Idiota - Fiodor Dostojewski - ebook + audiobook + książka

Idiota audiobook

Fiodor Dostojewski

4,2

Opis

Idiota Fiodora Dostojewskiego to jedna z najważniejszych powieści literatury światowej, wydana w 1869 roku. Autor stawia pytania o moralność, naturę człowieka, granice dobra i zła oraz sens życia. Głównym bohaterem jest książę Lew Myszkin, człowiek o niezwykle czystym sercu, którego naiwność i dobroć wystawione są na próbę w skomplikowanym świecie pełnym intryg, hipokryzji i egoizmu.

Książę Lew Myszkin powraca do Rosji po leczeniu w szwajcarskim sanatorium, gdzie przebywał z powodu epilepsji i załamania psychicznego. Po przyjeździe do Petersburga Myszkin zostaje wciągnięty w życie wyższych sfer społecznych, wypełnione namiętnościami, konfliktami i grami interesów.

Miłość Myszkina do dwóch kobiet, Nastazji Filipownej i Agłai Jepanczyn, jego idealizm oraz konflikt między współczuciem a romantycznym uczuciem prowadzą do tragicznych konsekwencji.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 30 godz. 9 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,2 (141 ocen)
76
34
21
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
biel_a

Całkiem niezła

Dobrze nagrany audiobook.
00
Betti40

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała polecam każdemu
00



Część pierwsza

I

W końcu listo­pada, w odwilż, o godzi­nie dzie­wią­tej rano, pociąg drogi peters­bur­sko-war­szaw­skiej całą siłą pary zbli­żał się do sto­licy. Była taka wil­goć i mgła, że z trud­no­ścią świ­tało; o dzie­sięć kro­ków na prawo i na lewo od toru kole­jo­wego nie spo­sób było cokol­wiek doj­rzeć z okien wagonu. Mię­dzy pasa­że­rami tra­fiło się paru powra­ca­ją­cych z zagra­nicy; prze­działy klasy III były jak zawsze naj­bar­dziej zapchane ludem pro­stym, trud­nią­cym się inte­re­sami, z pobli­skich oko­lic. Wszy­scy, jak zwy­kle, pomę­czeni, ze znu­żo­nymi przez noc oczyma, zzięb­nięci. Twa­rze przy­brały we mgle kolor bla­do­żółty.

W jed­nym z wago­nów III klasy od świtu sie­dzieli naprze­ciw sie­bie koło okna dwaj pasa­że­ro­wie, obaj ludzie mło­dzi, obaj nie­zbyt ele­gancko, tro­chę może za lekko ubrani, obaj o dość nie­po­spo­li­tych twa­rzach i obaj skłonni do nawią­za­nia roz­mowy. Gdyby wie­dzieli jeden o dru­gim, przez co w danej chwili są godni uwagi, zdzi­wi­liby się, rzecz pro­sta, że przy­pa­dek tak dziw­nie umie­ścił ich naprze­ciw sie­bie w wago­nie klasy III peters­bur­sko-war­szaw­skiej drogi żela­znej. Jeden z nich, nie­wiel­kiego wzro­stu, wyglą­dał na lat 27, kędzie­rzawy, pra­wie bru­net, o malut­kich, sza­rych, ale ogni­stych oczach, nos sze­roki i spłasz­czony, twarz pocią­gła, cien­kie wargi ukła­dały mu się bez ustanku do jakie­goś zuchwa­łego, drwią­cego, a nawet złego uśmie­chu; za to wyso­kie, pięk­nie zary­so­wane czoło zdo­biło pro­staczą dolną część twa­rzy. Szcze­gól­nie zwra­cała uwagę jej tru­pia bla­dość, nada­jąca całej fizjo­no­mii mło­dego czło­wieka zna­mię wycień­cze­nia, nie­li­cu­ją­cego z dość silną budową ciała, było też jed­nak coś nad wyraz namięt­nego, aż do bólu, coś, co na tej twa­rzy nie lico­wało z aro­ganc­kim i ordy­nar­nym uśmie­chem, z szorst­kim, zado­wo­lo­nym z sie­bie spoj­rze­niem. Ubrany był w sze­roki, baran­kowy, czarny kożuch; dzięki temu nie marzł w nocy, jak jego sąsiad, który, dygo­cąc na całym ciele, odczuł naj­zu­peł­niej sło­dycz rosyj­skiej, wil­got­nej, listo­pa­do­wej nocy, do któ­rej widocz­nie nie był przy­go­to­wany, mając na sobie dość gruby płaszcz bez ręka­wów, z olbrzy­mim kap­tu­rem, jota w jotę taki sam, jakiego uży­wają czę­sto podróżni zimową porą gdzieś za gra­nicą, na przy­kład w Szwaj­ca­rii, albo w pół­noc­nych Wło­szech, nie prze­wi­du­jąc, rzecz pro­sta, takich celów podróży, jak Ejd­kuny albo Peters­burg. Co jed­nak dosta­teczne i odpo­wied­nie było w Szwaj­ca­rii, to oka­zało się cał­kiem nieodpo­wied­nie w Rosji. Wła­ści­ciel płasz­cza z kap­tu­rem był czło­wie­kiem mło­dym, liczył rów­nież nie wię­cej jak lat 27, był wię­cej niż śred­niego wzro­stu, bar­dzo jasny blon­dyn, o buj­nym zaro­ście, zapa­dłych policz­kach, z deli­katną, pra­wie zupeł­nie białą bródką. Oczy duże, nie­bie­skie, zapa­trzone w dal: w wyra­zie ich było coś cichego, lecz i przy­gnę­bia­ją­cego, coś, po czym nie­któ­rzy na pierw­szy rzut oka poznają epi­lep­tyka. Poza tym twarz mło­dego czło­wieka była dość przy­jemna, deli­katna, sucha, bez kolo­rów, a w danej chwili nawet sina ze zzięb­nię­cia. W rękach huś­tał mu się mizerny tobo­łek ze sta­rego, wypło­wia­łego fularu, cały praw­do­po­dob­nie podróżny mają­tek. Obu­wie ze sztyl­pami, o gru­bych pode­szwach… nic a nic rosyj­skiego.

Ciem­no­włosy sąsiad w kożu­chu zdą­żył to wszystko już zaob­ser­wo­wać z braku lep­szego zaję­cia. Naresz­cie, uśmie­cha­jąc się nie­zbyt deli­kat­nie, w ten spo­sób, w jaki wyraża się cza­sem bez cere­mo­nii, nie­dbale, ludz­kie zado­wo­le­nie z nie­po­wo­dzeń bliź­niego… zdo­był się na pyta­nie:

– Zimno?

I wzru­szył ramio­nami.

– Bar­dzo – odrzekł sąsiad z nad­zwy­czajną uprzej­mo­ścią – i niech pan zwróci uwagę, że takie zimno w odwilż. Co by to było pod­czas mrozu? Nawet mi na myśl nie przy­szło, że u nas tak chłodno. Odzwy­cza­iłem się.

– Widocz­nie z zagra­nicy?

– Tak, ze Szwaj­ca­rii.

– A niech­że… pana!…

Ciem­no­włosy aż zaświ­stał i zachi­cho­tał.

Wsz­częła się roz­mowa. Goto­wość do dawa­nia odpo­wie­dzi na wszel­kie, choćby naj­bar­dziej nie­dbałe, nie na miej­scu i próżne pyta­nia, sta­wiane przez sąsiada-bru­neta, ocho­czość wyka­zana przez jasno­wło­sego, mło­dego czło­wieka, była zadzi­wia­jąca i nie­zdra­dza­jąca ani cie­nia nie­uf­no­ści. Mówił, że istot­nie dawno już nie był w Rosji, prze­szło cztery lata, że wysłany był za gra­nicę z powodu cho­roby ner­wo­wej, dziw­nej jakiejś cho­roby, cze­goś w rodzaju epi­lep­sji, czy też cho­roby św. Wita, jakichś drga­wek i kon­wul­sji. Słu­cha­jąc tych słów, bru­net się uśmie­chał, a naj­bar­dziej zaśmiał się, kiedy na pyta­nie „i cóż, wyle­czyli pana?”… blon­dyn odrzekł: „nie, nie wyle­czyli”.

– He! Pie­nię­dzy pewno pan wyrzu­cił sporo i na próżno… A my im wciąż jesz­cze wie­rzymy.

– Naj­święt­sza prawda! – wtrą­cił się do roz­mowy sie­dzący obok, czter­dzie­sto­letni jego­mość, kiep­sko ubrany, wyglą­da­jący na urzęd­nika zatę­chłego w kan­ce­la­riach, jego­mość z czer­wo­nym nosem, sil­nej budowy i z wągro­watą twa­rzą – naj­święt­sza prawda, oni tylko rosyj­skie pie­nią­dze za nic potra­fią do sie­bie ścią­gać!

– O, jeżeli cho­dzi o mnie, to pan jesteś w błę­dzie – pośpie­szył z odpo­wie­dzią szwaj­car­ski pacjent cichym i pojed­naw­czym gło­sem – wpraw­dzie spie­rać się nie mogę, bo nie wiem o wszyst­kim, ale mój dok­tor oddał mi na drogę ostatni grosz, a prócz tego dwa lata pra­wie utrzy­my­wał mnie na swój koszt.

– Pła­cić nie miał kto? Czy jak? – spy­tał bru­net.

– Tak, pan Paw­lisz­czew, który na mnie łożył, umarł dwa lata temu; potem pisa­łem do mojej dale­kiej kuzynki, gene­ra­ło­wej Jepan­czyn, ale nie otrzy­ma­łem żad­nej odpo­wie­dzi. Przy­je­cha­łem tutaj bez jej pomocy.

– To jest dokąd… tutaj?

– Chce pan spy­tać, gdzie się zatrzy­mam? Jesz­cze nie wiem, doprawdy… tak jakoś…

– Nie zde­cy­do­wał się pan jesz­cze?

I obaj słu­cha­cze par­sk­nęli gło­śnym śmie­chem.

– Oho! A cały mają­tek to pewno w tym woreczku? – zapy­tał bru­net.

– Zało­żył­bym się, że nie ina­czej – pod­chwy­cił z nie­zmier­nie zado­wo­loną miną czer­wo­no­nosy urzęd­nik – i że w wago­nie baga­żo­wym też nic nie ma; stwierdźmy jed­nak, że bieda nie hańbi.

Oka­zało się, że i tym razem było nie ina­czej, młody blon­dyn natych­miast, w spo­sób nie­zwy­kle uprze­dza­jący, nie omiesz­kał przy­znać się do tego.

– Zawi­niątko pań­skie, bądź co bądź, ma pewne zna­cze­nie – cią­gnął urzęd­nik, uśmiaw­szy się do syta (rzecz cie­kawa, że i wła­ści­ciel zawi­niątka zaczął się śmiać, patrząc na nich, co jesz­cze bar­dziej zwięk­szało ich weso­łość) – i cho­ciaż można się zało­żyć, że nie zawiera ono w sobie zagra­nicz­nych zło­tych rulo­nów z luido­rami, na co wska­zują choćby sztylpy opi­na­jące zagra­niczne obu­wie pań­skie, to jed­nak, gdy się oprócz zawi­niątka przyj­mie pod uwagę na ten przy­kład taką gene­ra­łową Jepan­czyn, niby krewną sza­now­nego pana, to i zawi­niątko nabie­rze nieco innego zna­cze­nia, ma się rozu­mieć, wtedy tylko, jeśli gene­ra­łowa Jepan­czyn jest rze­czy­wi­ście krewną pań­ską i jeżeli się pan przez roz­tar­gnie­nie nie pomy­lił, co zresztą bar­dzo a bar­dzo… jest wła­ściwe czło­wie­kowi… z nad­miaru wyobraźni cho­ciażby…

– Ach tak, znowu pan zgadł – pośpie­szył młody blon­dyn – doprawdy, omalże się nie pomy­li­łem, w isto­cie, pra­wie że nie krewna; tak dalece, że nie dzi­wiło mnie to nawet wtedy, iż nie otrzy­ma­łem żad­nej odpo­wie­dzi. Byłem na to przy­go­to­wany.

– Wyda­tek nie­po­trzebny na marki. Hm… no, ale przy­naj­mniej pro­stota i szcze­rość… Chwali się to! Hm… Co do gene­rała Jepan­czyna, to mam przy­jem­ność… ponie­waż oso­bi­stość powszech­nie znana. A pana Paw­lisz­czewa, co to w Szwaj­ca­rii łożył na utrzy­ma­nie pań­skie, mia­łem przy­jem­ność rów­nież… o ile był to Miko­łaj Andre­je­wicz Paw­lisz­czew, bo jest dwóch cio­tecz­nych braci. Drugi dotych­czas na Kry­mie; nie­bosz­czyk Miko­łaj Andre­je­wicz był osobą sza­nowną, usto­sun­ko­waną i w swoim cza­sie posia­da­czem czte­rech tysięcy dusz.

– Tak, tak. Nazwi­sko jego Miko­łaj Andre­je­wicz Paw­lisz­czew – odpo­wie­dziaw­szy, przyj­rzał się młody czło­wiek uważ­nie i badaw­czo wszyst­ko­wie­dzą­cemu panu, takich wszech­wie­dzą­cych panów można nie­kiedy spo­tkać, nawet dosyć czę­sto, w pew­nych sfe­rach towa­rzy­skich. Wie­dzą oni o wszyst­kim, badaw­czość nie­po­skro­miona ich umy­słu i zdol­no­ści skie­ro­wane są bez ustanku w jed­nym kie­runku… w braku, rzecz pro­sta, o wiele waż­niej­szych poglą­dów i zagad­nień życio­wych, jakby powie­dział myśli­ciel współ­cze­sny. Przez słowa: „wie­dzą oni o wszyst­kim”… rozu­mieć należy dzie­dzinę zresztą dosyć zamkniętą: w jakiej insty­tu­cji pra­cuje, kogo zna, jaki ma mają­tek, gdzie był guber­na­to­rem, z kim oże­niony, co wziął za żoną, kto jest jego cio­tecz­nym bra­tem, kto kuzy­nem itd., itd. w tym rodzaju. Zazwy­czaj ci wszystkowie­dzący mają dziury na łok­ciach i pobie­rają 17 rubli pen­sji mie­sięcz­nej. Ludzie, o któ­rych wie­dzą oni naj­do­kład­niej­sze szcze­góły, nie byliby w sta­nie, rzecz pro­sta, wska­zać, co za wyra­cho­wa­nie kie­ruje nimi, a tym­cza­sem wielu z nich osiąga dzięki tej wie­dzy, rów­na­ją­cej się całej nauce, radość naj­zu­peł­niej­szą, docho­dzą do samo­sza­cunku, a nawet wyż­szego zado­wo­le­nia ducho­wego. Pocią­ga­jąca nauka! Widzia­łem uczo­nych, lite­ra­tów, poetów, dzia­ła­czy poli­tycz­nych, któ­rzy szu­kali i zna­leźli w tej nauce swe naj­wyż­sze zado­wo­le­nia i cele… i nawet na tym jedy­nie zro­bili karierę.

W ciągu całej tej roz­mowy młody bru­net zie­wał, patrzył bez­myśl­nie w okno i z nie­cier­pli­wo­ścią wyglą­dał końca podróży. Roz­tar­gniony, może nawet zanadto roz­tar­gniony, omalże nie­str­wo­żony, sta­wał się cza­sem aż dzi­waczny; to słu­chał i nie słu­chał, to patrzył i nie patrzył, to znów śmiał się, nie wie­dząc z czego.

– Prze­pra­szam, a z kim mam zaszczyt… – ni stąd, ni zowąd zagad­nął wągro­waty jego­mość mło­dego blon­dyna z zawi­niąt­kiem.

– Książę Leon Miko­ła­je­wicz Mysz­kin – odpo­wie­dział z całą uprzej­mo­ścią młody czło­wiek.

– Książę Mysz­kin? Leon Miko­ła­je­wicz? Nie mam przy­jem­no­ści. Nie zda­rzało mi się nawet spo­tkać… – odpo­wie­dział w zamy­śle­niu urzęd­nik – chcia­łem powie­dzieć… to jest nie mia­łem na myśli nazwi­ska. Nazwi­sko histo­ryczne. W histo­rii Karam­zina można i powinno się z nim spo­tkać… a ja o osóbce… coś… jakoś tych ksią­żąt Mysz­kinów się nie spo­tyka. Ani sły­chu, ani dychu o czymś podob­nym.

– Ma się rozu­mieć – natych­miast odrzekł książę. – Ksią­żąt Mysz­ki­nów zupeł­nie już obec­nie nie ma, wyjąw­szy mnie; zdaje mi się, iż jestem ostatni. Co się tyczy ojców i dzia­dów, to nie­któ­rzy z nich pra­co­wali i na roli: szlachta zago­nowa!… Ojciec wpraw­dzie był pod­po­rucz­ni­kiem w armii… z jun­krów. Ot, gene­ra­łowa Jepan­czyn też z ksią­żąt Mysz­ki­nów. Nie wiem nawet jakim cudem. Też ostat­nia w swoim rodzaju.

– Ostatni w swoim rodzaju, he, he, to się panu udało – zachi­cho­tał urzęd­nik.

Uśmiech­nął się rów­nież i bru­net.

Blon­dyn zdzi­wił się nieco, że mu się udał zresztą dość marny kalam­bur.

– Niech pan sobie wyobrazi, mnie to tak od nie­chce­nia… – powie­dzia­łem zupeł­nie bez myśli… – obja­śniał zdzi­wiony.

– No, tak, tak, rozu­mie się – wesoło pota­ki­wał urzęd­nik.

– Czy książę tam może się cze­goś uczył u tego pro­fe­sora? – zapy­tał nagle bru­net.

– Tak… stu­dio­wa­łem…

– A ja ni­gdy się niczego nie uczy­łem.

– No, ja też prze­cież cokol­wiek, tak, aby… – dodał książę, jakby na swoje uspra­wie­dli­wie­nie. – Uznali za nie­moż­liwe z powodu cho­roby uczyć mnie cze­go­kol­wiek sys­te­ma­tycz­nie.

– Rogo­ży­nów pan zna? – spy­tał szybko bru­net.

– Nie, nie mam przy­jem­no­ści. Ja w Rosji prze­cież mało kogo znam. A czy pan jest Rogo­żyn?

– Tak, Rogo­żyn, Par­fen.

– Par­fen? Czy to aby nie z tych samych Rogo­ży­nów… – roz­po­czął z uda­waną powagą urzęd­nik.

– Z tych samych, z tych samych – prze­rwał mu szybko z nie­cier­pli­wo­ścią i nie­grzecz­nie bru­net, który ani razu zresztą nie zwra­cał się do wągro­wa­tego urzęd­nika, a od samego początku zwra­cał się tylko do księ­cia.

– A więc jakże to? – zdę­biał urzęd­nik, oczy o mało mu na wierzch nie wyla­zły i twarz poczęła się w mgnie­niu oka ukła­dać w jakiś wyraz pokory i słu­żal­stwa, a nawet prze­stra­chu – więc to tego samego Sie­miona Par­fe­no­wi­cza Rogo­żyna, który zmarł z mie­siąc temu, tego samego dzie­dzicz­nego szlach­cica hono­ro­wego, co zosta­wił po sobie dwa i pół miliona kapi­tału?

– A ty skąd o tym wiesz, że zosta­wił dwa i pół miliona czy­stego kapi­tału? – prze­rwał mu bru­net, nie darząc go i tym razem spoj­rze­niem – widzisz go… – mru­gnął do księ­cia, wska­zu­jąc urzęd­nika – i co mu z tego przyj­dzie, że się cze­pia jak rzep psiego ogona… A to, że ojciec mój umarł… to prawda. A ja dopiero po mie­siącu, omalże bez butów pędzę z Pskowa do domu. Ani brat szu­bra­wiec, ani nawet matka pie­nię­dzy ni zawia­do­mie­nia nie przy­słali. Nic, nic. Jak z psem. Przez cały mie­siąc trzą­słem się w gorączce w Psko­wie.

– A teraz za jed­nym zama­chem cały milio­nik się sprząt­nie… i to co naj­mniej, o Boże – kla­snął w ręce urzęd­nik.

– Czego on, no niech pan powie? – ze zło­ścią i nie­chę­cią kiw­nął na niego znów Rogo­żyn – prze­cież ani gro­sza nie dosta­niesz, choć­byś tu przede mną na łbie sta­wał.

– I będę, będę sta­wał.

– To ci dopiero nie dam, nie dam, choć­byś ty tu cały tydzień tań­co­wał.

– Nie dawaj. Nic mi się nie należy, nie dawaj! Ale tań­czyć będę. Żonę i małe dzieci rzucę, a przed tobą tań­czyć będę. Pochwal tylko!…

– Tfu!… – splu­nął bru­net. – Pięć tygo­dni temu ja tak, jak i pan – zwró­cił się do księ­cia – z jed­nym zawi­niąt­kiem tylko, ucie­kłem od ojca do Pskowa, do ciotki, tam gorączka zwa­liła mnie z nóg, a on tym­cza­sem beze mnie umarł. Ospa go zdu­siła. Niech mu zie­mia lekką będzie, ale o mały włos byłby mnie na śmierć zatłukł. Czy książę uwie­rzy? Dali­bóg! Żebym nie uciekł, byłby mnie zatłukł.

– Czy go pan czym obra­ził? – ode­zwał się książę z pewną jemu wła­ściwą cie­ka­wo­ścią, przy­pa­tru­jąc się milio­ne­rowi w kożu­chu. I jak­kol­wiek i w milio­nie, i w dzie­dzi­cze­niu spadku mogło być coś god­nego uwagi, to jed­nak księ­cia inte­re­so­wało jesz­cze coś innego; zresztą i Rogo­żyn upa­trzył sobie z jakie­goś powodu w księ­ciu swego powier­nika, jak­kol­wiek powier­nik był mu potrzebny raczej mecha­nicz­nie niż moral­nie, bar­dziej przez roz­tar­gnie­nie niż przez pro­sto­dusz­ność; z trwogi, ze wzru­sze­nia, aby móc patrzeć na kogo­kol­wiek i mleć o czym bądź języ­kiem. Zda­wało się, że dotych­czas ma on jesz­cze gorączkę, a co naj­mniej febrę.

Tym­cza­sem urzęd­nik zawisł nie­mal nad Rogo­ży­nem, nie śmiał zła­pać tchu, chwy­tał i ważył każde słowo, jakby poszu­ki­wał bry­lantu.

– Że się roz­gnie­wał, to roz­gnie­wał, było może i o co – odpo­wia­dał Rogo­żyn – ale brat dopiekł mi naj­bar­dziej. O matce nie ma co mówić, kobieta stara, Czeti Minei czyta, z babami sie­dzi, a co bra­ci­szek Sienka powie, tak być musi. Cze­muż to on nie dał mi znać na czas? Wiemy, o co cho­dzi! I to prawda, że byłem wtedy bez przy­tom­no­ści. Mówią, że depe­szo­wali. Ale depe­sza do ciotki przy­szła. Trzy­dzie­ści lat, jak jest wdową, od rana do nocy sie­dzi z bigot­kami, o zba­wie­niu duszy myślą­cymi. Mniszka nie mniszka, albo jesz­cze co gor­szego. Depe­szy się zlę­kła i nie­roz­pie­czę­to­waną oddała na poli­cję, leżała tam aż dotąd. Tylko Koniew Wasyl Wasy­le­wicz wydo­był mnie z kło­potu… opi­sał wszystko. Z całunu zło­to­gło­wego na gro­bie ojca bra­ci­szek frędzle zło­to­lite poobrzy­nał, niby że, patrz­cie, jakie pie­nią­dze kosz­tują. Za to jedno może pójść na Sybir, niech tylko zechcę, ot prze­cież świę­to­kradz­two. Hej, ty czu­pi­ra­dło – zwró­cił się do urzęd­nika. – Co, według prawa, świę­to­kradz­two?…

– Tak, tak, świę­to­kradz­two! – powta­rzał urzęd­nik.

– Za to na Sybir?

– Na Sybir, na Sybir! Od razu na Sybir!

– Oni myślą wszy­scy, że ja jesz­cze chory – cią­gnął dalej Rogo­żyn, zwra­ca­jąc się do księ­cia – a ja, nic nie mówiąc, cichutko, jesz­cze nie­zdrów, do wagonu… i jazda; otwie­raj wrota, bra­cie, bra­cie Sie­mio­nie Sie­mio­ny­czu! On mnie przed ojcem obga­dy­wał, wiem. A że istot­nie przez Nasta­zję Fili­pownę wtedy ojca roz­gnie­wa­łem, to prawda. Tu rze­czy­wi­ście moja tylko wina. Stra­ci­łem rozum.

– Przez Nasta­zję Fili­pownę? – nie­wol­ni­czo wtrą­cił urzęd­nik, coś kom­bi­nu­jąc.

– Toć nie wiesz prze­cież, o kim mowa! – krzyk­nął na niego znie­cier­pli­wiony Rogo­żyn.

– A wła­śnie, że wiem! – zwy­cię­sko odrzekł urzęd­nik.

– Patrz­cie go! Toć mało Nasta­zji Fili­po­wien! I jakie z cie­bie natrętne bydlę. Czuła moja dusza, że uczepi się mnie, ot taki bydlak! – zwró­cił się do księ­cia.

– Wie­dzieć może i wiem – naprzy­krzał się urzęd­nik. – Lebie­diew wie! Jaśnie oświe­cony raczy mi robić wyrzuty, a co, jeśli dowiodę? Ta wła­śnie Nasta­zja Fili­powna, za którą ojciec o mało pana nie wyłoił kali­no­wym kijem, nazywa się Barasz­kowa i jest, że tak powiem, wielką damą i też księżną w swoim rodzaju, a zna się z jed­nym tylko, z pew­nym Ata­na­zym Iwa­no­wi­czem Toc­kim, z oby­wa­te­lem i kapi­ta­li­stą wiel­kim, człon­kiem, akcjo­na­riu­szem wielu towa­rzystw i z tego powodu przy­ja­cie­lem gene­rała Jepan­czyna.

– He, he, patrz no, jak on to wszystko… – zdzi­wił się osta­tecz­nie Rogo­żyn – tfu, niech go dia­bli, toć naprawdę wie.

– O wszyst­kim wie. Lebie­diew wie o wszyst­kim! Ja, Jaśnie oświe­cony, i z Ole­siem Licha­czo­wym jeź­dzi­łem dwa mie­siące i też po śmierci ojca, i wszyst­kie kąty i zakątki znam, i doszło nawet do tego, że bez Lebie­diewa ani kroku. Pra­cuję w kan­ce­la­rii dłuż­ni­ków, gdzie miało się spo­sob­ność poznać i Arman­sównę, i Kora­lię, i księżnę Packą, i Nasta­zję Fili­pownę, i kogo w ogóle nie miało się spo­sob­no­ści poznać!

– Nasta­zję Fili­pownę? Jak to, czyż ona z Licha­czo­wem… – Rogo­żyn spoj­rzał na niego wrogo, wargi mu zsi­niały i drgnęły.

– Nic a nic! Ani troszkę! – spo­strzegł się i dodał pośpiesz­nie urzęd­nik. – Za żadne skarby nie udało się Licha­czo­wowi! O nie, to nie Arman­sówna. Tu jeden tylko Tocki. Wie­czo­rem w Wiel­kim albo Fran­cu­skim sie­dzi we wła­snej loży. Ofi­ce­ro­wie, co to mię­dzy sobą Bóg wie o czym gadają, a tu niczego nie mogą dowieść, nic powie­dzieć: „oto wła­śnie ta Nasta­zja Fili­powna”… i tyle; poza tym nic, bo i nie ma nic poza tym.

– To wszystko tak – ponuro i spode łba przy­ta­ki­wał Rogo­żyn – to samo mówił mi Zale­żew. Bie­głem raz w trzy­let­nim ojcow­skim kasz­kie­cie po New­skim, a ona wycho­dzi ze sklepu i siada do karety. Jakby mnie kto obu­chem. Spo­ty­kam Zale­żewa; ani mi się umy­wać do niego, cho­dzi jak fry­zjer, szkło w oko… a my tym­cza­sem u ojca w butach wyszu­wak­so­wa­nych i na nie­okra­szo­nym barsz­czu para­do­wa­li­śmy. Powiada: nie dla cie­bie para, to księżna, zwie się Nasta­zja Fili­powna Barasz­kowa, żyje z Toc­kim. Tocki nie wie, jak odcze­pić się od niej, bo już cał­kiem… to jest pięć­dzie­siątka stuk­nęła i żenić się chce z naj­pierw­szą pięk­no­ścią w całym Peters­burgu. Jed­no­cze­śnie powiada, że mogę ją spo­tkać dziś w Teatrze Wiel­kim na bale­cie, w loży. Niech oby który z nas u ojca spró­bo­wał pójść na balet: awan­tura, zabiłby. Ja jed­nak po kry­jomu wyrwa­łem się na godzinkę i znów zoba­czy­łem Nasta­zję Fili­powną: całą noc nie spa­łem. Rano daje mi ojciec dwa papiery pro­cen­towe, po pięć tysięcy każdy, idź, powiada, i sprze­daj: sie­dem tysięcy pięć­set zanie­siesz do Andre­je­wych do kan­toru, a resztę przy­nie­siesz tu, ni­gdzie nie zacho­dząc, i oddasz mnie. Będę na cie­bie cze­kał. Papiery sprze­da­łem, ale do Andre­je­wych już nie cho­dziłem, posze­dłem, nie zwra­ca­jąc na nic uwagi, do angiel­skiego jubi­lera i za wszystko, co mia­łem, spra­wi­łem dwa kol­czyki, po bry­lan­ciku jak orzech w każ­dym. Czte­ry­sta rubli zosta­łem jesz­cze dłużny. Wymie­ni­łem nazwi­sko. Uwie­rzyli. Z kol­czy­kami do Zale­żewa. Mówię: tak i tak, chodź do Nasta­zji Fili­powny. Co pod nogami, co przede mną, co z boku, nic nie wiem, nie pamię­tam. Weszli­śmy wprost do salonu, wyszła sama do nas. Nie powie­dzia­łem nawet jakoś wtedy, że to ja sam, a że „od Par­fena Rogo­żyna na pamiątkę wczo­raj­szego spo­tka­nia – powiada Zale­żew – zechce pani łaska­wie przy­jąć”. Otwo­rzyła, spoj­rzała, uśmiech­nęła się. „Niech pan podzię­kuje przy­ja­cie­lowi swemu, panu Rogo­żynowi, za jego uprzej­mość”. Kiw­nęła głową i wyszła. Ach, cze­muż ja tam wtedy nie umarł na miej­scu. Posze­dłem wtedy, bo myśla­łem: „Wszystko jedno, już nie wrócę żywy!”. A naj­bar­dziej dotknęło mnie to, że ta bestia Zale­żew przy­własz­czył wszystko sobie. Mały, ubrany jak andrus, stoję, mil­czę, oczy na nią wyba­łu­szam, bo mi wstyd, a on mod­nie ubrany, wypo­ma­do­wany, ufry­zo­wany, rumiany, kra­wat w kratkę… cho­lewki smali, sza­sta się, prze­gina się… na pewno wzięła go za mnie! Jake­śmy wyszli, powia­dam: „A ty nie waż mi się nawet myśli do głowy dopusz­czać, rozu­miesz!”. Roze­śmiał się. „Cie­kawe, jak to ty teraz będziesz ojcu zda­wał sprawę?”. Wolał­bym wtedy, co prawda, od razu do wody, ale myślę sobie, co tam, wszystko jedno… i wró­ci­łem do domu jak opę­tany.

– Ech! Uch! – stę­kał urzęd­nik, czu­jąc lekki dresz­czyk po skó­rze – a trzeba wie­dzieć, że nie­bosz­czyk nie za dzie­sięć tysięcy, ale za dzie­sięć rube­lian­sów dopro­wa­dzać umiał ludzi do świa­tło­ści wie­ku­istej – rzu­cił księ­ciu.

Książę z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się Rogo­ży­nowi; zda­wało się, że był on jesz­cze bled­szy w tej chwili.

– Ale, do świa­tło­ści wie­ku­istej! – wymó­wił Rogo­żyn – a ty skąd wiesz? I natych­miast – mówił dalej do księ­cia – o wszyst­kim się dowie­dział, zresztą i Zale­żew każ­demu, kto się nawi­nął, o wszyst­kim plótł. Zamknął mnie ojciec na górze i całą godzinę pra­wił: „Teraz cię tylko tak przy­go­tuję, a na dobra­noc przyjdę jesz­cze poże­gnać się z tobą”. Wyobraź­cie sobie! Poje­chał stary do Nasta­zji Fili­pow­nej; kła­niał się do ziemi, bła­gał i pła­kał; wynio­sła mu pudełko, sko­czyła i powiada: „Masz, stary pryku, swoje kol­czyki, teraz stały mi się one dzie­sięć razy droż­sze, kiedy z takim stra­chem doby­wał je Par­fen. Kła­niaj się – powiada – i podzię­kuj ode mnie Par­fenowi Sie­mio­ny­czowi”. Ja tym­cza­sem z bło­go­sła­wień­stwem matki dosta­łem dwa­dzie­ścia rubli od Sie­riożki Pro­tu­szyna i jazda pocią­giem do Pskowa. Przy­je­cha­łem z febrą; baby zaczęły tam zama­wiać cho­robę różań­cem, ja sie­dzę pijany, potem za resztę, co mi została, włó­czy­łem się po szyn­kach i bez zmy­słów tarza­łem się gdzieś w rynsz­toku. Nad ranem już gorączka, a tym­cza­sem w nocy psy mnie w dodatku obgry­zły. Ledwo do sie­bie przy­sze­dłem.

– No, no, ale teraz to zaśpiewa Nasta­zja Fili­powna – zacie­ra­jąc ręce, chi­cho­tał urzęd­nik – co tam kol­czyki! Teraz się sprawi takie kol­czyki!

– Słu­chaj, jeżeli ty mi raz jesz­cze słowo o Nasta­zji Fili­pow­nie powiesz, to Bóg mi świad­kiem, że cię spiorę, pomimo to, żeś z Licha­czo­wem jeź­dził! – krzyk­nął Rogo­żyn, chwy­ta­jąc go mocno za rękę.

– A jak spie­rzesz, to tym samym nie odrzu­cisz! Bij! Spie­rzesz i tym samym zatwier­dzisz!… Otóż przy­je­cha­li­śmy!

Rze­czy­wi­ście wjeż­dżano na dwo­rzec. Cho­ciaż Rogo­żyn mówił, że wyje­chał po cichutku, cze­kało już na niego parę osób. Krzy­czeli i machali czap­kami.

– Patrz­cie, jest i Zale­żew! – mru­czał Rogo­żyn, patrząc na nich z trium­fu­ją­cym i nawet jakby złym uśmie­chem; nagle odwró­cił się do księ­cia. – Książę, nie wiem, za com cię polu­bił. Może dla­tego, że cię w takiej chwili spo­tka­łem, ale prze­cież i jego spo­tka­łem (wska­zał na Lebie­diewa), a nie poko­cha­łem. Zajdź do mnie, książę. Zdej­miemy z cie­bie te kamaszki, ubiorę cię w futro z kuny, w naj­lep­sze jakie mam; frak ci spra­wię naj­przed­niej­szy, kami­zelkę białą, albo i jaką chcesz, pie­nię­dzy napcham ci pełne kie­sze­nie i… poje­dziemy do Nasta­zji Fili­powny. Przyj­dziesz czy nie?

– Uwa­żaj, książę Leonie Miko­ła­je­wi­czu! – poważ­nie i z namasz­cze­niem pod­chwy­cił Lebie­diew. – Nie wypusz­czaj spo­sob­no­ści!…

Książę Mysz­kin wstał, podał uprzej­mie rękę Rogo­ży­nowi i powie­dział jak najuprzej­miej:

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią przyjdę i bar­dzo jestem panu wdzięczny za to, że mnie pan poko­chał. Może nawet dziś zajdę, jeśli zdążę. Powiem panu szcze­rze, że i pan bar­dzo mi się spodo­bał, a szcze­gól­nie, jak pan opo­wia­dał o tych bry­lan­to­wych kol­czy­kach. Nawet i przed kol­czy­kami mi się pan podo­bał, cho­ciaż ma pan twarz ponurą. Dzię­kuję panu za obie­cane futro i ubra­nie, nie­za­długo mi się przy­da­dzą. A i pie­nię­dzy w chwili obec­nej nie mam ani gro­sza pra­wie.

– Pie­nią­dze będą, do wie­czora będą, przyjdź tylko!

– Będą, będą – wtrą­cił urzęd­nik – jesz­cze przed wie­czo­rem, przed zacho­dem słońca!

– A płci pięk­nej jesteś książę ama­to­rem? Mów od razu!

– Ja n…n…nie! Ja prze­cież… Pan pewno nie wie, że ja z powodu cho­roby zupeł­nie kobiet nie znam.

– Kiedy tak – krzyk­nął Rogo­żyn – wycho­dzi na to, że jesteś, książę, pomy­lony, a takich Bóg kocha.

– Tak, takich Bóg miłuje – wtrą­cił urzęd­nik.

– A ty, pie­nia­czu, chodź ze mną – zwró­cił się Rogo­żyn do Lebie­diewa i wszy­scy wyszli z wagonu.

Skoń­czyło się na tym, że Lebie­diew dopiął swego. Wkrótce hała­śliwa banda skie­ro­wała się w stronę Woznie­sień­skiego. Książę musiał zawró­cić na Litiejną. Wil­gotno było i mokro; książę wyba­dy­wał prze­chod­niów; oka­zało się, że ma ze trzy wior­sty drogi. Posta­no­wił jechać dorożką.

II

Gene­rał Jepan­czyn miesz­kał we wła­snym domu, nieco w bok od Litiej­nej w stronę kościoła Prze­mie­nie­nia Pań­skiego. Oprócz tego (wspa­nia­łego) domu, któ­rego pięć szó­stych odnaj­mo­wał, miał gene­rał Jepan­czyn inny olbrzymi dom, przy­no­szący mu rów­nież nad­zwy­czajny dochód. Poza tymi dwiema nie­ru­cho­mo­ściami miał pod samym Peters­bur­giem duży i wygodny mają­tek ziem­ski, a w peters­bur­skim powie­cie… fabrykę. Przed­tem, jak wszyst­kim wia­domo, gene­rał Jepan­czyn brał udział w dzier­ża­wie mono­polu wód­cza­nego. Teraz uczest­ni­czył i był bar­dzo wpły­wo­wym człon­kiem w pew­nych solid­nych akcyj­nych towa­rzy­stwach, sły­nął jako czło­wiek z wiel­kim mająt­kiem, z wiel­kimi zaję­ciami i z wiel­kimi sto­sun­kami. Na nie­któ­rych sta­no­wi­skach potra­fił się stać nie­zbędny, mię­dzy innymi i w swoim urzę­dzie. A tym­cza­sem wszy­scy wie­dzieli, że Jan Teo­do­ro­wicz Jepan­czyn był synem pro­stego żoł­nie­rza i nie otrzy­mał żad­nego wykształ­ce­nia. To ostat­nie mogło bez wąt­pie­nia przy­no­sić mu tylko zaszczyt, ale gene­rał, choć mądry, miał też swoje maleń­kie, łatwe do prze­ba­cze­nia sła­bostki i nie lubił pew­nych przy­ty­ków. Ale mądrym i zręcz­nym był bez zaprze­cze­nia. Miał, na przy­kład, zwy­czaj nie­wy­su­wa­nia się naprzód tam, gdzie wypa­dało nie zwra­cać na sie­bie uwagi i wielu ceniło go wła­śnie za jego pro­stotę, wła­śnie za to, że był zawsze na swoim miej­scu. Gdyby jed­nak ci sędzio­wie wie­dzieli, co się nie­raz działo w duszy Jana Teo­do­ro­wicza, tak zręcz­nie umie­ją­cego zawsze być na swoim miej­scu! Cho­ciaż rze­czy­wi­ście miał i prak­tykę, i doświad­cze­nie w spra­wach życio­wych, i pewne, bar­dzo nawet duże zdol­no­ści, lubił jed­nakże przede wszyst­kim poda­wać się za wyko­nawcę cudzych pomy­słów raczej niż za czło­wieka samo­dziel­nego, za czło­wieka „odda­nego bez pochleb­stwa” i… cóż to za czasy nade­szły… nawet za ser­decz­nego i praw­dzi­wego Rosja­nina. W tym wzglę­dzie zda­rzyło się z nim parę zabaw­nych przy­pad­ków, ale gene­rał ni­gdy nie tra­cił dobrej miny, nawet przy naj­za­baw­niej­szych przy­pad­kach; przy tym wio­dło mu się i w grze w karty, a grał nie­zwy­kle wysoko, nie tylko nie chciał ukry­wać swej małej sła­bostki do kar­ciąt, tak istot­nie i w wielu przy­pad­kach mu doga­dza­ją­cej, lecz popi­sy­wał się nią. Bywał w towa­rzy­stwie mie­sza­nym, ale zawsze, ma się rozu­mieć, tylko w towa­rzy­stwie gru­bych ryb. Wszystko wszakże nale­żało do przy­szło­ści, czas był cier­pliwy, czas był bar­dzo cier­pliwy i wszystko musiało przyjść w swoim cza­sie i we wła­ści­wym porządku. I co do wieku był gene­rał Jepan­czyn, jak się to mówi, w kwie­cie lat, miał ich bowiem pięć­dzie­siąt sześć i ani dnia wię­cej, co w każ­dym razie sta­nowi wiek męski, wiek, w któ­rym istot­nie roz­po­czyna się praw­dziwe życie. Zdro­wie, cera, silne, cho­ciaż czarne zęby, krępa i silna budowa ciała, fizjo­no­mia w biu­rze pod­czas dni zaafe­ro­wana, wie­czo­rem zaś przy kar­tach u jego eks­ce­len­cji pro­mienna… wszystko dopo­ma­gało do obec­nych i póź­niej­szych powo­dzeń i wyście­łało różami życie dygni­ta­rza.

Rodzinka gene­ral­ska kwi­tła. Acz­kol­wiek nie sta­no­wiły jej same róże, ale też było dużo i cze­goś takiego, na czym od dawna już zaczęły się sku­piać poważ­nie i ser­decz­nie naj­więk­sze nadzieje i plany jego eks­ce­len­cji. I rze­czy­wi­ście, jakiż może być w życiu rodzi­ców cel święt­szy i waż­niej­szy? Do czego się przy­wią­zać, jeśli nie do rodziny? Rodzina gene­rała skła­dała się z żony i trzech doro­słych córek. Oże­nił się gene­rał wcze­śnie, jesz­cze jako porucz­nik, z panną mniej wię­cej tego samego co i on wieku, nie­po­sia­da­jącą ani urody, ani wykształ­ce­nia, za którą wziął wszyst­kiego tylko pięć­dzie­siąt dusz… prawda, że to posłu­żyło jako pod­stawa jego póź­niej­szego majątku. Jed­nakże gene­rał ni­gdy nie bia­dał na swój wcze­sny oże­nek, ni­gdy go nie trak­to­wał jako wybryk nie­roz­waż­nej mło­do­ści, a żonę do tego stop­nia cenił i tak się jej nie­raz lękał, że nawet ją kochał. Gene­ra­łowa pocho­dziła z ksią­żę­cego rodu Mysz­ki­nów, rodziny nie bar­dzo świet­nej, ale nie­sły­cha­nie sta­ro­żyt­nej i ogrom­nie ceniła to swoje pocho­dze­nie. Ktoś z ówcze­snych wpły­wo­wych osób, jeden z tych opie­ku­nów, któ­rych nota­bene opieka nic nie kosz­tuje, zgo­dził się zain­te­re­so­wać mał­żeń­stwem mło­dej księż­niczki. Otwo­rzył furtkę mło­demu ofi­ce­rowi i pchnął go w odpo­wied­nim kie­runku; tam nie potrze­bo­wał on już dal­szego pchnię­cia, dosyć było spoj­rzeć… nie zgi­nąłby mar­nie. Z małymi wyjąt­kami mał­żon­ko­wie prze­żyli cały długi czas do srebr­nego wesela zgod­nie. Jesz­cze będąc młodą, gene­rałowa jako z pocho­dze­nia księż­niczka i ostat­nia z rodu, a może i wsku­tek oso­bi­stych zalet, umiała zna­leźć bar­dzo wyso­kich opie­ku­nów. Póź­niej, kiedy wzra­stała zamoż­ność i sta­no­wi­sko męża, zaczęła się z tym wyż­szym towa­rzy­stwem tro­chę oswa­jać.

W ostat­nich latach pod­ro­sły i doj­rzały trzy córki gene­rała, Alek­san­dra, Ade­lajda i Agłaja. Prawda, że były to tylko Jepan­czy­nówny, ale po matce z rodu ksią­żę­cego, z nie­ma­łym posa­giem, córki czło­wieka ubie­ga­ją­cego się, być może póź­niej, o bar­dzo wyso­kie sta­no­wi­ska i co rów­nież dosyć ważne… wszyst­kie trzy bar­dzo przy­stojne, nie wyłą­cza­jąc naj­star­szej Alek­san­dry, która miała dwa­dzie­ścia pięć lat. Śred­nia miała dwa­dzie­ścia trzy lata, a naj­młod­sza, Agłaja, skoń­czyła wła­śnie dwu­dzie­sty rok życia. Z naj­młod­szej była nawet skoń­czona pięk­ność i w świe­cie zaczy­nała już zwra­cać na sie­bie ogólną uwagę. Ale i to jesz­cze nie wszystko, wszyst­kie trzy były wykształ­cone, inte­li­gentne i uta­len­to­wane. Każdy też wie­dział, do jakiego stop­nia się mię­dzy sobą kochają i jak jedna drugą zawsze brała w obronę. Mówiono nawet o pew­nych jakoby ofia­rach, które ponio­sły dwie star­sze sio­stry na rzecz młod­szej… bóstwa całego domu. W towa­rzy­stwie nie tylko nie lubiły wysu­wać się naprzód, ale nawet były zbyt skromne. Nikt nie mógł im zarzu­cić pychy i zapal­czy­wo­ści, a tym­cza­sem wszy­scy wie­dzieli, że są dumne i war­tość swoją znają. Naj­star­sza była bar­dzo muzy­kalna, artystka, śred­nia zaś zna­ko­mita malarka, ale o tym nikt nic przez dłu­gie lata nie wie­dział i wyszło na jaw dopiero w ostat­nich cza­sach i to przy­pad­kiem. Jed­nym sło­wem mówiono o nich nie­zwy­kle pochleb­nie. Byli jed­nak i nie­życz­liwi. Z prze­ra­że­niem szep­tano o tym, ile ksią­żek prze­czy­tały. Wyjść za mąż nie było im pilno i cho­ciaż dbały o bywa­nie w pew­nej sfe­rze towa­rzy­skiej, ale też nie za bar­dzo. Było to tym dziw­niej­sze, że wszy­scy znali kie­ru­nek, cha­rak­ter, zamiary i pra­gnie­nia rodzi­ców.

Było już około godziny jede­na­stej, gdy książę zadzwo­nił do miesz­ka­nia gene­rała. Gene­rał miesz­kał na dru­gim pię­trze i zaj­mo­wał lokal moż­li­wie skromny, cho­ciaż odpo­wiedni do jego sta­no­wi­ska. Otwo­rzył księ­ciu lokaj w libe­rii i długo musiał książę tłu­ma­czyć się przed tym czło­wie­kiem, podejrz­li­wie przy­glą­da­ją­cym się od samego początku jemu i jego toboł­kowi. W końcu, po nie­jed­no­krot­nym i dokład­nym obja­śnie­niu, że jest rze­czy­wi­ście księ­ciem Mysz­ki­nem i że bez­wa­run­kowo musi się widzieć z gene­ra­łem w spra­wie nie­cier­pią­cej zwłoki, zdzi­wiony sługa zapro­wa­dził go obok do maleń­kiego przed­po­koju, przed samą pocze­kal­nią koło gabi­netu oddał go w ręce dru­giego słu­żą­cego, który dyżu­ro­wał tam co rano i mel­do­wał gene­ra­łowi gości. Ów drugi był we fraku, miał prze­szło czter­dzie­ści lat i zamy­ślony wyraz twa­rzy; był to spe­cjalny sługa i prawa ręka jego eks­ce­len­cji, wsku­tek czego znał swoją war­tość.

– Niech pan się zatrzyma w pocze­kalni, a zawi­niątko pro­szę tu zosta­wić – rzekł bez pośpie­chu, sia­da­jąc z god­no­ścią na swoim krze­śle i patrząc z suro­wym zdzi­wie­niem na księ­cia, który usiadł obok niego na krze­śle ze swoim toboł­kiem w ręku.

– Jeżeli można – odpo­wie­dział książę – ja bym wolał tutaj razem z panem, bo tam jakoś samemu…

– W przed­po­koju nie wypada cze­kać. Inte­re­sant to prze­cież tak, jak gość. Do samego gene­rała?

Nie mógł się widocz­nie lokaj zgo­dzić z myślą wpusz­cze­nia takiego gościa i posta­no­wił raz jesz­cze go wyba­dać.

– Tak, mam inte­res… – zaczął książę.

– Nie pytam, jaki mia­no­wi­cie pan ma inte­res, moja rzecz mel­do­wać, a bez sekre­ta­rza, jak już powie­dzia­łem, mel­do­wać pana nie pójdę.

Podejrz­li­wość tego czło­wieka naj­wi­docz­niej coraz bar­dziej wzra­stała; bo też książę zbyt już był nie­po­dobny do codzien­nych gości i cho­ciaż gene­rał dosyć czę­sto, nie­mal codzien­nie, o pew­nej godzi­nie, musiał przyj­mo­wać, zwłasz­cza w inte­re­sie, nie­raz nawet bar­dzo róż­nych ludzi, jed­nak pomimo zwy­czaju i instruk­cji dosyć szcze­gó­ło­wej kamer­dy­ner miał poważne wąt­pli­wo­ści; pośred­nic­two sekre­ta­rza w zamel­do­wa­niu było tutaj nie­zbędne.

– Pan naprawdę… z zagra­nicy? – zapy­tał w końcu jakby nie­umyśl­nie i stro­pił się; chciał może zapy­tać: „czy pan rze­czy­wi­ście książę Mysz­kin?”.

– Tak, wprost z wagonu. Zdaje mi się, że chciał pan zapy­tać, czy rze­czy­wi­ście jestem księ­ciem Mysz­ki­nem i tylko przez grzecz­ność pan nie zapy­tał.

– Hm… – mruk­nął zdzi­wiony lokaj.

– Zapew­niam pana, że nie skła­ma­łem i że odpo­wia­dać za mnie pan nie będzie. A że sobie tak przy­sze­dłem i z zawi­niąt­kiem, nie ma się czemu dzi­wić; obec­nie moje inte­resy nie stoją świet­nie.

– Ja się tego nie boję, widzi pan. Zamel­do­wać muszę i wyj­dzie do pana sekre­tarz, chyba że pan… Bo, o to wła­śnie idzie, że chyba… Pan nie o zapo­mogę idzie pro­sić gene­rała, pozwolę sobie zapy­tać, jeśli można?

– O nie, pro­szę być tego zupeł­nie pew­nym. Inny mam inte­res.

– Wyba­czy pan, ja tak, patrząc na pana, spy­ta­łem. Niech pan czeka na sekre­ta­rza, gene­rał teraz zajęty z puł­kow­ni­kiem, a potem przyj­dzie i sekre­tarz…

– A więc, jeśli długo wypad­nie cze­kać, to czy nie mógł­bym gdzie tutaj zapa­lić? Mam przy sobie tytoń i fajeczkę.

– Palić? – z pogar­dli­wym nie­do­wie­rza­niem otwo­rzył sze­roko na niego oczy kamer­dy­ner, jakby nie wie­rząc wła­snym uszom – palić? Nie, tu pan nie może palić, a co wię­cej, powi­nien się pan wsty­dzić nawet myśleć o tym. He… dobry sobie!

– O, prze­cież ja nie w tym pokoju chcia­łem; prze­cież ja wiem; wyszedł­bym gdzie­kol­wiek bądź, tam, gdzie by mi pan wska­zał, bo przy­zwy­cza­iłem się, a od trzech godzin już nie pali­łem. Zresztą, jak pan chce, i wie pan, jest przy­sło­wie, że do cudzego klasz­toru…

– No, jakże ja takiego czło­wieka zamel­duję – mruk­nął pra­wie mimo woli kamer­dy­ner. – Po pierw­sze, nawet nie wypada, aby pan tu był, powi­nien pan sie­dzieć w pocze­kalni, pan jest w ran­dze klienta, a raczej gościa i ja będę odpo­wia­dał… A cóż to, czy pan u nas miesz­kać zamie­rza? – dodał, spoj­rzaw­szy raz jesz­cze spode łba na tobo­łek księ­cia, widocz­nie nie­da­jący mu spo­koju.

– Nie, nie myślę! Nawet gdyby mnie zapro­szono, nie zostanę. Po pro­stu przy­je­cha­łem, aby się zazna­jo­mić i nic wię­cej.

– Co? Zazna­jo­mić się? – zapy­tał kamer­dy­ner ze zdzi­wie­niem i ze zwięk­szoną jesz­cze podejrz­li­wo­ścią. – Mówił pan przed­tem, że za inte­re­sem!

– O! cóż to za inte­res! Wła­ści­wie, jeśli pan chce, jest pewien inte­res, tak tylko pro­sić o radę, ale głów­nie chcę się przed­sta­wić, ponie­waż jestem księ­ciem Mysz­ki­nem, a gene­ra­łowa Jepan­czyn też ostat­nia z ksią­żąt Mysz­ki­nów i prócz mnie i niej wię­cej Mysz­ki­nów nie ma.

– To i krewny jesz­cze? – zawo­łał lokaj już pra­wie zupeł­nie wystra­szony.

– I to pra­wie że nie. Zresztą, jeśli koniecz­nie nacią­gnąć, zapewne krewni, ale tak dalecy, że Bogiem a prawdą i w rachubę brać nie można. Pisa­łem raz z zagra­nicy do gene­ra­ło­wej, ale mi nie odpo­wie­działa. Ja jed­nakże uzna­łem za wła­ściwe po powro­cie nawią­zać sto­sunki. Tłu­ma­czę panu to wszystko, aby pan nie miał wąt­pli­wo­ści, bo widzę, że pan się jesz­cze nie­po­koi; zamel­duje pan, że jest książę Mysz­kin i już w samym zamel­do­wa­niu powód moich odwie­dzin będzie jasny. Przyjmą… dobrze, nie przyjmą… to może nawet i lepiej. Zdaje się jed­nak, że nie mogą nie przy­jąć. Gene­ra­łowa na pewno będzie chciała widzieć jedy­nego przed­sta­wi­ciela swego rodu, a ona swój ród wysoko ceni, jak to z pew­nego źró­dła sły­sza­łem.

Zda­wało się, że roz­mowa była zupeł­nie zwy­czajna, ale im była zwy­czaj­niej­sza, tym sta­wała się w danym wypadku bez­sen­sow­niej­sza i doświad­czony kamer­dy­ner nie mógł nie odczuć cze­goś, co jest sto­sowne w roz­mo­wie czło­wieka z czło­wie­kiem i zupeł­nie niesto­sowne w roz­mo­wie gościa z „czło­wie­kiem”. A ponie­waż „ludzie” są daleko mądrzejsi, ani­żeli zwy­kle wyobra­żają sobie ich pano­wie, więc kamer­dy­nerowi przy­szło do głowy, że tutaj mogą zacho­dzić dwa przy­padki: albo książę jest jakimś włó­częgą i przy­szedł pro­sić o jał­mużnę, albo, że jest on wprost nie­spełna rozumu, i nie ma ambi­cji, bo czyżby mądry, mający ambi­cję książę sie­dział w przed­po­koju i z loka­jem mówił o swo­ich inte­re­sach; czy więc w jed­nym lub dru­gim przy­padku nie będzie się za niego odpo­wia­dało?

– A może by tak do pocze­kalni – zauwa­żył, o ile moż­no­ści bar­dziej nale­ga­jąco.

– Gdy­bym tam sie­dział, tobym panu tego wszyst­kiego nie wytłu­ma­czył – wesoło zaśmiał się książę – i pan byłby w dal­szym ciągu nie­spo­kojny, patrząc na mój płaszcz i węze­łek. A teraz może pan już nie potrze­buje cze­kać na sekre­ta­rza, a iść wprost i zamel­do­wać.

– Takiego gościa, jak pan, bez sekre­ta­rza nie mogę mel­do­wać, przy tym sam gene­rał zaka­zał prze­szka­dzać, dopóki tam jest puł­kow­nik, a Gabriel Ardał­jo­no­wicz wcho­dzi bez mel­do­wa­nia.

– Urzęd­nik?

– Gabriel Ardał­jo­no­wicz? Nie… On służy w Towa­rzy­stwie. Niech pan cho­ciaż ten tobo­łek tam położy.

– Myśla­łem już o tym; jeżeli pan pozwoli. Wie pan, zdejmę chyba płaszcz?

– Rozu­mie się, nie wej­dzie pan prze­cież w płasz­czu.

Książę wstał, zdjął czym prę­dzej płaszcz i został w dosyć przy­zwo­itej i zgrab­nie skro­jo­nej, cho­ciaż już zno­szo­nej mary­narce. Na kami­zelce wisiał sta­lowy łań­cu­szek. Na łań­cuszku genew­ski, srebrny zega­rek.

Cho­ciaż książę był nie­spełna rozumu…. tak już lokaj zde­cy­do­wał… jed­nak w końcu wydało się gene­ral­skiemu kamer­dy­ne­rowi nie­sto­sow­nym pro­wa­dzić dalej roz­mowę z gościem, pomimo że książę podo­bał mu się, Bóg raczy wie­dzieć dla­czego, no i rozu­mie się, tylko pod pew­nymi wzglę­dami. Z innego punktu widze­nia budził w nim sta­now­cze i głę­bo­kie obu­rze­nie.

– A gene­ra­łowa kiedy przyj­muje? – zapy­tał książę, sia­da­jąc na poprzed­nim miej­scu.

– A to już rzecz nie moja. Roz­ma­icie przyj­muje, jak kogo. Kraw­cową i o jede­na­stej przyj­mie. Gabriela Ardał­jo­no­wi­cza też wcze­śniej niż innych przyj­mie, bywa nawet do pierw­szego śnia­da­nia dopusz­czany.

– Tu w miesz­ka­niu cie­plej w zimie niż za gra­nicą – zauwa­żył książę – a za to tam na uli­cach cie­plej niż u nas, a w domach zimową porą… trudno nie­przy­zwy­cza­jo­nemu Rosja­ni­nowi wytrzy­mać.

– Nie palą?

– Tak, a i domy ina­czej urzą­dzone, to jest piece i okna.

– Hm! A długo to pan raczył jeź­dzić?

– Tak, cztery lata. Zresztą, pra­wie cały czas prze­sie­dzia­łem na jed­nym miej­scu, na wsi.

– Od tutej­szego odwykł pan?

– I to prawda. Czy pan da wiarę, mnie samemu dziw­nie, że po rosyj­sku mówić nie zapo­mnia­łem. Ot, teraz roz­ma­wiam z panem i wciąż sobie myślę: „a prze­cież ja dobrze mówię”. Być może dla­tego tak dużo mówię. Słowo daję, od wczo­raj cią­gle chce mi się po rosyj­sku mówić.

– He! he! A przed­tem pan miesz­kał w Peters­burgu? (Pomimo wszel­kich wysił­ków nie mógł lokaj nie pod­trzy­my­wać tak przy­zwo­itej i grzecz­nej roz­mowy).

– W Peters­burgu? Pra­wie że nie, tak tylko, w prze­jeź­dzie. I przed­tem tu nic nie zna­łem, a teraz sły­szę tyle nowego, że jak mówią, kto cokol­wiek bądź znał, teraz musi na nowo wszystko pozna­wać. Dużo tu teraz mówią o sądach.

– Hm!… O sądach. Tak, to prawda, mówią o sądach. A jakże tam, spra­wie­dli­wiej w sądach, czy nie?

– Nie wiem. Dużo dobrego o naszych sły­sza­łem. Ot i kary śmierci u nas znów nie ma…

– A tam jest kara śmierci?

– A jakże. Widzia­łem we Fran­cji, w Lug­du­nie. Zabrał mnie tam ze sobą Schne­ider.

– Wie­szają?

– Nie, we Fran­cji wciąż głowy ści­nają.

– Cóż, krzy­czy?

– Gdzie tam. W jed­nej chwili. Kładą czło­wieka i spada taki sze­roki nóż w maszy­nie, gilo­ty­nie, ciężko, sil­nie… Głowa tak odsko­czy, że nie zdąży okiem mru­gnąć. Przy­go­to­wa­nia przy­kre. Kiedy ogła­szają wyrok, ubie­rają, wiążą, pro­wa­dzą na sza­fot, wten­czas straszno! Zbiega się lud, nawet kobiety, cho­ciaż tam nie lubią, żeby kobiety patrzyły.

– Nie­bab­ska rzecz.

– Rozu­mie się. Taką męczar­nię!… Prze­stępca był to czło­wiek mądry, nie­ustra­szony, silny, tro­chę już star­szy, nazy­wał się Legro. No, słowo panu daję, chcesz pan… wierz, nie chcesz… nie wierz, na sza­fot wcho­dził i pła­kał, biały jak płótno. Nie do wiary! Czy to nie­straszne? No, któż pła­cze ze stra­chu? Przez myśl mi nie prze­szło, że może pła­kać ze stra­chu nie dziecko, a czło­wiek, który ni­gdy nie pła­kał, czter­dzie­sto­pię­cio­letni czło­wiek. Co się w takich chwi­lach dzieje z duszą, do jakich spa­zmów ją dopro­wa­dzają? Znę­ca­nie się nad duszą i nic wię­cej! Powie­dziane jest: „nie zabi­jaj”, więc za to, że zabił i jego zabi­jają? Nie, tak nie można. Mie­siąc temu widzia­łem to, a do dziś dnia stoi mi to przed oczyma. Z pięć razy już mi się śniło.

Książę oży­wił się, mówiąc, lekki rumie­niec wystą­pił na jego bla­dej twa­rzy, cho­ciaż tak jak i przed­tem mowa jego była cicha. Kamer­dy­ner chło­nął słowa gościa z życz­li­wym zain­te­re­so­wa­niem; może był on rów­nież czło­wie­kiem z nieco buj­niej­szą wyobraź­nią i pre­ten­sjami do myśle­nia.

– Całe szczę­ście, że nie­dużo męczarni – zauwa­żył – gdy głowa odpada.

– Wie pan co? – pod­chwy­cił książę gorąco – pan to zauwa­żył i wszy­scy to z pew­no­ścią także zauwa­żają tak jak pan, i po to wymy­ślona ta maszyna, gilo­tyna. A mnie wten­czas taka przy­szła myśl do głowy: a co, jeśli to nawet i gorzej? Pana to śmie­szy, wydaje się to panu dzi­kim, a przy pew­nej wyobraźni nawet taka myśl wsko­czy czło­wie­kowi do głowy. Pomyśl pan: weźmy na przy­kład tor­tury; przy tym cier­pie­nia i rany, męka cie­le­sna i to wszystko praw­do­po­dob­nie odciąga od ducho­wej męki, tak, że czło­wiek męczy się tylko samymi ranami, dopóki nie umrze. A prze­cież główny, naj­sil­niej­szy ból może nie od ran, a od tego, że wiesz na pewno, że za godzinę, potem za dzie­sięć minut, potem za pół minuty, potem teraz zaraz… dusza wyleci z ciała i że już ni­gdy czło­wiekiem nie będziesz, i że to już na pewno; przede wszyst­kim to, że na pewno. Kiedy głowę kła­dziesz pod sam nóż i sły­szysz, jak zsuwa się nad nią, ta wła­śnie ćwierć sekundy naj­strasz­niej­sza. Wie pan, to nie mój pomysł, wielu ludzi tak mówiło. Ja do tego stop­nia w to wie­rzę, że powiem panu wprost, co o tym myślę. Zabi­jać za zabój­stwo to bez porów­na­nia cięż­sza kara niż sama zbrod­nia. Zabój­stwo wsku­tek wyroku jest bez porów­na­nia strasz­niej­sze niż zabój­stwo roz­bój­ni­cze. Ten, któ­rego zabi­jają roz­bój­nicy, mor­dują w nocy, w lesie, czy jak tam, z pew­no­ścią ma nadzieję wyra­to­wa­nia się aż do ostat­niej chwili. Bywały przy­kłady, że już gar­dło pode­rżnięte, a on cią­gle ma nadzieję, albo ucieka, albo prosi. A tutaj całą tę ostat­nią nadzieję, z którą umie­rać jest dzie­sięć razy lżej, odbie­rają na pewno; tu jest wyrok i w tym, że na pewno się go nie unik­nie, sie­dzi cała straszna męczar­nia i od tej męczarni nie ma nic na świe­cie sil­niej­szego. Niech pan przy­pro­wa­dzi i postawi żoł­nie­rza naprze­ciwko armaty w bitwie i niech pan strzela w niego, on cią­gle będzie miał nadzieję, ale niech pan prze­czyta temu samemu żoł­nie­rzowi wyrok, a zwa­riuje albo się roz­pła­cze. Któż powie­dział, że natura ludzka jest w sta­nie znieść to bez obłą­ka­nia? Po cóż takie znę­ca­nie się dzi­kie, nie­po­trzebne, zby­teczne? Możebne, że jest na świe­cie czło­wiek, któ­remu prze­czytano wyrok, pozwo­lili pomę­czyć się, a potem powie­dzieli: „idź, uła­ska­wiają cię”. Ten czło­wiek, być może, mógłby opo­wie­dzieć. O tej męce i o tym stra­chu i Chry­stus mówił. Nie, z czło­wiekiem tak nie można postę­po­wać.

Cho­ciaż kamer­dy­ner nie mógłby wyra­zić tego wszyst­kiego tak, jak książę, jed­nak, choć może nie wszystko, zawsze co głów­niej­sze zro­zu­miał, co nawet było widoczne na jego twa­rzy, która przy­brała wyraz roz­czu­le­nia.

– Jeżeli pan już tak chce – powie­dział – popa­lić tro­chę, to może by się i dało, byle tro­chę prę­dzej. Bo może zawo­łać, a tu pana nie ma. O tam, pod schod­kami, widzi pan, drzwi. Wej­dzie pan w drzwi, na prawo jest komórka; tam można, tylko otwo­rzy pan luf­cik, bo, widzi pan, nie­po­rzą­dek…

Ale książę nie zdą­żył pójść palić. Do przed­po­koju wszedł nagle młody czło­wiek z papie­rami w ręku. Kamer­dy­ner zdjął z niego futro. Młody czło­wiek spoj­rzał zezem na księ­cia.

– To, Gabrielu Ardał­jo­no­wi­czu – zaczął kon­fi­den­cjo­nal­nie i pra­wie poufale kamer­dy­ner – mel­duje się, że jest książę Mysz­kin i pani krewny, przy­je­chał pocią­giem z zagra­nicy i tylko zawi­niątko w ręku…

Dal­szego ciągu książę nie usły­szał, gdyż kamer­dy­ner zaczął szep­tać. Gabriel Ardał­jo­no­wicz słu­chał uważ­nie i spo­glą­dał na księ­cia z wielką cie­ka­wo­ścią, w końcu prze­stał słu­chać i nie­cier­pli­wie zbli­żył się do niego.

– Pan jest książę Mysz­kin?— zapy­tał nad­zwy­czaj uprzej­mie i grzecz­nie.

Był to bar­dzo piękny młody czło­wiek, lat dwu­dzie­stu ośmiu, wysoki blon­dyn, wzro­stu śred­niego, z maleńką hisz­panką, z rozumną i bar­dzo piękną twa­rzą. Tylko uśmiech jego przy całej swej uprzej­mo­ści był cokol­wiek sprytny; zęby pre­zen­to­wały się przy nim cokol­wiek za per­łowo równe; spoj­rze­nie, pomimo całej swej weso­ło­ści i widocz­nej pro­stoty, było coś zanadto prze­ni­kliwe i badaw­cze.

„On chyba, jak jest sam, nie tak patrzy i może ni­gdy się nie śmieje”, poczuł jakoś książę.

Książę obja­śnił wszystko, co mógł, naprędce, pra­wie to samo, co przed­tem tłu­ma­czył kamer­dy­ne­rowi, a jesz­cze przed­tem Rogo­ży­nowi. Gabriel Ardał­jo­no­wicz tym­cza­sem jakby sobie coś przy­po­mi­nał.

– Czy to nie pan – zapy­tał – był łaskaw z rok temu, czy nawet póź­niej, pisać, zdaje się ze Szwaj­ca­rii, do Elż­biety Pro­ko­fjewny?

– Tak jest.

– To pana tu znają i z pew­no­ścią pamię­tają. Pan do jego eks­ce­len­cji? W tej chwili zamel­duję… Zaraz będzie wolny. Tylko, żeby pan… może by pan tym­cza­sem do pocze­kalni… Dla­cze­goś nie pro­sił? – zwró­cił się surowo do kamer­dy­nera.

– Prze­cież mówię, że sam nie chciał…

W tej samej chwili otwo­rzyły się drzwi gabi­netu i wyszedł jakiś woj­skowy z teką w ręku, gło­śno roz­ma­wia­jąc i kła­nia­jąc się.

– Ganiu, ty tu? – zawo­łał głos z gabi­netu – chodźże tutaj!

Gabriel Ardał­jo­no­wicz kiw­nął księ­ciu głową i poszedł prędko do gabi­netu.

Po dwóch minu­tach znów się drzwi otwo­rzyły i dał się sły­szeć dźwięczny i zapra­sza­jący głos Ardał­jo­no­wi­cza.

– Niech książę będzie łaskaw.

III

Gene­rał Jan Teo­do­ro­wicz Jepan­czyn stał na środku swego gabi­netu i patrzył z nad­zwy­czajną cie­ka­wo­ścią na wcho­dzą­cego księ­cia, pod­szedł nawet dwa kroki ku niemu. Książę zbli­żył się i przed­sta­wił.

– Tak – odpo­wie­dział gene­rał – czymże mogę słu­żyć?

– Inte­resu nie­cier­pią­cego zwłoki nie mam żad­nego; po pro­stu mia­łem zamiar zapo­znać się z panem. Nie chciał­bym prze­szka­dzać, a nie wiem, kiedy pan przyj­muje ani jakie są pana zwy­czaje… Ale ja sam dopiero co z wagonu… przy­je­cha­łem ze Szwaj­ca­rii…

Gene­rał o mało się nie uśmiech­nął, ale pomy­ślał chwilkę i dał spo­kój; potem znów pomy­ślał, przy­mru­żył oczy, obej­rzał raz jesz­cze swego gościa od stóp do głowy, następ­nie wska­zał mu krze­sło, sam usiadł cokol­wiek z boku i zwró­cił się do księ­cia z nie­cier­pli­wym wycze­ki­wa­niem. Gania stał w kącie gabi­netu i prze­glą­dał papiery.

– W ogóle mało mam czasu na zna­jo­mo­ści, ale ponie­waż pan ma, rozu­mie się, jakiś inte­res, więc…

– Prze­czu­wa­łem – prze­rwał książę – że pan bez wąt­pie­nia będzie upa­try­wał w moim przyj­ściu jakiś spe­cjalny zamiar. Ale naprawdę, prócz przy­jem­no­ści zazna­jo­mie­nia się, nie mam żad­nego oso­bi­stego inte­resu.

– Przy­jem­ność, rozu­mie się, i dla mnie nad­zwy­czajna, ale nie same w życiu przy­jem­no­ści, cza­sem, rozu­mie pan, zda­rza się i inte­res… Poza tym nie jestem w sta­nie dotych­czas zauwa­żyć mię­dzy nami cze­goś wspól­nego… że tak powiem, przy­czyny…

– Przy­czyny, bez kwe­stii, nie ma i wspól­nego też, rozu­mie się, mało mamy… Ponie­waż, jeżeli ja jestem księ­ciem Mysz­ki­nem i pań­ska mał­żonka do naszego rodu należy, to, rozu­mie się, nie jest przy­czyna. A jed­nak cała moja przy­czyna na tym tylko polega. Nie byłem już cztery lata w Rosji, dłu­żej nawet, i w jakim sta­nie wyjeż­dża­łem: pra­wie obłą­kany! Wten­czas o niczym nie wie­dzia­łem, a teraz tym bar­dziej. Potrzeba mi dobrych ludzi, nawet mam pewien inte­res, a nie wiem dokąd się skie­ro­wać. Jesz­cze w Ber­li­nie pomy­śla­łem: „to są pra­wie krewni, zacznę od nich; być może, że się sobie na coś przy­damy, oni mnie, ja im… jeżeli oni są dobrymi ludźmi”. A sły­sza­łem, że pań­stwo są dobrzy ludzie.

– Wielce obo­wią­zany – dzi­wił się gene­rał – pozwa­lam sobie zapy­tać, gdzie się pan zatrzy­mał?

– Jesz­cze ni­gdzie się nie zatrzy­ma­łem.

– Więc wprost z wagonu do mnie? I… z baga­żem?

– No, całego bagażu mam jedno małe zawi­niątko z bie­li­zną i nic wię­cej; noszę je zwy­kle w ręku. Zdążę i wie­czo­rem numer w hotelu zająć.

– Więc pan trwa w zamia­rze zaję­cia numeru?

– O, tak, ma się rozu­mieć.

– Sądząc z pań­skich słów, przy­pusz­cza­łem, że pan tak wprost do mnie.

– Mogło to mieć miej­sce, ale nie ina­czej, jak wsku­tek pań­skiego zapro­sze­nia. Ja zresztą, przy­znam się, nie został­bym pomimo to; nie z jakie­go­kol­wiek powodu, a tak… wsku­tek cha­rak­teru.

– No, więc dobrze się stało, że pana nie zapro­si­łem i nie zapra­szam. Pozwoli książę, że od razu wszystko wyja­śnimy: ponie­waż doga­da­li­śmy się, że co do pokre­wień­stwa mię­dzy nami nawet mowy być nie może… cho­ciaż mnie, ma się rozu­mieć, bar­dzo by to pochle­biło… zatem…

– Zatem wstać i wyno­sić się? – Książę powstał, nawet jakoś wesoło się roze­śmiaw­szy, pomimo widocz­nej nie­do­god­no­ści swego poło­że­nia. – I słowo daję, gene­rale, choć naj­mniej­szego poję­cia nie mam o tutej­szych oby­cza­jach ani w ogóle jak tu ludzie żyją, od razu pomy­śla­łem, że mię­dzy nami tak się sprawa skoń­czy. Cóż, może to i lepiej… A i wtedy odpo­wie­dzi na swój list nie dosta­łem… No, do widze­nia i prze­pra­szam, że prze­szko­dzi­łem.

Spoj­rze­nie księ­cia było w tej chwili do tego stop­nia uprzejme i uśmiech jego tak był bez cie­nia choćby jakie­go­kol­wiek bądź ukry­tego nie­przy­chyl­nego uczu­cia, że gene­rał nagle przy­sta­nął i jakoś ina­czej spoj­rzał na swego gościa: cała ta zmiana spoj­rze­nia odbyła się w jedno mgnie­nie oka.

– A wiesz, książę, co? – rzekł zupeł­nie innym gło­sem – prze­cież ja pana jed­na­ko­woż nie znam, a Elż­bieta Pro­ko­fjewna może zechce przyj­rzeć się swemu imien­ni­kowi… Może książę poczeka, jeśli ma czas.

– O, ja mam czas; mój czas do mnie należy. – Książę poło­żył swój miękki, okrą­gły kape­lusz na stole. – I przy­znam się, liczy­łem na to, że może Elż­bieta Pro­ko­fjewna przy­po­mni sobie, że do niej pisa­łem. Dopiero co pań­ski słu­żący, gdy tam na pana cze­ka­łem, podej­rze­wał, że przy­cho­dzę pro­sić o jał­mużnę; zauwa­ży­łem to, oraz że surowe muszą być u pana co do tego instruk­cje; a ja doprawdy nie dla­tego, ale po to, ażeby się z ludźmi zejść. Tylko zdaje mi się, że panu prze­szko­dzi­łem i to mnie nie­po­koi.

– Otóż to, książę – ode­zwał się gene­rał z weso­łym uśmie­chem – jeśliś pan istot­nie takim, na jakiego wyglą­dasz, to przy­jem­nie będzie, zapewne, z panem się zazna­jo­mić; tylko, widzi pan, ja jestem czło­wie­kiem zaję­tym i zaraz siądę, aby cokol­wiek przej­rzeć i pod­pi­sać, a potem wybiorę się do jego eks­ce­len­cji, a potem na służbę, więc cho­ciaż chęt­nie widzę ludzi… dobrych, ma się rozu­mieć… ale… Zresztą, tak jestem prze­ko­nany o pań­skim dobrym wycho­wa­niu, że… A ile książę ma lat?

– Dwa­dzie­ścia sześć.

– Och! A ja myśla­łem, że dużo mniej.

– Tak, mówią, że młodo wyglą­dam. A nie prze­szka­dzać panu nauczę się prędko, gdyż sam bar­dzo nie lubię prze­szka­dzać… I zdaje mi się, że na pierw­szy rzut oka tak jeste­śmy różni… z wielu wzglę­dów, że pomię­dzy nami nie może, zdaje się, być wielu punk­tów wspól­nych, a one są… pocho­dzi to z leni­stwa ludz­kiego, że ludzie tak róż­nią się mię­dzy sobą powierz­chow­nie i nic nie mogą zna­leźć… Zresztą, być może, nud­nie zaczą­łem? Pan, zdaje się…

– Dwa słowa: czy pan posiada jaki­kol­wiek mają­tek? Lub może zamie­rza się poświę­cić jakim zaję­ciom? Wyba­czy pan, że ja tak…

– Ale cóż znowu, zupeł­nie rozu­miem i oce­niam pań­skie pyta­nie. Żad­nego majątku dotych­czas nie posia­dam, ani też nie mam dotych­czas żad­nego zaję­cia, a trzeba by… Pie­nią­dze teraz mia­łem cudze, dał mi je na drogę Schne­ider, mój pro­fe­sor, u któ­rego się leczy­łem i uczy­łem w Szwaj­ca­rii, i dał wła­śnie tyle, żeby wystar­czyło, tak, że na przy­kład teraz zostało mi się wszyst­kiego kil­ka­na­ście kopie­jek. Mam pewien inte­res, co prawda i potrze­buję rady, ale…

– No więc, z czego pan chce obec­nie żyć i jakie pan miał zamiary? – prze­rwał gene­rał.

– Chcia­łem w jaki­kol­wiek spo­sób pra­co­wać.

– O, to z pana filo­zof, zresztą… czy pan posiada jakieś zdol­no­ści, takie, które pozwa­lają zaro­bić na chleb powsze­dni? Niech pan wyba­czy…

– O, niech się pan nie tłu­ma­czy. Nie, sądzę, że nie mam żad­nych spe­cjal­nych zdol­no­ści; nawet prze­ciw­nie, ponie­waż jestem czło­wie­kiem cho­rym i nie uczy­łem się sys­te­ma­tycz­nie. Co się tyczy chleba, to, zdaje mi się…

Gene­rał znów prze­rwał i znów zaczął się wypy­ty­wać. Książę opo­wie­dział na nowo wszystko, co już przed­tem opo­wie­dział. Oka­zało się, że gene­rał sły­szał o nie­bosz­czyku Paw­lisz­cze­wie i nawet znał go oso­bi­ście. Dla­czego Paw­lisz­czew inte­re­so­wał się jego wycho­wa­niem, tego sam książę nie mógł wytłu­ma­czyć; zapewne wsku­tek sta­rej przy­jaźni z nie­bosz­czy­kiem jego ojcem. Po śmierci rodzi­ców książę jako małe dziecko całe życie prze­pę­dzał po wsiach, gdyż i zdro­wie jego wyma­gało wiej­skiego powie­trza. Paw­lisz­czew powie­rzył go pew­nym sta­rym oby­wa­tel­kom, swoim krew­nym; z początku zaj­mo­wała się nim guwer­nantka, potem guwer­ner; wyznał zresztą, że cho­ciaż wszystko pamięta, nie­wiele może obja­śnić w spo­sób zado­wa­la­jący, gdyż z wielu rze­czy nie zda­wał sobie sprawy. Czę­ste parok­sy­zmy cho­roby zro­biły z niego idiotę (tak się książę wyra­ził: idiotę). Opo­wie­dział w końcu, że Paw­lisz­czew spo­tkał się raz w Ber­li­nie z pro­fe­so­rem Schne­ide­rem, Szwaj­ca­rem, który wła­śnie zaj­muje się tymi cho­ro­bami, ma zakład w Szwaj­ca­rii w kan­to­nie Valais, leczy idio­tyzm i pomie­sza­nie zmy­słów według swo­jej metody zimną wodą, gim­na­styką, ponadto uczy i zaj­muje się w ogóle roz­wo­jem umy­sło­wym; że Paw­lisz­czew wysłał go do niego, do Szwaj­ca­rii, mniej wię­cej przed pię­ciu laty, a sam umarł dwa lata temu nagle, nie wydaw­szy roz­po­rzą­dzeń; że Schne­ider trzy­mał go i pro­wa­dził dalej kura­cję jesz­cze przez dwa lata, że go nie wyle­czył, ale mu dużo pomógł; i że w końcu, na jego wła­sne żąda­nie i wsku­tek pew­nej oko­licz­no­ści, wysłał go teraz do Rosji.

Gene­rał bar­dzo był zdzi­wiony.

– I pan w Rosji nie ma nikogo, abso­lut­nie nikogo? – zapy­tał.

– Teraz nikogo, ale mam nadzieję… przy tym dosta­łem list…

– Przy­naj­mniej – prze­rwał gene­rał, nie dosły­szaw­szy o liście – uczył się pan cze­goś i cho­roba nie prze­szko­dzi panu zająć jakie­go­kol­wiek, na przy­kład nie­zbyt uciąż­li­wego sta­no­wi­ska w jakim­kol­wiek urzę­dzie?

– O, na pewno nie prze­szko­dzi. I co się tyczy miej­sca, bar­dzo bym nawet pra­gnął, gdyż sam chciał­bym zoba­czyć, do czego jestem zdolny. Uczy­łem się całe cztery lata bez prze­rwy, choć nie­zu­peł­nie pra­wi­dłowo, a tak jakoś, podług jego wła­snego sys­temu i przy tym dużo rosyj­skich ksią­żek udało mi się prze­czy­tać.

– Rosyj­skich ksią­żek? A więc pan umie czy­tać i może pan pisać bez błędu?

– O, z zupełną łatwo­ścią.

– Ślicz­nie; a cha­rak­ter pisma?

– Cha­rak­ter pisma dosko­nały. Pod tym wzglę­dem, pro­szę pana, jestem wprost uta­len­to­wany; piszę jak kali­graf. Niech pan pozwoli; napi­szę cokol­wiek dla próby – powie­dział książę z ogniem.

– Bądź pan łaskaw. I to potrzebne… Bar­dzo lubię tę pań­ską ochotę, książę, jesteś pan doprawdy bar­dzo miły.

– Pan ma takie śliczne przy­bory piśmienne, ile tu u pana ołów­ków, ile piór, jaki gruby, zna­ko­mity papier… I jaki wspa­niały pana gabi­net! Ten kra­jo­braz znam, to widok ze Szwaj­ca­rii. Pewien jestem, że widzia­łem to miej­sce; to w kan­to­nie Uri…

– Bar­dzo być może, cho­ciaż kupione tutaj. Ganiu, daj księ­ciu papier; oto są pióra i papier, niech książę będzie łaskaw na tym sto­liku. Co to takiego? – zwró­cił się gene­rał do Gani, który tym­cza­sem wyjął ze swego pugi­la­resu i podał mu gabi­ne­tową foto­gra­fię.

– Oho! Nasta­zja Fili­powna! Jak to, sama, sama ci przy­słała, sama? – z oży­wie­niem i z wielką cie­ka­wo­ścią wypy­ty­wał gene­rał Ganię.

– Dała mi teraz, kiedy byłem z powin­szo­wa­niem. Już dawno pro­si­łem. Nie wiem, czy to nie przy­mówka z jej strony, że przy­je­cha­łem z pustymi rękami, bez poda­runku, w taki dzień – dodał Gania, nie­przy­jem­nie się uśmie­cha­jąc.

– No, nie – prze­rwał gene­rał z prze­ko­na­niem – co ci za dziwne myśli do głowy przy­cho­dzą! Skądże ma się przy­ma­wiać; zupeł­nie nie jest inte­re­sowna. I przy tym, co ty możesz ofia­ro­wać, prze­cież tu potrzeba tysięcy! Czy dasz foto­gra­fię? No cóż, nie pro­siła cię jesz­cze o foto­gra­fię?

– Nie, jesz­cze nie pro­siła; i może być, że ni­gdy nie poprosi. Pamięta pan, Janie Teo­do­ro­wi­czu, o dzi­siej­szym wie­czo­rze? Pan jest prze­cież spe­cjal­nie zapro­szony.

– Pamię­tam, pamię­tam, rozu­mie się, będę! Jesz­cze by też, w dniu uro­dzin, dwa­dzie­ścia pięć lat. Hm… A wiesz co, Ganiu, to ci już chyba powiem, przy­go­tuj się. Obie­cała mnie i Ata­na­zemu Iwa­no­wi­czowi, że dziś u sie­bie wie­czo­rem powie ostat­nie słowo: być czy nie być? A więc, żebyś wie­dział.

Gania zmie­szał się nagle do tego stop­nia, że nawet zbladł tro­chę.

– Naprawdę tak powie­działa? – zapy­tał i głos jego jakby zadrżał.

– Oneg­daj dała słowo. Take­śmy obaj nale­gali, żeśmy wymo­gli. Pro­siła tylko, aby tobie tym­cza­sem nic nie mówić.

Gene­rał badaw­czo przy­glą­dał się Gani, któ­rego zmie­sza­nie widocz­nie mu się nie podo­bało.

– Niech pan sobie przy­po­mni, Janie Teo­do­ro­wi­czu – ode­zwał się Gania lękli­wie i nie­pew­nie – że dała mi zupełną swo­bodę decy­zji do chwili, dopóki sama nic nie posta­nowi, a i wtedy jesz­cze ostat­nie słowo do mnie należy…

– Czy­byś ty… czy­byś ty… – prze­ląkł się gene­rał.

– Ja, nic.

– Zli­tuj się, jakże ty nas chcesz wykie­ro­wać?

– Prze­cież nie wzbra­niam się. Może się źle wyra­zi­łem?…

– Jesz­cze byś się wzbra­niał! – zawo­łał z gnie­wem gene­rał, nie pra­gnąc nawet ukryć gniewu. – Tu, bra­cie, nie idzie już o to, że ty się nie wzbra­niasz, a idzie o twoją goto­wość, o przy­jem­ność, radość, z jaką przyj­miesz jej słowa… A co się w domu u cie­bie wypra­wia?

– No cóż w domu? W domu wszystko się dzieje podług mojej woli, tylko ojciec, jak zwy­kle, udaje głu­piego, ale on zro­bił się już zupeł­nie nie­przy­zwo­ity; gdyby nie wzgląd na matkę, wska­zał­bym mu drzwi. Matka, ma się rozu­mieć, bez­u­stan­nie pła­cze, sio­stra się zło­ści, aż im wresz­cie wprost powie­dzia­łem, że jestem panem swego losu i wyma­gam, aby mnie w domu… słu­chano. Sio­strze przy­naj­mniej rąb­ną­łem to wszystko w obec­no­ści matki.

– A ja, bratku, w dal­szym ciągu nie poj­muję – zauwa­żył zamy­ślony gene­rał, wzru­sza­jąc ramio­nami i zakła­da­jąc ręce. – Nina Alek­san­drowna także przed kilku dniami, wtedy, kiedy tu była, pamię­tasz? jęczała i wzdy­chała. „Co pani?”, pytam. Oka­zuje się, że jakoby dla niej hańba, niech mi kto powie? Kto może coś­kol­wiek bądź Nasta­zji Fili­pow­nie zarzu­cić lub coś prze­ciwko niej udo­wod­nić? Czyżby to, że żyła z Toc­kim? Ależ to taki non­sens, zwłasz­cza wobec wia­do­mych oko­licz­no­ści. „Pan – mówi – nie puści mnie do swo­ich córek?”. Masz tobie! Ach ta Nina Alek­san­drowna. Jakże można tego nie rozu­mieć, jak można nie rozu­mieć…

– Swego poło­że­nia? – pod­po­wie­dział Gania zakło­po­ta­nemu gene­ra­łowi – ona je rozu­mie, niech się pan na nią nie gniewa. Ja zresztą także jej zmy­łem głowę, żeby się do cudzych spraw nie wtrą­cała. A jed­nak dotych­czas u nas w domu wszystko się jako tako trzyma tylko dzięki temu, że nie powie­dziano ostat­niego słowa, ale burza będzie. Jeżeli się dziś to ostat­nie słowo powie, no to się powie osta­tecz­nie i bez reszty.

Książę sły­szał całą tę roz­mowę, sie­dząc w kącie nad swoją próbą kali­gra­fii. Skoń­czył, pod­szedł do stołu i podał swój arkusz.

– A więc to jest Nasta­zja Fili­powna? – powie­dział, uważ­nie i cie­ka­wie oglą­da­jąc foto­gra­fię – zadzi­wia­jąco ładna! – dorzu­cił zaraz z ogniem.

Foto­gra­fia wyobra­żała kobietę nie­zwy­kłej rze­czy­wi­ście pięk­no­ści. Była ona foto­gra­fo­wana w czar­nej, jedwab­nej sukni, skrom­nej, ale wykwint­nej; włosy, o ile się zda­wało, ciem­no­blond, były z pro­stotą, po domo­wemu ucze­sane; oczy ciemne, głę­boko osa­dzone, czoło zamy­ślone; wyraz twa­rzy namiętny i jakby pogar­dliwy. Twarz miała pocią­głą i zdaje się, bladą… Gania i gene­rał ze zdu­mie­niem spoj­rzeli na księ­cia…

– Jak to Nasta­zja Fili­powna? Czyż pan już zna i Nasta­zję Fili­pownę? – zapy­tał gene­rał.

– Tak! Jestem dopiero w Rosji od dwu­dzie­stu czte­rech godzin, a już znam taką pięk­ność – odparł książę i zaraz opo­wie­dział o swoim spo­tka­niu z Rogo­ży­nem i o wszyst­kim, co od niego usły­szał.

– Coś nowego! – prze­ląkł się znów gene­rał, wysłu­chaw­szy opo­wia­da­nia nie­zwy­kle uważ­nie i spoj­rzał badaw­czo na Ganię.

– Praw­do­po­dob­nie, po pro­stu wariac­two – mruk­nął też tro­chę zmie­szany Gania – kup­czyk się bawi. Ja już coś nie­coś o nim sły­sza­łem.

– Tak, i ja, bra­cie, sły­sza­łem – pod­chwy­cił gene­rał. – Wtedy, zaraz po kol­czy­kach, opo­wia­dała Nasta­zja Fili­powna o tej hecy. Ale prze­cież teraz to zupeł­nie co innego. Na dnie tego może rze­czy­wi­ście jest milio­nik i… namięt­ność, przy­pu­śćmy nawet, że szka­radna namięt­ność, ale zawsze namięt­no­ścią mi to pach­nie, a prze­cież wia­domo, do czego ci pano­wie są zdolni… gdy sobie pod­piją! Hm!… Żeby tu aby jaka histo­ria z tego nie wyni­kła! – dodał gene­rał w zamy­śle­niu.

– Miliona się pan boi? – Gania uśmiech­nął się.

– A ty się, natu­ral­nie, nie boisz?

– Książę, jak się panu wydało? – zwró­cił się nagle do niego Gania. – Co to za jeden, czy to czło­wiek poważny, czy też taki tylko szu­braw­czyna? Oso­bi­ste pana zda­nie?

Coś oso­bli­wego działo się z Ganią w chwili, gdy zada­wał to pyta­nie. Jakby nowy jakiś i szcze­gólny pomysł uro­dził się w jego mózgu i nie­cier­pli­wie gorzał w jego oczach. Gene­rał zaś, który się szcze­rze i ser­decz­nie zanie­po­koił, spoj­rzał rów­nież zezem na księ­cia, ale jakby się nie­wiele spo­dzie­wa­jąc po jego odpo­wie­dzi.

– Nie wiem sam, jak panu powie­dzieć – odpo­wie­dział książę – ale wydało mi się, że w nim jest dużo namięt­no­ści, nawet jakiejś cho­rej namięt­no­ści. Zresztą on sam zupeł­nie jakby był jesz­cze chory. Bar­dzo być może, że zaraz w pierw­szych dniach w Peters­burgu znów się położy, zwłasz­cza jeśli zacznie hulać.

– Tak? Takie pan miał wra­że­nie? – ucze­pił się gene­rał tej myśli.

– Tak, tak mi się wydało.

– Jed­na­ko­woż tego rodzaju histo­rie mogą mieć miej­sce nie za parę dni, a może jesz­cze dzi­siaj wie­czo­rem coś może wypaść. – Gania uśmiech­nął się do gene­rała.

– Hm! Zapewne! A wtedy to już będzie wszystko zale­żało od tego, co jej do głowy strzeli – powie­dział gene­rał.

– A prze­cież pan wie, jaka ona cza­sem bywa!

– Co przez to rozu­miesz? – obu­rzył się znów gene­rał, dopro­wa­dzony do nie­zwy­kłego roz­draż­nie­nia. – Posłu­chaj, Ganiu, nie kontruj jej dzi­siaj zanadto i posta­raj się być, wiesz, no tak… jed­nym sło­wem… bądź ser­deczny… Hm!… Cóż się tak wykrzy­wiasz?… Słu­chaj, Gabrielu Ardał­jo­no­wi­czu, apro­pos, zupeł­nie apro­pos należy usta­lić: z jakiej racji my się sta­ramy? Rozu­miesz, że ja, co do mojej oso­bi­stej korzy­ści, o którą mi tu idzie, dawno się już zabez­pie­czy­łem; w ten, czy w inny spo­sób, zawsze na swoją korzyść sprawę zde­cy­duję. Tocki powziął sta­now­cze posta­no­wie­nie, a więc i ja jestem zupeł­nie spo­kojny. Dla­tego też, jeśli teraz cze­goś pra­gnę, to tylko two­jej korzy­ści. Osądź sam; cóż to, nie wie­rzysz mi, czy co? Przy tym jesteś czło­wie­kiem… czło­wie­kiem… no, jed­nym sło­wem, czło­wie­kiem rozum­nym i ja na cie­bie liczy­łem… a to, w danym przy­padku, to… to…

– To główne – dorzu­cił Gania, powtór­nie przy­cho­dząc z pomocą zakło­po­ta­nemu gene­ra­łowi i zło­żył usta do jak naj­bar­dziej jado­wi­tego uśmie­chu, któ­rego już nie chciał ukryć. Patrzył roz­go­rza­łym wzro­kiem pro­sto w oczy gene­ra­łowi, jakby nawet pra­gnął, żeby tam­ten wyczy­tał w jego wzroku całą jego myśl. Gene­rał zaczer­wie­nił się i uniósł.

– No tak, rozum to główna rzecz! – przy­tak­nął, patrząc ostro na Ganię – zabawny z cie­bie czło­wiek, Gabrielu Ardał­jo­no­wi­czu!… Ty prze­cież, jak widzę, naj­wi­docz­niej jesteś ura­do­wany z tego kup­czyka, jako z wyba­wi­ciela dla sie­bie. A tu wła­śnie rozu­mem trzeba było dojść od samego początku; tu wła­śnie trzeba rozu­mieć i postą­pić z obu stron uczci­wie i szcze­rze, a nie… uprze­dzić wcze­śniej, aby innych nie kom­pro­mi­to­wać, tym bar­dziej że i czasu było dość i teraz jest go jesz­cze dość (gene­rał zna­cząco pod­niósł brwi), pomimo to, że zostaje już tylko kilka godzin… Zro­zu­mia­łeś? Zro­zu­mia­łeś? Czy ty rze­czy­wi­ście chcesz, czy nie? Jeśli nie chcesz, powiedz… i pro­szę bar­dzo. Nikt cię, Gabrielu Ardał­jo­no­wi­czu, nie trzyma, nikt gwał­tem w sidła nie pcha, jeśli nota­bene widzisz tu jakieś sidła.

– Chcę – pół­gło­sem, lecz sta­now­czo wymó­wił Gania, spu­ścił oczy i ponuro zamilkł.

Gene­rał był zado­wo­lony. Gene­rał uniósł się, ale już widocz­nie żało­wał, że za daleko zaszedł. Odwró­cił się nagle do księ­cia i zda­wało się, że po twa­rzy jego prze­szła nie­po­ko­jąca myśl, że prze­cież tu książę był i wszystko sły­szał. Ale w jed­nej chwili się uspo­koił: po jed­nym spoj­rze­niu na księ­cia można się było zupeł­nie uspo­koić.

– Oho! – zawo­łał gene­rał, patrząc na wzo­rek kali­gra­fii podany mu przez księ­cia – a prze­cież to wzór do kali­gra­fii! I to rzadki wzór! Popatrz, Ganiu, jaki to talent!

Na ćwiartce gru­bego, weli­no­wego papieru napi­sał książę śre­dnio­wieczną rosyj­ską pisow­nią zda­nie:

„Pokorny opat Paf­nucy przy­ło­żył rękę”.

– Oto – obja­śniał książę z nad­zwy­czajną rado­ścią i oży­wie­niem – oto wła­sno­ręczny pod­pis Paf­nu­cego, z auto­grafu z XIV wieku. Oni się zna­ko­mi­cie pod­pisywali wszy­scy ci nasi sta­rzy opaci i metro­po­lici i z jakim nie­raz sma­kiem, jak sta­ran­nie? Czy nie ma pan cho­ciażby wyda­nia Pogo­dina? Potem napi­sa­łem tutaj innym pismem: to okrą­głe, duże, fran­cu­skie pismo z prze­szłego stu­le­cia, nie­które litery ina­czej nawet pisano, pismo publicz­nych pisa­rzy, zapo­ży­czone z ich wzo­rów (mia­łem jeden)… zgo­dzi się pan, że jest ono bez zalet. Niech pan spoj­rzy na te okrą­głe d, a. Prze­nio­słem fran­cu­ski cha­rak­ter pisma do liter rosyj­skich; bar­dzo to trudne, a udało się. Oto jesz­cze piękne i ory­gi­nalne pismo, to oto zda­nie: „sta­ra­niem wszystko prze­zwy­cię­żysz”. To pismo rosyj­skie, pisar­czy­ków, lub, jeśli pan woli, pisa­rzy woj­sko­wych. Tak się pisze urzę­dowy papier do zna­ko­mi­tej osoby, to samo okrą­głe pismo, wspa­niałe, czarne pismo, czarno pisane, a z nad­zwy­czaj­nym sma­kiem. Kali­graf nie pozwo­liłby sobie na te wykrę­tasy, albo raczej na te próby wykrę­ta­sów, o, tych nie­do­koń­czo­nych ogon­ków… uważa pan… a w cało­ści, niech pan spoj­rzy, prze­cież to ma pewien cha­rak­ter i doprawdy cała dusza pisar­czyka woj­sko­wego stąd wygląda: chcia­łoby się roz­mach­nąć i talent się tego domaga, ale koł­nierz woj­skowy cia­sno zapięty, na haftkę, dys­cy­plina i na piśmie się odbiła, śliczna rzecz! Nie­dawno ude­rzył mnie taki jeden wzo­rek, przy­pad­kiem zna­la­złem i w dodatku gdzie? W Szwaj­ca­rii! To oto jest pro­ste, zwy­czajne, naj­czyst­sze pismo angiel­skie; dalej już wykwint iść nie może: to cała perełka, rzecz wykoń­czona; a oto odmiana i znów fran­cu­ska, zapo­ży­czy­łem ją od jed­nego podró­żu­ją­cego fran­cu­skiego com­mis: to samo angiel­skie pismo, ale czarna linia o kro­pelkę czar­niej­sza i grub­sza, ani­żeli w angiel­skim… ot i pro­por­cja świa­tła naru­szona; pro­szę zauwa­żyć: owal zmie­niony, tro­szeczkę okrą­glej­szy i w dodatku pozwo­lono sobie na zakrę­tas, a zakrę­tas to nie­bez­pieczna rzecz! Zakrę­tas wymaga nie­zwy­kłego smaku, ale jeżeli tylko się udał, jeżeli jest zna­le­ziona pro­por­cja, to takiego pisma z niczym nie można porów­nać, tak, że nawet można się w nim zako­chać.

– Oho! W jakie to sub­tel­no­ści się pan wdaje – śmiał się gene­rał – ależ z kocha­nego pana nie zwy­czajny kali­graf, lecz arty­sta. Cóż, Ganiu?

– Zdu­mie­wa­jące – powie­dział Gania – i nawet z poczu­ciem wła­snego powo­ła­nia – dodał, śmie­jąc się drwiąco.

– Śmiej się, śmiej, a ja ci mówię, że tu jest kariera – rzekł gene­rał. – Wiesz, książę, do kogo my ci teraz listy do pisa­nia damy? Ależ panu można od razu trzy­dzie­ści pięć rubli mie­sięcz­nie ofia­ro­wać. Jed­nak już pół do pierw­szej – dodał, patrząc na zega­rek – do rze­czy, książę, bo muszę się śpie­szyć, a może się już dziś z panem nie zoba­czę. Niech pan spo­cznie chwilkę; mówi­łem już panu, że czę­sto pana przyj­mo­wać nie jestem w sta­nie, ale pomóc panu odro­binkę ser­decz­nie pra­gnę… odro­binkę, ma się rozu­mieć, to jest tyle, ile koniecz­nie potrzeba, a poza tym, to już jak się panu będzie podo­bało. Malut­kie miej­sce w kan­ce­la­rii już tam dla pana znajdę, nie­uciąż­liwe, ale wymaga dokład­no­ści. Teraz co do spraw dal­szych: w domu, to jest w rodzi­nie Gabriela Ardał­jo­no­wi­cza Iwoł­gina, tego wła­śnie mego mło­dego przy­ja­ciela, z któ­rym pro­szę się zazna­jo­mić, mama jego i sio­strzyczka urzą­dziły w swym miesz­ka­niu dwa czy trzy ume­blo­wane pokoje i wynaj­mują je dosko­nale pole­co­nym loka­to­rom wraz z życiem i usługą. Pewien jestem, że Nina Alek­san­drowna przyj­mie moje pole­ce­nie. Dla pana zaś to wię­cej niż skarb, a że tak powiem, na łonie rodziny; podług mnie nie może pan od pierw­szej chwili zna­leźć się sam w takim mie­ście jak Peters­burg. Nina Alek­san­drowna… mama i Bar­bara Ardał­jo­nowna… sio­stra Gabriela Ardał­jo­no­wi­cza… panie, które nie­zmier­nie powa­żam. Nina Alek­san­drowna, mał­żonka Ardał­jona Alek­san­dro­wi­cza, dymi­sjo­no­wa­nego gene­rała, mego byłego kolegi w począt­kach mej służby, ale z któ­rym wsku­tek pew­nych oko­licz­no­ści prze­rwa­łem sto­sunki, co mi zresztą nie prze­szka­dza cenić go do pew­nego stop­nia. Wszystko to, książę, tłu­ma­czę, abyś pan zro­zu­miał, iż ja, że tak powiem, oso­bi­ście pana pole­cam, a zatem nie­jako odpo­wia­dam za pana. Zapłata jak naj­bar­dziej umiar­ko­wana i mam nadzieję, że wkrótce pen­sja pań­ska zupeł­nie na to wystar­czy. Prawda, że czło­wie­kowi potrzebne są i kie­szon­kowe pie­nią­dze, choćby jakie­kol­wiek, ale nie roz­gnie­wasz się na mnie, książę, jeśli ci zro­bię uwagę, że lepiej, abyś uni­kał kie­szon­ko­wych pie­nię­dzy i w ogóle pie­nię­dzy w kie­szeni. Tak mówię, patrząc na pana. Ale że teraz wore­czek pań­ski zupeł­nie pusty, to na począ­tek pozwól pan sobie ofia­ro­wać te oto dwa­dzie­ścia pięć rubli. Obli­czymy się, ma się rozu­mieć, i jeśli pan jesteś tak szcze­rym i ser­decz­nym czło­wie­kiem, na jakiego ze słów swych wyglą­dasz, to mię­dzy nami żadne nie­po­ro­zu­mie­nia zajść nie mogą. Jeżeli ja tak się panem inte­re­suję, to dla­tego, że mam nawet co do pana pewne zamiary; póź­niej dowiesz się pan o nich. Widzi pan, jestem z panem zupeł­nie szczery; mam nadzieję, Ganiu, że nic nie masz prze­ciw umiesz­cze­niu księ­cia w waszym miesz­ka­niu?

– O, prze­ciw­nie! I mama bar­dzo będzie rada – uprze­dza­jąco grzecz­nie potwier­dził Gania.

– U pań­stwa, zdaje się, dopiero jeden pokój wyna­jęty. Ten, jakże on, Fierd… Faer…

– Fier­dysz­czenko.

– No tak; nie podoba mi się ten wasz Fier­dysz­czenko: ordy­narny jakiś bła­zen. I nie rozu­miem, dla­czego Nasta­zja Fili­powna tak go popiera. Czy to rze­czy­wi­ście jej krewny?

– O nie, to tylko żarty! Cie­nia pokre­wień­stwa nawet nie ma.

– No, niech go dia­bli! Jakże książę, zado­wo­lony pan jesteś, czy nie?

– Dzię­kuję panu, postą­pił pan ze mną jak nie­zwy­kle dobry czło­wiek, tym bar­dziej że nawet o to nie pro­si­łem: nie z dumy to mówię; doprawdy, nie wie­dzia­łem, dokąd się udać. Prawda, dopiero co zapro­sił mnie Rogo­żyn.

– Rogo­żyn? No, nie; już ja bym panu pora­dził po ojcow­sku, lub, jeśli pan woli, po przy­ja­ciel­sku, abyś zapo­mniał o panu Rogo­żynie. I w ogóle radził­bym panu trzy­mać się rodziny, do któ­rej pan wej­dzie.

– Jeżeli już pan tak łaskaw – zaczął książę – to ja mam inte­res. Dosta­łem zawia­do­mie­nie.

– Prze­pra­szam – prze­rwał gene­rał – teraz nie mam już ani chwili czasu. Zaraz powiem o panu Elż­bie­cie Pro­ko­fjew­nie: jeśli zechce teraz pana przy­jąć (posta­ram się w odpo­wiedni spo­sób pana przed­sta­wić), to radzę sko­rzy­stać ze spo­sob­no­ści i spodo­bać się, gdyż Elż­bieta Pro­ko­fjewna może być panu pomocna, i jeste­ście prze­cież z jed­nej rodziny. Jeśli nie zechce, niech pan nie ma żalu; wtedy, to już innym razem. A ty, Ganiu, tym­cza­sem rzuć okiem na te rachunki, przed chwilą łama­li­śmy sobie głowę nad nimi z Fie­do­sje­wem. Trzeba nie zapo­mnieć je wcią­gnąć.

Gene­rał wyszedł i książę nie zdą­żył opo­wie­dzieć o swoim inte­re­sie, o któ­rym już chyba po raz czwarty mówić zaczy­nał. Gania zapa­lił papie­rosa i dru­giego ofia­ro­wał księ­ciu; książę przy­jął, ale nic się nie odzy­wał, nie chcąc prze­szka­dzać, i zaczął oglą­dać gabi­net. Gania jed­nak zale­d­wie spoj­rzał na arkusz papieru zapi­sany cyframi, wska­zany mu przez gene­rała. Był roz­tar­gniony: uśmiech, spoj­rze­nie, zamy­śle­nie Gani wydały się jesz­cze bar­dziej cięż­kie z chwilą, gdy zostali sami. Nagle pod­szedł do księ­cia, który stał przed foto­gra­fią Nasta­zji Fili­powny i przy­glą­dał się.