyk, zaledwie dwudziestoletni król Polski i Węgier, miał po raz pierwszy w swoim życiu stanąć do prawdziwego boju.

Hunyady uśmiechnął się krzywo na jego widok, zastanawiając się, czy ten gołowąs wie, co go czeka? Wojna z Turkami to nie turniejowa potyczka, gdzie obowiązują rycerskie obyczaje, tutaj walczy się po to, żeby przeciwnika zabić, nabić na kopię, przebić mieczem, zmiażdżyć pod końskimi kopytami. Pot miesza się z krwią, szczęk oręża – z krzykiem umierających i nikt nikomu nie okazuje litości.

Przeniósł spojrzenie z powrotem na pozycje nieprzyjaciela. Nie wyglądało na to, żeby Turcy zamierzali opuścić stok i zejść w dolinę, gdzie łatwiej byłoby z nimi walczyć. Sułtan dobrze wiedział, że ma przewagę nie tylko liczebną, lecz także strategiczną. Zajął przed bitwą lepszą pozycję i zamierzał to wykorzystać.

Zrezygnowany Hunyady pokręcił głową. Czekali już prawie trzy godziny i w szeregi wojsk królewskich powoli wdzierało się zniecierpliwienie. Krzyżowcy rekrutowali się z doświadczonych wojowników, którzy z niejednego pieca chleb jedli, ale nawet oni w obliczu tak wielkiego niebezpieczeństwa mogli utracić morale. Wojewoda siedmiogrodzki obawiał się paniki, bezładnej ucieczki w kierunku bram Warny. Wiedział, że czas uczynić pierwszy krok.

Nałożył przyłbicę[14] i już miał dać sygnał do ataku, gdy zerwała się gwałtowna nawałnica. Deszcz siekł twarze krzyżowców, wiatr szarpał bandery, jakby chciał je porwać i unieść wysoko, pod stalowe niebo. Rycerze zaczęli odmawiać pacierze i szeptać, że to kara za grzechy. Kardynał Cesarini, duchowy przywódca wyprawy, podjechał do nich i udzielał im odpustów. Po jakimś czasie wichura ustała, deszcz przestał padać, ale w sercach krzyżowców zagościł niepokój.

I właśnie wtedy Turcy ruszyli.

Zza zalesionych pagórków wyjechali jeźdźcy na niewielkich, za to rączych koniach. Z daleka widać było zielone kaftany żołnierzy, białe turbany na głowach i łuki, z których potrafili szyć mocno i celnie. Hunyady poznał w nich akyndżynów, świetnie wyćwiczoną lekką jazdę. Niebo poczerniało od gradu strzał i dziesiątki rycerzy chrześcijańskich zwaliło się na ziemię. Turcy wyciągnęli zakrzywione szable i z imieniem Allacha na ustach starli się z krzyżowcami. W niebo wzbił się bitewny zgiełk, szczęk oręża i krzyki umierających.

Do Hunyadyego podjechał kardynał Cesarini.

– Na Boga! – wykrzyknął na widok atakujących akyndżynów. – Uderzajmy!

– Nie – odparł twardo Biały Rycerz. – To jeno fortel. Sułtan wysłał lekką jazdę po to, żeby rozluźnić szeregi naszych wojsk. Główne tureckie siły jeszcze nie ruszyły.

W obawie, że krzyżowcy mogliby pójść z odsieczą swoim kamratom na prawym skrzydle, Hunyady uniósł się w siodle i krzyknął do dowódców chorągwi:

– Niechaj wszyscy pozostaną na swoich pozycjach! Oni sobie poradzą.

Nie mylił się. Ciężkozbrojni rycerze węgierscy i Wołosi zdołali odeprzeć atak Turków. Niestety, niesieni entuzjazmem ruszyli w pogoń za wrogiem. Tym samym wysunęli się poza linię frontu i rozluźnili szyki.

– Głupcy! – warknął Hunyady i przywołał do siebie gońca. – Jedź na prawe skrzydło z rozkazem do dowódcy hufca, żeby natychmiast zawrócił chorągwie.

– Za późno! – Kardynał Cesarini wskazał ręką pędzących anatolijskich spahisów.

Spadli jak huragan, kłuli krzyżowców lekkimi spisami, cięli bułatami o zakrzywionej głowni i ude­rzali stalowymi maczugami. Chorągwie chrześcijańskie nie wytrzymały tak gwałtownego uderzenia jazdy tureckiej i, jedna po drugiej, zaczęły uciekać z pola bitwy. Najpierw pierzchły oddziały biskupa waradyńskiego i egerskiego, potem wojska bana[15] Tholloczyego i krzyżowcy zwerbowani przez Cesariniego. Na placu boju zostali jedynie Wołosi, którzy walczyli zaciekle, niczym wilki pochwycone w sidła. Wściekle kąsali wroga, uderzali w niego z nienawiścią, pamiętając o zniewolonych rodakach i synach oddanych w turecki jasyr. Ale i oni ulegli.

Rozpoczęła się paniczna ucieczka całego prawego skrzydła chrześcijańskich wojsk. Niektórzy żołnierze próbowali schronić się w Warnie, nie wpuszczono ich jednak do miasta w obawie przed gniewem zwycięskich Osmanów. Część uciekła na południe w stronę Galaty, wielu jednak potonęło w pobliskich bagnach.

Spahisi z Anatolii przedostali się na tyły wojsk królewskich, zaatakowali tabory i wozy bojowe, gdzie broniła się garstka rycerzy zebrana wokół chorągwi Świętego Wacława. Widząc to, Hunyady nie mógł już dłużej czekać. Dał koniowi ostrogę i ruszył w stronę centrum ugrupowania wojsk chrześcijańskich. Zamienił kilka słów z monarchą, ten kiwnął głową i chwilę później na zajętych pościgiem i rabunkiem Turków uderzyły chorągwie prowadzone przez samego króla oraz Białego Rycerza.

