Inspektor i złodziejka. Irlandzka zemsta Tom I, Część I - Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel - ebook

Inspektor i złodziejka. Irlandzka zemsta Tom I, Część I ebook

Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Londyn, 1900 rok. Ponure zaułki East Endu i wielokulturowe, tętniące życiem Soho. Caitlin Brogan, żyjąca na przekór konwenansom złodziejka z Dublina, szuka zemsty na człowieku, który zabił jej rodziców. Kiedy poznaje ekscentrycznego inspektora Scotland Yardu Valentine’a Cosgrove’a, postanawia wykorzystać go do własnych celów. Nie wie jednak, że znajomość z inspektorem może sprowadzić niebezpieczeństwo na jej kochanka, irlandzkiego nacjonalistę.

Czym skończy się igranie z uczuciami inspektora, dręczonego demonami z przeszłości? Czy między zemstą a poczuciem obowiązku jest miejsce na miłość?

W stolicy Imperium Brytyjskiego u schyłku XIX wieku narodzi się zakazane uczucie między detektywem i znienawidzonym wrogiem Fenian oraz Irlandką poza prawem, która każdego dnia odgrywa inną rolę swojego życia.

Kochasz romanse historyczne pełne tajemnic i intryg jak „Poldark” czy „Outlander”? A może preferujesz zagadki kryminalne rodem z seriali „Ripper Street” lub „Alienista”? Jeśli pragniesz poznać mroczną stronę epoki, seria „Londyn – Dublin – Petersburg” będzie dla ciebie wymarzoną lekturą.

Londyn – Dublin – Petersburg. Trzy miasta. Dwoje bohaterów. Jedna historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 403

Oceny
4,3 (11 ocen)
6
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zaczytana__97

Dobrze spędzony czas

Superowa
00
Karolinka1988

Nie oderwiesz się od lektury

Londyn, rok 1900. Irlandka Caitlin Brogan po ucieczce z Petersburga przybywa do Londynu. Tam niespodziewanie na swojej drodze spotyka inspektora Valentin'a Cosgrova. Fascynująca i pełna przygód powieść rozgrywająca się w Londynie przełomu XIX i XX wieku, w środowisku imigrantów: Irlandczyków, Rosjan, Żydów itp. Poznajemy mroczny i brudny Londyn.
00
biegacz1993

Dobrze spędzony czas

Londyn, rok 1900. 
Poznajcie Caitlin, piękną i tajemniczą nieznajomą, którą do Londynu sprowadza żądza zemsty. 
Przedstawiam Wam również Valentine’a, inspektora Scotland Yardu z niezdrowymi ciągotami do alkoholu, kobiet i narkotyków. 
Ci bohaterowie mają warstwy. Każde z nich to osobna układanka. Z drugiej strony, może to puzzle z tego samego zestawu?

Londyn przełomu epoki wiktoriańskiej i edwardiańskiej w „Inspektorze i złodziejce” nie jest miejscem na siłę upiększanym i osładzanym. To miasto pełne kontrastów. To ulice pełne głodnych dzieci, przepracowanych imigrantów, upadłych kobiet i wszechobecnej biedy. To w londyńskich zaułkach i spelunach spotykają się anarchiści i planują kolejny zamach. 

Justyna Andrulewicz i Joanna Truchel stworzyły historię niebanalną, ale jednocześnie przystępną w odbiorze nawet dla przeciętnego czytelnika. „Irlandzka zemsta” to powieść pełna wydarzeń i szalonych zwrotów akcji. Głównie za sprawą tego zawrotnego tempa oraz lekkiego stylu autorek, ich książ...
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia. Polecam.
00
Zaczytana_mama_40_

Nie oderwiesz się od lektury

Opinia "Irlandzka Zemsta" Seria Inspektor i złodziejka tom 1 Autorki @victorian_fiveoclock Wydawnictwo @wydawnictwo.najlepsze Współpraca reklamowa (@victorian_fiveoclock i @wydawnictwo.najlepsze ) Czy lubicie książki z gatunku gdzie akcja rozgrywa się w XIX i XX wieku. Londyn rok 1900 główna bohaterka to Caitlin Brogan, żyjąca na przekór konwenansom złodziejka z Dublina, szuka zemsty na człowieku, który zabił jej rodziców. Kiedy poznaje ekscentrycznego inspektora Scotland Yardu Valentine’a Cosgrove’a, postanawia wykorzystać go do własnych celów. Nie wie jednak, że znajomość z inspektorem może sprowadzić niebezpieczeństwo na jej kochanka, irlandzkiego nacjonalistę. Bardzo ciekawa fabuła daje książce niezwykłą historię .Czy pomiędzy bohaterami coś zaiskrzy chociaż są po innych stronach ona złodziejka on inspektor . Czytałam z przyjemnością poczułam ten smak alkoholu,mrok uliczek , ciekawe opisy ,miłość i zemsta . Książka pokazuje nam jak trudno się żyło tych czasach . Skom...
00

Popularność




Copyright © Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel, 2024

Projekt okładki

Agnieszka Zawadka

Zdjęcia na okładce

Art Graris (Adobe.Stock),

sabelskaya (Adobe.Stock),

Elen Lane (Adobe.Stock)

Redaktorka prowadząca

Marta Burzyńska

Redakcja i korekta

Magdalena Białek

ISBN 978-83-8391-520-3

Warszawa 2024

Wydawca

Wydawnictwo Najlepsze

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28,

02-697 Warszawa

Prolog

Za winę kara;

nikt jej nie uciecze

George Gordon Byron, Don Juan

tłum. Edward Porębowicz

Caitlin

Londyn, 7 listopada 1900 roku

Większość podróżnych najpóźniej w kolejce do kasy znało cel podróży i nabywało bilet w obie strony, jednak dla Caitlin Brogan bilety powrotne zawsze kupowała Śmierć. Jej lodowaty oddech na karku wyznaczał kolejny kierunek ucieczki, kostucha zaś, niczym bezlitosny urzędnik, na każdym przystanku przybijała stempel wyrzutów sumienia.

Dublin. Petersburg. Londyn.

Do trzech razy sztuka – wyliczała Caitlin z nadzieją, że Śmierć zebrała na tyle hojne plony, by na wiele lat zaspokoić swój wiecznie nienasycony głód.

Po raz pierwszy spotkały się prawie dwadzieścia lat temu w Irlandii, po raz drugi – na początku tego roku w Rosji. Tym razem Caitlin zamierzała ją skutecznie zgubić wśród flegmatycznych mieszkańców Imperium Brytyjskiego.

Nie spodziewała się jednak, że tłum na Liverpool Station będzie tak gęsty i ruchliwy. Zupełnie inaczej niż tamtego styczniowego dnia w Petersburgu. Wtedy szalała śnieżyca, stanęła kolej, a setki nieszczęśliwych przyjezdnych i dziesiątki ich popsutych planów utknęły na peronie. Nie ona. Wybiegła radośnie z pociągu, chcąc rozruszać zmarznięte ciało. Popchnąć pierwszą kostkę domina. Upadały kolejno, błąd za błędem, aż trafiła tutaj.

Wszyscy zdążyli wysiąść, a ona wciąż siedziała wciśnięta w kąt przedziału trzeciej klasy, wrośnięta w najgłębsze warstwy ławki, szukając pomiędzy słojami drewna życiodajnej energii, dzięki której inni ludzie wykonywali najprostsze czynności. Dziesiątki pasażerów tłoczyły się na peronie, witały, żegnały lub biegły w sobie tylko wiadomym celu.

Cel. To słowo uwierało ją jak drzazga, która wbiła się w opuszkę palca, gdy Caitlin zsunęła rękawiczkę w dusznym przedziale. Zaparowana szyba dzieliła ją od kłębowiska ciał, rozlewającego się niczym wezbrana fala na cztery strony świata. Podchodziła pod samo okno i lada chwila mogła ją zalać, pogrzebać na dnie morza. Zapomnianą.

– Wysiada pani?

Zignorowała pytanie, mając nadzieję, że współpasażerka da jej spokój. Przez całą drogę uparcie milczała, gdy ktokolwiek zaczynał rozmowę. Stateczna, siwiejąca dama poprawiła kapelusz z szerokim rondem, który ledwo mieścił się w ciasnym przedziale, a zdobiące go strusie pióra nieustannie łaskotały sąsiadów w nosy.

– Pierwszy raz w Londynie? Przyjeżdża po mnie córka wraz z zięciem, możemy pani pomóc znaleźć przyzwoity pensjonat.

– Nie ma takiej potrzeby.

– Na pewno? Londyn to niebezpieczne miasto, na każdym kroku czyhają…

– Dziękuję – powtórzyła stanowczo, podnosząc się z ławki. Przynajmniej ta wścibska, natrętna baba zmusiła ją do wykrzesania z siebie iskierki energii. – Z dworca odbierze mnie kochanek, a potem wspólnie pojedziemy do posiadłości na przedmieściach, gdzie zamierzam spełnić każdą jego zachciankę. Czy podać pani sole trzeźwiące? – dopytała słodkim głosem, gdy kobieta przyłożyła dłoń do piersi, jakby lada moment miała dostać ataku apopleksji.

Po chwili zbulwersowana w pośpiechu opuściła przedział, a Caitlin zyskała cenne sekundy, by móc powtórzyć w myślach słowa, które towarzyszyły jej przez całą podróż.

To tylko kolejny przystanek. Kolejny punkt na mapie, który musiała odhaczyć. Londyn. Miasto jak każde inne, bez historii, bez emocji. Tutaj nie popełni tych samych błędów.

– Uważaj!

Z najbliższego toru z ogłuszającym gwizdem ruszył pociąg, a Caitlin z wrażenia wciągnęła głośno powietrze, gdy lokomotywa przetoczyła się tuż przed jej nosem. Sięgnęła drżącą dłonią po paczkę papierosów i odgarnęła ze spoconego czoła ciemny kosmyk. Kilka miesięcy podróży, a ona wciąż ubierała się jak petersburżanka. Zirytowana rozpięła wełniany płaszcz i wygładziła kołnierz obszyty futrem z soboli.

– Mogła pani zginąć.

– Nie sądzę. Pociąg jechał za wolno.

Jej niski, zachrypnięty głos łatwo przebił się przez gwar panujący na peronie. Dopiero teraz zmierzyła uważnym wzrokiem swojego wybawcę. Wysoki, chudy mężczyzna z blond czupryną i roześmianymi ciemnymi oczami sprawiał wrażenie przerażonego, ale z podziwem przyjął jej powściągliwą reakcję. On też tak na nią patrzył, dawno temu, w samym środku burzy śnieżnej.

