Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
37 osób interesuje się tą książką
Samotny tata poszukuje niani, w której się nie zakocha. Dorywcza praca od zaraz.
MackMcAllister doskonale zdaje sobie sprawę, że bycie samotnym ojcem wymaga ogromnego wysiłku. Kocha swoje trzy córki, nawet jeśli czasem chwilowo chciałby je gdzieś zamknąć, żeby się wyspać. Mężczyzna zajmuje stanowisko dyrektora finansowego motelu Cloverleigh Farms i nie ma czasu na randkowanie. Usilnie stara się też wyrzucić z myśli uroczą, zabawną córkę pracodawców.
Frannie Sawyer jest jak promyk szczęścia. Pomaga Mackowi w opiece nad dziećmi z czułością i niesłabnącym entuzjazmem. Jeden jej uśmiech wystarcza, by mężczyzna stracił głowę. Mack uważa jednak, że dziesięcioletnia różnica wieku między nim a Frannie jest zbyt duża. Jest odpowiedzialnym ojcem i byłym żołnierzem, więc ma wystarczającą siłę woli, by oprzeć się pokusie. Prawda?
Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim córkom i tacie, chociaż nie wyrażam zgody, by którekolwiek z nich przeczytało tę książkę. Kiedykolwiek.
Miłość nie ma nic wspólnego z tym, czego oczekujesz – tylko z tym, co dajesz – czyli ze wszystkim.
Katharine Hepburn
Mack
Jeden poranek. Tylko tego pragnąłem.
Chciałem mieć jeden poranek dla siebie.
Żeby móc dłużej pospać. Do tego nago. Za zamkniętymi drzwiami sypialni.
I obudzić się, kiedy będę miał na to ochotę. A po przebudzeniu nic nie słyszeć. I móc zrobić coś tylko dla siebie – iść pobiegać, zwalić konia albo znowu zasnąć.
– Tato! Wstawaj!
To nie był ten ranek.
Z jękiem przetoczyłem się na brzuch i zakryłem głowę poduszką.
– Taty tu nie ma – oznajmiłem zduszonym głosem.
Dobiegł mnie chichot, a potem materac się ugiął, kiedy jedna z moich trzech córek wskoczyła na łóżko. Szczerze mówiąc, to dziwne, że żadna nie zajrzała tu wcześniej. Odkąd ich matka odeszła przed kilkoma miesiącami, nie miałem łóżka wyłącznie dla siebie. Czasami przychodziła tu jedenastoletnia Millie z bolącym brzuchem. Albo ośmioletnia Felicity, gdy przyśnił jej się koszmar. Niekiedy czteroletnia Winifred chowająca się przed potworem, który mieszkał pod jej łóżkiem.
A zdarzało się, że przychodziły wszystkie trzy razem.
Jedna z nich właśnie wskoczyła mi na plecy, jakbym był kucykiem, i szarpała mnie za koszulkę.
– Jesteśmy głodne.
To był chyba głos Felicity.
– Znowu? Dopiero co was karmiłem.
– Jest już rano. Ostatnio dałeś nam kolację.
– Niemożliwe, że to już rano. Przecież jest jeszcze ciemno.
– To dlatego, że masz głowę pod poduszką. – Zaśmiała się. – I chrapałeś.
– Millie nie może wam dać płatków?
– Nie chcemy płatków. Chcemy naleśniki.
Westchnąłem.
– Nie umie ich zrobić?
– Nie wie, jak korzystać z kuchenki. Potrzebujemy kogoś dorosłego.
Dorosłego. Byłem jedynym dorosłym w tym domu. Jak do tego doszło?
– A skąd wiecie, że jestem dorosły?
Kolejna fala chichotu.
– Bo jesteś wysoki i masz wielkie stopy. I wąsy. No i nazywasz się tata.
– Już ci mówiłem, że taty tu nie ma.
– To kim jesteś?
Chwyciłem córkę i przewróciłem na plecy.
– Potworem łaskotliwcem!
Felicity piszczała i wiła się, kiedy ją bezlitośnie gilgotałem.
– Ja też tak chcę! – wykrzyknęła Winifred i wskoczyła na łóżko.
Winnie należała do tych nielicznych dzieciaków, które lubiły łaskotki, a już na pewno ogromnie pragnęła fizycznej czułości. Położyła się na plecach blisko Felicity i wystawiła brzuch jak psisko, które chce, żeby je pogłaskać.
Przez chwilkę łaskotałem obie, a potem usiadłem na łóżku i podrapałem się w głowę.
– Jesteście nadal w piżamach. To sobota?
– Tak – odparła Felicity.
– To dobrze.
– Masz śmieszną fryzurę – poinformowała mnie.
– Ty też – odparowałem.
Niedawno troszkę samodzielnie „się przystrzygła” – ciachnęła włosy z przodu, żeby mieć grzywkę jak Mavis z Hotelu Transylwania. Przez jakiś czas chciała nawet, żeby na nią mówić Mavis. Psychoterapeutka dziewczynek zapewniła mnie, że nie ma powodów do obaw; po prostu córka identyfikowała się z bohaterką, która mieszkała tylko z ojcem.