Dwie potężne masy wojsk starły się ze sobą. Rozległ się potworny huk, trzask łamanych kopii i rumor uderzających o ziemię ciał. Rażeni grotami spahisi ginęli z imieniem Allacha na ustach, miażdżeni w straszliwym ścisku, tratowani przez konie. Nie błagali o litość, bo wiedzieli, że nikt im jej nie okaże. Z pokorą przyjmowali cierpienie i śmierć.

Krzyżowcy odrzucili strzaskane drzewca, wyciąg­nęli miecze, topory, nadziaki i rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Dolinę wypełnił szczęk oręża, trzask łamanych tarcz i pękających przyłbic. Krew obryzgiwała twarze walczących, misternie haftowane stroje Turków, zdobione pancerze chrześcijan. Posoka przelewana przez wyznawców Jezusa Chrystusa i przez wyznawców Mahometa zbierała się w szkarłatne kałuże. Miała taką samą barwę.

Jan Hunyady walczył na czele własnej chorągwi, siejąc postrach wśród wrogów. Potężnej postury mąż, uderzając mieczem raz za razem, roztrzaskiwał tarcze i rozrąbywał czerepy spahisów. Według ich wiary trafiali do dżannah[16], gdzie już czekały na nich hurysy. Jednakże wojewoda siedmiogrodzki był pewien, że wysyła tych niewiernych bękartów prosto do piekła. Przerażeni Turcy umykali przed Białym Rycerzem, mając go za demona w ludzkiej skórze. Niektórzy na jego widok odrzucali broń, zsiadali z koni i, bijąc pokłony, nazywali Azra’ilem – aniołem śmierci. Im jednak też nie okazał litości. Ginęli od ciosów miecza.

Wreszcie pod naporem ciężkich chorągwi anatolijscy spahisi zostali zupełnie rozbici. W niebo wzbił się radosny okrzyk tysiąca chrześcijańskich gardeł. W pościg za Turkami puściła się lekka jazda wołoska. Przerwała szeregi Osmanów, niczym wicher minęła ustawionych w czworobok janczarów i wdarła się do obozu, gdzie rozpoczęła rzeź.

Jan Hunyady uśmiechnął się na ten widok i podkręcił wąsa. Zaimponowała mu odwaga Wołochów. Zaraz jednak zmarszczył czoło. Obawiał się, że reszta jego wojsk będzie chciała iść w ich ślady.

– Wracać na swoje pozycje! – krzyknął i chorągwie chrześcijańskie posłusznie zaczęły zajmować dawne miejsca na linii frontu.

Ledwie krzyżowcy zdążyli wymienić strzaskane kopie, uzupełnić rynsztunek i ustawić konie w równych rzędach, pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo. Tym razem Turcy zaatakowali na lewym skrzydle. Na chorągwie węgiersko-siedmiogrodzkie uderzyli spahisi z Rumelii. Ponownie powietrze rozdarł huk zderzających się ze sobą mas wojska, rozległy się krzyki umierających i dzikie rżenie koni.

Pierwszy turecki atak został odparty, ale za chwilę spahisi uderzyli ponownie, z jeszcze większą siłą i desperacją. Niesieni bitewnym zapałem chcieli zgnieść, zmiażdżyć, rozbić znienawidzonych wrogów. Dla nich chrześcijanie byli niewiernymi psami, którzy mogli istnieć tylko jako niewolnicy pod sułtańskim butem.

I tym razem Jan Hunyady musiał pospieszyć z pomocą. Pozostawił króla Władysława z dwiema przybocznymi chorągwiami w centrum, a sam z resztą hufca ruszył na lewe skrzydło. Rycerze chrześcijańscy z siłą huraganu wdarli się w szeregi wroga. Biały Rycerz przełamywał zasłony, roztrzaskiwał tarcze i spiczaste szłomy[17] spahisów, ciął pancerze. Koń pod nim co chwila stawał dęba i miażdżył kopytami twarze przeciwników.

Tym razem bój był bardziej zacięty. Jeźdźcy z Rumelii znali dobrze rzemiosło wojenne i wykazywali się większą walecznością niż ich pobratymcy z Anatolii. Nie mogli jednak zdzierżyć zmasowanego uderzenia ciężkiego chrześcijańskiego rycerstwa i też podali tyły.

Hunyady zatrzymał konia, podniósł zasłonę przyłbicy i przyglądał się uciekającym Turkom. Wiedział, że rozbicie obu skrzydeł armii osmańskiej dawało szansę na pomyślne rozstrzygnięcie bitwy lub przynajmniej na wywalczenie sobie drogi odwrotu spod Warny. Teraz trzeba było uderzyć i rozbić centrum tureckiej armii. Nie było to jednak łatwe zadanie. Pośrodku wzgórz dogodne miejsce zajęli janczarzy – piechurzy ćwiczeni do tego, by stawić czoło ciężko­zbrojnemu rycerstwu. Sformowali czworobok, a dodatkowo umocnili swoją pozycję rowem i palisadą.

Wojewoda siedmiogrodzki uznał, że ­najkorzystniej będzie uderzyć na Osmanów z lewego skrzydła. W tym celu kazał utworzyć hufiec złożony z najsilniejszych chorągwi węgiersko-siedmiogrodzkich – rycerzy doświadczonych w boju i zdyscyplinowanych. Gdy tylko janczarzy zostaną rozbici, do walki wkroczą odwody pozostawione przy królu Władysławie i zaatakują sułtańską gwardię. Przy odrobinie szczęścia może udałoby się dopaść Murada II i wówczas bitwa byłaby wygrana.

Hunyady wydał przez gońców odpowiednie rozkazy dowódcom oddziałów i wreszcie mógł zsiąść z konia, zdjąć przyłbicę i przez chwilę odpocząć. Kilka godzin w siodle dało mu się we znaki. Niemalże wyrwał z rąk giermka bukłak z wodą. Pił łapczywie i poganiał kopniakami sługi oporządzające jego wierzchowca. Podczas wymieniania powgniatanej zbroi obserwował kątem oka formujące się chorągwie.