Włożyła papierosa do ust i zerknęła wyczekująco na nieznajomego, przekonana już teraz, że dla jego dobra widzą się pierwszy i ostatni raz.

– Pomóc pani? – zreflektował się, osłaniając płomień zapałki dłonią, i ruchem głowy wskazując na torbę, którą niosła na ramieniu.

– Dziękuję. Jest lekka. – Posłała mu tajemniczy uśmiech, a na jej piegowatych policzkach pojawiły się urocze dołeczki. Dawno nie uśmiechała się w ten sposób. Niezawodny środek, by sprawić, że mężczyźni jedli jej z ręki.

– Pewnie na krótko?

Nie. To zależy…

– Tak. – Skinęła głową, zarzucając torbę mocniej na ramię. Bezkształtny worek, w którym przechowywała najpotrzebniejsze rzeczy, zupełnie nie pasował do kobiety.

– Chodźmy, to nie najlepsze miejsce na pogawędki – rzucił wesoło i chwycił ją za ramię. Zacisnęła usta w grymasie sprzeciwu, czując lodowaty dreszcz sunący wzdłuż ręki, ale pozwoliła spokojnie prowadzić się aż do wyjścia. – Przepraszam panią… – speszył się, gdy dostrzegł jej minę – nie chciałem…

Uciszyła go wyzywającym wzrokiem i stanowczym krokiem zmniejszyła między nimi dystans. Mógłby się zamknąć. Zadarła głowę, by spojrzeć mu prosto w oczy, a potem położyła dłoń na jego ramieniu, kierując ku górze żarzący się koniec papierosa.

– Zabierz mnie gdzieś.

– Dokąd?

– Po prostu chcę się zabawić.

– Znam miejsce, które powinno się pani spodobać, pół Whitechapel pije tam po pracy.

Rzuciła papierosa na ziemię i przygniotła obcasem.

– Jak ma na imię mój wybawca?

– Chris. A nieuważna panna, która zawdzięcza mi życie?

– Caitlin.

– Proszę mieć oczy dookoła głowy i trzymać się mnie – uprzedził Chris, gdy mijali ruchliwą ulicę. Jego głos ginął w oszałamiającej kakofonii stukotu końskich kopyt i kół tramwajowych, toczących się po kocich łbach. – Whitechapel to niezbyt reprezentacyjne miejsce, ale nie znam lepszego do zabawy. Zobaczy pani prawdziwą twarz Londynu, a nie tylko wychuchane salony.

– Daleko mi do salonów.

– Tym lepiej. Swoich, to znaczy Paddych, znajdzie tu pani bez liku. Zresztą, ostatnio na East Endzie coraz trudniej usłyszeć cockneya. Polacy, Żydzi, Włosi… Każdy chce skubnąć swoją część tortu.

Piętrowy omnibus, zapełniony po brzegi pasażerami, przeciął im drogę, rozmijając się o kilka cali z automobilem, który przyciągnął wzrok Caitlin. Pośród tego chaosu gadanina Chrisa działała na nią uspokajająco.

– U Włochów można dobrze zjeść i przy okazji nasłuchać się wykładów o nierówności klas, ale oni racji trochę mają. Kto jest dzisiaj w stanie przeżyć za dwadzieścia szylingów tygodniowo? – opowiadał, gestykulując nadmiernie jak południowcy. – Moja matka była szwaczką; parszywa robota, i do tego ledwo starczało na broxy. Wie pani co to? Jak owca zdechnie na jakieś choróbsko, to rzeźnik opycha ją pierwszemu… Zresztą nieważne. Zaraz będziemy na miejscu. Jest pani głodna?

– Niespecjalnie.

– Szkoda, bo za rogiem sprzedają dobre węgorze w galarecie.

– Może innym razem. Daleko jeszcze?

Caitlin posłała mu przelotny uśmiech, rozglądając się po obskurnej okolicy. Setki mil na zachód od Petersburga i zupełnie inny świat. Próbowała nadążyć za Chrisem i nie zgubić się wśród londyńczyków zręcznie kluczących między pojazdami.

– Widzi pani tę iglicę? To Christ Church. The Ten Bells jest tuż obok na rogu i podobno wziął swoją nazwę od dziesięciu dzwonów wiszących w kościele – wyjaśnił, gdy na horyzoncie zamajaczyła im śnieżnobiała wieża. Skinęła głową jak pilna uczennica, choć nie słuchała go zbyt uważnie. – Mówią, że jesteśmy centrum świata. Imperium, rozumie pani? A i owszem, w innych częściach miasta złapie pani metro czy przejedzie się tramwajem elektrycznym… Ale konia z rzędem temu, kto znajdzie w East Endzie dom z wanną! – Chris zaśmiał się, lawirując pomiędzy włóczęgami. Co chwila ktoś nieopatrznie go potrącał, a gazeciarz próbował wcisnąć mu w ręce najnowsze wydanie pisma. – Słyszałem, że bogacze mają w domach nawet podgrzewane wanny, wyobraża to sobie pani? A światło zapala się wciśnięciem jednego guzika. Niech mnie szlag trafi, jeśli ktokolwiek tutaj widział takie cuda.

Zapadł zmrok, a do pubu zaczęły napływać tłumy klientów, spragnionych piwa po całodziennej pracy w dokach i fabrykach. Caitlin z trudem zaczerpnęła powietrza, choć nie miała na sobie gorsetu. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to przez strach. Strach? Był czymś niespodziewanym i obcym w jej ciele… Jak poradzić sobie z czymś, co nie miało prawa się pojawić?

Zignorować. Zagłuszyć. Zapić.

Skwitowała swoje myśli cynicznym uśmiechem, pozostawiając wszystkie obawy na progu pijalni. Wyminęła Chrisa i podeszła prosto do baru, wpychając się bez ceregieli między pozostałych bywalców, potulnie czekających na to, aż zabiegany barman wreszcie się nad nimi zlituje.

– Dwa razy wódka! – krzyknęła, przechylając się przez ladę i pokazując mu na palcach pożądaną liczbę porcji. Na wypadek, gdyby nie dosłyszał w tym gwarze.

Po chwili, ku zdziwieniu sąsiadów, wylądowały przed nią dwie wypełnione po brzegi setki. Wychyliła jedną za drugą bez mrugnięcia okiem i otarła wierzchem dłoni kącik ust.

– Teraz możesz przedstawić mnie swoim znajomym. – Poklepała Chrisa przyjacielsko po ramieniu, ignorując, co najmniej tuzin zdumionych spojrzeń. Strach? Dobre sobie! Szybko rozpuścił się w alkoholu, który przyjemnie palił w gardło i rozluźniał spięte mięśnie. – I zamówić mi piwo.

– Robisz to na własną odpowiedzialność – oznajmił z rozbawieniem, kiedy odzyskał głos. – Piwo tutaj to szczyny.

Wzruszyła ramionami. Wszystko jedno, byle tylko ugasić pragnienie.

Dopiero teraz przyjrzała się uważniej wnętrzu pubu. Ściany wyłożono boazerią i ręcznie malowanymi, majolikowymi kaflami. Niektóre z nich przywodziły na myśl ornamenty z łaźni tureckich, inne stanowiły część większej mozaiki przedstawiającej Spitalfields z dawnych czasów. W sercu lokalu stał bar z kolekcją trunków, które zadowoliłyby nawet najbardziej wybrednego smakosza, choć większość gości i tak zamawiała piwo nalewane prosto z beczki. Salwy śmiechu mieszały się z brzękiem szkła i gwarem rozmów, a gęsta piana spływała po ściankach cynowych kufli, tworząc na wypolerowanej ladzie lepkie plamy. Pierwsze miejsce i od razu przypadło jej do gustu. Chris miał nosa.

– Caitlin, tu jest wolne! – Chłopak machał do niej radośnie, znalazłszy się pod ścianą przy długim, drewnianym stole. – Przedstawiam ci Matta, Iana, Roberta i Petera. A to Jane.

Jedyna kobieta w towarzystwie zmierzyła ją nieprzychylnym spojrzeniem, ale niektórzy mężczyźni skinęli głowami albo w geście powitania podnieśli kufle. Nie czekając na zaproszenie, usiadła koło Petera, potężnie zbudowanego Anglika o wyglądzie robotnika zmęczonego życiem.

– Przyjezdna? – zapytał bełkotliwie, upijając łyk jasnego piwa. Nie musiała odpowiadać, w tym stanie poprowadziłby rozmowę nawet ze ścianą. – Codziennie przewijają się tu tłumy ludzi. Przepuszczają marne, ciężko zarobione pensy, marząc o lepszym życiu. Nie wiedzą, w jakie wpakowali się gówno. A ty, czego tu szukasz?

– Raczej „kogo” – mruknęła, rozglądając się po wnętrzu lokalu.

– Miejmy nadzieję, że nie Kuby Rozpruwacza.

Zarechotał pod nosem i zaczął opowiadać o jednej z jego ofiar, która rzekomo wystawała przed tym pubem. Caitlin kiwała mechanicznie głową, słysząc co drugie słowo i puszczając resztę mimo uszu. Intuicja do ludzi ją zawiodła, skoro wybrała na sąsiada pierwszego z brzegu nudziarza. Drgnęła dopiero wtedy, gdy poczuła na udzie ciężar jego łapska.

– Na szczęście jestem dużo milszy niż rzeźnik z Whitechapel – wyszeptał jej do ucha ochrypłym tonem.

Ledwo powstrzymała grymas obrzydzenia, gdy ciepły, pijacki oddech owionął jej policzek. Nie powinna pakować się w kłopoty już pierwszego dnia, więc z anielską cierpliwością zniosła zbyt intymny gest i posłała mężczyźnie wymuszony, kwaśny uśmiech. W międzyczasie wrócił Chris, stawiając przed nią kufel spienionego piwa.

– Co za ulga. Czyli mogę spać spokojnie i nie bać się, że potraktujesz mnie jak kupę mięsa?

– O ile nie jesteś dziwką. – Peter przesunął palce w górę jej uda, jakby pragnął przekonać się o tym osobiście. – Kto was tam wie, nierobów wychowanych na naszym garnuszku… Wątpię, czy w ogóle widziałaś mięso na oczy, zajęta swoimi gnijącymi ziemniakami. A teraz panoszycie się po Soho i chcecie cholernej rewolucji, co?

