Zdrajca i szaleniec. Ostatnia rola Tom II, Część II - Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel - ebook

Zdrajca i szaleniec. Ostatnia rola Tom II, Część II ebook

Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Londyn, 1903 rok. Gdy irlandzcy nacjonaliści wydają wyrok śmierci na Valentine’a i Caitlin, tylko jedna osoba może zapewnić im bezpieczeństwo. Aby zdemaskować szpiega, Irlandka musi najpierw zbliżyć się do wroga. Jak daleko posunie się, aby uratować siebie i ukochanego, a jednocześnie nie pogrzebać ich związku? Gdzie leży granica między poświęceniem a zdradą?

Petersburg, 16 stycznia 1900 roku. Ta noc zaważy nie tylko na życiu Caitlin, ale również losach jej trzech rosyjskich przyjaciół.

Czy przeszłość skryta w niepozornym pamiętniku może zniszczyć wspólną przyszłość inspektora i złodziejki?

„Zdrajca i Szaleniec” to pełna akcji i napisana z rozmachem kontynuacja losów bohaterów „Inspektora i Złodziejki”, osadzona w edwardiańskim Londynie pełnym społecznych kontrastów.

Kochasz klasykę literatury - dzieła Charlesa Dickensa, ukazujące różne oblicza dawnego Londynu czy kipiące od emocji powieści sióstr Brontë? A może zaczytujesz się w klimatycznych opowieściach Roberta McCammona i Dana Simmonsa? Jeśli pragniesz poznać mroczną stronę epoki, seria „Londyn – Dublin – Petersburg” będzie dla ciebie wymarzoną lekturą.

Londyn – Dublin – Petersburg. Trzy miasta. Dwoje bohaterów. Jedna historia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 267

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Justyna Andrulewicz, Joanna Truchel 2025

Projekt okładki

Agnieszka Zawadka

Zdjęcia na okładce

Adobe Stock/garrykillian

Adobe Stock/Matthew

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Magdalena Białek

Korekta

Agnieszka Dudek

ISBN 978-83-8391-651-4

Warszawa 2025

Wydawca

Wydawnictwo Najlepsze

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28,

02-697 Warszawa

Lista postaci:

Valentine Cosgrove – inspektor Scotland Yardu z dywizji H (Whitechapel)

Caitlin Brogan – Irlandka, aktorka, uciekinierka przed tajną rosyjską policją, Ochraną

Hope Cosgrove – młodsza siostra Valentine’a

Ivy Cosgrove – starsza siostra Valentine’a, znana pod pseudonimem jako rajfurka Madame Reverie

Edmund Villers – przyjaciel Valentine’a, lekarz i pasjonat psychoanalizy

Pani Wallis – starsza gospodyni w mieszkaniu Valentine’a

Henry Williams – dawny przełożony Valentine’a, nadinspektor z dywizji C (Soho)

Dean O’Callaghan – przyjaciel z dzieciństwa Caitlin, członek Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego

Liam O’Callaghan – starszy brat Deana, członek Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego

Aleksander „Sasza” Siergiejowicz Andriejew – przyjaciel Caitlin z czasów Petersburga, członek londyńskiej komórki komunistycznej, z unikalnym talentem do udawania wielu akcentów

Andriej Piotrowicz Łopuchin – petersburski arystokrata, członek komunistycznej komórki, przyjaciel Caitlin, zmarł 17 stycznia 1900 roku

Fiodor Nikołajewicz Siergiejew – właściciel teatru Skazka w Petersburgu, członek komunistycznej komórki, kochanek Caitlin, zmarł 17 stycznia 1900 roku

Iwan „Wania” Borysowicz Pietrow – robotnik z fabryki Putiłowskiej w Petersburgu, członek komunistycznej komórki, przyjaciel Caitlin, zmarł 17 stycznia 1900 roku

Nadia Nikołajewna Siergiejew – siostra Fiodora, członkini komunistycznej komórki w Londynie

Aleksander Konstantynowicz Smiernow – oficer żandarmerii, szef petersburskiego oddziału tajnej rosyjskiej policji, Ochrany

Quinn Daugherty – inspektor z dywizji C (Soho)

Mark Sutton – sierżant z dywizji C (Soho)

Matthew Delancourt – inspektor z dywizji H (Whitechapel)

Harold Stilley – sierżant z dywizji Tamizy, odpowiedzialny za śmierć rodziców Caitlin

Borys Morozow – agent rosyjskiej Ochrany, znany pod pseudonimem „Napoleon”

Daniel Whitman – arystokrata, z zamiłowania dziennikarz „The Morning Post”

Wasilij Kiriłow Sorokin – zmarły przyjaciel Valentine’a, uciekinier z Cesarstwa Rosyjskiego

Zoja Kiriłowna Sorokin – młodsza siostra Wasilija

Doktor Kildare – lekarz, Irlandczyk, znajomy Valentine’a z przeszłości

Aine – pierwsza miłość Valentine’a

IV

Kłamstwo zawsze jest kłamstwem.