Rycerze o ponurych, zaciętych twarzach, często obryzganych krwią, ustawiali się konno w rzędach, strzemię przy strzemieniu. W czasie szarży to właś­nie zwartość szyku decydowała o powodzeniu natarcia. Jeźdźcy powinni stać tak blisko siebie, że rzucone w górę jabłko nie mogło spaść na ziemię, tylko miało nabić się na jedną z wzniesionych pionowo kopii. Hunyady często powtarzał, że między drzewcami nawet wiatr nie powinien się przemknąć.

Nagle rycerze zaczęli krzyczeć i coś sobie nawzajem wskazywać. Wojewoda siedmiogrodzki spojrzał w tamtym kierunku i w jednej chwili cała krew odpłynęła mu z twarzy. To, co ujrzał, napełniło go taką grozą, że dopiero po dłuższej chwili mógł złapać oddech.

– Konia! – wrzasnął na całe gardło.

Nim słudzy podstawili mu wierzchowca, wyrzucił z siebie potok przekleństw.

Młody władca Polski i Węgier, zniecierpliwiony oczekiwaniem, nie oglądając się na Hunyadyego, ruszył do ataku na czele swoich rycerzy. Pięciuset straceńców szarżowało wprost na szeregi janczarów.

Jan Hunyady wskoczył na siodło przyprowadzonego właśnie wierzchowca. Krzyknął do chorążego dzierżącego główny sztandar, żeby dał sygnał do natarcia. Nie bacząc na to, że hufiec jeszcze nie jest w pełni gotowy, już pędził na wroga. Poczuł, że wiatr rozwiewa mu włosy, i dopiero wówczas zorientował się, że zapomniał o hełmie. Nie miało to teraz znaczenia. Musiał uratować króla.

– Głupiec – wycedził Hunyady.

Zapewne młokos pozazdrościł mu udanych szarż i widząc, że oba skrzydła wojsk tureckich zostały rozbite, też postanowił okryć się sławą. Uderzył na najlepsze tureckie wojska, myląc je z niedobitkami sułtańskiej armii. Za ten błąd młodego władcy przyjdzie dzisiaj zapłacić całemu chrześcijańskiemu wojsku, a w najbliższych latach wszystkim narodom, które dostaną się pod tureckie jarzmo.

Tymczasem rycerze prowadzeni przez króla Władysława gnali z pochylonymi kopiami na tureckie szeregi. Janczarzy wypuścili w powietrze chmurę strzał, od których poczerniało niebo. Stalowe groty, sięgając celu, przebijały kolorowe kropierze wierzchowców, pancerze jeźdźców i wdzierały się głęboko w ciało. Rozległo się rżenie koni i krzyki umierających. Jednak żaden z krzyżowców nie wyłamał się z szyku, żaden nie zawrócił i nie uciekł. Nic dziwnego – była to przyboczna gwardia króla Władysława, najwaleczniejsi rycerze z Polski i Węgier. Każdy z nich brał udział w niejednej bitwie i na niejednym turnieju zdobywał laury, więc niestraszne im były tureckie strzały ani niezliczone szeregi janczarów.

Hunyady wiedział już, że nie zdąży z odsieczą, lecz mimo to zmuszał konia do jeszcze większego wysiłku. Słyszał za sobą tętent kopyt. Tysiące jeźdźców prag­nęło tak jak on wspomóc swoich towarzyszy.

Na pierwszej linii Turcy ustawili wielbłądy. Gdy hufiec królewski dotarł w pobliże, przerażone widokiem tych dziwolągów konie w panice pozrzucały jeźdźców. Rycerze musieli pieszo przedzierać się przez palisady i rowy. Część z nich ugrzęzła w powstałym po deszczu błocie. Nieliczni z jeźdźców, którym udało się utrzymać w siodle i ominąć przeszkody, starli się z ustawionymi w czworobok janczarami.

Przez chwilę zdawało się, że impet szarży ciężko­zbrojnych rycerzy zmiecie w pył osmańską piechotę. Krzyżowcy wdarli się w jej szeregi, siejąc śmierć i zniszczenie. Janczarzy byli przygważdżani do ziemi lub przebijani na wylot kopiami i tratowani końskimi kopytami, na ich głowy raz za razem spadały ostrza ciężkich mieczy. Przez jedną chwilę w sercu Jana Hunyadyego zapłonęła nadzieja. Wydawało się, że niesiona bitewnym zapałem garstka chrześcijańskich rycerzy rozgromi kilka tysięcy janczarów – żołnierzy świetnie wyszkolonych i nieugiętych w boju. Ale ten promyczek, który tak nagle i niespodziewanie rozbłys­nął, równie szybko zgasł, niczym płomień świecy zdmuchnięty powiewem wiatru.

Raptem zaroiło się od niebieskich, czerwonych i czarnych kaftanów, charakterystycznych dla elitarnych oddziałów osmańskiej piechoty, która otoczyła rycerzy. Ranione grotami pik wierzchowce padały na ziemię, wyrzucając z siodeł jeźdźców, których dopadali piechurzy. Buławami roztrzaskiwali czerepy, zakrzywionymi mieczami odrąbywali głowy, ­cięli po twarzach, rękach, tułowiu. Tryskały fontanny krwi, trzewia wylewały się z rozpłatanych brzuchów, trzeszczały gruchotane kości.

Hunyady z daleka widział króla Władysława w pozłacanej zbroi, która wyróżniała go z tłumu walczących, jak otoczony przez wrogów walczy zaciekle z siod­ła wierzchowca. Gdy czarny, opancerzony w ladry wałach stawał na tylnych nogach i uderzał kopytami, Turcy cofali się z przerażeniem, widząc w nim słynnego Bucefała – konia Aleksandra Wielkiego.