Zmiana tonu na pełen pretensji sugerowała, że rozpoznał jej irlandzki akcent. Myślała, że po tylu latach osłabł, ale niestety on zawsze dawał o sobie znać w najmniej odpowiednich momentach. Zganiła się w duchu za brak ostrożności i położyła palce na dłoni Petera, łagodnym gestem zsuwając ją z uda. Za późno zrozumiała, że jeszcze bardziej rozdrażniła i tak już rozjuszoną osę.

– Myślisz, że jestem idiotą? – warknął głośno, czym zwrócił uwagę nie tylko Chrisa, ale też wszystkich wokół. – Znam takie jak ty, pełno was się kręci w dokach. Zawszone, irlandzkie kurwy. – Splunął z lekceważeniem na ziemię. – Najpierw zgrywacie takie niedostępne, a potem pieprzycie się z pierwszym lepszym…!

W pubie zaległa cisza, ale dopiero po chwili dotarło do ­Caitlin, że to jej zasługa. Zaślepiona furią nie od razu dostrzegła na policzku Petera ognisty rumieniec, który był dziełem jej dłoni. Nagle poczuła szarpnięcie za włosy, a drewniany blat wbijał się jej boleśnie w plecy, gdy mężczyzna przystawił jej do szyi mały, składany nożyk.

– Nie pozwolę, by jakaś dziwka…

Nie czuła strachu. Nikt, kto umarł za życia, nie będzie bał się śmierci. Wystarczyło jedno obojętne, puste spojrzenie, aby zaskoczony Anglik zmniejszył siłę uchwytu. Wykorzystała chwilę zawahania i z impetem przyłożyła mu kolanem w krocze, aż zachwiał się niczym drewniane niewalaszki1. Na pomoc rzucił się Chris. Gdyby dorównywał Peterowi posturą, w porę by go powstrzymał, ale zamiast tego wylądował na ziemi, kuląc się pod gradem ciężkich jak młot ciosów Anglika.

Złapała pusty kufel i zamachnęła się, mierząc w głowę. Peter zatoczył się i runął na podłogę u jej stóp. Nawet nie drgnęła. Wpatrywała się w wielkie cielsko, powtarzając jak mantrę słowa:

– Żyj. Kurwa, żyj.

Anglik jęknął cicho, a wokół niego zebrała się reszta towarzystwa. Nikt nie zwracał na nią uwagi, ale wiedziała, że zaraz otrząsną się z szoku. Pierwsza zerwała się Jane, podnosząc na nią pełen wściekłości wzrok.

– Pożałujesz tego.

Wywróciła oczami bardziej zaciekawiona niż przestraszona groźbami, ale i tak straciła towarzyszy do picia. Złapała torbę i rzuciła się do ucieczki, klnąc w duchu; na świat, na pieprzonych mężczyzn i na całe Zjednoczone Królestwo. Cholerny Angol zasłużył na to, żeby pozbawiła go męskości i gdyby mogła, chętnie wetknęłaby mu ziemniaka do gardła na pamiątkę.

Dokąd teraz? Gęstniejący mrok nie dodawał jej odwagi, choć na przekór logice, bardziej od żywych, bała się umarłych. Skoro w tej okolicy ponad dekadę temu grasował Rozpruwacz… Do cholery, nie wierzyła w duchy! Zresztą, o ile Kuba nie zyskał naśladowców, raczej nie groził jej ten sam los, co zamordowanym prostytutkom. Co innego lokalne opryszki. Gdyby ją napadli, nawet nie zdążyłaby sięgnąć po browninga.

Z rozmyślań wyrwał ją narastający odgłos kroków. Nie po to uniknęła samosądu w pubie, by teraz zginąć z rąk typa spod ciemnej gwiazdy. Przyspieszyła, łapiąc powietrze nerwowymi haustami, aż szarpnięcie za rękaw wciągnęło ją do najbliższego zaułka. Na moment zabrakło jej tchu.

– Byłem pewien, że to ty.

Ten głos rozpoznałaby wszędzie. Znajoma mieszanka zadziorności, uporu, odrobiny szaleństwa i ducha wolności, a wszystko zaprawione twardym, irlandzkim akcentem. Jej bijące głośno serce powoli się uspokajało, ale to wiatr rozwiał chmury i ostatnie wątpliwości, gdy światło księżyca padło na twarz nieznajomego.

Wciąż byli do siebie bardzo podobni i kiedyś często brano ich za rodzeństwo – tak samo błękitne oczy i ciemne włosy. Niewiele się zmienił, co najwyżej zmężniał, bo jego potężna sylwetka robiła wrażenie nawet w ciemnościach. Uśmiechał się dokładnie tym samym, figlarnym uśmiechem co dawniej, jakby czekał na kolejną okazję do psot w świecie będącym jego prywatnym placem zabaw. Nic dziwnego, że wieczory spędzał w najbardziej zatłoczonym pubie w okolicy.

Na twarzy Deana O’Callaghana pojawił się cały wachlarz emocji – najpierw niedowierzanie, potem nadzieja, aż w końcu dziecięca radość.

– Wreszcie postawisz mi piwo.

– Byłam ci winna piwo?

– Ostatniego dnia w końcu wygrałem z tobą w pokera. Pamiętasz?

Przytaknęła bez przekonania, wypuszczając zbyt długo wstrzymywane powietrze. Runda pokera, jedna z wielu, jakie rozegrali, paląc papierosy i popijając piwo w dublińskich spelunach, zatarła się w jej pamięci. Wspominała jedynie słowa, które padły później, gdy ośmielony przez alkohol Dean zadeklarował jej miłość, poprosił o rękę, a na końcu bełkotliwie zapewnił, że będzie opiekował się trójką ich dzieci. Z ulgą zorientowała się, że zapomniał, jak skończyła się ich ostatnia rozmowa.

– Nic się nie zmieniłaś.

Poczciwy Dean. Nie mógł się bardziej mylić, ale tej nocy nie zamierzała wyprowadzać go z błędu. Wyjęła z bocznej kieszeni plecaka paczkę papierosów i poczęstowała go.

– Rosyjskie. Mocne jak ich wódka, ale smak mają raczej obrzydliwy.

– Daleko cię wywiało.

– Powinno jeszcze dalej.

Na szczęście nie wypytywał o szczegóły, pewnie domyślał się, że i tak nie dostałby całej prawdy na tacy.

– Jutro mam robotę – odezwał się, gdy niezręczna cisza zaczęła się przedłużać. – Wstaję o świcie.

– Po co myśleć o jutrze? – Caitlin przekornie przechyliła głowę.

– Zastanawiałem się, czy z twoim talentem do pakowania się w kłopoty w ogóle dożyjesz jutra.

Wzruszyła ramionami.

– Bierz torbę. Dzisiaj nocujesz u mnie.

– Przywiążesz mnie do łóżka?

– W porcie nauczyłem się marynarskich więzów.

Kąciki ust Deana uniosły się w dwuznacznym uśmiechu. Wziął od niej worek i pewnym krokiem przeprowadził przez gąszcz splątanych, wąskich uliczek. Zacisnęła palce wokół jego szerokiej dłoni, wyczuwając wszystkie odciski, zgrubienia i zadrapania. Ślady historii, jaką w ciągu ostatnich kilku lat napisał bez niej, ale jakie to miało teraz znaczenie?

Po krótkim marszu stanęli przed murowanym dwupiętrowym domem. Dean wielkopańskim gestem zaprosił ją do środka, a gdy przekroczyli próg, przyłożonym do ust palcem nakazał ciszę. Już pierwszy krok postawiony na drewnianych schodach wywołał u nich niekontrolowany wybuch śmiechu, bo skrzypienie desek obudziłoby nawet nieboszczyka. Wtoczyli się na górę i zanim zdążyli złapać oddech, znaleźli się w ciasnym, skromnie wyposażonym pokoju. Tylko łóżko, szafka i balia z wodą.

Dean zamknął drzwi, potęgując wrażenie ciasnoty wnętrza. Odsunęła się instynktownie, a śmiech uwiązł jej w gardle.

– Nie powinieneś tego robić.

Na przekór swoim słowom położyła na łóżku plecak.

– Czego?

– Znowu złamię ci serce.

– Może tym razem ja złamię twoje?

Uśmiechnęła się blado. Sięgnęła po dłoń Deana i położyła na swojej klatce piersiowej.

– Słyszę jego bicie, ale… nic nie czuję.

Wyglądał tak, jakby jej wcale nie słuchał. Przysunął się, aż poczuła jego ciepły oddech na szyi i pieszczotę dłoni przyjemnie ciążącej na piersi. Tak niewiele brakowało, aby znów przypomniała sobie kształt jego warg i smak pocałunków.

– Dean, ja…

Nie miała serca, więc czego właściwie oczekiwał? Dostrzegła zawód na jego twarzy, kiedy się odsunął, ale zaoszczędził im obojgu krępującej ciszy. Przepchnął na bok szafkę nocną i wyciągnął z wnęki szkocką whisky. Rozsiadł się na łóżku, zrzucił plecak na podłogę i poklepał ręką miejsce obok siebie. Usiadła tam niechętnie, skupiona na pęknięciach na ścianie i chlupotaniu alkoholu, przelewającego się w przystawianej do ust butelce.

– Kiedy wyjechałaś… myślałem, że to kolejna gra. Wszyscy tak myśleli. Taka magiczna sztuczka, po której wykonaniu zaraz wrócisz. Pamiętasz tego gościa? – Dean uśmiechnął się do własnych wspomnień, a ona kiwnęła głową, nie chcąc mu przerywać. Nie wierzyła w magię, ale pamiętała występ objazdowej trupy i wrażenie, jakie na niej to zrobiło. Odetchnęła dopiero wtedy, gdy przeanalizowała od początku do końca każdy ruch rzekomego iluzjonisty. – Wiesz, byłabyś tym… królikiem z kapelusza. – Mężczyzna upił whisky z butelki. – Godzinami odtwarzałem w głowie nasze ostatnie spotkanie, zastanawiałem się, co zrobiłem nie tak. Twoi dziadkowie umierali z niepokoju. Zniknęłaś z dnia na dzień, bez pożegnania.

– Wysłałam im kartkę. Z Berlina.

– Na pewno odetchnęli z ulgą.

Zignorowała ironię w głosie Deana. Wyciągnęła paczkę papierosów, z ukłuciem w sercu rejestrując znikający w szybkim tempie rosyjski tytoń. Odpaliła jednego i wzięła do drugiej ręki butelkę. Pierwsze aromatyczne nuty drewna osiadły na języku. Tak smakowało whisky, gdy ostatnie promienie słońca tańczyły na rzece Liffey, a oni szukali po kieszeniach półtora pensa, by przeprawić się przez Ha’Penny Bridge. Czasem trzęśli się z zimna, włócząc się po dokach czy Stephen’s Parku. Mocny alkohol palił w gardle, docierał do żołądka i wywoływał przyjemne ciepło wspomnień.