Jakkolwiek się rodzi, tak czy inaczej,

nie powinno się rodzić w ogóle

Charles Dickens, Wielkie Nadzieje

tłum. Karolina Beylin

Peter

10 czerwca 1903 roku, północny Londyn, więzienie Pentonville

Woda lała się strugami, jakby ktoś przechylił wiadro i wylał pomyje na przemykających w pośpiechu, skupionych na przeżyciu przechodniów. Dobiegała siódma rano i pierwsze promienie słońca dawno powinny były przynieść nadzieję udręczonym londyńczykom, lecz na niebie kłębiły się ciężkie, szare chmury. Z jednej strony blokowały światło, z drugiej – nie pozwalały uciec fabrycznym oparom i rzecznemu odorowi, które unosiły się teraz nad trotuarami i drażniły zarówno delikatne nosy arystokratów, jak i przyzwyczajonych do smrodu biedaków. Deszcz padał nieustannie, zawzięcie, niczym plaga sprowadzona na stolicę świata, by nawrócić ją od grzechu.

Czy ten, który dzisiaj miał ponieść karę za swoje winy, widział przez okna celi zbliżającą się do Londynu powódź?

W tych warunkach droga do więzienia Pentonville zajęła Peterowi ponad dwie godziny, a i tak pospieszał woźnicę, kusząc go obietnicą podwójnego zarobku. Oddałby cały swój majątek, byleby tylko zdążyć na czas. Wzdłuż ulicy ciągnęły się powozy, a pismaki pomimo ulewy nie zgubiły tropu. Zwęszyły sensację jak dobrze wytresowane teriery, które pędziły za szczurem i nie odpuściły, dopóki nie zobaczyły krwi. Gapiów też nie brakowało, wznosili zajadłe okrzyki i choć zamiast chleba i igrzysk dostać mieli zaledwie suchy komunikat, że egzekucję wykonano, przepełniało ich pierwotne, zwierzęce pragnienie śmierci. Peter dawno temu zauważył, że przemoc wpisana była w naturę człowieka, o czym świadczyły przepełnione cele w Pentonville.

Wysiadł z dorożki i stanął przed kompleksem tak rozległym, że nie mógł objąć go wzrokiem. Więzienie zbudowano w latach czterdziestych ubiegłego wieku i wtedy stanowiło ideał ówczesnej myśli resocjalizacyjnej, choć jemu kojarzyło się raczej ze średniowieczną twierdzą lub zamkiem Maurów. Kilkaset jednoosobowych cel zapewniało więźniom przymusową izolację od innych skazańców, co w teorii zmuszało ich do refleksji nad własnym postępowaniem. Peter nie miał zbyt wysokiego mniemania o inteligencji reformatorów, bo pomysłodawca tego więzienia zapewne nigdy w życiu nie spędził choćby godziny w samotności. Osadzeni zamiast katharsis przeżywali co najwyżej załamanie psychiczne i halucynacje, które częściej kończyły się samobójstwem niż upragnionym zbawieniem. Jak większość osobników, o których nikt się nie troszczył, zginęli po to, by kilkadziesiąt lat później stać się argumentem w politycznej dyskusji, prowadzącej do reformy więziennictwa i wydania kolejnych pieniędzy na zmianę tego, co niegdyś uważano za idealne.

Peter przywitał się ze strażnikami i powędrował w stronę bloku, do którego przeniesiono wszystkie egzekucje po zamknięciu ponad rok temu więzienia Newgate. Z daleka zauważył barbera z Yorkshire i zarazem kata, Johna Ellisa, który zapewne poprzedniego dnia nakładał pędzlem na policzki skazańca spienione mydło i golił jego pokrytą gęstym zarostem szyję. Ilu więźniów błagało go skrycie, aby jednym, gwałtownym ruchem brzytwy skrócił ich cierpienia? Ellis przywitał Petera powściągliwym skinieniem głowy i podkręcił swojego imponującego wąsa. W końcu nie przyszli tutaj w towarzyskim, lecz zawodowym celu.

Równo o siódmej trzydzieści do niewielkiego pomieszczenia wprowadzono skazańca, za którym drobnym krokiem podążał duchowny i recytował ustępy z Biblii. Do Petera docierały pojedyncze, znajome wersy, ale szybko stracił nimi zainteresowanie. Przeniósł uwagę na twarz mężczyzny, który stał zaledwie stopę od rusztowania, gdzie lada chwila miał zawisnąć.

Kiedyś czerwona i nalana, dziś poszarzała i wychudzona twarz Harolda Stilleya najlepiej odzwierciedlała udrękę, jakiej doznał podczas wielu miesięcy policyjnego śledztwa, procesu oraz oczekiwania na egzekucję. Dawny sierżant policji otwierał i zamykał usta w wyrazie nieustannego zdziwienia, w czym przypominał rybę wyciągniętą z wody. Ciekawe, ile czasu próbował poukładać sobie w głowie to, co się wydarzyło, i czy choć odrobinę zbliżył się do prawdy? Nigdy nie należał do szczególnie błyskotliwych funkcjonariuszy. Czy sekundy dzielące go od śmierci przyniosły upragnioną odpowiedź?