„Czyli nie jest wampirem?” – spytałem.
Felicity jeszcze nikogo nie ugryzła, ale zaczęła nosić czarne ubrania i poprosiła, bym zrobił jej łóżko w kształcie trumny. To dopiero koszmar.
Terapeutka skwitowała to uśmiechem.
I zapewniła mnie, że Felicity nie jest wampirem.
Millie stanęła w drzwiach sypialni w koszuli nocnej.
– Tato, potrzebuję czarnego kostiumu gimnastycznego na dzisiejszą lekcję baletu, a żaden nie jest czysty.
– O kurde. Na pewno?
– Tak. Sprawdziłam w szufladzie i koszu na brudy. I wrzucasz dwadzieścia pięć centów do słoika, bo usłyszałam przekleństwo.
Skrzywiłem się. Przez ten pieprzony słoik pójdę z torbami.
– Zajrzałaś do suszarki?
– Tak. Tam też nie ma.
– Cholera.
– Pięćdziesiąt centów – oznajmiła Felicity.
Dałem jej kuksańca w żebra.
– Dobrze, że moje przeklinanie pozwala ci poćwiczyć matematykę. Millie, sprawdzałaś w pralce? Wczoraj wkładałem do niej ciemne ubrania.
Co znaczyło, że chyba zapomniałem je wieczorem przełożyć do suszarki i trzeba je wyprać jeszcze raz.
– Nie. Tam nie zaglądałam.
– O której ten balet?
Millie przewróciła oczami – zaczynał mnie męczyć ten jej gest nastolatki.
– O tej samej porze co zwykle. O dziesiątej.
– No tak. – Zerknąłem na zegarek na szafce nocnej. Była siódma trzydzieści. – Okej. Zdążę do tego czasu.
– I potrzebuję czegoś na kiermasz ciast dzisiaj po południu.
– Jaki kiermasz ciast?
Znowu wywróciła oczami, tym razem dołożyła jeszcze tupnięcie nogą.
– Tato! Zbieramy pieniądze na wyjazd w ósmej klasie do Waszyngtonu! Mówiłam ci o tym ze sto razy.
Wyskoczyłem z łóżka i podciągnąłem flanelowe spodnie od piżamy.
– Ósma klasa! Kurwa, Millie, jesteś dopiero w szóstej. Ten wyjazd odbędzie się za dwa lata. Nic dziwnego, że ta informacja trafiła do przegródki „zapomnieć natychmiast”. – Podszedłem do komody i wyjąłem z szuflady bluzę z logo USMC, żeby wciągnąć ją na koszulkę.
Usłyszałem ciężkie westchnienie.
– Tato, wrzucasz do słoika dolara.
– Wcale nie! Było pięćdziesiąt centów.
– Ale za kurę z wu płaci się całego dolara – przypomniała mi Felicity.
– No tak. – Zamilkłem. – Wiecie co? Jest tego warta.
– Co zaniosę na ten kiermasz? – naciskała Millie.
– Nie wiem. Coś wymyślimy.
Pomiędzy zrobieniem prania, upięciem ci włosów w kok, nakarmieniem was czymś, co nie zepsuje wam zębów i nie zabije komórek w mózgu, dowiezieniem cię na balet na czas, zajrzeniem do pracy, wrzuceniem dolara do słoika, zrobieniem tygodniowych zakupów i dopilnowaniem, by każda z was dostała ode mnie dość czasu i uwagi, żeby czuć się bezpieczną i kochaną. A, no i (podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz) odgarnięciem tego śniegu, który napadał przez noc.
Jasny gwint, to był dopiero początek lutego – Dzień Świstaka. Chmury zwiastowały nadejście wczesnej wiosny (jak głosi ludowa mądrość), ale w tej chwili odnosiło się wrażenie, że ta pora roku nigdy tu nie zawita. Zima w północnej części stanu Michigan zawsze była długa i mroźna, z niebem wiecznie zasnutym chmurami i śniegiem do kolan, ale tegoroczna wydawała się szczególnie męcząca. Czy to dlatego, że była pierwszą ze mną w roli samotnego rodzica?
Przenieśliśmy się z dziewczynkami z mojej sypialni na piętrze do kuchni, gdzie nastawiłem dla siebie kawę, wyjąłem z zamrażalnika naleśniki dla Felicity i Winifred, a dla Millie zrobiłem jajecznicę. Usiadły w rządku przy blacie oddzielającym kuchnię od jadalni. Kiedyś pokoje oddzielała ściana, ale mój przyjaciel Ryan Woods, który mieszkał w tym domu przed nami, przearanżował kuchnię i nadał jej bardziej nowoczesny, otwarty charakter. Rzadko kiedy jadaliśmy przy stole w jadalni. Służył mi on głównie do składania prania.
– Czuć je mrożonką – stwierdziła Felicity, patrząc krzywo na swój naleśnik. – Nie zostały nam żadne muffinki od pani Gardner?
– Zjedliśmy wszystkie – poinformowałem ją i nalałem sok pomarańczowy do trzech szklanek.