– Więc… co tutaj robisz? – odezwał się ostrożnie Dean.

– Szukam kogoś.

– Kogo?

Sięgnęła po leżącą pod łóżkiem torbę. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnęła stare, wyblakłe i wymięte od wielokrotnego składania zdjęcie, na którym widać było grupę młodych mężczyzn ubranych w jednakowe policyjne mundury.

– Powód, dla którego wciąż żyję – prychnęła z rozbawieniem. Co za banał. Gdyby nie leżała tam, we własnych rzygowinach, pijana i naćpana, przygnieciona wyrzutami sumienia, uznałaby swoje wyznania za komiczne. – Ten człowiek zabił moich rodziców – Caitlin stuknęła wskazującym palcem w jedną z osób na fotografii, mężczyznę o jasnych włosach i rybich oczach – tylko tyle wiem.

Wiem, kto zabił twoich rodziców.

Jedno proste, naiwne zdanie, które w Petersburgu przywróciło ją do życia. Przeniosło w czasie do maja tysiąc osiemset osiemdziesiątego drugiego roku i morderstw w dublińskim Phoenix Park, w następstwie których została sierotą i przyjęła nazwisko dziadków.

Dublin, 30 lipca 1882 roku

Mała Caitlin uwielbiała zabawy w chowanego. Stawała się wtedy niewidzialna i przenosiła się do baśniowego świata. Kiedyś, podczas spaceru z mamą po Phoenix Park schowała się w krzakach i bawiła się cichutko patykowymi ludzikami oraz ich liściastymi psami. Kiedy znudziło ją czekanie i zrobiła się głodna, wróciła do domu. Długo potem pamiętała okrzyk radości i uściski tak mocne, jakby mamusia chciała ją udusić. Nie rozumiała, skąd ten śmiech i łzy, ale liczyło się tylko to, że wtedy pierwszy raz wygrała zabawę w chowanego. Ona, mała dziewczynka, zdołała przechytrzyć dorosłego. Do głowy przyszło jej mnóstwo nowych, szalonych pomysłów. Ucieczki, kryjówki, uniki. To już chyba magia, prawda?

Zazwyczaj tata i mama nie mieli dla niej czasu. Często znikali na całe dnie lub rozmawiali szeptem z wypiekami na twarzy. Nigdy nie wspominali, że wyjadą na długą wycieczkę i nie zabiorą jej ze sobą. Miała wtedy pięć lat i kilka razy na godzinę męczyła babcię i dziadka tymi samymi pytaniami, wypowiadanymi jak zaklęcie:

– Gdzie są rodzice?

– Wyjechali.

– A kiedy wrócą?

– Niedługo, kruszynko – zapewniała ją czule babcia. – Może nawet za kilka dni.

Ale kilka dni minęło, a potem całe tygodnie, aż upłynął miesiąc, a po rodzicach ani widu, ani słychu. Caitlin nie zauważyła czerwonych oczu babci i wiecznego kataru dziadka, więc postanowiła wrócić do gry w chowanego.

Tego dnia babcia robiła na drutach kolejny sweter, który miał drapać w szyję, a dziadek poszedł „załatwiać ważne sprawy”. Caitlin skryła się pod łóżkiem w sypialni i czekała na jego powrót. Drgnęła, słysząc odgłos klucza przekręcanego w zamku i niecierpliwe kłapanie babcinych pantofli.

– Nareszcie, Niall! Dowiedziałeś się czegoś?

– Gdzie jest Caitlin?

– Nie wiem, chyba bawi się na dworze.

Na wszelki wypadek babcia zajrzała do sypialni. Czary działały, Caitlin wciąż była niewidzialna.

– Mów! Nie zniosę dłużej tego czekania, to wykańczające. Żeby nie móc doprosić się, choćby o jedno widzenie!

– Podobno nikomu nie pozwalają – oznajmił ponuro dziadek. Jego głos zadrżał. – Rozmawiałem z O’Brienami, przychodzą na posterunek codziennie, ale odmawiają im zobaczenia syna nawet przez kraty, a co dopiero rozmowy. Posłuchaj, Roisin, ja… dostałem od inspektora Mallona tylko to.

– To obrączka Aileen! Ale…

– Powiedział, że to był nieszczęśliwy wypadek. Gdybym mógł wydusić z tego skurwiela choćby jeden szczegół! Jakim niby cudem…? Dlaczego oboje…? Ale nigdy nie potrafili bez siebie żyć, prawda? Nawet…

Głos dziadka załamał się, a do uszu Caitlin dobiegł stłumiony szloch babci. Zacisnęła piąstki, wytężając wszystkie siły, aby nie stracić ani słowa. Czuła, że ta rozmowa była ważna, ale nie miała pojęcia dlaczego. Nigdy nie słyszała babci płaczącej tak histerycznie. Może powinna wyczołgać się spod łóżka i ją przytulić? W końcu babcia Roisin piekła najpyszniejszą tartę jabłkową pod słońcem!

– O Boże, jak my jej o tym powiemy, Niall? Oni nie wrócą! Nie wrócą… Boże najdroższy… Nasza jedyna, najukochańsza córka…

Caitlin zakryła dłońmi buzię, żeby zdusić krzyk. Nie miała pojęcia, dlaczego babcia chlipała, a zazwyczaj donośny, pogodny głos dziadka brzmiał tak ochryple i matowo. Jak kot pazurkami uczepiła się jedynego zdania, które zrozumiała. „Oni nie wrócą”. Do błękitnych oczu napłynęły wielkie jak groch łzy, które po chwili kapały na zakurzoną podłogę. Nie wrócą. Rodzice wyjechali i zostawili ją na zawsze samą, a przecież ona niczym nie zawiniła.

– To wtedy przestałam mówić. Inne dzieci śmiały się ze mnie, ale nie ty.

– Pamiętam, jak bawiłaś się tymi idiotycznymi patykami. Wymachiwałaś nimi bez ładu i składu.

– To były moje lalki.

– Takie same niemowy.

– Ale ty je rozumiałeś.

– Pokaż to zdjęcie. – Dean odchrząknął z zakłopotaniem i wyciągnął dłoń. – Konstabl – stwierdził, przyglądając się niewyraźnym rysom twarzy. – Możesz mi to dać? Popytam ludzi, może go skojarzą.

Kiedy zdjęcie zniknęło jej z oczu, wzięła do ręki butelkę i wypiła whisky do dna. Upłynęło kilka sekund, zanim odwróciła się do Deana ze swoim wymuszonym, ironicznym uśmiechem.

– Moje życie jest teraz w twoich rękach. Dla mnie nie ma zbyt dużej wartości, ale ty, po starej znajomości, cenisz je pewnie wyżej.

– Nie pochlebiaj sobie. Życie Irlandczyków zasadniczo nie ma wygórowanej ceny – skwitował cynicznie, po czym kiwnął głową w kierunku pustej butelki. – Na dzisiaj wystarczy zwierzeń. Prześpię się na podłodze.

Ściągnął z łóżka derkę, zostawiając dla niej grubszy, wielokrotnie cerowany koc. Przygotował sobie prowizoryczne posłanie i odwrócił się plecami. Patrzyła na niego przez chwilę, zanim ściągnęła z siebie bluzkę i spódnicę. Leżąc pod samym kocem, drżała z zimna, ostrożnie sięgnęła więc po zaczepiony przy worku płaszcz. Dopiero wtedy ułożyła się na lichym materacu, starając się nie zwracać uwagi na wbijające się w plecy sprężyny.

Westchnęła ciężko, zaciskając z całych sił powieki, ale sen nie przychodził. Przez ostatnie miesiące nocowała w gorszych warunkach, czasem nawet pod gołym niebem. Każda noc w innym miejscu, każda podszyta lękiem, czy nadejdzie dla niej świt. Bywały chwile, gdy budziła się zlana potem, a najmniejszy szmer sprawiał, że odruchowo sięgała po pistolet. Browning M1900 – wyprodukowany w belgijskiej fabryce, jedyny towarzysz podróży i jej najlepszy przyjaciel, jak nikt inny umiał zagłuszyć natrętne myśli i opanować atak paniki, gdy widziała pusty wzrok przyjaciół, z którymi nie zdążyła się nawet pożegnać.

Ledwo przymknęła powieki, gdy dobiegł ją odgłos otwieranych drzwi i wyplutego z wściekłością przekleństwa. Zerwała się z łóżka, wyciągnęła browninga i wycelowała prosto w nieznajomego, próbując przyzwyczaić oczy do pierwszych promieni wschodzącego słońca.

– Co, do cholery… Dean, kurwa jego mać, wstawaj, bo zaraz spóźnisz się na zmianę. I wytłumacz mi ten bajzel. Od kiedy sprowadzasz tutaj dziwki?

Nawet spod półprzymkniętych powiek dojrzała, że mężczyzna niezbyt przejął się skierowaną w jego stronę lufą pistoletu. Skoro tak, to ona też nie drgnęła, gdy jego podkrążone, niebieskie oczy, obrzuciły pogardliwym spojrzeniem jej kształty zarysowane pod bawełnianą halką. Gdy spuścił wzrok, kopnął zwiniętego na podłodze Deana, który jęknął ciężko, próbując się dobudzić.

– Liam, zlituj się. Umieram.

Opuściła broń, w jednej chwili zdając sobie sprawę, z kim miała do czynienia. Wrzuciła browninga do torby, szukając równocześnie resztek względnie czystych ubrań. Nie byłaby sobą, gdyby przy okazji nie odegrała małego, leniwego przedstawienia przed czujnymi oczyma Liama. Zobaczył więcej, niż powinien, ale niewiele ją to obchodziło. Już ubrana usiadła na łóżku i odpaliła papierosa, wyglądając bezmyślnie przez brudne okno.

– To Caitlin. Caitlin Brogan. Pamiętasz?

Dean zwlókł się z podłogi, choć na nogi postawił go dopiero chlust lodowatej wody. Zrobiło jej się go szkoda, gdy przecierał zaspane oczy, manewrując w ciasnym pokoju, pomiędzy dwoma wrogimi obozami.

– Caitlin, to mój brat Liam. Na pewno też go pamiętasz.