Stilley obrócił się i przesunął martwym wzrokiem po twarzach zebranych urzędników, czuwających nad przebiegiem egzekucji. Jego jasne, rybie oczka ożywiły się dopiero wtedy, gdy na siebie spojrzeli. Peter nie mógł powstrzymać uśmiechu. Im szerzej się uśmiechał, tym mocniej drżał Stilley. Z ust sierżanta wydobyło się płaczliwe kwilenie, upadł na kolana i mamrotał pod nosem modlitwy. Peter skrzywił się z odrazą i zakrył nos chusteczką. Kupa nadgniłego mięsa w więziennych łachmanach. Fetor szczyn i strachu unosił się w powietrzu i osadzał na gardle, aż do odruchów wymiotnych.

Nikt nie okazał współczucia.

Niewzruszony Ellis dźwignął skazańca i pchnął w stronę rusztowania. Nogi Stilleya szurały po podłodze, a postawienie kilku kroków zajęło mu całą wieczność. Nie patrzył już na nikogo, tylko w ziemię, ale wciąż trząsł się na całym ciele.

– Mamusiu! – wołał płaczliwie. – Mamusiu, przepraszam! Mamusiu, idę do ciebie…

Peter przewrócił oczami, zniesmaczony tchórzostwem Stilleya. Śmierć stanowiła równie naturalny stan co sen. Sierżant dostanie tylko to, co na co zasłużył ponad dwadzieścia lat temu.

Równowaga. Tylko to liczyło się w przyrodzie.

Kat założył Stilleyowi chustę na głowę i zawiesił na szyi sznur. W skupieniu podszedł do dźwigni. Zapanowała niczym niezakłócona cisza, jakby cały świat zatrzymał się w bezruchu i oczekiwał na dopełnienie śmiertelnej ceremonii.

Ręka Ellisa dotknęła dźwigni, a jego mięśnie się napięły, gdy przeniósł ciężar na dolną część ciała. Nabrał powietrza i przyszykował się do decydującego ruchu. Obie dłonie objęły lewarek i pchnęły go do przodu.

Zapadnia się otworzyła.

Ciało skazańca trzęsło się w ostatnich, przedśmiertnych drgawkach, kiedy najbardziej uśmiechnięty obserwator wyjął z kieszeni zegarek na dewizce.

Harold Stilley umarł dziesiątego czerwca tysiąc dziewięćset trzeciego roku o godzinie siódmej trzydzieści jeden.

Caitlin

Strużka potu ściekała jej po plecach i po raz pierwszy w życiu pożałowała, że nosiła rozpuszczone włosy, bo luźne kosmyki przykleiły się do twarzy i karku. Westchnęła ciężko. Nie dość, że pociła się z duchoty i zapewne ze strachu, to jeszcze przemokła do suchej nitki, gdyż przez ostatnie dni w Londynie nieustannie padało. Nawet teraz słyszała miarowe bębnienie o szyby i pordzewiałą rynnę. Chłodne powietrze, które wpadało przez nieszczelne ramy okienne, sprawiało, że drżała na całym ciele, jakby dostała gorączki. Z każdą sekundą robiło jej się coraz bardziej słabo, a choć zapewne minęła już druga w nocy, wciąż nie doczekała się wezwania na przesłuchanie.

Nie przyznałaby się nawet przed sobą, jak bardzo się denerwowała. Aż do tego momentu wszystko szło zgodnie z planem i to samo w sobie budziło jej niepokój, bo jak długo mogło uśmiechać się do niej szczęście? Lada chwila będzie musiała odegrać rolę życia, inaczej na nic zda się teatrzyk, jaki wraz z Saszą urządzili na rogu Regent i Oxford Street. Ona oddała kilka strzałów, przyjaciel wykrzyczał coś po rosyjsku, znikąd zjawił się Mark Sutton, sierżant z dywizji C, i zanim się zorientowała, już siedziała w celi. Całości dopełnił kwiecisty opis interwencji podczas strzelaniny, w której ranny został cudzoziemiec, natychmiast przewieziony do szpitala.

Krata zadrżała, a brzęk pęku kluczy uświadomił jej, że nadeszła chwila, na którą tak długo czekała. Mark obrzucił ją obojętnym spojrzeniem, choć jego wzrok zatrzymał się dłużej na potarganych włosach, pod którymi skrywały się siniaki na twarzy, i plamach krwi na spódnicy. Szli w ciszy, ale w duchu dziękowała mu za to, że ściskał ją za ramię, bo słaniała się na nogach. Już kiedyś prowadzili ją na przesłuchanie, które odmieniło jej życie. Czy stawiała pierwszy krok na drodze, z której nie było odwrotu? Drzwi pokoju przesłuchań się otworzyły, a Mark wepchnął ją do środka i posadził przy stole na wprost Daugherty’ego.