Wokół króla zgromadziła się niewielka już grupa polskich i węgierskich rycerzy, gotowych bronić monarchy własną piersią. Pierwszy zginął starosta lwowski Spytek Jarosławski, któremu turecki tasak rozpłatał czoło. Drugi padł dworzanin królewski Paweł Wojnicki z Sienna, a zaraz po nim wielki jak dąb starosta kamiennicki Dziersław Włostowski. Stanisław, syn słynnego Zawiszy Czarnego z Garbowa, został ściągnięty z konia i zasieczony przez janczarów. Zginęli także dwaj bracia Tarnowscy. Węgrzy, podobnie jak Polacy, dzielnie stawali w boju przeciw otaczającym ich zewsząd Osmanom. Przebity piką poległ kanclerz królestwa Szymon Rozgonyi. Biskup waradyński Jan Dominis walczył zaciekle, dopóki piechurzy nie ubili pod nim konia. Dostojnik upadł tak niefortunnie, że skręcił sobie kark. Zginął również Stefan Bathory, dowódca chorągwi Świętego Jerzego, który jako ostatni bronił dostępu do króla. Teraz nic nie stało na przeszkodzie, żeby Turcy sięgnęli Władysława Warneńczyka.

Jan Hunyady poczuł zimny pot na czole. Był na tyle blisko, żeby dojrzeć przerażenie na twarzy młodego króla, który spostrzegł, że został sam na placu boju. Próbował zawrócić konia i uciec, ale zewsząd oto­czyli go janczarzy. Zadźgany pikami królewski wierzchowiec padł i przygniótł sobą monarchę. Wówczas jeden z piechurów podszedł do wijącego się z bólu Władysława i zdarł mu hełm z głowy. Młodzieniec utkwił w tureckim pachołku spojrzenie pełne dumy i wzgardy. Tylko tyle mógł zrobić. Janczar chwycił go za czarne, ufryzowane pukle i odciął mu głowę, którą nabił na pikę i podniósł wysoko na znak zwycięstwa. W niebo wzbił się radosny okrzyk tysiąca tureckich gardeł.

Wojewoda siedmiogrodzki osadził konia w miejscu. Za nim zatrzymał się cały hufiec. Rycerze ze zgrozą spoglądali na odciętą głowę władcy, który miał doprowadzić ich do zwycięstwa nad niewiernymi, do chwały i niespotykanych bogactw. Teraz wszystko stracone.

Hunyady zdał sobie sprawę, że to koniec także i jego marzeń. Gdyby kampania się powiodła, miał otrzymać koronę Bułgarii, którą obiecywał mu cesarz bizantyjski. Teraz nie miało to już żadnego znaczenia. Wszystko runęło w gruzy, a on wróci do Siedmiogrodu okryty niesławą.

Nagle kątem oka dostrzegł nacierające na nich oddziały spahisów i akyndżynów. Rozbite hufce tureckie zebrały się i wróciły na plac boju. Starła się z nimi lekka jazda wołoska, ubezpieczająca ciężkie chorąg­wie węgiersko-siedmiogrodzkie. Walczyli dzielnie, lecz lada chwila Turcy złamią ich opór i runą na odsłoniętą flankę wojsk Hunyadyego.

– Odwrót! – krzyknął Biały Rycerz, wiedząc, że nie ma już żadnych szans na zwycięstwo.

Zawrócił swojego wierzchowca i poprowadził hufiec na północ, w stronę Dunaju. Wierzył, że uda im się uciec przez wzgórza i pustkowia Dobrudży. Choć ten teren był nieprzyjazny i wielu rycerzy zapewne umrze z głodu i wycieńczenia, było to lepsze niż turecka niewola.

Jan Hunyady, głównodowodzący rozbitą już teraz chrześcijańską armią, obejrzał się w siodle. Głowa Władysława Warneńczyka, nadal zatknięta na pice, uniesiona niczym sztandar, symbolizowała zwycięstwo Osmanów i hańbę krzyżowców. Powiódł spojrzeniem po niezliczonych szeregach sułtańskich wojsk, od których zaczernił się horyzont. Wiedział, że Turcy niedługo zaleją Europę. Nikt i nic ich nie powstrzyma.

A może jednak? – zastanawiał się Hunyady, przenosząc wzrok na Wołochów, którzy walczyli z dziką zaciekłością, by powstrzymać turecki pościg. Może znajdzie się człowiek zdolny przeciwstawić się imperium osmańskiemu i da nadzieję chrześcijańskiemu światu? Musiałby to być ktoś niezwykle odważny, bohaterski i zarazem bezwzględny, szalony.

Syn samego diabła.

Rozdział 1

Hunedoara, styczeń 1462 r.

Płatki śniegu leniwie wirowały w powietrzu, tańcząc do muzyki niesłyszalnej dla ludzkiego ucha, w rytmie odwiecznych praw natury. Niesione mroźnym wiatrem, frunęły w sobie tylko znanym kierunku. Ulice Hunedoary pokrywała gruba warstwa białego puchu.

Zima tego roku była nad wyraz surowa i ludzie z utęsknieniem wypatrywali wiosny. Jednakże najstarsi mieszkańcy Siedmiogrodu, którzy pamiętali jeszcze czasy rządów Ludwika z dynastii Andegawenów, twierdzili, że mróz tak szybko nie ustąpi, a śnieżyce będą pewnie nawiedzać królestwo Węgier do końca kwietnia.

Janos Lechoczky, niebieskooki młodzieniec z sumiastym wąsem, na którym osiadł szron, szczelniej okrył się baranim kożuchem i pociągnął wierzchowca za uzdę. Przekroczywszy bramę miasta, skierował się w stronę najbliższej gospody. Nadchodził zmierzch, a on nie chciał włóczyć się w nocy po Hunedoarze.

Zapłonęły pierwsze pochodnie i oświetliły brukowane uliczki, fasady domów i opustoszałe już o tej porze stragany. Na patrol wyruszyli strażnicy miejscy ze śmiercionośnymi halabardami w rękach. Omia­tali surowym spojrzeniem ciemne zaułki, gdzie zbierały się najgorsze szumowiny. Obszarpani, wynędzniali zbrodniarze o okrutnych obliczach czekali nocy, żeby wychynąć ze swoich kryjówek niczym hieny w poszukiwaniu żeru. Już za chwilę, gdy zapadną całkowite ciemności, będą chyłkiem przemierzać ulice, wypatrując ofiary.

Ostatni przechodnie spieszyli do domów, ryglo­wali za sobą drzwi i spokojnie zasypiali. Rano, gdy blask słońca rozgoni mrok, znowu otworzą swoje warsztaty rzemieślnicze, rozstawią kupieckie kramy i będą wieść nudne życie. Pod tym względem Hunedoara nie wyróżniała się niczym spośród innych miast w Siedmiogrodzie, które Janos Lechoczky miał okazję odwiedzić. Wszędzie widział takie same wąskie uliczki i podobne do siebie nawzajem fasady kamienic, w każdym znajdował się niewielki rynek ze stojącym pośrodku kościołem. Żaden z tych grodów nie mógł się jednak poszczycić tak okazałą budowlą, jaką był zamek[18].

Otoczony dwoma pierścieniami murów obronnych przetykanych strzelistymi wieżami, do których prowadziły mosty zwodzone, wyglądał majestatycznie i dostojnie na tle poszarzałego nieba. Nic dziwnego, był przecież rodową siedzibą króla Węgier Macieja Korwina. Ważny element obrony twierdzy stanowiła wieża Nje Boisia[19]. Wcześniej Janos tylko o niej słyszał, teraz miał okazję ujrzeć ją na własne oczy. Wysoka na pięć pięter, była połączona z zamkiem długą galerią podtrzymywaną masywnymi filarami z wapienia. Stacjonowali tam serbscy żołdacy zwerbowani na rozkaz monarchy. Podobno powiedział, że w całej Europie nie ma lepszych żołnierzy nad Serbów, i uczynił z nich swoją straż. Janos absolutnie nie mógł się zgodzić z tą opinią. Będąc Węgrem, uważał swoich pobratymców za najwspanialszych wojowników pod słońcem. Wierzył, że pancerne węgierskie hufce pokonają każdą armię świata.

Nie był jednak głupcem. Zdawał sobie sprawę, że nadchodzi zmierzch rycerstwa. Niedługo odejdą w zapomnienie szaleńcze szarże konnicy, podczas których kawalerzyści mogli się wykazać siłą, biegłością w walce i męstwem. Na polach bitew królować będą wojska zaciężne, złożone ze zwykłych mieszczan i chłopów, a nie ze szlachty jak dotychczas. ­Zwykli najemnicy bić się będą nie dla honoru i sławy, lecz dla pieniędzy. Janos splunął pogardliwie.

Mimo iż czuł do żołdaków odrazę, w żadnym wypadku ich nie lekceważył. Niegdyś miał okazję przyglądać się piechocie szwajcarskiej w walce. Do boju szli wyćwiczonym krokiem marszowym, ustawieni w czworoboki liczące po stu ludzi. Zdawali się tworzyć jeden organizm, którego działaniem kierował jeden mózg. Dzierżyli piki i halabardy, których żeleźca składały się z ostrza, haka oraz szpica u góry. Sta­wiali najeżoną szpikulcami ścianę, przez którą nie mogła się przebić nawet ciężkozbrojna jazda. Z łatwością ściągali jeźdźców z siodeł i dobijali na ziemi. Młody Węgier nie miał wątpliwości, że przyszłość będzie należała właśnie do nich, i rozumiał, dlaczego monarcha, uchodzący za władcę dalekowzrocznego, polega na serbskich najemnikach. Jednakże na samą myśl, że króla ochrania taka hołota, szlachecka krew Janosa burzyła się w żyłach.

Lechoczky długo jeszcze kluczył wąskimi uliczkami, aż wreszcie dotarł do dzielnicy bogatszej – świadczyły o tym fasady kamienic.

Karczma, pod którą się zatrzymał, sprawiała wrażenie schludnej i czystej. Zaprowadził wierzchowca do stanu[20], zdjął juki i siodło, po czym ruszył w stronę izby. Zdawał sobie sprawę, że kwatera w bogatej dzielnicy miasta będzie sporo kosztowała, ale nie przejmował się tym. Chociaż jego mieszek świecił pustkami, miał nadzieję, że niedługo los się do niego uśmiechnie. Może nawet szybciej, niż się spodziewał? Pogładził wąsa i wyszczerzył radośnie zęby na myśl o nadchodzącym dniu. Kto wie czy nie najważniejszym w całym jego dotychczasowym życiu?

* * *

Otulony futrem siedział na ławie, wpatrując się w strzelające iskrami polana i grzejąc się w cieple ognia. Podczas podróży mocno przemarzł, więc tylko zostawił sakwy w pokoju i przyszedł do izby napić się grzanego wina.

Zapadły już zupełne ciemności, a do gospody zaczęło schodzić się coraz więcej gości i już teraz była wypełniona niemal po brzegi. Przy stołach sie­dzieli mieszczanie, którzy woleli spędzić wieczór w towarzystwie kumotrów niż wiecznie gderających żon, rozradowani kupcy opijający pomyślnie załatwione interesy, strażnicy miejscy raczący się po skończonej służbie krużami wyśmienitego wina, oraz samotni podróżni, w milczeniu spożywający posiłek.

W izbie panował gwar. Podniesione głosy zlewały się z piskiem podszczypywanych służebnych dziewek i głośnym rechotem mężczyzn. Trudno było z tego zgiełku wyłowić jakieś rozmowy, nawet pojedyncze słowa. Wtem, niczym wystrzał z bombardy, do uszu Janosa dobiegł czyjś tubalny głos. Odwróciwszy głowę, dostrzegł brzuchatego mieszczanina o zaróżowionych od wina policzkach z okazałymi bokobrodami. Pulchnymi paluchami bębnił w blat stołu i z surową miną przemawiał do trzech chudych niczym wygłodzone szkapy towarzyszy, którzy potulnie kiwali głowami, przytakując każdemu jego słowu.

– Rzeknę wam jeno, moi drodzy kumotrzy, iż czeka nas plaga, o jakiej nikomu się nie śniło. Nie wspominają o niej nawet święte księgi.

Przechylił kubek i wypił wino jednym haustem. Beknął z zadowoleniem, otarł szkarłatno-rubinowe strużki spływające po brodzie, po czym kontynuował:

– Plaga gorsza niźli szarańcza, powódź, a nawet czarna śmierć. To będzie kara boska za wszystkie nasze grzechy, za opływanie w zbytki i dostatki, gdy Jezus Chrystus mordowany jest każdego dnia, wciąż i wciąż…

Pozostali mężczyźni spojrzeli na niego szeroko otwartymi oczami, wyraźnie zaskoczeni tym, co usłyszeli. Jeden z nich uczynił znak krzyża i wyszeptał bojaźliwie:

– Czy to możliwe?

– Oczywiście. – Brzuchacz chwycił dzban i nalał sobie wina. – Ziemia Święta od niemal dwustu lat jest we władaniu niewiernych. Te psy nie wyznają naszego Boga, niedługo niczym zaraza rozpanoszą się po całym świecie.

– Prawicie o saracenach?

– W rzeczy samej! – wykrzyknął mieszczanin, uderzając pięścią o stół. – Nie ma gorszych wrogów dla chrześcijanina niż wyznawcy Allacha. Powinniśmy wszystkich wyrżnąć, spalić ich meczety i odzyskać ziemię, po której stąpał nasz umiłowany Chrystus.

– Racja! – przytaknęli zgodnie mężczyźni, przybierając marsowe miny.

– Niestety – ciągnął grubas – królowie europejscy są tak zajęci knuciem spisków, wadzeniem się ze sobą, swoimi małymi wojenkami, że nie widzą dalej niż czubek własnego nosa. Nie spostrzegą, gdy niewierni staną na naszej ziemi, załomocą do bram miast, wejdą do naszych domostw, wymordują nas na miejscu, pohańbią nasze żony i córki, a synów wezmą w jasyr.

Mężczyźni zaczęli krzyczeć i wygrażać niewidzialnemu wrogowi. Sprawiali wrażenie, jakby zaraz mieli chwycić za broń, dosiąść koni i wyruszyć na krucjatę. Janos uśmiechnął się pod wąsem. Znał takich jak oni. Jedyne miejsce, dokąd są w stanie dotrzeć, to własne łoże z ciepłą pierzyną. Na trzeźwo nie mają odwagi stawić czoła nawet własnym żonom. Mocni są tylko w gębie i następnego dnia, gdy mocny trunek wyparuje im z głów, zapomną o wyprawie i bohaterstwie na polach bitew. Bojowe nastroje ulotnią się, a oni staną się potulni jak baranki. Prowadzenie wojen pozostawią żołnierzom, takim jak Lechoczky.

Brzuchacz gestem dłoni uspokoił towarzyszy, zmarszczył groźnie krzaczaste brwi i ściszył głos, jakby w obawie, że usłyszy go jakiś Saracen.

– Obecnie naszym najgroźniejszym wrogiem jest Wielki Turczyn – rzekł. – Sułtan imperium osmańskiego dysponuje niezliczoną armią wyćwiczonego, zdyscyp­linowanego wojska. Żołnierze tureccy są odporni na mrozy w zimie i upały w lecie, w ogóle na wszelkie niedogodności. Nie zważają na niegościnność ziemi, po której kroczą, ani na to, jak długą muszą przebyć drogę. Nie zabierają ze sobą ni jadła, ni napoju, ni odzienia, nic, co mogłoby zawadzać im w marszu. Pokonują wielkie przestrzenie prawie bez odpoczynku. Nim wyruszą, rozgłaszają wszem wobec, dokąd zmierzają, choć wcale nie tam mają zamiar się udać. Czynią to dla zmylenia wywiadowców i szpiegów. Wszędzie mają zaufanych przewodników, dzięki czemu poruszają się szybko i sprawnie. W jedną noc są w stanie przejść drogę, którą inne armie pokonują w trzy albo i cztery dni.

Mieszczanin westchnął ciężko, upił wina i zaraz mówił dalej:

– Atakują znienacka! Nawet jeśli ich przeciwnicy mają serca z żelaza, jeśli tylko postrzegą mrowie wojsk osmańskich ciągnących się po horyzont, zaraz strach pozbawia ich wszelkich sił. Turcy zawżdy starają się wziąć wroga z zaskoczenia, pochwycić ludzi bez przelewu krwi, żeby potem sprzedać na targu niewolników w dalekim Adrianopolu.

Słuchający go mężczyźni byli wyraźnie przestraszeni. Ich lica zaróżowione od trunków nagle pobladły, źrenice rozszerzyły się, a czoła zmarszczyły od frasunku. Już nie martwili się o Chrystusowy grób w Jerozolimie, pozostający w rękach niewiernych, tylko o swoje domy i rodziny. Oczyma wyobraźni widzieli wdzierające się do miasta tureckie wojska, okrutne oblicza sułtańskich siepaczy, którzy pozostawią po sobie tylko krew, śmierć i pożogę. Widzieli swoje żony i córki nagie, z rozłożonymi nogami, bezsilnie wijące się pod obleśnymi ciałami osmańskich żołdaków. Widzieli samych siebie w kajdanach, jak drepczą za wozami, ciągnięci niczym bydło na targ, gdzieś na kraniec świata.

– I rzeknę wam jeszcze coś. – Brzuchacz uniósł palec. – Wielki Turczyn będzie najeżdżać coraz to nowe ziemie, bo musicie wiedzieć, drodzy kumotrzy, że dla tych psów niewiernych istnieją tylko dwa rodzaje krajów chrześcijańskich: podbite i te, które należy podbić. Z tymi ostatnimi zawierają jeno rozejm, nigdy pokój. Turcy to lud spragniony chrześcijańskiej krwi i, ledwo podbiwszy Grecję, już miecz do gardła Węgier przykładają. Biada nam, moi drodzy kumotrzy, biada.

Janos Lechoczky powoli sączył wino i z braku lepszego zajęcia przysłuchiwał się rozmowie. Brzuchacz miał sporo racji w tym, co mówił. Imperium osmańskie z każdym dniem rosło w siłę. Sułtan Murat osiemnaście lat temu rozbił doszczętnie chrześcijańską armię w bitwie pod Warną, co ostatecznie położyło kres marzeniom o zwycięstwie nad niewiernymi i na wiele lat wstrzymało wszelkie krucjaty przeciw nim. Jego syn i następca, Mehmed II, początkowo uważany za władcę słabego, mało bystrego, chętniej oddającego się pijaństwu i miłostkom niż sprawom państwa, pokazał, że sądzić go należy tylko po czynach. Nowy sułtan wziął szturmem Konstantynopol. Zdobycie przez Turków stolicy cesarstwa wschodniorzymskiego było ciosem dla całego chrześcijańskiego świata. Następnie Mehmed zagarnął Bałkany, podbijając Serbię oraz Bośnię, i teraz tylko Dunaj oddzielał królestwo Węgier od imperium osmańskiego. A rzeka nie stanowiła żadnej przeszkody dla potężnej sułtańskiej armii.

– Kto nas przed Turczynem obroni? – desperacko zapytał jeden z mężczyzn, zwracając się do brzuchacza. – Rzeknij nam, kumie, tyś bywały w świecie, nie to co my, szaraczki, niewyściubiający nosa poza Hunedoarę. Na jaką pomoc możemy liczyć?

– Cała nadzieja w papieżu – westchnął mieszczanin. – Pius II przed dwoma laty na kongresie w Mantui ogłosił krucjatę przeciw Turkom i po długich deliberacjach książęta niemieccy obiecali wysłać na wyprawę armię złożoną z osiemdziesięciu tysięcy zbrojnych. Miłościwie nam panujący król Maciej Korwin miał przyprowadzić czterdzieści tysięcy, jednakże postawił jeden warunek. – Brzuchacz zrobił dramatyczną pauzę i powiódł wzrokiem po słuchaczach. Zaciekawieni mężczyźni pochylili się ku niemu w oczekiwaniu na dalszy ciąg opowieści. – Cesarz niemiecki Fryderyk[21] miał zwrócić Korwinowi koronę Węgier, która przez przypadek trafiła w jego ręce[22]. Król nasz nie może się uważać za legalnego władcę, dopóki jej nie odzyska. A musicie wiedzieć, moi drodzy kumowie, że korona to nie byle jaka i nie może być zastąpiona żadną inną. Składa się z dwóch diademów, z których jeden został w roku tysięcznym przysłany pierwszemu królowi Węgier przez papieża, drugi zaś, nieco później, przez cesarza Bizancjum.

– I co na to Fryderyk?

– No i tu sprawa się gmatwa – skrzywił się mieszczanin. – Cesarz wezwany przez papieża do oddania korony wcale się do tego nie kwapił. Zebrał przychylnych sobie arystokratów węgierskich, którzy nie darzyli Korwina sympatią, i za ich przyzwoleniem koronował się na króla Węgier. No i wybuchła wojna o koronę, którą obaj władcy do dziś prowadzą.

Gruby mężczyzna ze smutkiem zajrzał do pustego dzbana. Przechylił go nad swoim kubkiem, ale wylało się z niego zaledwie kilka kropel. Niepocieszony odstawił naczynie i kontynuował:

– Jak wcześniej wspomniałem, jedyna szansa w papieżu Piusie II, który nawołuje obu monarchów do zgody. A gdy ona nastanie, to obaczycie, drodzy kumowie, że wtenczas wszystkie chrześcijańskie narody ruszą na Turczyna i wówczas zwycięstwo będzie nasze!

Mężczyźni, pokrzepieni tymi słowami, zamówili jeszcze jeden dzban wina, żeby wznieść toast za pomyślność przyszłej krucjaty. Teraz byli przekonani, że niedługo, gdy tylko dojdzie do pojednania między Maciejem Korwinem i Fryderykiem, obaj władcy rozprawią się z imperium osmańskim.

Lechoczky nie podzielał ich nadziei. Nie wyglądało na to, żeby wojna miała się szybko skończyć. Coś o tym wiedział, bo dopiero z niej wrócił. Na czole młodzieńca pojawiła się głęboka zmarszczka. Tak wielu jego przyjaciół zginęło w bezsensownych potyczkach z Niemcami, podczas gdy prawdziwy wróg – Osmanowie – stał u wrót Europy. Dopił wino, wstał i przeciskając się między stołami, poszedł do swojego pokoju. Jutro musi być wypoczęty, czeka go ważny dzień. Spotka się przecież z samym królem.

* * *

[1] Koń kopijniczy (łac. equus hastarius) wyróżniał się dużymi rozmiarami, wytrzymałością i siłą. Średniowieczny rycerz dysponował zazwyczaj dwoma końmi: pochodowym, na którym podróżował, i bojowym, kopijniczym.

[2] Ladry – metalowe osłony, zbroja ladrowana na konia. Składała się zazwyczaj z przedpiersia, czyli blachy osłaniającej pierś wierzchowca, blachy tylnej chroniącej zad, dwóch blach bocznych łączących przednią i tylną część zbroi oraz z folgowanego nakarczka.

[3] Kropierz – kapa okrywająca całego wierzchowca. Pierwotnie chronił konia przed udarem słonecznym lub zapaleniem spojówek, co zdarzało się dość często wierzchowcom krzyżowców podczas krucjat w gorącym klimacie Bliskiego Wschodu. Kropierze były wykonywane z tkanin lub skóry, wzmacniane kolczą plecionką bądź pikowane. Ze względu na rozmiar idealnie nadawały się do umieszczania na nich herbów.

[4]La ilaha… (ar.) – nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem.

[5] Spahisi – żołnierze ciężkiej jazdy tureckiej, odpowiednik europejskiego rycerstwa. Znakomicie wyszkoleni zarówno w walce wręcz, jak i w jeździe konnej, stanowili elitę tureckiej armii.

[6] Akyndżynowie – żołnierze lekkiej jazdy tureckiej rekrutowani zazwyczaj spośród pasterzy. Oddziały akyndżynów rozpoznawały teren i dokonywały rajdów łupieżczych na tyłach nieprzyjaciela.

[7] Janczarzy – elitarne oddziały piechoty tureckiej, stanowiące trzon armii imperium osmańskiego. Rekruto­wali się z młodych chłopców pochwyconych do nie­woli lub wziętych z branki na ziemiach podbitych przez Turków. Zmuszano ich do przejścia na islam, wpajano fanatyzm religijny oraz ślepe posłuszeństwo wobec sułtana. W koszarach, odizolowani od społeczeństwa, ćwiczyli się w walce. W wieku czterdziestu pięciu lat kończyli służbę.

[8] Imperium osmańskie – państwo na Bliskim Wschodzie utworzone przez turecką dynastię Osmanów; od XIV do XX wieku obejmowało Anatolię, część południowo­-zachodniej Azji, północną Afrykę i południowo­-wschod­nią Europę. Było tworem wielokulturowym o charakterze religijno-militarnym.

[9] Dobrudża – kraina w Europie Południowo-Wschodniej, między dolnym Dunajem a Morzem Czarnym. Dziś północna część Dobrudży należy do Rumunii, a południowa – do Bułgarii.

[10] Bombarda – prymitywne, odprzodowe działo artyleryjskie dużego kalibru miotające kamienie. Bombardy, zwane również burzycielami murów, były bardzo drogie w użytkowaniu. Do kosztów związanych z produkcją działa dochodziły opłaty dla ludwisarzy, kowali, kamieniarzy, puszkarzy oraz za transport. Przewiezienie bombardy ważącej półtorej tony wymagało zaprzęgu złożonego z 12 koni. Jeden strzał kosztował trzy i pół grzywny, czyli równowartość czterech krów; bombarda mogła oddać najwyżej dwa strzały dziennie.

[11] Arkebuz – długa, ręczna, gładkolufowa broń strzelecka, używana od trzeciego dziesięciolecia XV wieku. Później, ze względu na małą skuteczność, zastąpiona przez muszkiet.

[12] Chorągiew – podstawowa jednostka organizacyjna jazdy rycerskiej w średniowieczu; ogół zbrojnych wystawionych z terenu jednej prowincji, wójtostwa lub miasta. Występowały również chorągwie rodowe i nadworne.

[13] Hufiec, batalia – oddział stanowiący połączenie kilku chorągwi.

[14] Przyłbica – hełm z osłaniającą twarz rycerza ruchomą częścią, zwaną zasłoną. Posiadała szczeliny wzrokowe i otwory wentylacyjne, można ją było podnieść lub zdjąć. Pod koniec XIV wieku wprowadzono zasłony szpiczaste, mające wzbudzać przestrach w przeciwniku. Do tej odmiany przyłbicy przylgnęła nazwa psi pysk. W porównaniu z innymi hełmami przyłbice były dość drogie, jedna sztuka kosztowała około jednej grzywny, równowartość prawie półtorej krowy; cena droższej dochodziła do czterech grzywien.

[15] Ban – tytuł wysokich urzędników w krajach węgierskich i południowosłowiańskich, m.in. namiestników prowincji w Chorwacji (od X wieku) i zarządców słowiańskich prowincji Węgier (od XII wieku), a także średniowiecznych władców Bośni.

[16] Dżannah (ar. ogród) – raj, do którego wyznawcy islamu trafią po śmierci w nagrodę za dobre uczynki i niezłomną wiarę.

[17] Szłom – stożkowaty, otwarty hełm, używany najczęściej przez średniowiecznych wojów. Dobrze chronił głowę i nie ograniczał pola widzenia. Zakładany pod niego kaptur kolczy stanowił dodatkową osłonę karku i szyi. Szłomy nosili władcy, wielmoże, drobne rycerstwo i oddziały miejskie.

[18] Zamek w Hunedoarze przeszedł w ręce rodu Hunyadych w 1409 roku z nadania Zygmunta Luksemburskiego. Został rozbudowany przez Jana Hunyadyego, a później jego syna, Macieja Korwina, który nadał mu styl renesansowy. Stanowił symbol panowania węgierskiego w Siedmiogrodzie. W czasach komunistycznych Nicolae Ceauşescu, kierując się rumuńskim nacjonalizmem, zdecydował o zbudowaniu pod miastem kombinatu górniczo-hutniczego, którego kominy zeszpeciły krajobraz i zasłoniły zabytkową budowlę. Od 2008 roku w zamku znajduje się muzeum historyczne.

[19]nje boisia (serb.) – nie bójcie się

[20] Stan – stajnia z wozownią.

[21] Fryderyk III Habsburg (1415–1493) – król niemiecki od 1440 roku, cesarz rzymsko-niemiecki od 1452 roku, arcyksiążę austriacki od 1457 roku. Syn księcia Styrii Ernesta Żelaznego i Cymbarki, córki Siemowita IV, księcia mazowieckiego. Zapoczątkował szeroko zakrojoną politykę mariaży, wysuwał śmiałe projekty wyprzedzające ducha epoki. Obok swojego syna, Maksymiliana I, główny twórca wielowiekowej potęgi Habsburgów.

[22] Po śmierci Albrechta II Habsburga posiadacze ziemscy na władcę Węgier wybrali polskiego króla Władysława III Warneńczyka. Jednakże żona zmarłego monarchy, Elżbieta Luksemburska, spowodowała, że korona królewska została potajemnie wywieziona z Wyszehradu do Wiener Neustadt. Po śmierci Władysława Warneńczyka szlachta węgierska zażądała zwrotu korony, lecz Fryderyk odmówił.