Wypuściła z ust kłębek dymu, ignorując prezentację. Oczywiście, że go pamiętała, aż za dobrze. Chudszy i drobniejszy od młodszego o dziesięć lat brata, charakterem wdał się raczej w matkę, a Caitlin umiałaby policzyć na palcach jednej ręki osoby, które darzyły panią O’Callaghan sympatią. Mrukliwy, zawzięty i antypatyczny już za dziecka, wcale nie starał się o przyjaciół. Widywała go, jak snuł się pogrążony we własnych myślach, zazwyczaj krążących wokół niepodległości Irlandii. Liam wyjechał z Dublina, gdy grunt zaczął mu się palić pod nogami, a do rodziny i sąsiadów dochodziły budzące grozę legendy o wywrotowej działalności starszego O’Callaghana w Londynie. Po latach udało mu się ściągnąć do stolicy młodszego brata, który od urodzenia wpatrzony był w niego jak w obrazek.

– To… To ja będę wieczorem.

Dean wymknął się chyłkiem, zamykając za sobą cicho drzwi. Zgasiła papierosa i wrzuciła niedopałek do wypełnionego popiołem glinianego spodeczka. Chciała wyminąć Liama, ale ten zagrodził jej drogę.

– Do jutra ma cię tu nie być.

– Bo co?

Spojrzała na niego wyzywająco, ale się nie speszył. Widziała w jego oczach pogardę i wstręt, co i on mógł wyczytać z jej wzroku. Nic się między nimi nie zmieniło. W Dublinie ze sobą nie rozmawiali i nie patrzyli na siebie, a jednak wiedziała, że postrzegał ją jako najbardziej bezużyteczny i niebezpieczny rodzaj kobiet – diabelską pokusę, która siała spustoszenie gorsze niż bomby o największej sile rażenia.

– Nie masz pojęcia, co on przeżył. Przyjechał tu rok po twoim wyjeździe. Snuł się jak cień, ledwo poznałem własnego brata. Oboje wiemy, że znowu to zrobisz. Znowu uciekniesz. Zostawisz go i pójdziesz gdzieś indziej, aby niszczyć życie komuś innemu.

Nie znasz mnie. Najchętniej wykrzyczałaby mu w twarz same obelgi, ale, jak na złość, do oczu napłynęły jej łzy. Trafił w punkt, pewnie nawet sam nie wiedział, jak celnie. Może byli do siebie podobni bardziej, niż podejrzewała…? Zrobiła krok do przodu i na przekór własnej niechęci, uśmiechnęła się do niego.

– Ty zostawiłeś go pierwszy – wycedziła, akcentując każde słowo.

Ominęła go, łapiąc po drodze płaszcz, w którego kieszeni bezpiecznie spoczywał browning. W przeciwieństwie do Deana, gdy zamykała drzwi, głośno nimi trzasnęła.

* * *

Kilka tygodni później, gdy Dean wrócił z doków, już od progu wiedziała, że nastąpił przełom. Stało się. Człowiek ze zdjęcia otrzymał imię i nazwisko. Litery cyrylicy zatańczyły jej przed oczami, odłożyła więc małą, elegancko wydaną książkę, którą czytała, i zaczęła wodzić wzrokiem za przyjacielem, zajętym stawianiem kroków po pokoju w rytm własnych myśli. Podciąg­nęła kolana do brody i niewiele brakowało, by uciekła, zanim Dean zdołałby otworzyć usta. Bała się prawdy równie mocno, jak jej pragnęła.

– Mamy go. Nazywa się Harold Stilley. Podobno straszna gnida, ale najwidoczniej jest jakaś sprawiedliwość na świecie, bo pełni teraz służbę w dywizji Tamizy. Paskudne miejsce, konstable pracują na nocne zmiany, patrolując rzekę, a nawet nie wyobrażasz sobie, ilu nieszczęśników próbuje tam codziennie skończyć swój żywot – stwierdził, kręcąc głową. – Pija w portowych tawernach, czasem zachodzi do szynków na East ­Endzie, ale duszą towarzystwa to podobno on nie jest.

Co miał na myśli? Zaschło jej w gardle i ostatecznie nie wypowiedziała pytania na głos. Bajka, która dotyczyć mogła każdego, stała się faktem. Człowiek ze zdjęcia istniał naprawdę, możliwe nawet, że minęła go podczas wielogodzinnych wędrówek po Londynie. Harold Stilley. Powtórzyła nazwisko w myślach, próbując wyobrazić sobie mężczyznę, do którego ono należało.

– Co teraz? – spytał Dean, zniecierpliwiony przedłużającą się ciszą.

Zmusiła się, by unieść kąciki ust w wyćwiczonym uśmiechu. Łatwizna, Caitlin, oszukiwałaś tak siebie i wszystkich wokół setki razy.

– Poznam wszystkie jego sekrety, a potem zniszczę.

– Niby jak chcesz to zrobić?

– Jeszcze nie wiem.

Myślała o tym przez całą drogę, od samego Petersburga, nic więc dziwnego, że Dean jej nie uwierzył. Zerwał się z łóżka i oskarżycielsko wycelował w nią palec.

– Nie. Nie ma mowy. Nie wykręcisz mi znowu tego numeru. Nie pozwolę ci na to, słyszysz? Pomogę ci. Znam ludzi, załatwimy to razem. Pomogę ci. – Walczył ze sobą jeszcze przez chwilę, aż w końcu zaklął pod nosem i spojrzał na nią z rozpaczą. – Kocham cię – wyrzucił z siebie zduszonym głosem. – Zawsze kochałem. I zawsze będę kochać.

– Wiem – wyznała, walcząc z napływającymi do oczu łzami. – I właśnie na tym polega problem.

Nie czekała, aż zrozumie jej słowa. Zanim zdążył zaprotestować, przycisnęła usta do jego warg tak mocno, że zderzyli się zębami. Całowała go, pragnąc przeprosić za to, co już zrobiła i co dopiero zamierzała uczynić; za wszystko, o czym wiedział i czego nigdy miał się nie dowiedzieć.

– Naprawdę tego chcesz? – spytał z wahaniem, łagodnym gestem odsuwając jej twarz od swojej. Czułość, słyszalna w jego głosie, zupełnie wytrąciła ją z równowagi. W milczeniu skinęła głową. Wszystko, byle nie rozmawiać ani nie patrzeć w te jego ufne, beznadziejnie zakochane oczy.

Byle zapomnieć o Haroldzie Stilleyu.

Kochali się w pośpiechu, jakby pragnęli nadrobić stracone lata. Dzięki Deanowi zapominała o wyrzutach sumienia i czekającym ją zadaniu, bezkarnie rozkoszując się poczuciem bezpieczeństwa w jego silnych, szerokich ramionach. Nie musiała dziękować ani przepraszać, lata rozłąki rozpłynęły się, i przez tę krótką chwilę wydawało jej się, że leży w dawnym pokoju Deana, z którego ucieknie przez okno, zanim nastanie świt. Wychudzona, wiecznie milcząca i nierozumiana przez cały świat siedemnastolatka, która lada chwila kupić miała bilet na statek do Liverpoolu. Łudziła się, że nic się nie zmieniło, a jednak… zmieniło się wszystko. I wiedziała to aż za dobrze, nawet teraz, gdy kryła się w objęciach Deana.

Podniosła się z wahaniem i usiadła na zimnej podłodze, opierając plecy o łóżko. Choć jej nagą skórę pokrywały kropelki potu, drżała z zimna. Liam miał rację. Pojawiła się w życiu Deana tylko po to, by znów go skrzywdzić.

Skrzypienie sprężyn przywołało ją do rzeczywistości.

– Już dobrze, nie jesteś sama. Zaopiekuję się tobą.

Zdecydowanym gestem przetarła wilgotne oczy. Odwróciła głowę i przyglądała się długo przyjacielowi, którego oczy błyszczały wesoło w ciemnościach. Uśmiechał się jak zawstydzony dzieciak, który zdobył wreszcie upragnioną zabawkę. Najwidoczniej cały czas łudził się, że odwzajemniała jego uczucia. Próbowała unieść kąciki ust i ofiarować mu choć przez chwilę to, co pragnął zobaczyć. Odwdzięczyć się za ciepło i miłość, którymi ją obdarzył.

Karykatura uśmiechu musiała wystarczyć, bo Dean wyjął z jej dłoni papierosa i pomógł wstać. Położyła się obok i oparła głowę na jego ramieniu, wpatrując się pustym wzrokiem we wzór z wilgotnych plam na suficie. Wsłuchiwała się w spokojny oddech Deana, marząc, by chwila ta trwała jak najdłużej. W końcu przymknęła powieki.

Znów była w Petersburgu, sam na sam z najgorszymi koszmarami. Poczucie winy wypaliło jej bolesne znamię na sercu, a ona z trudem chwytała oddech, kuląc się w ciemnościach. Dopiero teraz zrozumiała, jak wiele kosztowała ją ta chwila słabości. Dopuszczając do siebie okruch szczęścia, dopuściła też cierpienie.

Było coś jeszcze. Harold Stilley. Imię odbijało się echem w jej umyśle i nie dawało spokoju.

Najdelikatniej jak umiała przesunęła się na brzeg łóżka. Po omacku odnalazła swoje rzeczy, ubrała się w pośpiechu i spakowała torbę. Nacisnęła klamkę i odwróciła się, by ostatni raz spojrzeć na śpiącego przyjaciela.

– Przepraszam.

Na zewnątrz owionęło ją chłodne, wilgotne powietrze. East End budził się do życia w gęstej, spowijającej dzielnicę mgle. Wystarczyło kilka kroków, by mleczna biel wchłonęła Caitlin, a jej sylwetka rozpłynęła się w powietrzu, jakby nigdy nie istniała.

1 Niewalaszka, inaczej wańka-wstańka – zabawka, która porusza się na boki, lecz nigdy się nie przewraca.

I

Całe me życie zwiastowało,

że Ciebie spotkam nieuchronnie

Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin

tłum. Adam Ważyk

Valentine

Większość ludzi szczegółowo planuje przyszłość i jedynie raz na jakiś czas urządza wycieczki do świata marzeń. Detektyw inspektor Valentine Cosgrove żył z dnia na dzień, czasem tylko wracając do rzeczywistości. Odkąd poznał zbawienne działanie opium, nałóg zajął istotne miejsce w jego życiu. Po serii zamachów zorganizowanych przez Fenian w latach osiemdziesiątych, nazwanej przez gazety Kampanią Dynamitową oraz po morderstwach Kuby Rozpruwacza, narkotyczne wizje stały się codziennością, a codzienność przykrą koniecznością.

Po ponad dwudziestu latach w szeregach policji trzeźwość zachowywał sporadycznie – najczęściej w obecności swojej młodszej siostry, rzadziej na służbie, ewentualnie wtedy, gdy skończyły mu się wszystkie używki. Dawno wyzbył się złudzeń, którymi karmiono go jako młodego krawężnika, patrolującego ulice rozrywkowej dzielnicy Soho, gdzie w dywizji C zaczynał swoją karierę. Gorzkiego laudanum zasmakował po raz pierwszy podczas Kampanii Dynamitowej2, gdy został postawiony przed niemożliwym wyborem, który odcisnął się piętnem na reszcie jego życia. Czy ułamek sekundy to wystarczająco długi czas na podjęcie słusznej decyzji? Żaden z przełożonych nie odpowiedział mu na to pytanie, morfina również, ale na chwilę ukoiła jego ból. Po otrzymaniu upragnionej posady detektywa w Scotland Yardzie został przeniesiony do dywizji H, z siedzibą w Whitechapel. Jeśli East End nazywano potocznie „otchłanią”, to Whitechapel zasługiwało na miano piekła. Właśnie wtedy świeżo upieczony detektyw Cosgrove zaczął sobie niezwykle cenić towarzystwo kamforowej nalewki z opium, choć wcale nie cierpiał na astmę. Palarnia opium stała się jego drugim domem w rzadkich chwilach wytchnienia od pracy, ponieważ wolał uciekać do świata fantazji niż stawiać czoła koszmarom własnej przeszłości i codziennym tragediom mieszkańców jednej z najgorszych dzielnic w Londynie.

Jednak pewnego pochmurnego poranka duchy przeszłości upomniały się o niego, przemawiając za pomocą enigmatycznego telegramu, który wręczono mu tuż po wejściu na posterunek:

MORDERSTWO W SOHO STOP POTRZEBA SPECJALISTY STOP DELIKATNA SPRAWA STOP PRZYJEDŹ NATYCHMIAST DO C. STOP H.W.

Val zmarszczył brwi i złożył kartkę na pół, wzdychając ciężko. Od kiedy to stał się specjalistą w sprawach morderstw popełnionych w dywizji C? Od przeszło trzynastu lat pracował w Whitechapel, które cieszyło się zdecydowanie gorszą sławą niż kolorowe Soho, nęcące teatralnymi afiszami i piękniejszymi kobietami niż wychudzone, zaniedbane ulicznice z dzielnicy biedoty. Poleceń byłych przełożonych nie wolno jednak kwestionować, zaś Valentine nie miał wątpliwości, że tajemnicze inicjały należały do nadinspektora dywizji C, Henry’ego Williamsa. Bez zbędnej zwłoki opuścił posterunek dywizji H i wsiadł w pierwszy tramwaj konny, aby jak najszybciej i najtaniej przebyć drogę ze wschodniej do zachodniej części Londynu.

Niepozorna kamienica z czerwonej cegły na Vine Street, numer dziesięć, wciśnięta jak uboga krewna pomiędzy okazałą, elegancką Regent Street a wiecznie zatłoczoną Piccadilly, nie ostrzegała swoim wyglądem o zgiełku i tłoku, które onieśmielały odwiedzających tuż po przekroczeniu progu posterunku. Val zapomniał już, jakie to uczucie pracować w miejscu, w którym panował największy ruch na świecie. Nie tęsknił za ogłuszającym gwarem rozmów i rozpychaniem się łokciami na korytarzu, gdzie konstable musieli lawirować pomiędzy interesantami i pracownikami umiejętniej niż piesi na Fleet ­Street w centrum miasta.

Nadinspektor Williams przywitał go z otwartymi ramionami. Owszem, postarzał się i przytył, ale wciąż miał równie sumiaste wąsy, co ponad dwadzieścia lat temu, gdy Val wstępował na służbę.

– Szmat czasu, Cosgrove! – Nadinspektor gestem nakazał zamknięcie drzwi gabinetu, sam zaś wstał zza biurka i poklepał Vala przyjaźnie po ramieniu. – Do dziś żałuję, że nie udało mi się zatrzymać cię u siebie. Jak ci się podoba praca w największym rynsztoku w Londynie?

– Myślałem, że większość ścieków spływa do Tamizy – odparował lekko poirytowany, sugerując, że to policjanci z dywizji na Wapping Street patrolujący rzekę mają najbardziej niewdzięczne zajęcie w mieście.

Po latach przywykł do niewygodnych pytań i komentarzy dotyczących zmiany dywizji. Większość postrzegała przeniesienie do East Endu jako degradację zawodową i szczerze mu współczuła. Nieliczni wiedzieli, że sam o to poprosił, a właściwie postawił jako warunek konieczny do pozostania w zawodzie.

– Przejdźmy do rzeczy, nadinspektorze. Cóż to za „delikatna sprawa”, z którą nie potrafili sobie poradzić pańscy ludzie?

– Nie czytujesz gazet? Cóż, sprawa jest co najmniej niewygodna. – Nadinspektor westchnął z rezygnacją, sadowiąc się z powrotem za biurkiem i splatając dłonie na blacie. Jakiś konstabl zajrzał do gabinetu, ale Williams przegonił go niedbałym machnięciem ręki. – Młody Martin Gasworth, syn niedawno zmarłego lorda Gaswortha, został miesiąc temu napadnięty tuż po wyjściu z jednej z kamienic w Soho. Dobrze, że pismaki nie wywęszyły, na którym piętrze składał wizytę, bo byłby z tego niezły skandal. Na poddaszu mieści się niewielki burdel – doprecyzował, choć spojrzenie Vala wyrażało pełne zrozumienie sytuacji. Większość arystokratów odwiedzała Soho w celach rozrywkowych, kierując swoje kroki najpierw do burdelu, później do teatru lub w odwrotnej kolejności. – Wyglądało to na rozbój. Problem w tym, że sprawcy nie zabrali ze sobą ani pensa, za to ugodzili biednego Gaswortha nożem kilkanaście razy. Trudno wytłumaczyć aż taką brutalność zwykłą chęcią obrabowania eleganckiego lorda. Rodzina domaga się wyników śledztwa, gdyż nie wierzy w przypadek. Młody Gasworth dopiero co zasiadł w Izbie Lordów, przejmując schedę po ojcu i najwidoczniej pragnął pójść w jego ślady. – Mężczyzna prychnął z pogardą, gładząc wąsy. – W swoich wystąpieniach jasno dawał do zrozumienia, co sądzi o imigrantach, i nawet nie ukrywał, że jego zdaniem ustawa o autonomii Irlandii doprowadzi do upadku królestwa.

– Czy lord Gasworth nie należał do Liberalnej Partii Unionistów?

– Otóż to. – Williams wycelował w inspektora palcem. – Wyobraź sobie te wszystkie bzdury o zagrożeniu ze strony irlandzkich dynamitardów, francuskich anarchistów oraz rosyjskich rewolucjonistów. Uważał, że Szkoci i Irlandczycy pragną tylko upadku Zjednoczonego Królestwa, dlatego stanowią zagrożenie dla państwa i Scotland Yard powinien się nimi zająć w pierwszej kolejności. Niestety, jego słowa trafiły na dość podatny grunt, ostatni zamach w Brukseli na księcia Walii zaś tylko ożywił ksenofobiczne nastroje…

– Jaki to ma związek z morderstwem młodego Gaswortha? Zabili go cudzoziemcy?

– Gorzej. – Nadinspektor wyjął z szuflady fajkę z korzenia wrzośca i nabił ją tytoniem. – Pozwolisz? Lepiej mi się myśli. Otóż nieliczni świadkowie złożyli sprzeczne zeznania, co do narodowości bandytów. Niektórzy zeznali, że słyszeli przekleństwa w obcym języku, inni rzekomo rozpoznali irlandzki akcent. – Williams pokręcił głową w kłębach dymu. – Jestem w beznadziejnym położeniu, Cosgrove, dlatego cię wezwałem. Rodzina lorda naciska na odnalezienie sprawców, komisarz Scotland Yardu dostał zaś instrukcje z góry, aby wyciszyć wszelkie sugestie o „zamachu” na lorda, ze względu na niepokoje społeczne i napiętą sytuację w kraju. Przecież dopiero co, w kwietniu, królowa odwiedziła Dublin po czterdziestu latach przerwy. Mimo to założę się, że dla wielu wspomnienia o Kampanii Dynamitowej są wciąż żywe…

– Co pan nie powie, nadinspektorze…

Żałował, że w ogóle zareagował na poranny telegram od Williamsa. Były przełożony przywoływał cały ten koszmar od nowa, odkopując wspomnienia niczym świeży grób, garść po garści. Jak dotąd spychanie na boczny tor myśli o morfinie wychodziło Valowi całkiem nieźle, ale jego nałóg przypominał o sobie w najmniej odpowiednim momencie. Coraz bardziej drżące dłonie, pragnienie, jakby dnia poprzedniego pił bruderszaft z połową bywalców tawerny portowej. Przypuszczał, że za godzinę lub dwie zacznie się obficie pocić. W zdrowym ciele siedział cholernie niezdrowy duch, który znajdował spokój wyłącznie w odpowiednich dawkach używek i zapomnienia.

– Czy tutaj zaczyna się moja rola eksperta?

– Cóż, nie oszukujmy się, spędziłeś w Wydziale Specjalnym dobre cztery lata, w tym przez ponad rok infiltrowałeś środowisko Fenian, a wszystko to w burzliwych czasach Kampanii. Zasugerowałem komisarzowi, że twoja skromna osoba może znacznie przyspieszyć rozwój śledztwa. Co prawda niektórzy za tobą nie przepadają, jednak w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych zgodzili się zapomnieć o twoim niekonwencjonalnym sposobie bycia.

– To pokrzepiające, że politycy mają tak krótką pamięć. I nienaganny życiorys.

Williams uśmiechnął się pod nosem, choć Val dostrzegł w jego oczach błysk dezaprobaty. Nadinspektor wiedział o tragicznych doświadczeniach Cosgrove’a i zawsze dawał mu dużo swobody, jednak nie pochwalał uzależnienia. Val nie zawsze nadużywał morfiny. Kiedy dołączył do Wydziału Specjalnego, który został stworzony w strukturach Scotland Yardu w marcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego trzeciego w celu obserwacji członków irlandzkich organizacji nacjonalistycznych, musiał codziennie zachowywać czujność oraz trzeźwość umysłu. Policjanci pracujący w wydziale mieli za zadanie nie tylko zapobiegać potencjalnym zamachom Fenian, a później także rosyjskich i włoskich anarchistów. Zajmowali się również ochroną najważniejszych osób w państwie, w tym ministrów i królowej. Nie bez powodu społeczeństwo odnosiło się nieufnie do nowej jednostki policyjnej, szpiegującej własnych obywateli i kojarzącej się z tajną policją działającą w innych europejskich krajach.

– Wracając do lorda Gaswortha, jesteśmy w patowej sytuacji – kontynuował nadinspektor, ignorując ironiczną uwagę Cosgrove’a. – Jeśli to przypadkowy rozbój, musisz przekonać rodzinę lorda do tej wersji i zamknąć śledztwo. Jeśli jednak okaże się, że to naprawdę był zamach dokonany z zimną krwią przez Irlandczyków, ministerstwo będzie chciało wyciszyć sprawę, choć najpewniej także schwytać sprawców.

– Jednym słowem, jeśli to sprawa polityczna, będę miał na karku nie tylko obecnego naczelnika Wydziału Specjalnego, czyli nadinspektora Williama Melville’a, ale również ministerstwo.

– Ludzie Melville’a prowadzą własne śledztwo.

– Jeszcze jedno? Wyśmienicie. Przynajmniej jako piąte koło u wozu mogę liczyć na więcej swobody.

– Daj spokój, Cosgrove. Po prostu… wnieś trochę świeżości i doświadczenia do tej sprawy. Dojdź do sedna, wytrop napastników i zamknij ich w areszcie. Resztę zostaw ministerstwu i Melville’owi.

– Czyli mam wyręczyć ich w robocie, zachowując przy tym najwyższy stopień dyskrecji?

– Cieszę się, że nie muszę ci o tym przypominać. Obaj nienawidzimy prasy – dodał z niesmakiem Williams, odkładając fajkę. Wstał, aby uścisnąć Valowi dłoń. – Przydzielę ci do pomocy Connorsa, to pracowity krawężnik. Gdybyś czegokolwiek potrzebował, wystarczy słowo.

– Chętnie skorzystam, nadinspektorze.

Po pracy Val pierwsze kroki skierował do prosektorium. Nie chciał wchodzić w drogę patologowi, poza tym codzienny zamęt panujący na posterunku zbyt mocno go rozpraszał. Późnym wieczorem korytarze opustoszały, awantury przycichły, a telefony dzwoniły rzadziej, więc Cosgrove bez oporów skorzystał z propozycji byłego przełożonego, wzywając do siebie młodego, ryżego krawężnika, wciąż pełnego zapału. Młodość. Emanowała energią życiową, dlatego że nie poznała jeszcze smaku bezsilności i wystarczającej ilości ludzkiego okrucieństwa.

Labirynt korytarzy i schody w dół poprowadziły ich prosto do bram Hadesu, którym władał równie ponury bóg zmarłych. Na szczęście czasem brał wolne, dzięki czemu Val wraz ze swoim pomocnikiem mogli pod jego nieobecność odwiedzić prosektorium i wrócić bez szwanku do świata żywych.

– Nie rozumiem – stwierdził młody konstabl, wybierając z pęku kluczy kolejny i próbując otworzyć drzwi do kostnicy. Tym razem nareszcie mu się udało. – Po co właściwie tu przyszliśmy?

– Po odpowiedź.

– Znaczy… Ja absolutnie nie kwestionuję metod pana inspektora – odparł żarliwie, szukając włącznika.

Kiedy rozbłysło światło pięciu żarówek zawieszonych nad stołem sekcyjnym, Val zmrużył oczy i skrzywił się lekko. Wszystko wypolerowane na błysk, a na gładkich kafelkach nie pozostawiono nawet kropli zaschniętej krwi.

– Wystarczyłoby przejrzeć zeznania świadków oraz raporty śledczych i patologa, zamiast przychodzić do tak nieprzyjemnych miejsc. Chodzi mi o to, że to zabójstwo nie wygląda na modus operandi Fenian, jak sugerował nadinspektor Williams. – Konstabl nie mógł się oprzeć pokusie ponownego podania w wątpliwość sposobów działania Cosgrove’a. – Przecież od dawna nie było żadnych zamachów.

– Od jak dawna?

– Od zakończenia Kampanii Dynamitowej, czyli od przeszło piętnastu lat.

– To czas tak szybko płynie?

– Panie inspektorze, z całym szacunkiem, ale mam wrażenie, że nie do końca jest pan ze mną duchem. Odnoszę wrażenie, i proszę mi najmocniej wybaczyć tę śmiałą uwagę, że… niewiele pan z tego rozumie.

– Nie rozumiem?

Cosgrove uniósł brwi i spojrzał na chłopaka wzrokiem pełnym zadumy. Wbrew pozorom wszystko rozumiał lepiej niż połowa tych zakutych łbów, którzy zajmowali się sprawą zamachu na młodego lorda Gaswortha. Problem polegał na tym, że jakaś część umysłu Valentine’a, wciąż otulona mgiełką narkotykowego otępienia, pragnęła za wszelką cenę pozostać w błogim stanie „nieobecności duchem”, jak raczył to poetycko nazwać posterunkowy.

– Dobrze. – Valentine rozejrzał się po prosektorium, a jego uwagę przykuła miska z czystą, miał nadzieję, wodą. Zanurzył w niej czubki palców i spryskał twarz. Potrząsnął energicznie głową. – Lepiej – stwierdził rzeczowo i przeniósł tym razem świadome spojrzenie najpierw na zestaw pustych fiolek i buteleczek, a później na policjanta. – Odpowiedz mi na jedno, Connels…

– Connors. Ronald Connors, panie inspektorze.

– Connors! Byłem blisko. – Val cmoknął z tak bolesnym rozczarowaniem w głosie, jakby o mały włos wygrał w ruletkę. – Odpowiedz mi na jedno pytanie, Ron. Ile masz lat?

– Nie rozumiem, dokąd pan inspektor zmierza.

– Do piekła najwyraźniej – mruknął poirytowany. Cholerna, bolesna rzeczywistość uderzyła w niego jak rozpędzona dorożka. – Odpowiedz mi, Ron.

– Z całym szacunkiem, panie inspektorze, ale nie rozumiem, w jaki sposób mój wiek…

– Mów! – ryknął, poirytowany niesubordynacją konstabla.

– Dwadzieścia.

– Dokładnie. Czyli miałeś ponad roczek, gdy przeprowadzono pierwsze zamachy bombowe w Liverpoolu, Manchesterze i Londynie. Skończyłeś trzy latka, kiedy wybuchły bomby na stacjach metra Paddington i Westminster Bridge, raniąc siedemdziesiąt niewinnych osób, oraz pięć lat, gdy eksplodowały ładunki w Izbie Gmin, Westminster Hall i Tower – wyliczał monotonnym głosem, zwracając się do konstabla tonem rodzica prawiącego kazanie małemu dziecku. – Byłeś zatem berbeciem, którego nie obchodziło nic poza obrzydliwą owsianką, śmiechem matki i ulubionymi zabawkami. Słyszałeś o zamachu w Phoenix Park? Nie, oczywiście, że nie, ponieważ wtedy prawdopodobnie kończyłeś drugi rok życia i twoim największym zmartwieniem było postawienie kilku kroków bez wywinięcia orła. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno na temat tego, co sądzę o przydatności twoich błyskotliwych uwag dla rozwoju śledztwa?

– Tak jest, panie inspektorze.

Val westchnął ciężko. Wezwano go tu, odrywając od codziennych obowiązków i wywołując bolesne wspomnienia, które codziennie starał się wymazywać porcją morfiny, a teraz smarkacz sugerował, że wizyta w prosektorium to strata czasu. Ludzie byli tacy upierdliwi.

– Wysłuchajmy teraz, co ma nam do powiedzenia młody lord Gasworth.

Chwycił za prześcieradło i odsłonił ciało ofiary. Młodzieniec otrzymał kilkanaście pchnięć nożem w różne części ciała, głównie klatkę piersiową, ręce oraz szyję, na koniec zaś napastnicy poderżnęli mu gardło. Ofiarę zadźgano jedenastocalowym niezwykle ostrym nożem, przypominającym sztylet. Tyle z suchych faktów zawartych w protokole sekcji zwłok. Valentine z uwagą przyglądał się nieruchomej, spokojnej twarzy martwego dziedzica, zastanawiając się, jak wielką musiał wzbudzać nienawiść, że wymierzono mu aż tyle ciosów. Przeczuwał, że w tej sprawie nie było przypadków.

– Z kim zadarłeś, lordzie? – zwrócił się do nieboszczyka, ignorując zdziwione spojrzenie stojącego obok konstabla.

Zaciągnął prześcieradło, starając się jednocześnie wyprzeć z pamięci wspomnienia, jakie przywołał widok poharatanego Gaswortha – zadawanych na oślep uderzeń, wycinania narządów, podrzynania gardła jak świniom, tak mocno, że głowa niemal odpadała od korpusu. Kilkanaście lat wcześniej okrucieństwo Kuby Rozpruwacza również było napędzane szaleństwem i nienawiścią, zaś morderca jawnie kpił sobie ze służb policyjnych. Zwykły napad na ulicy często kończył się śmiercią ofiary, jeśli przypadkowe, nerwowe pchnięcie nożem trafiło w serce lub przecięło żyły. Ale dlaczego napastnicy zadali sobie tyle trudu, aby podziurawić ciało lorda jak durszlak?

– Przypomnij mi, co znaleziono przy ofierze?

– Przedmioty osobiste, inspektorze. Portfel, bilet wizytowy, bilety wstępu do teatru, srebrną papierośnicę z dedykacją od ojca, zapalniczkę oraz chusteczkę – wyliczał Connors, sięgnąwszy do kieszeni po notatnik. Dobrze przygotował się do lekcji, choć Val miał po dziurki w nosie jego idiotycznych uwag. – Nic nadzwyczajnego.

– Nic nadzwyczajnego – powtórzył, pocierając podbródek. – Co było napisane na tym bilecie wizytowym? Bilety wstępu na jakie przedstawienie? Ile papierosów było w papierośnicy? Treść dedykacji?

– Ja… nie mam pojęcia. Nie napisano w raporcie.

– Czyli gówno tam napisano. Doskonale – skwitował, marząc o chwili sam na sam z morfiną. – Przynieś mi tu wszystko, raz-dwa. Masz kwadrans. Williams dał mi wolną rękę, więc nawet nie waż się użyć słowa „niemożliwe”, jasne?

– Inspektorze…

– Czas… start!

Wyjął z kieszeni kamizelki zegarek na dewizce i skontrolował położenie wskazówek. Przerażony konstabl rzucił się do wyjścia, zamierzając sumiennie wykonać swoje zadanie.

Inspektor starannie zamknął drzwi, po czym zaczął przechadzać się niedbałym krokiem po prosektorium, rozglądając się wokół z ciekawością, jakby podziwiał gustownie urządzony salon u znajomych. Zerknął w okular mikroskopu, ułożył obok siebie szkiełka na próbki jak elementy większej układanki i studiował dłuższą chwilę planszę anatomiczną, przedstawiającą układ pokarmowy człowieka. Otwierał po kolei każdą buteleczkę i czytał etykietę lub wąchał jej zawartość, zanim nie trafił na specyfik, od którego nie umrze, a który pomoże mu przetrwać długie popołudnie w towarzystwie lorda Gaswortha.

* * *

Londyn, 30 października 1883 roku

Pył dawno opadł, czarny dym rozpierzchł się, jednak odłamki szkła z wagonu trzeciej klasy wciąż walały się pomiędzy zniszczonymi torami nieopodal stacji metra Paddington. Najciężej rannych oraz poparzonych pasażerów zabrano do najbliższego szpitala St. Mary’s, ale doraźnej pomocy wymagało prawie siedemdziesięciu londyńczyków, którzy przeżyli pierwszy w historii zamach dynamitowy w metrze.

– Cosgrove, prawda? Pozwól na chwilę.

Valentine skończył prowizorycznie opatrywać małego chłopca i szepnął kilka uspokajających słów jego matce, po czym wstał z klęczek i poszedł za inspektorem Williamsem. Nie miał pojęcia, czego mógł od niego chcieć ktoś tak wysoko postawiony, ale jego własny przełożony, sierżant Cotts zawsze wyrażał się z szacunkiem o tym wąsatym, energicznym człowieku. Zaś Val, no cóż… Tylko wykonywał cudze rozkazy. Tak samo jak niegdyś jego ojciec.

– Słyszałem, że pochodzisz z Nowego Yorku. Od dawna mieszkasz w Londynie?

– Od ośmiu lat.

– Jesteś Irlandczykiem? Jak tam twój akcent?

– Nie rozumiem, jakie to ma…

– Znaczenie? – dokończył inspektor, gładząc wąsy. – Ma, ­Cosgrove. Nawet nie wiesz, jak wielkie.

Val z trudem powstrzymał się, żeby nie zgrzytnąć zębami. Po tym wszystkim, po ponad dwóch latach wzorowej służby, będą go sądzić na podstawie jego pochodzenia?

– Ośmielę się nie zgodzić, ale skoro już pan nalega, inspektorze, to warto uzupełnić pańską wiedzę – wycedził przez zęby, momentalnie porzucając wyćwiczony przez lata angielski akcent. – Mój ojciec był jednym z pierwszych, którzy tworzyli policję w Nowym Jorku i nie spotkałem jeszcze odważniejszego i bardziej oddanego służbie człowieka niż on. Wyczytał pan też w moich aktach, że zginął z rąk swoich rodaków, również Irlandczyków?

Williams uśmiechnął się niezrażony irlandzko-jankeskim brzmieniem młodego konstabla i jego bezczelnością. Wręcz przeciwnie, wyglądał tak, jakby dokładnie to chciał usłyszeć.

– Sierżant Cotts twierdzi, że chciałbyś zostać detektywem. Nie wydaje ci się, że jesteś za młody?

– Uczeni dokonują swoich największych odkryć mniej więcej w moim wieku.

– Może mają więcej skromności – mruknął inspektor, powstrzymując wesołość. Val wiedział, że żadne słowa nie pogorszą jego, i tak beznadziejnej, sytuacji, więc pozwalał sobie na szczerość, która w zwyczajnych okolicznościach kosztowałaby go posadę. Skoro miał być całe życie krawężnikiem ze względu na swoje pochodzenie, po co się starać?

– Ale ja nie o tym, Cosgrove. Właśnie powstaje nowy wydział, który ma skoncentrować się na śledzeniu działalności Fenian. Myślę, że potrzebują takich ludzi jak ty. Słyszałeś o inspektorze Johnie Littlechildzie? Powinieneś go poznać. Co ty na to?

– Jeśli tak pan sobie życzy, inspektorze…

– Życzy? Człowieku, życie napisało dla ciebie idealną przeszłość. Do diaska, nawet nie będziesz musiał się starać, żeby być wiarygodnym! – Williams żachnął się, nie rozumiejąc braku entuzjazmu. – W tej profesji prędzej czy później trafisz na jedną z dwóch ścieżek: korupcji lub kariery. Właśnie oferuję ci tę drugą i uwierz mi, nie pożałujesz.

Czasem o życiu człowieka decyduje przypadek. Jedna rozmowa, która zmienia bieg wydarzeń niczym zwrotnica trasę pociągu. Na początku swojej służby Val jeszcze nie dostrzegał przepaści, do której zmierzał w szalonym tempie, a tym bardziej dylematu, który będzie musiał rozstrzygnąć, zanim spadnie w bezkresną otchłań wyrzutów sumienia. Wiedział jedno; jakiej decyzji by nie podjął i tak będzie żałował jej do końca życia. W mitologii greckiej określano to mianem fatum, w prawdziwym życiu nazywano zwykłym niefartem.

Po całej nocy spędzonej w prosektorium, na lekturze zeznań świadków, przeglądaniu raportów ze śledztwa oraz obejrzeniu przedmiotów osobistych lorda, inspektor Cosgrove nareszcie uporządkował w myślach zebrane fakty.

Zeznania świadków były sprzeczne co do akcentu napastników, jednak dość zgodne w przypadku ich wyglądu. Tuż po opuszczeniu przez lorda kamienicy, zaczepiło go dwóch postawnych, ciemnowłosych mężczyzn, z których jeden poprosił o ogień. Lord – jako zagorzały przeciwnik imigrantów – obruszył się, powiedział, że nie będzie służył darmozjadom i stanowczo odmówił mężczyźnie. W odpowiedzi jeden z napastników puścił wiązankę przekleństw i zadał ofierze pierwsze pchnięcie nożem. W tym czasie jego wspólnik przytrzymywał Gaswortha, kiedy ten próbował się bronić przed kolejnymi ciosami. Obaj sprawcy uciekli, pozostawiając zakrwawione zwłoki na środku chodnika. Wszystko musiało wydarzyć się krótko przed godziną dziewiętnastą, gdyż w wewnętrznej kieszeni fraka lorda znaleziono dwa bilety do Lyceum Theatre na sztukę Szekspira Kupiec Wenecki, z sir Henrym Irvingiem oraz Ellen Terry w obsadzie. Zatem jeśli lord pragnął zdążyć na przedstawienie, powinien był opuścić burdel co najmniej kwadrans wcześniej. Niestety, nie odnaleziono osoby, dla której był przeznaczony drugi bilet.

Motyw napadu również był niejasny. Portfel pozostał w nienaruszonym stanie, jeśli nie liczyć plam krwi oraz nacięć, jakie pozostawiło narzędzie zbrodni. Szkoda, bo w środku znajdowało się kilkanaście funtów, stanowiących całkiem niezły majątek dla złodziei, podobnie jak srebrna zapalniczka i papierośnica z dedykacją, prawdopodobnie od ojca ofiary, lorda Williama Gaswortha: Boże, chroń Królową i tę nację przed zbłądzeniem. Pamiętaj, kim jesteś, synu. W.G.

Chusteczka utonęła we krwi dziedzica, nie zdradzając tajemnicy jego śmierci. Największą ciekawość Valentine’a wzbudził jednak bilet wizytowy z nazwiskiem lorda i czarnym obramowaniem. Tak zazwyczaj wyglądały karty żałobne, nie zaś eleganckie wizytówki. Ów bilet musiał pozostawić jeden ze sprawców, gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie nosił ze sobą własnego nekrologu.

Wystarczyło użyć obok siebie słów „Irlandczycy” oraz „morderstwo”, aby postawić na nogi cały Wydział Specjalny oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i chociaż Val nie lubił dramatyzować, poczuł dyskomfort, czytając raport o obrażeniach ofiary. Ostatni raz podobnego narzędzia zbrodni użyto w tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim roku podczas zamachu w Phoenix Park w Dublinie. Członkowie najbardziej radykalnego odłamu Bractwa Republikańskiego, zwani Niezwyciężonymi, zasztyletowali Thomasa Henry’ego Burke’a, pełniącego funkcję Lorda Namiestnika Irlandii oraz towarzyszącego mu przypadkowo lorda Fredericka Cavendisha, świeżo mianowanego głównego sekretarza Irlandii, czyli jednego z najważniejszych urzędników brytyjskiej administracji w Irlandii i drugą osobę po Lordzie Namiestniku. Jednej z ofiar zadano jedenaście pchnięć nożem, obu zaś poderżnięto gardła. Po wszystkim napastnicy pozostawili w biurach prasowych w całym mieście wizytówki z czarnymi krawędziami, potwierdzające, że morderstw dokonali Niezwyciężeni. Lord Gasworth doznał bliźniaczo podobnych obrażeń, co w zestawieniu z biletem wizytowym znalezionym przy ofierze zakrawało na kuriozalny zbieg okoliczności. Doświadczenie nauczyło Cosgrove’a, że za „przypadkiem” często krył się szczegółowy plan działania.

Bezsenna noc zaowocowała zatem garstką przydatnych spostrzeżeń oraz jednym ponurym wnioskiem: schwytanie sprawców w wielomilionowym mieście było równoznaczne z szukaniem igły w stogu siana. Nawet jeśli na podstawie zeznań świadków zawęził grupę podejrzanych do irlandzkich tragarzy, dokerów, kowali lub pracowników fabryki, wciąż musiałby przepytać setki ludzi, którzy pragnęliby raczej obić mu mordę niż porozmawiać. Valentine jednak rzadko się poddawał, ponieważ dawno przestał wierzyć w siłę nadziei, która ustąpiła miejsca cierpliwości. Jeśli obawy ministerstwa co do odrodzenia niepodległościowych dążeń Irlandczyków były słuszne, zamachowcy obiorą sobie na cel kolejne ofiary. Nie miał wątpliwości, że to kwestia najbliższych tygodni lub miesięcy.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

2 Seria zamachów zorganizowanych w Wielkiej Brytanii przez irlandzkich republikanów miała miejsce w latach 1881‒1885.