Nigdy nie dotarła na ich ostatnie spotkanie. Wystawiła go, bo dostała to, czego chciała – inspektor Daugherty zapewnił ochronę kasynu „Miszka” i czerpał z tego profity. Zdobyła gwarancję bezpieczeństwa Zoi i przy okazji pokierowała śledztwem w sprawie zabójstwa na Balu Policji, dzięki czemu poznała tożsamość policjanta Scotland Yardu, który współpracował z agentem Ochrany, Borysem Morozowem. Nie wiedziała, czego się spodziewać, bo Daugherty się domyślał, że wykorzystała ich znajomość i zwodziła go dla własnych celów. Z pewnością dotarła do niego informacja o zasługach Vala w Brighton, a być może także o ich ślubie. Nieufność to minimum, czego oczekiwała.

Sama koncertowo odegrała zaskoczenie i złość na jego widok. Unikała jednak spojrzenia Daugherty’ego, ale z satysfakcją zauważyła, że on też na nią nie patrzył. Nie chciał, by Mark zauważył, że się znali.

– Możesz nas zostawić – odezwał się przytłumionym głosem, w którym wyłapała nieznaczne drżenie.

Emocje. Złość, niechęć, uraza. Wszystko uważała za lepsze niż obojętność. Razem z Daughertym poczekała, aż Mark wyjdzie z pomieszczenia i dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, inspektor podszedł do niej, chwycił za ręce i rozkuł. Kiedy wrócił na swoje miejsce, przyglądał się jej długo w milczeniu. Kącik jego ust zadrgał w zimnym, ironicznym uśmiechu.

– Pani Cosgrove, jak mniemam? – rzucił z rozbawieniem. – Przykładna żona inspektora Scotland Yardu, która – otworzył leżące przed sobą akta i leniwie przerzucił kilka kartek – jest podejrzana o usiłowanie zabójstwa – dokończył, a w jego głosie dosłyszała żartobliwy podziw. Uniósł na nią wzrok i zaplótł dłonie pod brodą. – Słucham, Caitlin. Jaką bajeczkę mi dzisiaj opowiesz?

Spojrzała na niego tylko na sekundę, ale trwało to wystarczająco długo, by zobaczył w jej oczach strach, rozpacz i wściekłość, bo znalazła się na wprost ostatniego mężczyzny, z którym chciałaby rozmawiać. Daugherty westchnął ciężko, oparł się na fotelu i rozłożył bezradnie ręce.

– Wiesz, jak to działa. To nie jest twoje pierwsze przesłuchanie – stwierdził, a na jego ustach pojawił się ironiczny uśmiech. – Musisz mieć jakiś plan. Co mi powiesz, żebym cię stąd wypuścił?

W odpowiedzi spuściła jedynie wzrok, ale wyczuła dezorientację inspektora. Daugherty czekał na jej dawne sztuczki i wyraźnie zwlekał przed podjęciem decyzji.

– Gra na czas to kiepska metoda – podsumował i wyjął z kieszeni marynarki papierosy. Wyciągnął jednego, a pudełko rzucił niedbale przed siebie niczym ochłap mięsa. Ostatnio zaledwie popalała i umiała wytrzymać bez tytoniu, ale postarała się, by Daugherty napawał się jej pożądliwym spojrzeniem. – Mam mnóstwo czasu, dyżur trwa do świtu. Ale tobie pewnie bardzo spieszy się do męża i dziecka…? – zawiesił sugestywnie głos, po czym zaciągnął się głęboko i wypuścił strużkę dymu w powietrze, choć cały czas nie spuszczał z niej wzroku. – Nadinspektor Williams nie omieszkał podzielić się dobrą nowiną.

Spojrzała na niego, tym razem autentycznie zaskoczona. Dlaczego Williams miałby rozpowiadać w dywizji o narodzinach dziecka Valentine’a?

– Ach tak, czekasz na niego. – Uśmiech zastygł na ustach Daugherty’ego. – Twój książę na białym koniu znów przybędzie na ratunek. Powiedz to w końcu, Caitin. Chcesz, żebym sprowadził tu Cosgrove’a.

– Nie, błagam!

Jej reakcja była tak gwałtowna, że Daugherty cofnął się i zmarszczył brwi. Z niedowierzaniem przyglądał się jej pełnemu bólu i poczucia winy spojrzeniu. Dopiero po chwili się otrząsnęła, jakby zrozumiała, co się stało. Zacisnęła mocniej usta i postarała się, by w jej oczach dostrzegł odrazę.

– Valentine nie może się dowiedzieć, że tutaj jestem. Nikt nie może się dowiedzieć.

– Już zaczęłaś go okłamywać? Dość szybko, nawet jak na ciebie – skomentował bez cienia emocji. – Więc? Co się stało?

Zerknęła na Daugherty’ego i z ulgą dojrzała w jego oczach zainteresowanie.

– To była pułapka – zaczęła z niechęcią.– Ostrzegano mnie, że Borys Morozow nie jest jedynym agentem Ochrany, który będzie chciał mnie dopaść, ale sądziłam, że to brednie. Pomyliłam się. Założyli tu delegaturę i niestety, są na moim tropie.

Czy jej słowa miały sens? Niekoniecznie, ale co z tego, skoro zaciekawiła Daugherty’ego. Z trudem powstrzymała uśmiech satysfakcji, gdy zauważyła, z jaką powagą analizował jej absurdalną opowieść.