Pani Gardner była dziewięćdziesięcioczteroletnią sąsiadką, wdową, która stała się kimś w rodzaju zastępczej babci dla nas wszystkich, odkąd przeprowadziliśmy się do tego domu ubiegłego lata. Uwielbiała piec i często przynosiła nam domowej roboty muffinki i ciasteczka, które szybko znikały. W zamian dbałem o porządek na jej podwórku, a zimą odgarniałem śnieg z podjazdu i chodnika przed domem. Dziewczynki pieliły ogródek, zanosiły pocztę do domu i malowały dla niej obrazki, które ona z dumą przyczepiała na lodówce.
– Chcecie banany czy jabłka? – spytałem. Przynajmniej owoce były świeże.
– Banany – odpowiedziały dwie młodsze.
– Jabłko – oznajmiła Millie.
– Ktoś chce bekon?
Wszystkie trzy potaknęły entuzjastycznie. Bekon był jedną z tych nielicznych rzeczy, które wszyscy lubiliśmy.
Pociągnąłem łyk kawy i wrzuciłem kilka plasterków wędzonki na patelnię, następnie pobiegłem do piwnicy, żeby wyprać ponownie ciemne rzeczy, o których zapomniałem wczoraj wieczorem. Przy okazji przełożyłem białe ubrania z suszarki do kosza i zwróciłem uwagę, że wszystko miało wyraźnie różowawy odcień. Wypatrzyłem w koszu wśród białych skarpet i majtek jedną czerwoną skarpetkę.
Świetnie. Tego właśnie potrzebowałem – różowych skarpetek.
Klnąc pod nosem – tym razem nikt mnie nie słyszał – zostawiłem kosz i wróciłem do kuchni. Obróciłem skwierczący bekon na drugą stronę, wypiłem jeszcze trochę kawy i przyjrzałem się Winifred, która smarowała sobie usta syropem klonowym.
– To szminka – oświadczyła dumnie.
– Smarujesz sobie także włosy – rzuciła Millie i odsunęła swój stołek od Winnie.
Któraś zrzuciła widelec. Upadł z głośnym brzękiem na podłogę. Kilka minut później czyjś łokieć przewrócił szklankę z sokiem, a ten spłynął z blatu na front szafki. Uprzątnąwszy wszystko (i wrzuciwszy kolejne pięćdziesiąt centów do słoika), pilnowałem Felicity krojącej banana przy naszej małej kuchennej wyspie. Wtem kuchnię zaczął wypełniać dym. Wyłączyłem gaz pod bekonem, zdjąłem patelnię z palnika i otworzyłem okno.
– Fuj. Przypalony – marudziła Millie.
Zamknąłem oczy i wziąłem głęboki wdech.
– Nie szkodzi, tatusiu – wtrąciła Felicity. – Lubię zwęglony bekon.
Winifred zakasłała, więc łypnąłem na nią jednym okiem.
– Zakrztusiłaś się?
Pokręciła przecząco głową i sięgnęła po szklankę z sokiem.
– To dobrze. Krztuszenie się jest zakazane. – Przełożyłem przypalony bekon na papierowy ręcznik. – Wygląda na to, dziewczynki, że będziemy dzisiaj jedli superprzypieczony bekon. Przykro mi.
– Och, tatusiu, zapomniałam ci powiedzieć, że Millie zepsuła mi okulary – oznajmiła Felicity, gdy wróciła na swoje miejsce z pokrojonym bananem.
– Nieprawda!
– Prawda. Usiadłaś na nich.
Millie się skrzywiła.
– Może nie trzeba było zostawiać ich na kanapie.
– Może trzeba było patrzeć, gdzie sadzasz swój wielki zad.
– Nie mam wielkiego zadu! Tato, Felicity powiedziała, że mam wielki zad!
– Nikt w tym domu nie ma wielkiego zadu – powiedziałem i postawiłem przed nimi megachrupiący bekon. – Dziewczynki, dokończcie śniadanie. Felicity, za chwilkę obejrzę twoje okulary.
Udało mi się nakarmić całą trójkę, naprawić okulary Felicity, sprzątnąć kuchnię, złożyć część prania, ubrać się, odśnieżyć podjazd przed domami naszym i pani Gardner, i uruchomić SUV-a na czas, by zawieźć Millie na lekcję baletu – niemal punktualnie.
– Dobra, jedziemy! – krzyknąłem od drzwi wejściowych.
– Nie jestem uczesana – zawołała Millie, pędząc po schodach w czarnym stroju gimnastycznym i różowych rajstopach, wciąż ze zmierzwionymi włosami.
– A Winnie się nie ubrała – poinformowała Felicity. Siedziała na kanapie w salonie, gdzie grała na iPadzie.
Spojrzałem na Winifred. Leżała na podłodze w piżamie z logo domu Hufflepuff.
– Nie ma czasu. Winnie, wkładaj buty i kurtkę na piżamę. Felicity, szykuj się do wyjścia. Dopilnuj, żebyście obie z Win miały czapki i rękawiczki. Jest lodowato. – Zerknąłem na Millie. – Przynieś rzeczy do czesania w kok. Naniósłbym śniegu, a nie chcę już ściągać z siebie tego gówna.
Felicity wytknęła mnie palcem, zsuwając się z kanapy.
– Kolejne słowo za pięćdziesiąt centów, tato.
– Gówno to nie przekleństwo – zaoponowałem.
– Mogę to powiedzieć w szkole?
– Nie.
– W takim razie to jest przekleństwo.
Westchnąłem ciężko. Millie schodziła po schodach ze szczotką, gumką do włosów i pudełkiem wsuwek. Po pięciu minutach udało mi się zmusić jej gęste włosy koloru miodu do przyjęcia formy przypominającej kok baleriny. Patrzyłem na efekt swoich wysiłków ze ściągniętymi brwiami.
– Nie wyszło mi to najlepiej, Mills. Muszę to przyznać.
– Zawsze mam najgorszy koczek, tato. Pozostałe dziewczyny się ze mnie śmieją.
Coś mnie zakłuło w piersi.
– Przykro mi. Daję z siebie wszystko.
– Jesteśmy gotowe – poinformowała mnie Felicity. – Buty mnie cisną. Z trudem je wciągnęłam. A Winnie znalazła tylko jedną rękawiczkę.
Zamknąłem na chwilę oczy i wziąłem głęboki wdech.
– Kupimy nowe buty w tym tygodniu, a w tym koszu jest milion rękawiczek. Podaj mi którąś, poproszę.
– Nie będzie pasować.
– To bez znaczenia. Pospiesz się albo twoja siostra się spóźni.
– Spóźniam się co tydzień, więc co za różnica – burknęła Millie i zarzuciła torbę na ramię.
Gdy miała wyjść na dwór, przytrzymałem ją za łokieć.
– Hej, przepraszam. Od tej pory będę się jeszcze bardziej starał dowozić cię tam na czas. Okej?
Kiwnęła potakująco głową.
– Okej.
Puściłem ją, wypchnąłem Felicity za drzwi w za małych butach na stopach, wciągnąłem przypadkową rękawiczkę na dłoń Winnie, po czym wziąłem ją na ręce, wystawiłem na śnieg i zamknąłem za nami drzwi.
W ciągu minionych dziewięciu miesięcy zdarzyły się nam o wiele gorsze poranki, lecz bywały też nieco lepsze – chociaż nie było ich wiele. Dawałem z siebie wszystko, ale niech to szlag, Millie zasługiwała na lepszy kok, Felicity na buty we właściwym rozmiarze, a Winifred na ojca, który przed zabraniem jej z domu pamiętałby o ubraniu jej i usunięciu syropu klonowego z włosów.
Wszystkie trzy zasługiwały na matkę, która by ich nie porzuciła – w tym czasie widziała się z nimi zaledwie dwa razy.
A i mnie przydałby się poranek tylko dla siebie. Taki, kiedy nie byłbym odpowiedzialny za wszystkich wokół. Kiedy poczułbym się jak mężczyzna, a nie tylko rodzic. Kiedy mógłbym przeklinać bez konieczności wrzucania za to drobnych do słoika. I kiedy miałbym szansę przypomnieć sobie, że istnieje życie poza praniem, gotowaniem obiadów i opieką nad dziewczynkami. Czy czyniło mnie to okropnym?
Pewnie tak.
Mimo to…
Jeden ranek. Tylko tego pragnąłem.
Frannie
Pannie młodej do buta przyczepił się papier toaletowy.
Pracowałam akurat w recepcji motelu w Cloverleigh Farms, który para młoda wynajęła na cały weekend. Zauważyłam kobietę, jak wychodzi z toalety w lobby i ciągnie za sobą sześć lub siedem białych listków. Szybko wyskoczyłam zza lady i podbiegłam do niej, zanim zdążyła wejść do restauracji, gdzie odbywało się przejęcie.
– Przepraszam, pani Radley.
Panna młoda, szczupła kobieta po czterdziestce z kasztanowymi włosami, odwróciła się do mnie z uśmiechem.
– To chyba o mnie chodzi, prawda? Będę potrzebowała czasu, by się przyzwyczaić.
Odwzajemniłam uśmiech.
– Gratuluję. Chciałam tylko powiedzieć, że przyczepił się pani papier toaletowy do podeszwy buta.
Spojrzała na swoje stopy – doskonale widoczne, bo cięta ze skosu spódnica w kolorze kości słoniowej sięgała jej zaledwie do kolan.
– O mój Boże. Bardzo dziękuję. Ale wstydu bym sobie narobiła.
– Nie ma za co.
Panna młoda pochyliła się, żeby zdjąć papier. W tym momencie pękło cieniutkie ramiączko jej sukni. Kobieta wydała z siebie zduszony okrzyk, podciągnęła ramiączko i je przytrzymała.
– Mój Boże, jestem w rozsypce! – szepnęła. – A za chwilę nasz pierwszy taniec. Pomocy!
– Proszę się nie martwić. – Wzięłam ją za rękę. – Proszę ze mną. Naprawimy to. – Otworzyłam drzwi za ladą recepcyjną i poprowadziłam ją korytarzem z wejściami do pomieszczeń administracyjnych.
Drzwi do biura mamy okazały się zamknięte. Spróbowałam otworzyć drzwi biura April, mojej siostry – to ona była organizatorką imprez i zawsze była gotowa na każde nieoczekiwane wydarzenie. W tej chwili przebywała w restauracji i nadzorowała podawanie deseru, ale drzwi od biura były otwarte.
Przeszukałam szybko biurko April, ale nie znalazłam niczego, czym mogłabym naprawić suknię, nawet agrafki.
– Kurczę – powiedziałam i zerknęłam na przelęknioną pannę młodą. – Nie włożyła pani przypadkiem do torebki zestawu igieł i nici?
Pani Radley pokręciła głową ze skruszoną miną.
– Nie. Nawet o tym nie pomyślałam.
Zamknęłam górną szufladę biurka.
– Mogę poszukać w jeszcze jednym miejscu, a jeśli i to nic nie da, pobiegnę na górę do swojego mieszkania po agrafkę.
– Och. Pani tu mieszka?
– Tak – odparłam, zamykając za nami drzwi biura April. – Nazywam się Frannie Sawyer. Cloverleigh Farms należy do mojej rodziny.
– Mój Boże, no przecież. – Kobieta szła za mną korytarzem. – Mój mąż James grywa z pani ojcem w golfa. A wczoraj poznałam pani matkę. Cudowni ludzie. Jest was pięć córek, prawda? Którą pani jest z kolei?
– Najmłodszą. Zajrzyjmy tutaj. – Pchnęłam ostatnie drzwi po lewej stronie i zapaliłam światło.
Gdy weszłam do biura Macka, natychmiast poczułam mrowienie w brzuchu. Otaczał mnie jego zapach – męskie połączenie drewna, skóry i węgla drzewnego. Dziwnie to brzmi, ale zawsze uwielbiałam charakterystyczną woń sklepów z narzędziami, a w tym pomieszczeniu tak właśnie pachniało. Lubiłam ten zapach pewnie dlatego, że jako dzieciak chodziłam z tatą do sklepu z narzędziami, a on po wizycie tam zawsze kupował mi lody.
A może chodziło o to, że Mack był przystojny jak diabli, a ja bezustannie snułam fantazje na jego temat…
– To pokój pani taty? – spytała pani Radley, rozglądając się po wnętrzu.
Podeszłam do biurka.
– Nie. Gabinet należy do Macka, dyrektora finansowego. Możliwe, że trzyma tu zestaw do szycia. W ramach dowcipu podarowałam mu go pod choinkę, bo parę razy przyszywałam mu w pracy guzik przy koszuli.
Z lekkim poczuciem winy w związku z tym, że szperałam w jego biurku podczas jego nieobecności, otworzyłam górną szufladę. Zobaczyłam długopisy, ołówki, żółty pisak, kartkę wyrwaną z kolorowanki Disneya, którą podarowała mu pewnie któraś z córek. Były też karteczki samoprzylepne na notatki. Miętówki. Wizytówki z logo Cloverleigh Farms. Wzięłam jedną do ręki.
„Declan MacAllister, dyrektor finansowy”.
Zawsze zapominałam, że tak naprawdę miał na imię Declan, bo wszyscy mówili na niego Mack, ale podobało mi się jego imię. Czasami wypowiadałam je szeptem w poduszkę.
– To jego córki? – Pani Radley wskazała na zdjęcie stojące na biurku.
Więcej fotografii stało na regale za mną. Mack był takim oddanym tatą. Wiedziałam o tym z pierwszej ręki, bo kiedy żona odeszła od niego w ubiegłym roku – moim zdaniem na pewno zwariowała – opiekowałam się dorywczo jego dziećmi. Dziewczynki były urocze, bystre i słodkie.
A Mack był… wspaniały.
– Tak – odpowiedziałam. – Czyż nie są cudne? Aha! – W głębi szuflady znalazłam mały zestaw do szycia, który mu podarowałam. Wyjęłam go triumfalnie.
Przypomniałam sobie, jak Mack się śmiał i w podzięce mnie przytulił. Potem długo dochodziłam do siebie. Miał taką twardą klatkę piersiową…
Na twarzy pani Radley odmalował się wyraz ulgi.
– Dzięki Bogu.
Wzięłam nożyczki, wyszłam zza biurka i stanęłam za kobietą.
– Chyba nie będzie się pani musiała rozbierać, ale proszę się przez chwilę nie ruszać. Nie chcę pani ukłuć. Nitka biała czy żółta? Przykro mi, ale w zestawie nie ma nici w kolorze kości słoniowej.
– Biała. – Pani Radley czekała, aż nawlokę nitkę. – To on? – spytała, wskazując oprawione w ramkę zdjęcie Macka z córkami, które zrobiłam w czerwcu podczas pikniku dla pracowników. Winifred siedziała ojcu na barana, a pozostałe dziewczynki wisiały na jego muskularnych ramionach. Cała czwórka się śmiała.
Przypomniało mi się, jaki Mack był mi tego dnia wdzięczny, bo zorganizowałam gry i zabawy dla dzieci, pokazałam im wszystkie fajne kryjówki, pozwoliłam moczyć nogi w strumieniu i zabrałam je do stajni, gdzie mogły głaskać zwierzęta. Powiedział wtedy, że od miesięcy nie widział swoich córek takich radosnych, objął mnie i uściskał. (W mojej wyobraźni sytuacja dynamicznie się rozwinęła, ale w rzeczywistości powiedziałam po prostu, że nie musi mi dziękować).
– Tak – odparłam i ostrożnie przytrzymałam koniec ramiączka sukni. – To on.
– Przystojniak.
– Owszem. – Serce zabiło mi żwawiej.
Zaśmiała się.
– Powiedziała to pani z dużą żarliwością. Coś was łączy?
Tylko w marzeniach. Odchrząknęłam.
– Nie.
– Ma żonę? Nie widzę jej na żadnym ze zdjęć.
– Miał. Jest rozwodnikiem i ojcem samotnie wychowującym dzieci.
– A pani ma męża? – dociekała.
Zaśmiałam się.
– Nie.
– Chłopaka?
Pokręciłam głową.
Skinęła w stronę fotografii przedstawiającej Macka z córkami.
– Na pewno dobrze by mu zrobił sobotni wieczór bez dzieci. Powinna go pani gdzieś zaprosić.
– Raczej to on poprosi mnie, żebym się zajęła w sobotni wieczór jego córkami – rzuciłam z goryczą, zakańczając szew.
– Jest pani dużo od niego młodsza?
– Dziesięć lat. Mam dwadzieścia siedem lat, a on trzydzieści siedem.
Moja rozmówczyni zbyła to machnięciem ręki.
– To nic. James jest starszy ode mnie o dwanaście lat. Wiek to tylko liczba.
Może i tak. Choć miałam pewność, że patrząc na mnie, Mack widział dziecko. W ciągu pięciu przepracowanych tu lat ani razu nie dał mi do zrozumienia, że jest inaczej, mimo że oddychałam z trudem, gdy przebywaliśmy w jednym pomieszczeniu.
To był beznadziejny przypadek błędnego lokowania uczuć i doskonale o tym wiedziałam.
Przerwałam nić i upewniłam się, że nie widać szwów mojej robótki.
– Co do pana młodego, lepiej, żeby pani wróciła na salę na ten pierwszy taniec.
– Słusznie. Nie zamierzam mu odpuszczać. Mój mąż panicznie boi się tego tańca. – Popatrzyła na mnie z uśmiechem. – Jak wyglądam?
– Pięknie. Promienieje pani od środka.
– Nie mam szminki na zębach? Plamy z wina na sukni? – Zerknęła na buty. – Papieru toaletowego?
Zaśmiałam się i pokręciłam głową.
– Proszę iść śmiało.
– Bardzo pani dziękuję, Frannie. – Objęła mnie krótko. – Jest pani cudowna.
– Nie ma za co. Proszę dać mi chwilkę, schowam to na miejsce i zaraz panią odprowadzę.
– Trafię sama, spokojnie. – Pani Radley ruszyła w stronę drzwi. – I lepiej się pospieszę. Makaroniki na stole z deserami wyglądały bosko. Nie chcę, żeby zniknęły, nim zdążę je skosztować.
– To ja je robiłam. W razie czego mogę dorobić.
Odwróciła się z otwartymi ustami.
– Pani je robiła? Są przepiękne! I pyszne! Zjadłam jedno takie cudo podczas naszej pierwszej wizyty tutaj. Między innymi to te makaroniki przesądziły o wyborze miejsca na wesele. Wcale nie żartuję!
Uśmiechnęłam się zarumieniona.
– Cieszę się.
– Ma pani prawdziwy talent. Jest pani cukierniczką? Dlaczego więc pracuje pani w recepcji?
Pokręciłam głową.
– Nie jestem cukierniczką. Ale uczyłam się od cukiernika, który tu pracował przed laty. Nazywał się Jean-Gaspard. Był na tyle miły, że tolerował moją obecność w kuchni, a ja zapamiętałam każde jego słowo.
Pani Radley się zaśmiała.
– Opłaciło się. Wstawia je pani do sklepów?
– Nie. Są dostępne tylko tutaj.
– Musi pani rozkręcić własny biznes!
– Może kiedyś – odparłam i wsunęłam igłę do zestawu.
– Na co pani czeka? – zawołała panna młoda i wyrzuciła ręce do góry.
– Sama nie wiem. Uderzenie pioruna? – zastanawiałam się, śmiejąc się z zażenowaniem.
Prawdę powiedziawszy, wyobrażałam to sobie z tysiąc razy – malutki sklepik z kilkoma gablotami wypełnionymi ślicznymi makaronikami w rozmaitych kolorach. Tylko czy odniosłabym sukces? A jeśli asortyment byłby zbyt skromny? A gdyby się okazało, że turystom zależy na karmelu i lodach? Poniosłabym porażkę i straciła masę pieniędzy. Przecież nie znałam się na prowadzeniu biznesu. Byłam tylko dziewczyną uwielbiającą piec.
– Nie mam przy sobie wizytówki, ale po powrocie z Hawajów przyślę pani jedną. Jestem agentką nieruchomości komercyjnych i zdarza mi się również inwestować w lokalne biznesy. Zwłaszcza gdy zakładają je kobiety. Jeśli będzie pani chciała o tym porozmawiać, proszę dać mi znać. W ten sposób będę mogła się odwdzięczyć za to, że mnie pani wybawiła przed wiecznym wstydem na własnym ślubie.
– Dobrze – odpowiedziałam, chociaż nie wydawało mi się to realne. – Dziękuję.
Pani Radley uśmiechnęła się do mnie po raz ostatni i zniknęła w korytarzu, a ja zostałam sama w biurze Macka.
Spakowałam zestaw do szycia i wsunęłam do górnej szuflady razem z nożyczkami. Wiedziałam, że powinnam wracać do recepcji, ale nie mogłam się oprzeć pokusie, chciałam posiedzieć chwilę na jego krześle. Usiadłam na wytartej skórze, oparłam ręce na podłokietnikach, zamknęłam oczy i zrobiłam głęboki wdech.
Mack siadał tu codziennie. Czułam się tak, jakbym dotykała pośladkami jego tyłka.
– Frannie, co ty robisz?
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że moja siostra Chloe gapi się na mnie, stojąc w progu. Zerwałam się jak oparzona.
– Nic – rzuciłam szybko i wyszłam zza biurka. – Tylko czegoś szukałam.
– W biurze Macka?
– Tak. – Zgasiłam światło, wyszłam na korytarz i zamknęłam drzwi. – Pannie młodej pękło ramiączko sukni, a Mack trzyma w biurku zestaw do szycia. Pomogłam jej.
– No tak. Widziałam, jak szła tędy pospiesznie. – Chloe zerknęła za siebie przez ramię. – Słuchaj, widziałaś tatę? Jest tu dzisiaj?
– Wcześniej był. Nie ma go w restauracji? – Ruszyłam w stronę recepcji.
– Nie. Może poszedł się położyć. Ostatnio jest bardzo zmęczony. Martwię się o niego.
– Ja też – przyznałam. Otworzyłam drzwi na końcu korytarza i przepuściłam Chloe. – Powinien trochę zwolnić.
– Zgadzam się. Szkoda, że mi nie pozwala… – Westchnęła. – Nigdy nie pozwoli.
– Na co?
– Nieważne. To nic takiego. Wychodzę.
– Okej. Dobranoc.
Patrząc za nią, starałam się stłumić poczucie zawodu. Chloe się przede mną nie otworzyła. No, ale to nic nowego. Mimo że była mi najbliższa wiekiem i tylko o pięć lat starsza, nigdy nie byłyśmy szczególnie zżyte.
Część winy za ten stan rzeczy zrzucałam na uwagę, jaką mi okazywano w dzieciństwie z powodu problemów z sercem. Ona była jeszcze dzieckiem, kiedy przyszłam na świat. Wymagałam uwagi i troski, a także trzech operacji na otwartym sercu przed ukończeniem dziesiątego roku życia. Może w tym czasie jej potrzeby ignorowano?
A może chodziło o różnicę wieku? Zawsze z czegoś wyrastała, gdy mnie zaczynało to interesować – z Barbie, bransoletek przyjaźni, boys bandów. Nigdy się w tych tematach nie zgrywałyśmy, a Chloe wyjechała na studia, zanim ja zaczęłam liceum.
Często żałowałam, że nie jest między nami inaczej, to znaczy między mną a resztą rodzeństwa. Ludzie nazywali nas „siostrami Sawyer”.
Najstarsza Sylvia mieszkała z mężem i dwójką dzieci w dużym pięknym domu niedaleko Santa Barbara. Nigdy jej nie odwiedziłam, ale zamieszczała mnóstwo zdjęć na portalach społecznościowych z hasztagami w rodzaju #szczęściara, #moje_życie i #wdzięczna. Wszystkie moje siostry były piękne, ale Sylvię uważałam za niesamowitą piękność. Jej mąż Brutt był bankierem inwestycyjnym, atrakcyjnym człowiekiem sukcesu, dzieci mieli urocze i bystre i zdawali się wieść idealne życie. Dlatego zawsze mnie trochę dziwiło, że Sylvia nie uśmiechała się na żadnym ze zdjęć.
April miała trzydzieści pięć lat i własne mieszkanie w centrum Traverse City niedaleko Cloverleigh. Po studiach przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie pracowała przez siedem lat. Potem wróciła do domu i zajęła się planowaniem eventów, aby przekształcić Cloverleigh Farms w miejsce luksusowych wesel w rustykalnym otoczeniu. Miała niesamowite oko do dizajnu oraz umiejętność przewidywania trendów. Romantyczna jak ja – i żyjąca ślubami – nie miała męża, co trochę mnie zaskakiwało, ale każdą wzmiankę matki na ten temat zbywała wzruszeniem ramion i oznajmiała, że jeszcze nie znalazła właściwej osoby.
Meg, nasza średnia siostra, miała trzydzieści trzy lata i mieszkała w Waszyngtonie. Zawsze z wielką pasją opowiadała o ważnych dla niej sprawach – od zapobiegania okrucieństwu względem zwierząt poprzez walkę o prawa kobiet po zwalczanie biedy. Ukończywszy studia prawnicze, podjęła pracę dla ACLU*, ale obecnie pracowała dla senatora. Była tak zajęta, że rzadko zaglądała do domu. Prawdopodobnie nadal mieszkała ze swoim chłopakiem, kimś ważnym w rządowym czymś tam, ale nie byłam tego pewna.
Chloe, na co dzień mieszkająca w Traverse City, zajmowała się marketingiem i PR Cloverleigh, pomagała też zarządzać degustacjami win. Była ambitna, bystra i twórcza, zawsze miała nowe pomysły i harowała jak wół. Uważałam, że mama i tata nie doceniali pracy, jaką wykonywała. Zastanawiałam się, czy to przez to, że była naprawdę trudną nastolatką – niepokorną i upartą, bezwzględnie łamiącą zasady, uwielbiającą przesuwać granice i czasami wypowiadającą się bez zastanowienia. Stanowiła moje przeciwieństwo. Nawet w dorosłości często spierała się z rodzicami i nigdy się nie poddawała. Żałowałam, że nie jestem taka jak ona.
Jak którakolwiek z sióstr. Sylvii zazdrościłam szczęśliwego małżeństwa i rodziny, April pewności siebie i kreatywności, Meg jej żarliwej pasji, a Chloe wygadania… Wydawały mi się nieustraszone. Czasami miałam wrażenie, że jestem jedną z sióstr Sawyer tylko z nazwy. Jak by nie było, tylko ja nie wyfrunęłam z gniazda, nawet na studia.
Nie chodziło o to, że nie chciałam wyjechać jak moje siostry, ale rodzice, zwłaszcza matka, zachęcali mnie do nauki lokalnie, żebym mogła mieszkać w domu. „Dzięki temu będziesz miała blisko lekarzy, których znasz. Będziesz się też czuła swobodniej i mniej stresowała. Wiem, że uważasz, że sobie poradzisz, ale po co ryzykować”, argumentowała.
Ile razy w życiu słyszałam te słowa? Tysiąc? Milion? Matka kierowała je do mnie bezustannie, zawsze wtedy, kiedy wizja zrobienia czegoś przeze mnie budziła jej dyskomfort. A ja mogłam na nie odpowiedzieć na wiele sposobów.
„Jestem dorosła i chcę sama o sobie decydować”. „Mam dość tego, że traktuje się mnie, jakbym była ze szkła”. „Nie chcę na koniec mieć na koncie zero błędów i tysiąc powodów do ubolewania”.
Nie powiedziałam na głos żadnego z tych zdań.
W głębi duszy wiedziałam, że rodzice mnie chronili, bo bardzo mnie kochali. W sumie nie miałam na co narzekać. Uwielbiałam farmę, motel i pobliskie miasteczko Hadley Harbor. Nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej. Miałam tu własny apartament oferujący dużo prywatności i niczego mi nie brakowało. Praca w recepcji nie należała do ciężkich, miałam dużo czasu, by piec, lubiłam poznawać nowych ludzi, witać gości, prezentować im naszą ofertę. Znałam to miejsce jak własną kieszeń.
Oczywiście byłoby miło mieć więcej przyjaciół w swoim wieku, ale mieszkaliśmy na wsi, gdzie młodzi ludzie, zwłaszcza zimą, nie uskarżali się na nadmiar ekonomicznych lub towarzyskich możliwości. A przez to, że często opuszczałam szkołę i miałam zaległości z powodu operacji i hospitalizacji – nie wspominając o obawach rodziców dotyczących możliwych infekcji – matka postanowiła, że po drugiej klasie przejdę na nauczanie domowe, więc brakowało mi też szkolnych przyjaciółek.
Miałam jednak rodziców, siostry i ludzi, z którymi pracowałam. W letnim sezonie turystycznym, gdy w motelu i miasteczku roiło się od ludzi, przydarzyło mi się nawet kilka romansów. Zdecydowanie nie byłam niewinnym jagniątkiem, za jakie rodzice mnie uważali. Przypuszczałam, że przelotne poczucie samotności było niską ceną za tak komfortowe życie, jakie wiodłam.
Mimo to…
Wsunęłam dłoń do tylnej kieszeni czarnych spodni, które nosiłam w pracy, i wyjęłam wizytówkę.
Declan MacAllister.
Fajnie by było móc to życie z kimś dzielić.
*American Civil Liberties Union – amerykańska organizacja non profit, której celem jest ochrona praw obywatelskich gwarantowanych przez konstytucję.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:Irresistible Cloverleigh Farms #1
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Katarzyna Sarna Korekta: Kinga Dąbrowicz Projekt okładki: Robert Weber Ilustracje na okładce: © Ardea-studio, © marylia17, © Iryna Davydenko / Stock.Adobe.com
IRRESISTIBLE Copyright © 2019 by Melanie Harlow Published by arrangement by Bookcase Literary Agency, RF Literary, and Booklab Agency
Copyright © 2024 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-164-5
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska