Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1985. Za drzwiami domu małżeństwa Tarnawów rozgrywa się dramat. Regularnie katowana Jolanta jest już na skraju wytrzymałości. Mąż staje się coraz agresywniejszy, a życie Joli to pasmo bólu i upokorzenia. W końcu kobieta decyduje się na ucieczkę. Koszmar jednak trwa. Mąż nie pozwoli na to, by ofiara wymknęła mu się z rąk.
Okaleczone zwłoki Doroty Milewskiej znaleziono w jej własnym łóżku. Czy i w tej rodzinie szczęście było tylko pozorne? Wiele na to wskazuje, bo małżeństwo denatki nie było udane. Mąż staje się głównym podejrzanym o dokonanie zbrodni.
W czterech ścianach więzną krzyki ofiar, kaci przez lata pozostają bezkarni, a świadkowie odwracają wzrok. Są jednak i tacy, którzy szukają winy w ofierze, a nie w jej kacie. Thriller Imię śmierci to wstrząsająca historia o ludziach tkwiących w toksycznych, niebezpiecznych relacjach i przemocy, która zatacza coraz szersze kręgi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Hanna Greń, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska
Marketing i promocja: Marta Kujawa
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Konsultacja historyczna: Marek Daroszewski
Korekta: Marta Akuszewska, Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Palej
Fotografie na okładce: © Igor Ustynskyy, CreativaStudio | gettyimages
Fotografia autorki na skrzydełku: Mateusz Sosna | Ogniskova.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67324-63-2
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Rozdział 1
Przemoc
Luty 1985, Bielsko-Biała
Tego dnia, jak zawsze w południe, cztery młode kobiety pracujące w dziale księgowości Zakładów Instalacyjno-Budowlanych „Instal-Bud” piły kawę, pogadując leniwie o mniej lub bardziej ważnych sprawach. Za oknami słońce odbijało się od śnieżnych czap okrywających drzewa, krzesząc srebrne iskierki, a lutowy mróz wymalowywał na szybach białe kwiaty, i to właśnie ten widok wywołał całą awanturę, sprowokowawszy Lucynę Jagielską do niezbyt dyplomatycznej uwagi.
– Zobaczcie, jak pięknie – zachwyciła się, chłonąc cudny widok. – Aż żal siedzieć w tych murach. Uśka, przecież ty miałaś w połowie miesiąca wyjechać z Andrzejem do Zakopanego – przypomniała sobie naraz. – Już po dwudziestym, a wy nadal w robocie. Zrezygnowaliście?
Urszula Zaleska spojrzała na nią niechętnie i zacisnęła wargi. Miała zamiar zignorować niewygodne pytanie, lecz poczucie krzywdy było zbyt wielkie. Musiała się przed kimś wygadać, a wiedziała, że biurowe koleżanki, chociaż niepozbawione wad, potrafią zachować dyskrecję.
– Andrzej powiedział, że teraz nie możemy sobie na to pozwolić – odpowiedziała, odstawiając podnoszoną do ust szklankę z kawą. – Nie chodzi o pieniądze – zastrzegła natychmiast. – On nie chce dawać żonie broni do ręki. Bo gdyby się wydało, że wyjechaliśmy razem, miałby przekichane przy sprawie rozwodowej. – Umilkła, lecz zaraz znów się odezwała: – Chyba będę musiała się zwolnić.
Dziewczęta czujnie nadstawiły ucha. Zaleska od kilku dni zachowywała się bardzo dziwnie, nawet jak na nią, a przecież już przedtem jej sposób bycia niejednokrotnie wydawał się im całkowicie niezrozumiały. Nadmierna ambicja szła u niej w parze z niezdrowym uzależnieniem od kochanka, co dawało często zaskakujące efekty.
Jak na przykład wtedy, gdy oskarżyła Ingę Piątkowską, iż ta chce odebrać jej zasłużony awans na zastępcę głównego księgowego. Krążąc nerwowym krokiem po pokoju, przez ponad godzinę udowadniała koleżankom, że to właśnie ona powinna awansować, po czym po rozmowie z kochankiem oświadczyła nagle, że awans jej nie interesuje, ma bowiem zupełnie inne życiowe priorytety.
– Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest, że Haratykowa wcale nie zamierza odchodzić, więc cała ta dyskusja była całkiem bezprzedmiotowa – mówiła potem Inga do Lucyny, gdy analizowały dziwaczne zachowanie Urszuli.
Teraz więc miały niemal całkowitą pewność, że Zaleska znowu wywoła awanturę z jakichś kompletnie irracjonalnych powodów, tym bardziej że przez cały tydzień prawie do nikogo się nie odzywała, a jedynie spoglądała na koleżanki oczami pełnymi łez. Czyżby miała zamiar wymusić awans groźbą zwolnienia?
– Czemu miałabyś musieć? – spytała Lucyna, nie próbując nawet skrywać zaciekawienia. – Musi to na Rusi, nie słyszałaś?
Urszula posłała jej niechętne spojrzenie.
– Andrzej mówi, że to niedobrze, że razem pracujemy. Że to może nam zaszkodzić przy sprawie rozwodowej, bo przecież tu wszyscy wiedzą, że jesteśmy ze sobą. I że łatwiej mi będzie awansować tam, gdzie nikt mnie nie zna.
Czwarta z dziewczyn, Jolanta Tarnawa, rzadko włączała się w ich dyskusje, a jeżeli już to czyniła, zazwyczaj popierała najbardziej właśnie ją, Zaleska bowiem była z nich najbardziej konserwatywna. Teraz jednak popatrzyła na Urszulę niemal ze zgrozą.
– Czy ty słyszysz, co mówisz?! – wykrzyknęła, gwałtownym ruchem odsuwając krzesło. Wstała i zaczęła krążyć po pokoju, cały czas piorunując koleżankę wzrokiem. – Myślisz, że ten twój Andrzej jest tak mądry, że trzeba wierzyć w jego każde słowo, bo on tak powiedział? Nie zauważyłaś, że to jest jedno wielkie pieprzenie? Co to zmieni, że odejdziesz z „Instal-Budu”? Myśli, że ludzie doznają wtedy zbiorowej amnezji? Uśka, zlituj się i nie słuchaj tego kretyna! Czy ty nie masz własnego rozumu?
– Mam go więcej niż ty! – Urszula nie zamierzała być jej dłużna. – Ja przynajmniej nie pozwalam tłuc się po pysku i nie wmawiam sobie, że to dowód miłości.
Inga aż wstrzymała oddech, pewna, że wypowiedź Zaleskiej stanie się przyczynkiem do monstrualnej awantury; w przerażonych oczach Lucyny wyczytała, iż koleżanka oczekiwała tego samego.
Od dawna wiedziały, że w małżeństwie Joli nie dzieje się dobrze. Zbyt często widywały zamaskowane grubą warstwą pudru sińce na twarzy i rękach koleżanki, by się nie domyśliły, że Zdzisław Tarnawa bije żonę. Nieraz namawiały Jolantę do podjęcia radykalnych działań i oferowały pomoc, niestety Jola nie dawała się przekonać.
Nie dalej jak miesiąc temu, gdy koleżanka znowu przyszła do pracy mocno umalowana, natychmiast zauważyły, że ostry makijaż miał na celu zamaskować podbite oko.
– Ona w końcu wyląduje przez niego w szpitalu – szeptała wówczas Lucyna do Ingi, ukradkiem spoglądając z troską na upartą koleżankę.
– Wiem przecież, ale co z tego? Nie możemy nic zrobić. A może Jurek zna jakiś sposób?
Na te słowa Lucynie rozbłysły oczy. Dwa lata temu wyszła za mąż za milicjanta służącego w wydziale dochodzeniowo-śledczym, lecz nawet do głowy jej nie przyszło, żeby zapytać go o zdanie w tej sprawie. Niestety teraz, po kilku dniach, nadzieja zgasła, gdyż wzięty na spytki Jurek nie przekazał jej dobrych wieści.
– Okazuje się, że oni też mają związane ręce. Dopóki Jolka będzie się upierać, że spadła ze schodów albo przywaliła głową w ścianę, nie mogą interweniować – przekazała Indze złą nowinę.
Tym razem jednak Jolanta je zaskoczyła. W pierwszej chwili wprawdzie stanęła jak wryta, oczy jej błysnęły gniewem, a policzki pokryły się krwistą czerwienią, lecz prawie natychmiast rumieniec ustąpił bladości, a gniew zmieszaniu.
– Masz rację – odezwała się cicho. – Jestem ostatnią osobą, która ma prawo wypominać komuś uzależnienie. Zmarnowałam siedem lat na życie z… z… – zająknęła się, jakby imię męża nie mogło jej przejść przez gardło. – Z tym sadystą – dokończyła po króciutkiej przerwie. – A powinnam była go zostawić już wtedy, gdy pierwszy raz mnie zbił. Wtedy miałam jeszcze szansę ułożyć sobie życie, a teraz… – Westchnęła tak ciężko, jakby ukończenie dwudziestu siedmiu lat kwalifikowało ją do grona staruszek.
Słuchały tych słów w osłupieniu. Tak dalece przywykły uważać, że Tarnawa zbyt zdominował żonę, by potrafiła go opuścić czy chociażby mu się sprzeciwić, że teraz nie mogły uwierzyć własnym uszom. Tym bardziej że Jola niechętnie mówiła o życiu prywatnym, a jeśli już to czyniła, z jej oszczędnych słów wyłaniał się zawsze obraz małżeństwa szczęśliwego, nieborykającego się z żadnymi poważnymi problemami. I gdyby nie widziane niejednokrotnie siniaki, pewnie nigdy by się nie domyśliły, jak wygląda prawda.
Lucyna pierwsza otrząsnęła się z chwilowego szoku i spojrzała uważnie na piękną twarz koleżanki. Nie znalazła na niej kłamstwa, dostrzegła natomiast zasinienie pod okiem, nie dość dokładnie zamaskowane pudrem.
– Znowu cię pobił?
Jolanta zagryzła wargi, po czym nagłym ruchem podciągnęła w górę bluzkę wraz z biustonoszem. Mogły teraz ujrzeć nieduże, kształtne piersi, pokryte gęsto krwiakami, i wielkie, ciemne sińce na żebrach.
– Jezu Chryste! – krzyknęła Lucyna i z wrażenia upuściła papierosa wprost do kawy. – Co za bydlę! Mam nadzieję, że od niego odeszłaś!?
– Uciekłam do sąsiadów, a oni zadzwonili na milicję. Przyjechali i go zabrali, ale powiedzieli, że potem… potem… Ten milicjant mówił, że muszę dzisiaj przyjść i złożyć zeznanie, bo inaczej posiedzi najwyżej czterdzieści osiem godzin.
Jola skrzywiła się żałośnie i poprawiła na sobie ubranie, potem usiadła przy swoim biurku i zwiesiła ramiona. Uroda też nie gwarantuje szczęścia – pomyślała Inga, głęboko współczując koleżance. Jej własne problemy wydały jej się naraz banalne, nic nieznaczące.
– Musisz złożyć te zeznania. – Lucyna nie miała żadnych wątpliwości. – Inaczej nie będą mieli podstawy do zatrzymania i rzeczywiście będą musieli go puścić.
Urszula spojrzała na nią z nagłą uwagą.
– Skąd to wiesz?
– Przerabialiśmy to w domu. Gdy ojciec popił, to zawsze mu się coś nie podobało. Rzucał wtedy tym, co mu wpadło w ręce, i nas bił. Tyle razy musieliśmy uciekać z domu, że nie jestem w stanie tego policzyć. Były takie miesiące, że milicja przyjeżdżała nawet dwa razy w tygodniu, a dzielnicowy mówił, że równie dobrze mógłby u nas zamieszkać.
– I co? Ojciec poszedł do więzienia?
– Ani razu. – Lucyna zaklęła, zaciskając dłonie w pięści. – Mama odmawiała złożenia zeznań i jeszcze go broniła. Że taki biedny, że chory, że ma kłopoty w pracy. Gliniarze go wypuszczali, a on wracał i z wdzięczności spuszczał matce wpierdol za to, że pozwoliła, żeby sąsiad ich wezwał. Bo przecież mu ślubowała i w ogóle to grzech sprzeciwiać się mężowi.
– Ja pieprzę – westchnęła Inga i przeniosła wzrok na zasłuchaną Jolantę. – U was też tak jest?
Zapytana pokręciła głową.
– Zdzisek prawie w ogóle nie pije. Ale wiecie co? To chyba jest jeszcze gorsze.
Z oczu popłynęły jej długo tłumione łzy, znacząc jaśniejsze ścieżki na pokrytych pudrem policzkach. Inga i Lucyna popatrzyły na siebie ze zrozumieniem, tylko Urszula, zniżywszy głos do szeptu, natrętnie dopytywała o sens wypowiedzianych słów.
– Czemu gorzej? O co jej chodziło? Rozumiecie coś z tego?
– Chryste, przestań się zachowywać jak idiotka! – Lucynę w końcu wyprowadziła z równowagi ta natarczywa indagacja. – Kobieto, pomyśl trochę. Pijany często nie wie, co robi.
Inga nie pozwoliła jej dokończyć, na jej twarzy pojawił się wyraz rozczarowania.
– Nie myślałam, że będziesz bronić pijaków. Kto jak kto, ale ty?! Dobrze wiesz, że dla wielu z nich alkohol stanowi tylko wymówkę, usprawiedliwienie, bo tak naprawdę lubią stosować przemoc i w gruncie rzeczy nie potrzebują do tego żadnego pretekstu.
Jagielska poczerwieniała z gniewu, lecz zdołała opanować emocje. Wzięła głęboki wdech, po czym odpowiedziała całkiem spokojnie:
– Na drugi raz słuchaj uważnie, zamiast się czepiać. Powiedziałam „często”, nie „zawsze”, poza tym miałam na myśli podobnych do mojego ojca, bo innych nie znam na tyle, żeby się wypowiadać. Chodziło mi o to, że taki jak tata najczęściej nie panuje nad sobą, ma jakieś zwidy-ułudy, wydaje mu się, że wszyscy są przeciwko niemu. A ten bydlak zrobił jej to po trzeźwemu. Zdecydował na zimno, że musi ją skatować. Teraz kapujesz!?
– Ale czemu? Za co? Jolka, co ty mu zrobiłaś?
Inga aż się zatrzęsła ze złości, usłyszawszy ostatnie pytanie Zaleskiej. Sądząc po stłumionym przekleństwie Lucyny, ona także miała ochotę co najmniej potrząsnąć bezmyślną koleżanką. Obie nie zdążyły w żaden sposób zareagować, Jolanta bowiem okazała się szybsza. Gwałtownie odjęła ręce od zapłakanej twarzy.
– Ja mu zrobiłam?! – powtórzyła głosem wibrującym furią. – Ja? Kurwa mać!
– Nie miałam na myśli, że to twoja wina – broniła się Urszula. – Chodziło mi o to, czemu cię pobił.
– Bo kupiłam sobie majtki! – wybuchnęła Jolanta. – Bo wydałam pieniądze na majtki bez zapytania swojego pana i władcy o pozwolenie! – Odetchnęła głęboko kilka razy i dokończyła już w miarę spokojnie: – Dlatego nie poszłam zaraz rano na milicję. Bo jak ja mam im to powiedzieć?
Inga trochę ją rozumiała. Sama też pewnie by się wstydziła mówić obcym mężczyznom o majtkach. Ale z drugiej strony, co w tym wstydliwego? Majtki noszą wszyscy. W dodatku tak błahy powód czynił pobicie tym straszniejszym, bardziej odrażającym.
– Właśnie dlatego powinnaś pójść i to powiedzieć – oświadczyła, a widząc niezdecydowanie Joli, przedstawiła koronny argument: – Gdy gliniarze usłyszą, z jakiego powodu cię pobił, nie będą mieć dla niego litości. Tak samo sąd. A może wolisz żyć tak słodko, jak mama Lucyny? – dodała, nie mogąc powstrzymać się od sarkazmu. – Jeśli nie będziesz zeznawać przeciwko niemu, on wyjdzie i na pewno pięknie ci podziękuje, że załatwiłaś mu dwie doby w areszcie.
– Brawo, mała! – Lucyna zaczęła klaskać. – Sama lepiej bym tego nie ujęła. A ty się, Jolka, zastanów, czy warto się nad nim litować.
– Nie warto. – Jola wstała i sięgnęła po torebkę. – Idę do starej po przepustkę, a potem na milicję.
Ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę drzwi, lecz Inga, tknięta nagłą myślą, powstrzymała ją głośnym „zaczekaj” i gorączkowo zaczęła grzebać w portmonetce.
– Pewnie wszystko cię boli, a chyba… – Urwała, zawstydzona własną ingerencją w cudze sprawy. Nie leżało w jej naturze wtrącenie się do czyjegoś życia. Ale przed oczami znów stanęły jej posiniaczone piersi koleżanki, toteż odsunęła na bok skrupuły i mężnie dokończyła: – Chyba nie masz pieniędzy. Weź, to na taryfę. W autobusie mógłby cię ktoś potrącić albo kierowca gwałtownie zahamuje…
Wetknęła jej w rękę zwinięty banknot. W niebieskich oczach błysnęły łzy wzruszenia, lecz Jola otarła je szybko i skinęła głową. Jednak zanim wyszła, musnęła szybkim gestem zarumieniony policzek młodszej koleżanki.
Całe to zdarzenie tak wybiło je z rytmu, że już do końca dnia nie umiały skupić się na pracy i tylko w kółko rozważały, czy Jolanta zdoła uwolnić się od domowego oprawcy i przede wszystkim czy nie wycofa się w ostatniej chwili.
– Jutro na pewno się okaże, że wszystko zostało po staremu – wieszczyła Urszula z jakąś dziwną satysfakcją w głosie.
– A ty się z tego cieszysz? – Jagielska nie mogła uwierzyć. – Z tobą chyba jest coś nie tak.
Zaleska wydęła pięknie wykrojone wargi.
– Głupia jesteś. Wcale się nie cieszę, tylko znam życie. A tak w ogóle, to skąd wiadomo, że to wszystko jest winą Tarnawy? W małżeństwie najczęściej obu stronom można wiele zarzucić, a my znamy tylko wersję Joli. Jak się kogoś prowokuje…
W następnej chwili pisnęła i zasłoniła się segregatorem, gdyż rozwścieczona Lucyna doskoczyła do niej z taką miną, jakby miała zamiar ją uderzyć. Skuliła się, lecz Jagielska tylko popatrzyła na nią z pogardą.
– Mogłabym ci teraz przypierdolić, a każdy sąd by mnie uniewinnił. Bo jak się kogoś prowokuje…
Proroctwa Urszuli się nie sprawdziły, a Inga i Lucyna lojalnie kibicowały Jolancie, która wytrwała w postanowieniu uwolnienia się od domowego dręczyciela. Wprawdzie nie wszystko poszło tak, jak sobie zaplanowała, gdyż najpierw Tarnawę zwolniono po czterdziestu ośmiu godzinach, a później sąd okazał się dla niego wspaniałomyślny, uwierzywszy w skruchę i obietnicę poprawy, ale nie zmieniła zdania.
Zdzisław Tarnawa dostał wyrok w zawieszeniu i to utwierdziło go w przekonaniu, że żona także da mu jeszcze jedną szansę, mimo że po jego uwolnieniu nie wpuściła go do mieszkania rodziców, dokąd przeniosła się zaraz po złożeniu zawiadomienia. Nie mógł pogodzić się z jej odejściem i zaczął wystawać pod biurowcem „Instal-Budu”, licząc, że prędzej czy później przydybie żonę i zmusi do powrotu. Wiedziała o tym, gdyż pewnego dnia zobaczył ją w oknie i nie zdołał się opanować.
– Wracaj do domu, dziwko! – wrzeszczał pod biurem, zadzierając głowę, a jego głos docierał na drugie piętro tak wyraźnie, jakby mężczyzna stał w tym samym pomieszczeniu co Jolanta i jej koleżanki. – Jesteś moją żoną i musisz mnie słuchać. Tak powiedział ksiądz. Przysięgałaś mi przed Bogiem i nie pozwolę ci odejść. „Oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci”, pamiętasz?
Dość długo trwało, nim się zorientował, że wystawaniem na ulicy robi z siebie jedynie pośmiewisko, gdyż Jola nie zamierzała ryzykować spotkania z nim i poprosiła kierowcę zakładowego osinobusu, by wywoził ją poza bramę; wysiadała na tyle daleko od biurowca, że mąż nie mógł tego zobaczyć.
Wtedy spróbował ponownie wtargnąć do mieszkania rodziców żony i znowu nie udało mu się wejść dalej jak na klatkę schodową. To rozsierdziło go do tego stopnia, że usiłował wyważyć drzwi, a sąsiedzi, zaalarmowani hałasem, wezwali milicję. Tym sposobem mężczyzna wylądował w areszcie, a w tym czasie Jolanta złożyła pozew o rozwód.
Niestety Tarnawa wkrótce ponownie został wypuszczony, by odpowiadać z wolnej stopy. Nadal ją nachodził i dziewczyna nosiła się z zamiarem wyjazdu z Bielska-Białej, żeby raz na zawsze odseparować się od męża, który już wkrótce miał się stać eksmężem.
– Powinnaś sobie kogoś poszukać – oświadczyła któregoś dnia Urszula. – Gdybyś miała faceta, zrobiłby porządek ze Zdziskiem i nie musiałabyś się bać.
Jolanta spojrzała na nią niemal ze zgrozą.
– Zwariowałaś – orzekła z głębokim przekonaniem. – Jeszcze się nie rozwiodłam, a ty już mi każesz szukać nowego faceta? Nie ma mowy!
Zaleska nie rozumiała jej wzburzenia.
– A czemu nie? Zadbałby o ciebie, dopilnował…
– Wiesz co, Usia? Takiego, co mnie pilnował, już miałam i przez niego na długie lata wyleczyłam się z mężczyzn. Teraz chcę mieć tylko święty spokój.
Ostry, nieprzyjazny ton koleżanki nie spodobał się Urszuli. Naburmuszyła się, urażona, że jej dobre rady nie spotkały się z należytym uznaniem.
– Jak tam chcesz – burknęła. – Tylko potem nie becz, że musisz uciekać przed Zdziskiem na drugi koniec Polski.
– Gdybym miała pewność, że znajdę gdzieś pracę i mieszkanie, to wyjechałabym już dawno – odpowiedziała Jola i pochyliła głowę nad rejestrem, oznajmiając w ten sposób koniec rozmowy.
Niestety takiej pewności nikt jej dać nie mógł, a nie dysponowała oszczędnościami, które pozwoliłyby przetrwać bez pracy. W tej materii na rodziców również nie mogła liczyć. Matka pobierała niską rentę, a ojciec wprawdzie pracował, ale wspomagał finansowo swoich rodziców, schorowanych do tego stopnia, że prawie całe emerytury wydawali na lekarstwa. Musiała więc zrezygnować z wyjazdu i w dalszym ciągu przemykać chyłkiem w obawie, że Tarnawa ją zobaczy i zaatakuje.
Paradoksalnie, zamiast stracić na pewności siebie, dziewczyna niespodziewanie na niej zyskała.
– Pewnie przez to organizowanie się na nowo. Nauczyłam się sama o sobie decydować – wyznała Jola w rozmowie z Piątkowską. – Miałaś rację, mówiąc, że to moje życie, więc powinnam kierować nim tak, jak sama uznam za stosowne.
– Ty w ogóle jesteś jak nowa.
W głosie Ingi brzmiała taka duma, jakby to ona osobiście stworzyła nową Jolantę. Starsza koleżanka poniechała perfekcyjnego makijażu i idealnej fryzury, a jej stroje wiele straciły na wykwintności, nie były też uszyte wedle najświeższej mody. Teraz Jola bardziej zwracała uwagę na cenę i na praktyczność, kwestię modowych trendów stawiając na ostatnim miejscu.
Co ciekawe, ta zwyczajnie ubrana Jolanta, ograniczająca się tylko do przyciemnienia rzęs tuszem, z włosami zebranymi w kitkę, wydawała się Indze dużo piękniejsza niż przedtem. Status samotnej kobiety wyraźnie jej służył.
Rozdział 2
Zaczątek kolekcji
Kwiecień 1985, Bielsko-Biała
– Przestań wreszcie się mnie czepiać! Nie jestem twoją własnością, ty głupi bucu! Gówno cię obchodzi, gdzie byłam!
Zaczerwieniona z gniewu Dorota złapała szklankę z niedopitą herbatą i rzuciła ją w stronę stojącego w progu kuchni mężczyzny. Rajner nawet nie drgnął, jakby przewidywał, że pocisk chybi celu, a ten rzeczywiście uderzył w ścianę pół metra od futryny. Szkło posypało się z brzękiem, na kremowych kafelkach wykwitły brązowawe rozbryzgi upstrzone ciemniejszymi plamkami herbacianych fusów.
Milewski ze stoickim spokojem przekroczył okruchy szklanki, usiadł przy stole i zrobił zapraszający gest.
– Nie wróciłaś na noc, rano i w południe dalej cię nie było. Co w tym dziwnego, że pytam? Usiądź, Dota, porozmawiajmy jak ludzie.
– Jak ludzie?! – wysyczała wściekle. – Do tego musiałbyś być człowiekiem!
Nie ruszyła się nawet na krok, nadal trwała w tym samym miejscu przy piecu, na którym mimo zbliżającej się godziny szesnastej nie stał ani jeden garnek. Trudno zresztą, żeby stał. Sam przecież nie mógł tam zawędrować, a wszystko wskazywało na to, że z wczorajszych imienin koleżanki Dorota wróciła dopiero przed chwilą. Rajner pewności oczywiście nie miał. Mogła pojawić się w domu zaraz po jego wyjściu do pracy, a potem wyjść ponownie, ale to nie zmieniało faktu, że gdy po północy kładł się do łóżka, żona jeszcze nie wróciła. Gdy się obudził, nie było jej nadal, i podobnie piętnaście minut temu.
W inny dzień pewnie nie zrobiłby z tego afery. Popiła to popiła, każdemu może się zdarzyć, że przesadzi z alkoholem, on sam także kilkakrotnie po jakiejś popijawie obudził się we własnym mieszkaniu, chociaż do dziś nie wiedział, jak się w nim znalazł. Na swoje nieszczęście przypomniał sobie, że wczoraj rano uprzedził Dorotę, że wróci do domu dopiero pojutrze, nic więc dziwnego, że na widok popłochu w jej oczach zapaliło mu się w głowie ostrzegawcze światło. Zapytał więc, czy imieniny trwały blisko dobę, i wtedy rozpętało się piekło.
Żona wygłosiła istną przemowę. Zarzuciła mu nieczułość, brak zainteresowania, stawianie pracy ponad małżeństwo, do tego ograniczone horyzonty, chamstwo, a nawet alkoholizm. Wszystko to poparła litanią przewin, z których z tylko bardzo nikłą częścią się zgadzał, resztę zaś nazwał wymysłami histeryczki. Wtedy cisnęła szklanką, uznając najwyraźniej, że szkło rani dotkliwiej niż słowa. Rajner nie mógł odmówić temu słuszności, kategorycznie natomiast zaprotestował przeciwko twierdzeniu, jakoby nie był człowiekiem.
– W takim razie nie rozumiem, czemu urząd stanu cywilnego wyraził zgodę na nasz ślub. Wydawało mi się, że do tego bycie człowiekiem jest warunkiem koniecznym.
– Widocznie jednak nie – warknęła, a po chwili dodała, nie zważając, że zaprzecza wcześniejszemu twierdzeniu: – Jesteś strasznym człowiekiem, Rajner. Z tobą nie da się żyć. Chcę się rozwieść.
Już od dłuższego czasu spodziewał się usłyszeć te słowa, a jednak poczuł zaskoczenie. Nie sądził, że Dorota zdobędzie się na tyle stanowczości, zawsze do tego stopnia unikała podjęcia jakiejkolwiek decyzji, że nieraz się zastanawiał, jak to się mogło stać, że wyraziła zgodę, kiedy poprosił ją o rękę. I nie raz tego żałował.
– W porządku – odpowiedział, siląc się na spokój. – Złóż pozew. Nie bój się, nie będę ci niczego utrudniać. Ale na ułatwienia też nie licz.
Na widok jej oszołomionej miny poczuł odrobinę satysfakcji. Chyba się nie spodziewała takiej odpowiedzi. Nic dziwnego, dotychczas to on zawsze łagodził kłótnie i przepraszał nawet wtedy, gdy wina leżała ewidentnie po stronie Doroty.
– Rajner – odezwała się cicho, bez uprzedniej agresji. – Ty mówisz poważnie? Naprawdę chcesz się rozejść?
– Ty chcesz – przypomniał. – Powiedziałem, że się dostosuję…
– Bo tobie wcale na mnie nie zależy! – przerwała mu, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie zwracasz na mnie uwagi, masz w dupie to, co ja czuję. Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałeś. Dla ciebie jest ważna tylko ta twoja pierdolona praca, nie obchodzi cię, że całymi dniami jestem tu sama…
Przestał słuchać. Pomyślał, że gdyby Dorota o tym wiedziała, nie omieszkałaby powiększyć listy jego przewin o jeszcze jeden zarzut. A gdyby tak jej to podpowiedział? Żeby utwierdzić ją w przekonaniu, że rozwód to najlepsza rzecz, jaką może zrobić? Żeby nie zmieniła zdania?
I pomyśleć, że kiedy niespełna rok temu brali ślub, uważał się za najszczęśliwszego mężczyznę na ziemi. Powinno było dać mu do myślenia, gdy przyjaciel napomykał dyskretnie, że może należałoby trochę poczekać, lepiej się poznać, przekonać się, czy uczucie do Doroty nie jest tylko chwilową fascynacją. Obraził się wtedy, zerwał więzi przyjaźni trwające od czasu liceum, a później nie próbował tego naprawić, choć niemal natychmiast pożałował wybuchu.
Szybko się dowiedział, jak wielką omyłkę popełnił. Norbert miał stuprocentową rację, to on okazał się kretynem, o czym przekonał się, zanim jeszcze minęło pół roku, teraz natomiast coraz częściej łapał się na tym, że nienawidzi kobiety, którą przysiągł kochać.
Dzwonek telefonu? Teraz? To mogło oznaczać tylko jedno i na twarzy mężczyzny mimo woli pojawił się uśmiech. Z ulgą opuścił kuchnię i skierował się ku wiszącemu na ścianie w przedpokoju aparatowi telefonicznemu. Rozmowa nie trwała długo. Rajner wysłuchał uważnie podanego telegraficznym stylem polecenia, rzucił zwięzłe „już jadę” i po kilku minutach, gotowy do wyjścia, ponownie zajrzał do kuchni.
Żona siedziała przy stole zwrócona w stronę okna, mógł więc zobaczyć tylko drgające spazmatycznie plecy i fragment dłoni zasłaniającej twarz. Jasne włosy spływały miękką falą aż na biodra. Pamiętał, jak bardzo podniecał go ich widok, teraz jednak poczuł żal, że uczucie między nim a Dorotą zostało zaprzepaszczone, zginęło gdzieś pomiędzy jedną a drugą kłótnią, odeszło, gdy w miejsce czułych słów ze stworzonych do pocałunków ust żony zaczęły płynąć inwektywy.
– Dota? Muszę iść, dzwonili…
– To, kurwa, idź, na co czekasz?!
Miał już tego dość. Miał dość jej.
– Uspokój się. Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, bo pożałujesz.
Odjęła dłonie od twarzy i spojrzała suchymi, pełnymi nienawiści oczami.
– Spierdalaj do tej swojej ukochanej roboty!
Skrzywił się i nie powiedział już nic, wiedząc dobrze, że wykorzystałaby każde jego słowo jako pretekst do nowej awantury, tak jak wykorzystała uwagę o wulgaryzmach do robienia mu na złość.
Na początku znajomości Milewski wyznał, że irytuje go nadmierne przeklinanie u kobiet. Nie to, żeby był jakimś świętoszkiem. Sam również czasem klął, choć starał się panować nad językiem, nie gorszyło go również, gdy w zdenerwowaniu przedstawicielki płci pięknej rzucały jędrnym słówkiem. Ale używanie przez nie wulgarnych wyrazów zamiast znaków interpunkcyjnych lub jako uniwersalnych przymiotników czy czasowników uważał za niedopuszczalne, jego zdaniem kłóciło się z pojęciem kobiecości.
Wydawało mu się wtedy, że Dorota pochwala jego zdanie, gdy jednak w ich małżeństwie zaczęło dziać się źle, natychmiast wykorzystała tę informację, by doprowadzać go do gniewu nieustannym przeklinaniem. Od tamtej pory już się przed nią nie odkrywał, nie chcąc dawać jej do ręki kolejnej broni.
Wyszedł cicho z mieszkania i dopiero przed blokiem, gdy wciągnął w płuca rześkie majowe powietrze, poczuł, jak duszna jest atmosfera domu, który miał być azylem, a stał się siedliskiem zła.
– Najwyższy czas z tym skończyć – powiedział do siebie, gdy znalazł się przed blokiem i zobaczył dwoje ludzi trzymających się za ręce. – Z nią.
Nie wierzył, że Dorota wystąpi o rozwód. Zbyt dobrze ją poznał, by nie wiedzieć, że ona nigdy nie zrezygnuje z wygodnego życia i pozycji, jaką dawało jej bycie jego żoną. Nie odejdzie, za to zamieni mu życie w piekło. Musiał zatem poszukać innego sposobu, by odzyskać wolność.
Podporucznik Jerzy Jagielski zmusił się do ponownego spojrzenia na potwornie okaleczone zwłoki. Jeszcze nigdy nie spotkał się z podobnym bestialstwem, choć służył w milicji już prawie dziesięć lat. Gdy spoglądał na leżące na łóżku, skąpane we krwi ciało, miał wrażenie, że kobieta została poszatkowana. Takie samo zdanie chyba miał lekarz, gdyż po stwierdzeniu zgonu niezbyt się kwapił do dalszych oględzin.
– Najlepiej przewieźcie ją razem z tymi wszystkimi bambetlami. – Wskazał na przesiąkniętą krwią pościel. – Inaczej gotowa rozpaść się na kawałki i będziecie musieli zbierać je szufelką.
Jagielski mruknął coś niezobowiązującego i odsunął się aż pod drzwi wejściowe, robiąc miejsce fotografowi. Po chwili miejsce zbrodni rozjarzyło się błyskami flesza.
Na schodach zatupotały szybkie kroki, potem za plecami podporucznika szczęknęła klamka. Jerzy odwrócił się i zobaczył młodego funkcjonariusza z ciągle jeszcze pozieleniałą twarzą. Szeregowy wyglądał na zakłopotanego.
– Obywatelu poruczniku, na dole jest jakiś cywil. Strasznie się awanturuje, bo koniecznie chce tu wejść.
– Kto to? Mąż? – ożywił się Jagielski.
Młody milicjant zaprzeczył ruchem głowy. Potem się zreflektował i odpowiedział pełnym zdaniem, na wszelki wypadek przyjąwszy postawę zasadniczą.
– To nie mąż, obywatelu poruczniku. Mówi, że jest prokuratorem.
– Kur…
Jerzy z trudem opanował wybuch złości. Nie mógł winić szeregowego, sam przecież mu nakazał nie wpuszczać nikogo, nawet gdyby chętny do odwiedzin twierdził, że jest Panem Bogiem. Zapomniał o przedstawicielu prokuratury, zatem pretensje powinien kierować wyłącznie do siebie.
Wyszedł z mieszkania i dla uspokojenia zapalił papierosa.
– Obywatelu poruczniku…? – przypomniał o swoim istnieniu mundurowy. Nadal stał w progu.
– Co? A tak, prokurator. Wpuść go, ale najpierw zamknij te cholerne drzwi.
– Tak jest, obywatelu poruczniku!
Ciężkie buty znów zatupotały, a po niedługim czasie na schodach rozległy się inne kroki, lżejsze i daleko mniej szybkie. Minęło jeszcze kilkanaście sekund i na półpiętro wywindowała się korpulentna postać, na której widok Jagielski miał ochotę puścić wymyślną wiązankę. Ochabczyk! Tylko tego jeszcze brakowało! Ostatnim razem, gdy współpracował z tym człowiekiem przy prowadzeniu śledztwa w sprawie zabójstwa pewnego Kanadyjczyka, kilkakrotnie łapał się na tym, że najchętniej odstrzeliłby mu ten pusty łeb.
Mieczysław Ochabczyk był wyjątkowo odporny na wszelkie argumenty, a termin „logiczne myślenie” był mu tak znany, jak słowo „mężczyzna” bohaterkom filmu Seksmisja. Niestety sprawowanie nadzoru prokuratorskiego nad śledztwem stawiało go nad milicjantami, zmuszając ich do wykonywania idiotycznych najczęściej poleceń. Wzajemnych kontaktów nie ułatwiał też kompletny brak poczucia humoru prokuratora, zastępowany nadmiernym poczuciem własnej wartości.
Na drugą część schodów Ochabczykowi wyraźnie zabrakło już kondycji i gdy w końcu, stękając i sapiąc niczym parowóz, wszedł na piętro, dość długo nie mógł wydobyć słowa i tylko rzucał Jerzemu wściekłe spojrzenia. Musiało upłynąć kilka minut, nim zdołał wyartykułować wypowiedź.
– Jagielski? No tak, mogłem się tego domyślić. Co wy tu, kurwa, odstawiacie?! Utrudnianie wejścia przedstawicielowi prokuratury to jest…
– Nieporozumienie, panie prokuratorze – wszedł mu w słowo Jerzy. – Przepraszam pana. Zabroniłem młodemu wpuszczać tu kogokolwiek, a on to wziął zbyt dosłownie.
Mówił ugodowym tonem, by udobruchać przewrażliwionego na punkcie własnej pękatej osoby Ochabczyka, choć wszystko w nim aż się skręcało z niechęci do tego człowieka. Nie miał jednak innego wyjścia, chyba że chciałby się na długie lata pożegnać z awansem, bo jak wieść gminna głosiła, mężczyzna miał kolegów na wysokim szczeblu.
Prokurator popatrzył uważnie na milicjanta, widocznie jednak nie doszukał się nieszczerości, ponieważ skinął lekko głową i zapytał:
– Gdzie jest miejsce zdarzenia?
– Pod numerem piątym. Ale…
Nieciekawy owego „ale” Ochabczyk nie zaczekał na dokończenie wypowiedzi i szybko wkroczył do mieszkania. Po niedługim czasie znalazł się tam również Jagielski i na widok pozieleniałego na twarzy prokuratora, który z dłonią przyciśniętą do ust długimi susami sadził do łazienki, musiał zaangażować całą siłę woli, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Technik także walczył z rozbawieniem, a gdy ustawiał na szafce nocnej tabliczkę z numerem oznaczającym kolejny ślad, ramiona trzęsły mu się jak w febrze.
Cały ten incydent miał dla nich zbawienne efekty. Po opuszczeniu łazienki Ochabczyk wyraźnie spuścił z tonu. Przycichł i jakby skurczył się w sobie. Postał kilka minut pod ścianą jak najdalej od łóżka, po czym zwrócił się do podporucznika, starannie unikając spojrzenia czy to na niego, czy na denatkę.
– Myślałem, że załatwimy to szybciej. Muszę iść, jestem umówiony w Komitecie. Dokończcie tu sami, poruczniku, a jutro opowiecie mi o ustaleniach. Dacie sobie radę? – spytał i nie czekając na odpowiedź, ruszył ku drzwiom.
Gdy tylko zamknęły się za nim, obaj milicjanci wybuchnęli śmiechem, i tylko lekarz stał z dość głupią miną, nie wiedząc, czy powinien się przyłączyć do tej eksplozji wesołości, której powodów nie rozumiał. Tamci jednak uspokoili się dość szybko i zajęli się pracą. To znaczy zajął się nią technik, fotografując coraz to inne miejsca, Jagielski natomiast przechadzał się wolno po pokoju, nie przekraczając przy tym linii wytyczonej tabliczkami oznaczonymi numerami, ustawionymi w miejscu, gdzie na jasnej wykładzinie dywanowej odbiły się ostatnie krwawe ślady protektorów. Dalej już ich nie było, co mogło oznaczać tylko, że w tym miejscu zabójca zdjął zakrwawione obuwie.
– Przecież nie wyfrunął – burknął Jagielski, gdy nudzący się lekarz przedstawił mu swój wielce odkrywczy domysł.
– Skończyłem z częścią artystyczną – oznajmił technik. – Przyjrzyjmy się teraz tej pięknej pani, żeby doktor mógł wrócić do swoich zajęć.
Jagielski już wcześniej doszedł do wniosku, że Milewska sama wpuściła zabójcę do domu. Drzwi nie były uszkodzone, zamki raczej też nie, a stanowiący dodatkowe zabezpieczenie łańcuch luźno zwisał na drzwiach. Prócz tego leżąca pod kołdrą kobieta miała na sobie szlafrok, co wydało mu się dość niewygodnym strojem do spania.
– Ja to widzę tak, że ktoś zadzwonił, ona wstała z łóżka, włożyła szlafrok i wpuściła gościa do środka – odezwał się mężczyzna w białym kitlu, uprzedzając podporucznika. – Przepuścił ją przodem i walnął w głowę, po czym zaciągnął do łóżka i zaczął zabawę. Nie mam na myśli gwałtu – odpowiedział na pytające spojrzenie Jagielskiego. – To chyba nie miało nic wspólnego z seksem.
Wstępne oględziny zwłok nie dały co prawda odpowiedzi na pytanie, kto mógł się dopuścić tak strasznego czynu, wykazały natomiast, że istotnie Milewska została uderzona w głowę. Pozostałe rany były liczne i tak głębokie, że czarna prognoza lekarza miała realne szanse się sprawdzić. Mężczyzna wymieniał je głośno, dodając do każdej krótki opis.
– Naliczyłem dwadzieścia jeden – stwierdził w podsumowaniu – ale bez dokładniejszych badań nie jestem w stanie stwierdzić, czy któraś z nich była śmiertelna. Tylko że to chyba nie ma znaczenia, bo dam głowę, że zmarła z upływu krwi. Popatrzcie tu, tu i tu. – Wskazywał po kolei na szyję, przedramię i udo.
– Krwotok tętniczy? – zaryzykował Jerzy.
Dla niego wskazane przez lekarza rany nie różniły się niczym od pozostałych; na wypowiedzianą supozycję naprowadziły go wyłącznie miejsca zranienia.
– Potrójny, stąd takie rozbryzgi.
– Czas zgonu?
Lekarz skrzywił się lekko.
– Powiedziałbym, że osiem do dziesięciu godzin, ale to tylko tak orientacyjnie. Dokładniej powie panu…
– Doktor od nieboszczyków – wszedł mu w słowo Jagielski. – Dziękuję, to na razie mi wystarczy. Mirek, mamy jej dane? – zwrócił się do technika omiatającego pędzelkiem daktyloskopijnym niedużą, elegancką torebkę.
– Moment.
Chorąży Mirosław Kazimierczak utrwalił na folii daktyloskopijnej widoczne na powierzchni torebki odciski, przyjrzał im się przez lupę i rozsunął zamek błyskawiczny.
– Na moje oko te wszystkie paluchy należą do tej samej osoby. Pewnie do niej. – Pogrzebał w torebce i wyciągnąwszy ciemnozieloną książeczkę, szybko ją przekartkował. – Dorota Jadwiga Milewska z domu Pawełek. Lat dwadzieścia dziewięć, mężatka, brak informacji o zatrudnieniu.
– Jeszcze jedno – znów odezwał się lekarz. – Jeżeli było tak, jak mówiłem, to szukacie mężczyzny, w dodatku wysokiego. – Ponownie wskazał ranę na głowie denatki. – Cios padł z góry, a ta kobieta ma jakieś metr sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu.
Po wypisaniu aktu zgonu mężczyzna wyszedł, a milicjanci wrócili do swoich zajęć. Kazimierczak zaczął od przedpokoju, a Jagielski, chwilowo bezrobotny, przyglądał się bezmyślnie, jak kolega omiata pędzelkiem daktyloskopijnym wieszak na ubrania. Naraz wzrok zahaczył o brązowawą smugę na ścianie, ledwie widoczną wśród kwiatowego wzoru tapety. Zaciekawiony, spojrzał niżej i już wiedział, że lekarz miał rację.
– Miro, zerknij na to.
Wskazał palcem interesujące go miejsce. Technik podszedł, przyjrzał się smudze przez szkło powiększające i powiódł wzrokiem niżej. Gwizdnął cicho.
– Miał nosa pierdolony doktorek. Pomyślałem, że gówno wie, bo przecież mogła siedzieć, kiedy dostała w łeb, ale tutaj raczej nie siedziała. Poza tym na czym? Musiałoby być tak wysokie jak stołek barowy.
Machinalnie rozejrzał się, jakby oczekiwał, że nagle w wąskim przedpokoju zobaczy bar obstawiony stołkami. Jerzy zauważył to i parsknął śmiechem.
– Nie wysilaj się, Miruś. Stołek na pewno się tu nie zmaterializuje, a nawet gdyby, to dalej sprawcą będzie wysoki mężczyzna.
W pierwszej chwili Kazimierczak nie zrozumiał i zapatrzył się w porucznika z niemądrą miną. Potem ponownie przeniósł wzrok na smugę zaczynającą się na wysokości jego szyi i w oczach błysnęło mu zrozumienie.
– Walnął ją, a ona zatoczyła się na ścianę – wyjaśnił niepotrzebnie i sięgnął po nożyk, by wyciąć poplamiony krwią fragment tapety.
– Idę na fajkę – poinformował Jagielski, nieznoszący bezczynnego czekania. – Kupię coś do żarcia. Chcesz?
W sklepie była kolejka i kiedy wrócił, technik zdążył uporać się już z sypialnią. Jerzy przejrzał zawartość szuflad stolika nocnego i przystanął przed wysoką szafką. Przeszklona od połowy, nosiła na sobie ślady proszku daktyloskopijnego, mimo to wolał się upewnić.
– Zrobiłeś już tę szafkę?
Kazimierczak z cichym stęknięciem dźwignął się z kolan.
– Zrobiłem. Widziałeś to zdjęcie?
Jerzy nie zdążył odpowiedzieć, gdyż właśnie pojawili się przyodziani w kombinezony ochronne mężczyźni z noszami. Po krótkiej rozmowie zgodnie z sugestią lekarza władowali na nosze denatkę wraz z pościelą, przykryli płachtą i po podpisaniu stosownych dokumentów zniknęli za drzwiami.
– Zrobiłem kuchnię – oznajmił Kazimierczak po ich wyjściu. – Ale jestem niewyspany. – Ziewnął szeroko, nie starając się nawet zasłonić ust. – Graliśmy w brydża do drugiej w nocy, bo miałem mieć wolne, ale wyszło jak zawsze. Gdzie masz to żarcie, bo głodny jestem jak cholera. Gospodarz chyba nie oskarży nas o kradzież, jeśli zrobimy sobie herbatę? Nie umiem jeść bez popijania.
– Właśnie, gospodarz. Trzeba by go zawiadomić. Tylko, kurwa, jak? Na aparacie jest miejsce na numer, ale kartka jest pusta. Byłem u ciecia, potem zadzwoniłem od niego do administracji i nic. Nikt nie wie, gdzie facet pracuje, numeru też nikt nie zna.
– Został mi jeszcze duży pokój. Może tam coś znajdę?
Rozdział 3
Pierwszy podejrzany
Kwiecień 1985, Bielsko-Biała
– Widziałeś to zdjęcie?
Jagielski właśnie rozsuwał szyby, by wziąć do ręki ślubną fotografię oprawioną w pozłacaną ramkę, gdy Kazimierczak powtórzył zadane wcześniej pytanie. Zdjęcie przedstawiało piękną blondynkę i mężczyznę o surowych rysach twarzy i spoglądających zimno oczach. Podporucznik zerknął na dowód osobisty denatki, potem znów na fotografię i skinął lekko głową.
– To ona.
– A facet to zapewne mężuś, który dziwnym trafem nie nocował w domu, kiedy mordowano mu żonę.
Sugestia zawarta w słowach technika była całkiem prawdopodobna, jednak Jerzy w żaden sposób się do niej nie odniósł. Nadal wpatrywał się w fotografię, marszcząc brwi w zastanowieniu. Wreszcie ze zniechęceniem odłożył ją na miejsce.
– Miro, zrób mi zdjęcie tej fotki. Takie bardzo dokładne.
– Po co ci to? – spytał Kazimierczak, lecz bez sprzeciwu sięgnął po aparat. – Też uważasz, że to on ją tak ukochał? Mordę ma taką bardziej bandycką, raczej nie miałby oporów przed przerobieniem żony na siekane kotlety. Jeśli go zdradzała…?
Podporucznik wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia, czy to on zabił, ale skądś go znam. – Spojrzał na technika z nagłym zainteresowaniem. – Skąd wiesz, że go zdradzała?
– Nie wiem, założyłem tylko – bronił się tamten. – No bo popatrz. Taka ładna dziewczyna pewnie mogła wybierać w chłopach jak w jabłkach na straganie, ale z jakiegoś powodu wyszła za tego troglodytę. Założę się, że szybko tego pożałowała i poszukała sobie przystojnego i dzianego faceta. Baby już tak mają.
Jagielski w żaden sposób nie odniósł się do jego słów, choć miał na ten temat krańcowo różne zdanie. Gdyby o skłonnościach do dokonywania czynów wzbronionych prawem miał świadczyć wygląd, można by zlikwidować większość milicyjnych etatów. Nie uważał też, by przy wyborze życiowych partnerów kobiety kierowały się wyłącznie prezencją, a te, które wyszły za mniej przystojnych, natychmiast szukały milszego oku kochanka. Wiedział, że wygłaszając podobne opinie, Mirek daje upust własnej frustracji. Trzy miesiące temu żona Kazimierczaka zostawiła go i związała się z przystojnym taksówkarzem, a chorąży zmienił się w zgorzkniałego, zawziętego mizogina.
– Bardziej mnie męczy coś innego. Jestem pewien, że gdzieś już tego gościa widziałem, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Będę musiał sprawdzić kartotekę, bo gębę ma faktycznie nieciekawą.
Nie miał tu na myśli rysów twarzy mężczyzny, lecz jego minę, niezbyt adekwatną do uroczystości zaślubin. W takim dniu powinien być szczęśliwy, tymczasem nieznany z imienia Milewski wyglądał jak ktoś, kto tylko ogromnej sile woli zawdzięcza, że nie stracił opanowania i nie rozszarpał nieujętego na fotografii wroga na kawałki.
Ostatnie stwierdzenie sprawiło, że wzrok podporucznika bezwiednie skierował się do pokoju, gdzie jeszcze niedawno leżały zwłoki młodej kobiety. Przez chwilę bawił się myślą, że owym wrogiem była Dorota Milewska, a on omylił się w swych rachubach o tyle, że mąż posiekał ją, zamiast rozszarpać. Zaraz jednak zrezygnował z brania tej hipotezy za pewnik. Zadawane bezładnie ciosy świadczyły o graniczącej z szaleństwem furii napastnika, a Jerzy gotów był postawić swoją roczną pensję na to, że mężczyzna ze zdjęcia potrafi zachować samokontrolę nawet w ekstremalnych sytuacjach.
Zapytał Kazimierczaka o postęp prac, po czym wyszedł na korytarz i kierując twarz w dół schodów, zawołał:
– Szeregowy Adamiec, gdzie ten facet, który nas wezwał?
– Wracałem z nocnej zmiany. Kiedy przechodziłem obok drzwi do mieszkania numer pięć, zauważyłem, że są otwarte. Pomyślałem, że może pan Milewski zapomniał je zamknąć, kiedy wrócił do domu, dlatego wszedłem i zawołałem.
Mężczyzna zamilkł i niespokojnie popatrzył na Jagielskiego.
– Co pan zawołał? – spytał Jerzy. – Panie Hamster, wszystko może być ważne.
– Ja… ja nie wiem dokładnie, wszystko mi się miesza… Bo wie pan, jak ją zobaczyłem, to tak się przeląkłem…
Stanisław Hamster mówił drżącym głosem i bez przerwy wykonywał jakieś nerwowe gesty. A to drapał się po karku, a to przegarniał dłonią rzednące włosy, to znów usiłował uchwycić zębami naderwaną skórkę przy paznokciu. Słuchając go, Jagielski zastanawiał się nad przyczyną tej nerwowości. Czy wywołała ją konieczność rozmowy z milicjantem, czy wspomnienie widoku zastanego w mieszkaniu Milewskich, który z pewnością jeszcze długo będzie mu się pojawiać pod powiekami, gwarantując senne koszmary? A może bał się, że zostanie zdemaskowany, bo to on zabił Dorotę Milewską?
– Kogo pan zawołał? Ją czy jego?
– Najpierw jego, bo kilka razy go widywałem, jak wracał rano do domu. Kiedyś nawet się zgadaliśmy i zapytałem, czy on też po trzeciej zmianie. Roześmiał się i powiedział, że można to tak nazwać. Dlatego dzisiaj pomyślałem sobie, że pewnie wrócił po nocce i zapomniał zamknąć. Zawołałem, nie pamiętam dokładnie, to było chyba: „Halo, panie Milewski”, ale nikt nie odpowiedział.
– Co pan wtedy zrobił?
Hamster zmarszczył brwi i wydął wargi, przez co jeszcze bardziej upodobnił się do stworzenia, które użyczyło mu nazwiska. Jagielski już w pierwszej chwili zwrócił uwagę na podobieństwo twarzy i sylwetki do sympatycznego zwierzątka, nawet pulchne różowe dłonie mężczyzny kojarzyły mu się z chomiczymi łapkami.
– Pchnąłem drzwi, bo one nie były szeroko otwarte, tylko niedomknięte. No więc otworzyłem je, wszedłem do przedpokoju i znowu go zawołałem. Pomyślałem, że może wyszedł na balkon zapalić, bo ja też muszę wychodzić, panie…
Popatrzył bezradnie na ramiona milicjanta i zamilkł. Jerzy przypomniał życzliwie:
– Jestem podporucznikiem.
– No tak, mówił pan na początku, ale zapomniałem, a po cywilnym ubraniu nie da się rozpoznać szarży.
– Do rzeczy, panie Hamster – pospieszył go Jagielski. – Muszę jeszcze porozmawiać z innymi mieszkańcami.
– Tak, tak, przepraszam, panie poruczniku. No więc tym razem zawołałem: „Pani Dorotko, mąż zostawił otwarte drzwi”.
– To ciekawe – przerwał mu Jerzy. – Do niego zwracał się pan po nazwisku, a do niej po imieniu. Znał pan wcześniej panią Milewską?
Przez chwilę miał nadzieję, że natrafił na coś ważnego, lecz Hamster zaraz wyprowadził go z błędu, stwierdzając, że nie znał małżeństwa Milewskich, dopóki się tu nie sprowadzili zaraz po nowym roku. Do pani Milewskiej oboje z żoną zwracali się po imieniu, bo sama o to poprosiła, gdy kiedyś przyszła do nich na kawę.
– Mówiła, że tęskni za domem, za matką, pewnie dlatego przylgnęła do żony – opowiadał Hamster. – A pan Milewski…
Znów się zawahał, czym zirytował podporucznika.
– Niechże pan to wreszcie z siebie wydusi. Może pan mówić śmiało, on się nie dowie. Był złym człowiekiem? Bił żonę, a może się awanturował?
– Co też pan! – oburzył się Hamster. – Milicja to w każdym bandytę widzi. Bo jak ktoś się nie wdaje z sąsiadami w rozmowy, to od razu zły. A to dobry człowiek jest. Uczynny. Jak moja chorowała i nigdzie nie szło lekarstwa kupić, co to doktor je przepisał, to pan Milewski od razu gdzieś je załatwił. Głupot panu nagadali, niech pan w to nie wierzy, że bił żonę. On świata poza panią Dorotką nie widział.
– Taki był dobry, a jednak mówi pan do niego po nazwisku, jak do obcego.
Starszy człowiek wyraźnie się zmieszał, potem popatrzył na milicjanta z prośbą w oczach.
– Bo nie pamiętam, jak on ma na imię – wyznał w końcu. – Przedstawił mi się, kiedy się tu sprowadzili, ale to imię ma takie dziwne. Coś jak Rajmund, ale inaczej. Nie dosłyszałem, a nie chciałem się przyznać przed nieznajomym, że mam problemy ze słuchem. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, mogliby się w zakładzie dowiedzieć, a ja tam na dyspozytorni robię. Pan porucznik mnie nie zdradzi przed szefem?
Jagielski mógł z czystym sumieniem zapewnić, że nikogo nie poinformuje o tym drobnym defekcie. Nawet gdyby musiał z jakiegoś powodu pofatygować się do zakładu zatrudniającego Hamstera, niedosłuch z pewnością nie byłby tematem rozmowy. Musiał natomiast wyjaśnić całkiem inną sprawę.
– Panie Stanisławie, o której skończył pan dzisiaj pracę?
– Jak zwykle o szóstej – odpowiedział wyraźnie zdziwiony mężczyzna. – Dlaczego pan pyta?
– Pod numer alarmowy zadzwonił pan sześć minut po ósmej. Zastanawia mnie, jak to możliwe, że szedł pan do domu aż dwie godziny. Przecież to niedaleko, moim zdaniem zdążyłby pan w dziesięć, góra piętnaście minut. Proszę wytłumaczyć tę rozbieżność.
Hamster ani trochę się nie zmieszał. Swobodnie wytłumaczył, że określenie „wracałem z nocnej zmiany” było skrótem myślowym, i przeprosił za brak precyzji. Później wytłumaczył, że jeżeli w soboty wypada mu druga lub trzecia zmiana, wówczas po pracy lub przed nią robi sobie spacer na targowisko przy ulicy Lompy, gdzie można kupić nie tylko świeże jarzyny, ale i niereglamentowane mięso, takie jak baranina, konina, a czasem nawet drób.
– Panie poruczniku – zakończył nieco urażonym tonem. – Kupowałem w kiosku przed blokiem „Dziennik Zachodni” i pochwaliłem się, że udało mi się wystać kaczkę. Osiem osób może poświadczyć, że była w siatce, bo sąsiadki ją oglądały.
– Wierzę panu – odparł Jerzy ugodowym tonem. Nie chciał rozdrażniać człowieka, który jak na razie okazał się skory do współpracy. Mógł się jeszcze przydać. – Ale nazwiska tych pań proszę podać, bo prokurator czepia się każdego drobiazgu. Jutro zgłosi się pan na komendę celem złożenia oficjalnych zeznań. Do widzenia.
Wyszedł na korytarz, żegnany pełnym wyrzutu spojrzeniem żony Hamstera. Nie wybaczyła mu, że kategorycznie sprzeciwił się, by była obecna podczas rozmowy z jej mężem. Nie powiedziała tego wprost, ale się domyślił, że wolałaby być na bieżąco, dzięki czemu miałaby najświeższy temat do plotek.
Porozmawiał z pozostałymi mieszkańcami bloku, a ci potwierdzili słowa Hamstera. Milewscy sprowadzili się tam drugiego stycznia. Skąd? Tego nie wiedział nikt, podobnie jak nikt nie znał imienia Milewskiego, sąsiedzi nie mieli także pojęcia, gdzie mężczyzna pracuje. Widywali go o różnych porach, a niektórzy twierdzili nawet, że wychodził do pracy w środku nocy. Całkiem jak ja. Albo złodziej – pomyślał rozbawiony Jagielski.
Dorota Milewska była bardziej otwarta, stąd informacje, że nigdzie nie pracowała, że tęskniła za matką, z którą była bardzo zżyta, i że jest mężatką od niespełna roku. Pytana o męża, odpowiadała tak ogólnikowo, że z jej słów właściwie nic nie wynikało. Mimo to małżonkowie mieli w bloku opinię uczynnych i sympatycznych, nikt nie zarzucił im nawet jednego złego postępku. Noż kurwa, normalnie święta rodzina, tylko małego Jezuska brakuje – zżymał się milicjant, zmierzając do ostatniego z mieszkań.
Sąsiadka zajmująca lokal na parterze, bezpośrednio pod mieszkaniem Milewskich, jako jedyna nie próbowała wystawić im laurki, choć minęło sporo czasu, nim podporucznikowi udało się skierować rozmowę na właściwe tory. Zapytana bowiem o wzajemne stosunki małżonków, kobieta zaczerwieniła się jak piwonia, co było dziwne o tyle, że sama przed chwilą powiedziała, iż urodziła siedmioro dzieci. Jagielski domyślił się, że zrozumiała pytanie opacznie i już miał je ponowić przy użyciu innych słów, gdy Bernadetta Włodarska pacnęła się dłonią w czoło.
– Jaka ja głupia jestem! – zachichotała. – Myślałam, że pan pyta o to, jak oni to robili… No wie pan…
– Wiem – odpowiedział z poważną miną. – I zapewniam panią, że milicji nie interesuje, ile razy małżonkowie się kochają, o jakiej porze to robią i w jakiej pozycji. Jak pani zapewne już wie, Dorota Milewska została zamordowana. Dlatego muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach.
Włodarska skrzywiła się wymownie.
– Wszyscy pewnie teraz opowiadają, jaka ta Dorotka była dobra, jaka miła i dobrze wychowana. Mam rację? A prawda jest taka, że to było głupie, puste dziewuszysko, przy tym złośliwe i bezczelne. Ale Bogiem a prawdą to na taki los nie zasłużyła. Mógł ją przecież tylko zgwałcić. Chociaż jaki to gwałt w małżeństwie? Niepotrzebnie ją zabił, za to na pewno pójdzie siedzieć, nawet jeżeli to zrobił w tym… No tym… Pan wie, o co mi chodzi. Jak człowiekowi puszczą nerwy.
– W afekcie – mruknął Jagielski, a kobieta energicznie przytaknęła. – O kim pani mówiła? O Milewskim?
– No przecie nie o Jaruzelskim! – W tym momencie musiało do niej dotrzeć, że rozmawia z milicjantem, gdyż zasłoniła usta dłonią i wymamrotała niewyraźnie: – Ja nie chciałam… Nic złego…
Podporucznik pominął ten incydent milczeniem, poprzednie słowa Włodarskiej interesowały go dużo bardziej.
– Skąd przypuszczenie, że Dorotę Milewską zabił mąż?
– Bo wczoraj okropnie się pokłócili. Nie wróciła na noc, on pytał, gdzie była, ona zaczęła go wyzywać, wspominała też o rozwodzie. Potem on powiedział, że musi iść do pracy, a ona na to, żeby spierdalał.
Tym razem się nie zarumieniła, widocznie zawstydzało ją tylko mówienie o seksie, przekleństwa natomiast uznawała za naturalne. Wyraźnie czekała na jakąś reakcję i Jerzy niemal namacalnie wyczuł jej zawód, gdy ta nie nastąpiła. Skierował wzrok na ścianę i skupił go na jaśniejszym prostokącie po zdjętym obrazku. Milczał, tylko dłoń poruszała się nieznacznie nad notatnikiem, a na kartce powstawała plątanina bezładnych, zdawać by się mogło, kresek. Słyszał kobiecy głos, lecz treść wypowiedzi nie docierała do mózgu zajętego analizowaniem wcześniejszych słów.
Nagle się ocknął, spojrzał z zaciekawieniem na naburmuszoną gospodynię i dopiero po chwili uświadomił sobie, że słyszał szmer głosu Włodarskiej. Obraziła się, bo jej zdaniem nie poświęcił jej słowom najmniejszej uwagi, będzie więc musiał jakoś ją ułagodzić. Nie mogła wiedzieć o jego zwyczaju odseparowywania się od rzeczywistości, tworzenia wokół siebie kokonu, by nic nie mąciło biegu myśli.
– Jakie to ładne – odezwała się nagle, zerkając na notes. – Toż to moja Izabelka, całkiem jak żywa!
Naburmuszona mina należała już do przeszłości, teraz kobieta cała była podekscytowaniem, ciekawością i żądzą posiadania. Jagielski spojrzał na notes i zobaczył, że tym razem w trakcie odłączenia się od zewnętrznych bodźców nie naszkicował żadnego fantastycznego stworzenia, lecz dziewczęcą twarz. Zdezorientowany rozejrzał się po pokoju i obok pustego miejsca na ścianie zobaczył portretowe zdjęcie młodej dziewczyny. Porównał z nim szkic i skrzywił się lekko. Miał rację, gdy po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych podjął pracę w milicji. Artysta z niego żaden.
Włodarska nadal piała peany nad niedokładnie odwzorowaną twarzą i podporucznik postanowił to wykorzystać. Pochylił się ku niej, dając tym do zrozumienia, że to, co powie, stanowi tajemnicę.
– Podoba się pani ten portret? – Nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: – Kiedyś chciałem studiować malarstwo, ale w domu się nie przelewało. Ojciec był na rencie, mama robiła na taśmie w „Belosie”, a w domu jeszcze młodsze rodzeństwo… Musiałem iść do roboty, a w milicji dobrze płacą.
W tym, co mówił, nie było nawet krzty prawdy, lecz kobieta nie mogła tego wiedzieć.
– Dobry z pana syn – rozkrochmaliła się. – Pewnie, że w milicji lepsze warunki i kiełbasę bez kartek macie.
Nie podjął tematu. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nawet zdarł gardło i wypluł płuca, tłumacząc, jak wygląda rzeczywistość, ludzie i tak wiedzą lepiej i żadna siła ich nie przekona, że są w błędzie. Zamiast tego wskazał portrecik.
– To pani córka?
– Tak, to Iza, nasza najmłodsza. Miało jej nie być, bo już swoje lata miałam, a tu się dzieciak przytrafił. – Zachichotała, zasłaniając dłonią usta.
– Ładna dziewczyna – pochwalił nie całkiem szczerze. – W takim razie proszę – wydarł kartkę z notatnika i podał Włodarskiej. – Na pamiątkę.
Zarzuciła go podziękowaniami, jakby wręczył jej co najmniej szkic sporządzony przez Wyspiańskiego. Potem zaproponowała kawę, na co przystał z ochotą, bo choć w większości mieszkań przyjmowano go bez wrogości, nikomu nie przyszło do głowy zaoferować coś do picia.
Milicjant wypił kilka łyków i zagadnął:
– Powiedziała pani, że Milewską pewnie zabił mąż, bo się kłócili. To trochę za mało. Nie mogę zamknąć tego faceta tylko dlatego, że pokłócił się z żoną, bo siebie też bym musiał zamknąć. Nie wierzę w idealne małżeństwa.
Włodarska posłała mu karcące spojrzenie.
– Nie chodzi o to, że się kłócili, ale jak. Mówiłam już, ale pan chyba nie słyszał, bo rysował pan Izunię. Zanim Dorota kazała mu spierdalać, on powiedział coś, czego nie dosłyszałam, bo ci Lipkowie spod trójki akurat wodę puścili. – Pretensja w jej głosie była tak wielka, że omal się nie roześmiał. – Za to wiem, co powiedział na końcu. Coś tam o „ostateczności, bo pożałujesz”. – Spojrzała na Jerzego z triumfem. – W dodatku mówił to takim tonem, że sama się przelękłam. Na miejscu tej Doroty chybabym się zesrała ze strachu.
Reszta z wielu słów wypowiedzianych przez Włodarską nie przedstawiała dla śledztwa żadnej wartości, pożegnał więc gadatliwą kobietę, wymawiając się nawałem obowiązków. Wyszedł przed blok, zapalił papierosa i poszedł w stronę schowanej za kioskiem „Ruchu” ławki, jedynej, która nie stała w pełnym słońcu.
Usiadł, wyciągnął przed siebie nogi i przymknął powieki. Dziesięć minut laby – postanowił, wiedząc dobrze, że odpoczynek będzie trwać do chwili, gdy wypali papierosa, i ani sekundy dłużej.
– Proszę pana? Panie poruczniku?
Niechętnie uniósł powieki i spojrzał na właścicielkę drżącego dziewczęcego głosu, zakłócającą mu krótki czas relaksu. Była bardzo ładna i jeszcze bardziej wystraszona. Powściągnął irytację i przywołał na twarz uśmiech, by odrobinę ją ośmielić, choć nie przewidywał, by mogła mu powiedzieć coś istotnego.
– Siadaj i powiedz, jak masz na imię.
Poklepał zachęcająco ławkę i dziewczyna po krótkim wahaniu przysiadła ostrożnie na samym brzeżku.
– Pan się zajmuje panią Milewską? To znaczy tym, co się stało…? Chciałam powiedzieć, czy pan śledzi…?
– Prowadzę śledztwo w sprawie zabójstwa Doroty Milewskiej – sprecyzował, gdy dziewczyna trzeci raz poległa na nazewnictwie. – Nazywam się Jerzy Jagielski. A ty?
Zawahała się i spięła w sobie. Uciekać czy nie uciekać, oto jest pytanie – sparafrazował na swoje potrzeby Hamletowski dylemat i znów przymknął powieki. Decyzja dziewczyny była mu w zasadzie obojętna.
– Grażyna Lipka.
Otworzył oczy. Więc jednak się zdecydowała. Musi być przeświadczona, że to, co ma do powiedzenia, jest bardzo ważne. Lipka? Gdzieś już słyszał dzisiaj to nazwisko. Ale gdzie? Przypomniał sobie pełny pretensji głos Bernadetty Włodarskiej i słowa: „…ci Lipkowie spod trójki akurat wodę puścili”. Omal się nie roześmiał, uświadomił sobie bowiem, że usłyszawszy słowo „Lipkowie”, w ogóle nie pomyślał o nazwisku, tylko o Tatarach z Pana Wołodyjowskiego, i uznał je za przezwisko nadane nielubianym sąsiadom.
– Mieszkasz pod trójką, prawda? Dzwoniłem do drzwi, ale nikt nie otworzył.
– Rodzice byli w pracy, a ja udawałam, że nie ma mnie w domu.
Tym razem zdołała go zaskoczyć. Dlaczego miałaby unikać rozmowy a milicją? Przecież nie ona zabiła Milewską.
– Czemu nie otworzyłaś?
– Bo nie umiem kłamać, a nie chciałam donosić. Ale potem pomyślałam, że jeżeli on naprawdę ją zabił…
– Kto zabił i kogo? – spytał surowo. – Musisz mówić precyzyjnie, to poważna sprawa.
Pokiwała głową i powtórzyła ostatnie zdanie, tym razem zamiast zaimków używając nazwiska:
– Pomyślałam, że jeżeli pan Milewski zabił panią Dorotę Milewską, powinnam panu powiedzieć, co słyszałam. – Zerknęła niepewnie, a gdy zobaczyła aprobujące skinienie, wzięła głęboki wdech i wyznała: – Mój chłopak odprowadził mnie do domu. Staliśmy przy wejściu i trzymaliśmy się za ręce, kiedy z bloku wyszedł pan Milewski. Popatrzył tak jakoś przez nas i powiedział: „Najwyższy czas z tym skończyć”. Myślałam, że on tak do nas, że mu się nie podoba, że tam stoimy, ale on to mówił do siebie. Bo zaraz potem dodał: „Z nią”.
Rozdział 4
Maszyna do walki
Kwiecień 1985, Bielsko-Biała
Na ogół Jagielski unikał uczestniczenia w sekcji zwłok. Tu wyjątkowo zgadzał się ze zdaniem Ochabczyka, że obecność prokuratora lub milicjanta jest zbędna, gdyż w niczym patologowi nie pomogą, mogą natomiast przeszkadzać. Tym razem jednak pozwolił sobie na odstępstwo od normy, licząc na to, że jeśli będzie na miejscu, dowie się wszystkiego od razu.
Sekcję przeprowadzał Włodzimierz Stareczek. Podporucznik nie miał z nim dotychczas do czynienia i na widok wysokiego, chudego mężczyzny o ascetycznej twarzy i ponurym spojrzeniu pomyślał, że doktor wygląda wyjątkowo adekwatnie do swojego zajęcia. Tak mógłby się prezentować mityczny Charon lub Anubis, albo inny pośrednik między światami żywych i umarłych.
Stareczek w zasadzie nie odkrył nic, czego by nie powiedział już lekarz z pogotowia, stwierdzający zgon. Potwierdził, że najpierw nastąpiło uderzenie w głowę tak silne, że pozbawiło kobietę przytomności.
– Najprostsze wyjaśnienie jest takie, że sprawca walnął ją w głowę, gdy siedziała. Niestety nie mogę wykluczyć, że zrobiła to kobieta czy nawet starsze dziecko. W tym przypadku mógł uderzyć każdy, kto ma około metra sześćdziesięciu wzrostu.
– A gdyby stała? – spytał Jagielski, mając przed oczami ślad krwawy na przedpokojowej tapecie.
Stareczek rozmyślał jakiś czas nad odpowiedzią, przeglądając własne zapiski dotyczące wzrostu denatki.
– Musiałby mieć co najmniej tyle, co ja – odparł w końcu. – Mam metr osiemdziesiąt sześć. Narzędzie tępokrawędziste o długości dwunastu centymetrów, z tolerancją do pięciu milimetrów w obie strony. Szerokość narzędzia to trzy centymetry, z tolerancją jak wyżej, z tym że od mniej więcej dwóch trzecich długości szerokość ulega zmianie, zwężając się z obu stron, by pod koniec uzyskać wymiar około pięciu, sześciu milimetrów.
Jagielski naszkicował wspomniane narzędzie.
– Walnął ją młotkiem obróconym na płask – stwierdził, a Stareczek potwierdził skinieniem głowy i przeszedł do opisu głównych obrażeń.
Dwadzieścia jeden ciosów nożem, w tym trzy przecinające arterie, nie były zwykłymi pchnięciami. Po zagłębieniu ostrza w ciele ofiary zabójca nie wyciągał go, lecz ciął tkankę tak, jak rozcina się puszkę konserw bez otwieracza. Lekarz opisał to obrazowo, markując najpierw pchnięcie, by później przyciągać do siebie niby to stawiającą opór dłoń dzierżącą wyimaginowaną rękojeść.
– To nie był zwykły nóż – oznajmił po pewnym czasie, po dokładnym obejrzeniu, sfotografowaniu i pomierzeniu zadanych denatce ran. – Parametry wskazują na glocka FM78 – stwierdził i dodał z ponurą miną: – Powinien pan poszukać zabójcy wśród swoich, bo w taką broń wyposażeni są ludzie z Plutonów Specjalnych.
Przed budynkiem komendy Jagielski przystanął na moment, by zapalić papierosa. Był zmęczony. Właściwie „zmęczony” to za małe słowo, on czuł się tak, jakby rozjechał go walec, jak taki stan zwykła obrazowo określać jego żona. Na myśl o Lucynie wróciło mu trochę energii, zaraz jednak znowu oklapł, uświadomił sobie bowiem, że tego wieczoru nie powita go ani jej olśniewający uśmiech, ani żadna z nieco kpiących uwag, które tak uwielbiał. Dzisiaj jest skazany wyłącznie na swoje towarzystwo.
– Pilnujesz, żeby nam fabryki nie ukradli?
Pogrążony w myślach Jerzy nie zauważył nadchodzącego kolegi. Teraz uśmiechnął się dość niemrawo i wyciągnął dłoń na powitanie.
– Cześć, Norbert. Co słychać w kręgach bezpieki? Ekstrema pokonana? Bo widzę, że ręce z krwi już umyłeś.
Porucznik Norbert Swift ze Służby Bezpieczeństwa parsknął śmiechem i walnął go w bark. Z racji służby w wydziale śledczym nie zajmował się ściganiem opozycjonistów, więc uwaga Jerzego była jak kulą w płot. Stanowiła jedynie swoisty rytuał powitania, o czym obaj doskonale wiedzieli.
– Dzisiaj pruli się sami i nie miałem komu dać w mordę. Może jesteś chętny? Zawsze to ciekawsze niż ściganie sprawcy kradzieży farelki i słoika kompotu.
W innym dniu Jagielski odwzajemniłby złośliwości Swifta jakąś ciętą ripostą, dzisiaj jednak nie miał na to siły. A gdy pomyślał, że jutro również spędzi cały dzień na poszukiwaniu człowieka, który zdawał się nie istnieć, miał ochotę kląć ze złości.
– Tym razem mam jeden-cztery-osiem i nawet mi się gadać nie chce.
Norbert gwizdnął cicho. Zabójstwa nie były w Bielsku-Białej zjawiskiem powszednim, najczęściej śledztwo wykazywało nieumyślne spowodowanie śmierci.
– Skąd wiesz, że to nie wypadek? Jedno nieszczęśliwe uderzenie…
– A pozostałe dwadzieścia były twoim zdaniem szczęśliwe? Nie sądzę, żeby denatka się z tobą zgodziła. – Jerzy zadeptał niedopałek. – Idę do domu. Cześć.
Swift przytrzymał go za ramię.
– Czekaj, podwiozę cię, też już skończyłem. Gdzie masz kancioka?
Ruszyli razem w stronę wiśniowego poloneza i po kilku minutach Jagielski z ulgą rozsiadł się na wygodnym fotelu.
– Dzisiaj Lucy nim powozi. Pojechała z matką do jakiejś ciotki do Jordanowa.
Po dwóch minutach znaleźli się na miejscu. Jagielscy mieszkali tak blisko komendy, że pokonanie pieszo tego dystansu nie zabrałoby dużo więcej czasu, ale tym razem Jerzy nie miał ochoty nawet na tak krótki spacer.
– Dzięki – powiedział, gdy polonez zatrzymał się pod blokiem. – Idę celebrować status słomianego wdowca, czyli euro specjal i telewizor, a po kilku minutach kimono.
Norbert z aprobatą kiwnął głową.
– Piękny plan. Sam też mam podobne zamiary, niestety bez specjala. Na moim zadupiu jest tylko zwykły żywiec.
Jerzy znał dobrze jego upodobanie do tego niszowego produktu żywieckiego browaru, toteż od razu zaproponował:
– Mogę ci dać kilka butelek.
Nie musiał dwa razy powtarzać i już po chwili obaj mężczyźni wchodzili na drugie piętro, gdzie na drzwiach nadal widniała tabliczka „Łucja Bukowiecka”, choć Lucyna już od ponad dwóch lat była panią Jagielską.
– Nie wiedziałem, że Lucy ma na imię Łucja.
Jerzy przekręcił klucz w zamku i popatrzył na kolegę.
– Mało kto wie, bo ona nigdy nie używała tego imienia. Od maleńkości wszyscy mówili na nią Lucyna i podobno nikt nie wie, skąd się ta Łucja wzięła. – Pchnął drzwi i wszedł do środka. Niespecjalnie miał ochotę na towarzystwo, lecz względy gościnności przeważyły: – Właź. Chcesz kawy?
Norbert się zawahał. W przeciwieństwie do Jagielskiego chętnie spędziłby czas na pogawędce, bo wizja kolejnego samotnego wieczoru nie jawiła mu się zbyt zachęcająco. Rozumiał jednak kolegę, sam też niekiedy miał dość ludzi.
– Może innym razem. Przecież widzę, że wolisz być sam.
– To przez tę sprawę. Najpierw oględziny. Denatka wyglądająca, jakby sprawca chciał zrobić z niej mizerię, i miejsce zbrodni jak z horroru, a potem godziny spędzone na słuchaniu pierdół, bo im mniej ktoś wie, tym więcej ma do powiedzenia.
Z pierwszej części wypowiedzi Swift zrozumiał niewiele, mógł tylko się domyślać, co miały oznaczać użyte porównania. Druga natomiast była oczywista i zgadzał się z nią w całej rozciągłości.
– Jurek, mnie to mówisz? Daj to piwo i już mnie nie ma, a ty się walnij do wyra i pośpij do południa. Od razu poczujesz się lepiej.
– Jutro to będę dalej szukać tego pierdolonego Milewskiego. Kurwa, facet się tak zakamuflował, jakby był co najmniej agentem CIA. Mam wrażenie, że ścigam cień.
Norbert popatrzył na Jagielskiego ze zdumieniem.
– Jakiego Milewskiego? Rajnera? Po co go szukasz?
W pierwszej chwili zaaferowany, poirytowany i zmęczony Jerzy nie zwrócił uwagi na dwa pierwsze pytania, gdyż całkowicie skupił się na trzecim.
– Żeby go poinformować o śmierci żony. To chyba oczywiste. Poza tym facet jest moim pierwszym podejrzanym… Zaraz! Co ty powiedziałeś? On ma na imię Rajner? Skąd to wiesz? Znasz go?
Swift nie odpowiedział na ani jedno z ciągu pytań. Na oślep namacał za sobą taboret, usiadł ciężko i spojrzał na kolegę, jakby sprawdzając, czy ten nie żartuje.
– Dorota nie żyje? Kurwa mać! Jurek, powiedz, że robisz sobie jaja.
– Nie robię sobie jaj – odparł zimno Jerzy. – Ubiegłej nocy Milewska została zamordowana. A teraz ty mi powiedz, skąd ją znasz i kim, do chuja, jest jej mąż.
Lodowaty ton głosu podporucznika pomógł Norbertowi odzyskać spokój. Mężczyzna uśmiechnął się nawet leciutko, gdy odpowiedział:
– Mogę dostać tę obiecaną kawę, zanim mnie weźmiesz w krzyżowy ogień pytań? – Jagielski bez słowa włączył czajnik, podczas gdy starszy stopniem kolega kontynuował wywód: – Trochę dziwnie się z tym czuję, dotychczas to zawsze ja byłem tym, który zadaje pytania. Być po drugiej stronie to jednak nic przyjemnego. Teraz już rozumiem, czemu rozmówcy nie są do nas zbyt przyjaźnie nastawieni.
Gawędziarski, lekko kpiący ton Swifta, a jeszcze bardziej wygłaszane przez niego oczywistości rozśmieszyły Jerzego. Pomyślał, że niepotrzebnie naskoczył na niego, jakby to Norbert był wszystkiemu winien. Zalał kawę wrzątkiem, lecz zanim wziął szklanki do ręki, trącił przyjaźnie kolegę w bok. Norbert zrozumiał ten niemy przekaz i machnął ręką na znak, że wszystko jest w porządku.
– Daj te kawy i prowadź.
Odebrał Jagielskiemu szklanki i podążył za nim, choć przewodnik był tutaj całkowicie zbędny. Trudno byłoby nie trafić do pokoju, skoro był tylko jeden, pomniejszony o wnękę pełniącą funkcję sypialni odgrodzonej przesuwaną ścianką.
Usiedli przy okolicznościowym stoliku i zgodnym ruchem zamieszali kawę, chcąc zlikwidować utworzony na górze kożuch. Podobna synchronizacja towarzyszyła im, gdy podnosili szklanki do ust.
Norbert pierwszy przerwał milczenie. Zdecydowanym ruchem odstawił kawę na stolik i spytał zwięźle:
– Co chcesz wiedzieć?
Odpowiedź była równie zwięzła:
– Wszystko.
– Kolejność?
– Obojętna. Albo nie. – Jerzy zastanawiał się kilka sekund, nim zdecydował: – Najpierw Milewska.
Zerknął spod oka na kolegę, lecz na szczęście Swift nie wyglądał na zbytnio przejętego jej śmiercią. Chyba nie byli ze sobą zbyt blisko.
– Nie musisz mi się tak przyglądać – mruknął Norbert, a Jagielski omal nie zakrztusił się kawą. Nie sądził, że jego ukradkowa obserwacja zostanie dostrzeżona. – Nie ze mną te numery, Bruner, na Służbę to ty jesteś za cienki.
– Pierdolony esbek – odciął się Jerzy i obaj się zaśmiali. – No dobra, co z tą Milewską?
– Nie to, co podejrzewasz. O Dorocie to akurat zbyt długo nie pogadamy, bo rozmawiałem z nią góra cztery razy.
– Skąd ją znałeś?
– Przez Rajnera. Przedstawił mi ją, kiedy zaczęli się spotykać.
– Jaka była? Spodobała ci się? Nie w sensie erotycznym, tylko jako człowiek.
Mina Norberta w zasadzie wystarczyła za odpowiedź. Skrzywione w grymasie niesmaku usta nie pozostawiały złudzeń co do opinii o denatce, więc Jerzy przeformułował pytanie:
– Co z nią było nie tak?