– Ten człowiek, którego postrzeliłaś… Wiesz, kto to jest?

Wzruszyła ramionami.

– Rosjanin, pewnie kolejny agent. Widziałam go pierwszy raz w życiu.

Skinął w zamyśleniu głową. Otworzył teczkę i kartkował ją powoli, ale widziała, że nie skupiał się na treści. Oderwał wzrok od dokumentów i kiedy skrzyżowały się ich spojrzenia, drgnął niespokojnie. Teraz, gdy w pomieszczeniu zapadła cisza, oboje usłyszeli jednostajny szum galonów wody, które lały się z nieba. Pojedyncze krople uderzały o szyby, raz po raz, w niepokojącym rytmie. Skupiła wzrok na żarzącej się końcówce papierosa i długich, szczupłych palcach Daugherty’ego.

– Tylko jeden podpis, Quinn – wyszeptała z trudem przez spierzchnięte wargi. – Nic więcej.

Zmrużył oczy i uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby od początku na to czekał.

– Nie wiem, o czym mówisz. Jedyny podpis, jaki zamierzam złożyć, to ten pod protokołem twojego przesłuchania.

– Odpuść.

Jak długo miała ze sobą walczyć, by wypadła wiarygodnie? Wszystko zależało od jednego spojrzenia – pełnego niemej wściekłości i rezygnacji.

– Proszę.

– Dlaczego miałbym to zrobić? To niebezpieczne. Sutton może zadawać pytania.

Wiele kosztowało ją wytrzymanie bezczelnego wzroku Daugherty’ego. Posłała mu swój czarujący uśmiech, by nie przesadzić z odgrywaniem roli słabej i zdanej na jego łaskę kobiety.

– Jesteś inspektorem. Nie musisz się przed nikim tłumaczyć.

Prychnął z rozbawieniem, ale kpiący komentarz mile połechtał jego rozbuchane ego. Więcej na nią nie spojrzał, ale sięgnął po pióro i zanotował coś na pustej kartce. Kiedy skończył, wstał od biurka i przeszedł przez gabinet. Nacisnął klamkę, po czym gestem ręki wskazał otwarte drzwi.

– Wyjdź. Jesteś wolna.

Spojrzała najpierw na drzwi, potem na Daugherty’ego, ale nie podniosła się z krzesła. Niewiarygodne, że poszło tak łatwo. Czy Ivy byłaby z niej dumna? Na pewno nie, ale ucieszyłaby się, że wymyślony przez nią fortel okazał się skuteczny.

Kilka dni wcześniej, Dom Uciech Madame Reverie

Nie mam dużo czasu, więc przejdę do konkretów.

Senna, leniwa atmosfera, która panowała w przedpołudniowych godzinach w Domu Uciech Madame Reverie, pozwoliła Caitlin z łatwością wślizgnąć się nie tylko do kamienicy, ale też do gabinetu właścicielki. Podobno miała szczęście, bo Ivy wróciła do zarządzania interesem zaledwie tydzień wcześniej, po egzekucji Stilleya, gdy nie musiała już obawiać się gróźb na temat złożonych przez siebie zeznań.

Szwagierka uniosła brew i odwzajemniła osobliwy grymas, który miał chyba przypominać uśmiech. Jej twarz wydała się Caitlin wyjątkowo blada i zmęczona na tle śliwkowej sukni z szyfonu, choć kolor ładnie podkreślał kasztanowy odcień ufryzowanych włosów.

– Zamieniam się w słuch – odparła Ivy w ramach powitania i wskazała jeden z foteli, który stał przed biurkiem.

– Bractwo wydało na mnie wyrok – zaczęła Caitlin, gdy usiadła na miejscu i złożyła dłonie na lawendowej spódnicy od dwuczęściowego, letniego kompletu, w którym, gdyby nie rozpuszczone włosy, mogłaby przyjść na popołudniową herbatkę do samej Lady Randolph Churchill. – A parę dni temu jeden z członków próbował go wykonać. W pensjonacie, w pokoju, gdzie wszyscy spaliśmy. Valentine, Hope, pani Wallis… i Evie.

Zanim się zorientowała, opowiedziała Ivy całą historię. Rozpoczęła od pamiętnej rozmowy w Brighton, gdy wraz z Valem postanowili udaremnić zamach, a zakończyła na niedawnej, gdy doszli do wniosku, że jedynie odkrycie tożsamości prawdziwego kreta zapewni im bezpieczeństwo. Słowa płynęły rytmem wyznaczonym przez wskazówki starego zegara, a im bardziej Caitlin zbliżała się do punktu, gdzie stało się oczywiste, po co przyszła, tym jaśniej docierała do niej absurdalność własnej prośby.

– Valentine zgodził się na szukanie kreta. Mniej chętnie, ale wciąż, zgodził się na rozmowę z Daughertym. Tyle, że to nie wystarczy. To nigdy nie wystarcza.

Wbiła spojrzenie w Ivy, żeby upewnić się, czy dobrze się zrozumiały, a może po to, by wydać się odważniejszą niż się czuła. Co ona wyprawiała? Najchętniej zerwałaby się z miejsca i uciekła z burdelu, Londynu, całego Zjednoczonego Królestwa. Tylko co z Valem? I co z Evie? Nie mogła całe życie uciekać.

– Nie zdradzę go – wyszeptała, ale skuliła się na krześle jak mała, przestraszona dziewczynka. Spuściła wzrok na dłonie, na których próżno było szukać rękawiczek. Założyła natomiast dwa pierścionki; zaręczynowy z błękitnym oczkiem i obrączkę. – Ale Daugherty nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Nie zaufa ani moim słowom, ani gierkom. Już raz go wykorzystałam i wystawiłam, ponad rok temu. Nie mam nad nim władzy.

Więcej słów nie przeszło jej przez gardło, a i tych, które wypowiedziała, natychmiast pożałowała. Sama nie wiedziała już, po co właściwie tutaj przyszła. Może w głębi serca chciała usłyszeć, że popełniała życiowy błąd. Miała męża i dziecko – prawdziwą rodzinę, o której zawsze marzyła. Więc dlaczego wciąż pędziła przed siebie i rzucała się w niebezpieczeństwo, zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki?

– Daj mi pomyśleć – skwitowała Ivy po ciszy, która trwała zbyt długo i nie wróżyła niczego dobrego. Nie ukrywała zaskoczenia, może nawet niepokoju, a Caitlin dostrzegła drżenie dłoni, gdy siostra Vala nalała sobie wina do kieliszka. – Musicie być pod ścianą, skoro mój brat zgodził się na takie rozwiązanie… Poczekaj tutaj. W międzyczasie Lily przyniesie nam kawę.

Zostawiła Caitlin samą w gabinecie, a kiedy wróciła, gestem ręki wskazała pluszową kanapę, gdzie obie mogły wygodniej się rozsiąść. W teorii. Uważne spojrzenie Ivy sprawiało, że Caitlin zaledwie przysiadła na brzegu siedziska, w każdej chwili gotowa do ucieczki.

– Daugherty nie nabierze się na tanie triki, bo wie, że miałaś przed nim wielu mężczyzn, których zapewne uwiodłaś w podobny sposób – stwierdziła Madame Reverie, a na jej ustach pojawił się cień złośliwego uśmiechu. W innych okolicznościach komentarz pewnie dotknąłby Caitlin, ale dziś zasługiwała na najgorsze wyzwiska. – Nie chce być jednym z kilku pionków, którymi rozporządzasz na swojej szachownicy, lecz zdobywcą. Rozumiem, że potrzebujesz rady, jak uśpić jego czujność. U mężczyzn to dość proste, bo ich ego nie zna granic. Musisz przestać zachowywać się jak myśliwy i zacząć być zwierzyną.

Przemawiała protekcjonalnym tonem, z przechyloną głową, jakby była mentorką, a Caitlin jedną z pilnych uczennic. Irlandka dostrzegła jednak błysk w oczach Ivy, coś na kształt niezbyt dobrze skrywanego zadowolenia, że trafiła na zdolną słuchaczkę. Zacisnęła mocniej pięści, bo nie zgadzała się z tą opinią, ale się nie odezwała, dopóki szwagierka nie skończyła udzielać jej rad i ostrzeżeń.

– Owszem, plan jest ryzykowny. Jeśli masz inny, proszę bardzo. – Ivy rozłożyła ręce, jakby oczekiwała od Caitlin lepszych pomysłów. Sięgnęła po jedną z filiżanek z kawą, którą w międzyczasie przyniosła na tacy Lily, i dolała sobie mleka. – Mam kogoś zaufanego, kto mógłby zminimalizować ryzyko. Nie wiem, czy Val wspominał ci o swoich dawnych przyjaźniach, z którymi postanowił się rozprawić równie niezręcznie, co ze swoją przeszłością. Kiedy wstąpił do policji, przez kilka lat patrolował ulice razem z Markiem, teraz sierżantem Suttonem. Po pewnych… wydarzeniach, Val pozrywał wszelkie kontakty, które mogłyby przypominać mu o przeszłości i przeniósł się na Leman Street.

Zamieszała beżowy napój i ostrożnie odłożyła łyżeczkę na spodek, jakby za nic nie chciała uronić kropli na porcelanę. Dopiero teraz Caitlin dostrzegła, że podkrążone oczy szwagierki okalały zmarszczki podobne do tych u Valentine’a, a pośród ufryzowanych loków połyskiwały pojedyncze, siwe kosmyki.

– Nie wiem za dużo, bo sama miałam wtedy własne problemy, ale Mark był lojalnym przyjacielem, który nieraz uratował mojego brata od śmierci z przedawkowania. Tak przynajmniej podejrzewam – dodała nieco ciszej Ivy, a Caitlin wzdrygnęła się mimowolnie. – Nadal pracuje w dywizji C. Wyjaśnię mu sytuację i zdradzę tyle szczegółów, ile jest konieczne.

Upiła łyk kawy i spojrzała na Caitlin wyczekująco.

– Decyzja należy do ciebie.

– Zgoda – wydusiła z siebie Irlandka. – Sasza przekaże ci szczegóły dla Marka.

Zerwała się z kanapy tak szybko, że potrąciła filiżankę, a niedopita kawa rozlała się po spodeczku. Pewnie powinna posprzątać, ale co za różnica. Niszczyła przecież wszystko, czego dotknęła.

– Gdyby cokolwiek poszło nie tak… nie zostawiaj go samego – rzuciła w drzwiach. – Pomóż mu wychować Evie.

Jak na razie wszystko szło aż nazbyt dobrze. Niestety, w tym momencie kończył się plan, a zaczynała się czysta improwizacja.

– Na co czekasz? – warknął poirytowany Daugherty i przestąpił z nogi na nogę. – Mam cię odprowadzić do drzwi? A może przywołać dorożkę?

Nie spadłaby mu korona z głowy, gdyby to zrobił, ale ugryzła się w język. Co za absurd. Musiała spędzić z nim tak dużo czasu, jak to możliwe, a równocześnie udawać niechęć. Za długo marudziła, lada chwila Daugherty siłą wywlecze ją z celi.

– Nie mogę stąd tak po prostu wyjść – wymruczała, a w jej oczach, jak na zawołanie, pojawiły się łzy. – Wiedzą, że mam znajomości. Mogą obserwować posterunek. A poza tym… – postanowiła zagrać va banque – …Bractwo wydało na mnie wyrok. Mają mnie za kreta, ukrywam się od kilku miesięcy. Dzisiejszy wieczór to był błąd.

Kącik ust Daugherty’ego drgnął w rozbawieniu. Założył ręce na piersi i oparł się o framugę drzwi w nonszalanckiej pozie. Długo się nie odzywał, a ona zaczęła podejrzewać, że tym razem przeszarżowała. Dopiero po chwili zrozumiała, że znów się nią bawił.

– Od kiedy to potrzebujesz pomocy? Myślałem, że nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych.

– Najwidoczniej oboje byliśmy w błędzie.

Daugherty się nie odezwał, tylko zgarnął ze stołu kajdanki. Brutalnym gestem wykręcił jej ręce do tyłu, skuł, a potem wywlekł na korytarz. Kiedy drugi raz wylądowała sama w ciemnej, dusznej celi przeraziła się nie na żarty. Nie mogła spędzić tu całej nocy. Boże, w ogóle nie mogła tutaj zostać. Co powie Valentine? Co z Evie? Może właśnie obudziła się z płaczem, głodna i stęskniona za matką. Najgorszą na świecie i wyrodną, ale wciąż matką.

Wzdrygnęła się, kiedy z sąsiedniej celi dobiegły ją krzyki i wulgarne groźby. Zrezygnowana opadła na pryczę i podciągnęła kolana pod brodę, a jej spojrzenie powędrowało na obdrapaną ścianę, na której zacieki utworzyły wzór, przypominający drzewo. A może to szubienica?

Tym razem najpierw wyłapała stukot obcasów na posadzce. Kratę otworzył Daugherty i rzucił na podłogę szmatę, w której za sprawą bladego światła z korytarza rozpoznała suknię w krwistoczerwonym kolorze.

– Przebierz się w to i zepnij włosy. Nawet dziwki wyglądają schludniej.

Krzykliwa suknia wulgarnie eksponowała jej dekolt, a związane kawałkiem tasiemki włosy odsłoniły siniak na twarzy, ale musiała przyznać, że w tym wydaniu oszukałaby każdego, nawet stałego klienta burdeli w Soho. Daugherty nie skomentował jej wyglądu, tylko złapał za ręce, a potem wyprowadził tylnym wyjściem z budynku. Dopiero na zewnątrz, gdzie uderzyło ją nieco chłodniejsze, wciąż wilgotne po ulewie powietrze, objął ją za talię, a ona przylgnęła do niego całym ciałem i wyczuła pieprzowy zapach wody kolońskiej.

Nie spytała, dokąd szli. Pozwoliła mu prowadzić się nieznanymi ulicami Soho, gdzie pod każdym burdelem czy teatrem rewiowym stały sznury dorożek. Do jej uszu dobiegały śmiech, muzyka i wystrzeliwujące korki szampana, a ludzie wokół wydawali się spragnieni i wiecznie nienasyceni, bo świt zawsze nadchodził zbyt szybko. Serce londyńskiej dzielnicy rozrywki biło nocą, podobnie jak jej.

Kiedy dotarli pod pokryte płaskorzeźbami drzwi eleganckiej kamienicy, zdążyli się zmęczyć spacerem w niewygodnej pozycji. Klatka schodowa zaskoczyła ją marmurowym blaskiem i kryształowym żyrandolem, a ciągnące się w górę, spiralne schody przypominały drogę do bajkowej wieży księżniczki. Czynsz w takim miejscu z pewnością nie należał do najtańszych. Kolejna zagadka w pełnej tajemnic postaci Daugherty’ego.

Rozejrzała się dyskretnie po mieszkaniu, do którego ją zaprowadził, żeby zdobyć wskazówkę, która pozwoli jej ustalić tożsamość kreta. Gustownie urządzony apartament wyglądał jak hotelowy pokój, bez elementów, które nadawałyby mu indywidualny charakter. Ot, wytapetowane na jasny kolor ściany, sztukateria na suficie, gazowe oświetlenie, szara, pluszowa kanapa i stolik do kawy. Nawet regał z ciepłego, olchowego drewna, stał pusty.

– To twoje prawdziwe mieszkanie czy miejsce schadzek?

Daugherty parsknął cichym, zaskakująco nieśmiałym śmiechem.

– A co byś chciała usłyszeć?

– Że masz dobrze zaopatrzony barek.

Znów się roześmiał, a ona, ku własnemu zdumieniu, poczuła się swobodniej. Daugherty podał jej hojnie napełnioną szklankę whisky i choć ledwo umoczyła wargi, umiejętnie odegrała wyraz błogiego zadowolenia.

– Kiedy ostatni raz piłaś whisky?

– Dawno.

Nie patrzyła na niego, tylko w martwy punkt przed siebie. Zmarszczyła brwi, jakby pochłonęły ją własne, nieprzyjemne myśli. Nie zepsuj tego, Caitlin.

– To tak cholernie… męczące. Czasem patrzę w lustro i nie wiem, kim jest osoba, którą widzę. To udawanie, każdego pieprzonego dnia…

– Udawanie kogo?

– Idealnej żony inspektora Cosgrove’a. Valentine kocha tę rolę – wyznała gorzkim tonem, tak wiarygodnym, że ją samą to zniesmaczyło. Grała aż za dobrze. – Może nawet bardziej niż aktorkę, która ją odgrywa.

Podniosła wzrok na Daugherty’ego i drgnęła w zaskoczeniu, kiedy dostrzegła widoczną w jego oczach powagę. Zawsze uważała, że w każdą rolę powinna włożyć cząstkę własnej osobowości, ale teraz pożałowała swoich słów, bo nawiązywanie nici porozumienia miało swoje granice. Daugherty za paranoiczną ostrożnością i nieufnością wobec ludzi skrywał samotność. Nie spodobało jej się to odkrycie. Nie chciała widzieć w nim człowieka z prawdziwymi emocjami, którego mogła skrzywdzić.

– Dzięki za whisky. I nie tylko.

Odstawiła szklankę na stolik i miała zamiar odejść, kiedy poczuła na ramieniu stanowczy uścisk. Odwróciła się z wahaniem. Wypuściła ciężko powietrze, jakby przebiegła maraton i przeniosła wzrok z zaciśniętej dłoni Daugherty’ego na jego twarz. Rozluźnił palce i zrobił krok w jej stronę. Każdy nieprzemyślany gest i każde nierozważne słowo oznaczały przekreślenie szans na poznanie kreta. W przeciwieństwie do niej, inspektor nie kalkulował.

– Kogo próbujesz oszukać, Caitlin? – odgarnął z jej twarzy niesforny kosmyk, a potem kciukiem obrysował zarys ust. – Nuda cię zabija. Przy mnie nie musisz nikogo udawać.

Zakochałem się w Caitlin Brogan, Katherine Taylor i Aileen Carmody. Kochałem każdą z nich. Najbardziej jednak kocham tę przestraszoną dziewczynę, która nie potrafi pływać, ale uparcie udaje syrenę.

Wspomnienie rozmowy w Brighton wywołało przyjemne ciepło w klatce piersiowej i niemal roześmiała się Daugherty’emu w twarz. Nie wiedział nic – ani o niej, ani o jej związku z Valentinem. Ale wtedy odezwał się inny, dawno niesłyszany w jej głowie głos.

Nie martw się, Katja. Przy mnie nie musisz udawać. Gdybyś naprawdę tego chciała, nigdy byś tu nie przyszła.

Jego znajome, kpiące spojrzenie. On też wiedział. Tak jak Ivy, gdy wypominała jej sposób, którym osiągała swój cel. Niech to się wreszcie skończy. Te pretensje, oskarżenia, fałszywe oceny. Tylko Valentine ją widział, tylko on znał całą prawdę…

Czyżby?

Daugherty pocałował ją pierwszy, ale kiedy wyczuła na wargach koniuszek języka, rozchyliła usta, by pogłębić pieszczotę. Zdziwiła ją cierpliwość i delikatność jego ruchów, jakby się bał, że lada chwila wyrwie się z jego ramion. Dłonie, które położył na jej talii, powoli wędrowały do góry, musnęły jej piersi i ramiona, aż wreszcie zatopił je we włosach, szarpiąc za luźno związaną tasiemkę. Zaborczo przyciągnął ją do siebie, ale wtedy wyrwała się i w pośpiechu wybiegła z mieszkania.

Zatrzymała się kilkanaście jardów od kamienicy. Znów się rozpadało i ciężkie krople przemoczyły ją do suchej nitki, ale nie zwracała na to uwagi. Wytarła usta i splunęła z niesmakiem. Wciąż nie mogła złapać powietrza i dopiero po chwili się zorientowała, że płakała.

– Valentine – wyszeptała ukochane imię. – Przepraszam.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI