Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
16 osób interesuje się tą książką
„Tie Me Down” to kolejna gorąca historia osadzona w malowniczym miasteczku Bellamy Creek. Dwoje ludzi doświadczonych przez los wpada na siebie ponownie. Będą w stanie związać się na dłużej czy ich drogi niebawem znów rozejdą się na dobre?
Kiedy Maddie wraca z synem w rodzinne strony, nie liczy na żaden życiowy przełom. Jest świeżo po rozwodzie i zależy jej przede wszystkim na szybkiej sprzedaży starego domu odziedziczonego po matce. Zaraz potem zamierza pożegnać Bellamy Creek i wyjechać do innego stanu. Chyba że ktoś spróbuje ją zatrzymać…
Beckett samotnie prowadzi ranczo i opiekuje się schorowanym ojcem. Wcześniej pracował na Wall Street, ale na skutek życiowych perturbacji ponownie osiadł w rodzinnym miasteczku. Może i jest powalająco przystojny, ma dobre serce i mięśnie wyrobione przez ciężką pracę, ale nie jest typem podrywacza. Już dawno przestał mieć nadzieję, że znajdzie wielką miłość aż po grób. Kiedy jednak pod jego dachem zamieszka przyjaciółka z dawnych lat, mężczyzna zacznie odzyskiwać wiarę w szczęśliwe zakończenia...
„Tie Me Down” to odrębna historia, której akcja rozgrywa się w miasteczku Bellamy Creek. Powieść spodoba się wszystkim, którzy lubią motywy friends to lovers, drugiej szansy, samotnego rodzicielstwa i starej miłości, która nie rdzewieje. Witaj w Bellamy Creek, tu wszystko jest możliwe!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Corinne Michaels, nadzwyczajnej pisarki i przyjaciółki
To ja będę przy tobie do końca I będę cię znów i znów potrzebował. Oświadczę ci się w różanym ogrodzie I miłował cię będę długo po tym, jak kurtyna opadnie. A czy ty będziesz mnie nadal kochała, kiedy nikt już nie będzie mnie pragnął? Czy wciąż będziesz dumna, gdy skończę osiemdziesiąt jeden lat i zmagał się będę z demencją?
Rex Orange County, Happiness
Beckett
Kto chce być pierwszy? – spytał Cole.
Gapiliśmy się na pustą skrzynkę na narzędzia stojącą na kuchennym stole. Przyniósł ją Griffin, a ja wyciągnąłem z niej wszystkie przegródki, żeby mogła służyć w innym celu.
Jako kapsuła czasu.
Jeszcze jako dzieciaki planowaliśmy z moimi najlepszymi przyjaciółmi – Cole’em Mitchellem, Griffinem Dempseyem i Enzem Morettim – że zakopiemy swoją kapsułę czasu zaraz po ukończeniu liceum. Słyszeliśmy o tym pomyśle wiele lat wcześniej, na zajęciach wiedzy o społeczeństwie w piątej klasie, i jednogłośnie uzgodniliśmy, że też taką zrobimy.
Chwilę dyskutowaliśmy i ustaliliśmy, że najrozsądniej będzie zakopać coś takiego na terenie mojej rodzinnej farmy. Uznaliśmy, że domy pozostałych mogą zostać kiedyś sprzedane, za to ranczo Weaverów należało do mojej rodziny od ponad stu lat i pozostanie własnością przyszłych pokoleń.
Zamierzałem o to zadbać.
Planowałem skończyć studia z zarządzania finansami, zrobić studia MBA i zdobyć pracę na Wall Street na stanowisku, które pozwala zarobić miliony, jeśli ktoś ma rozum, ikrę i zasady.
Miałem te przymioty i chciałem je wykorzystać dla dobra rodziny.
– Ja – odezwał się Griffin. Postawił złachany plecak na stole i sięgnął do środka. Wyjął z niego czapkę absolwenta z uroczystości rozdania świadectw, zdjęcie przedstawiające jego w towarzystwie ojca i dziadka stojących przed naprawianą przez nich furgonetką z podniesioną maską oraz złożoną kartkę.
– Co to jest? – spytał Moretti, wskazując kartkę.
– Kopia listu z korpusu piechoty morskiej z informacją, kiedy i gdzie mam się zgłosić.
Pokiwaliśmy potakująco głowami i patrzyliśmy, jak Griffin wkłada trzy przedmioty do skrzynki. Za trzy tygodnie jechał do Parris Island i jako pierwszy z naszej zżytej czwórki opuszczał Bellamy Creek. W sierpniu ja jechałem na Yale, gdzie zdobyłem stypendium naukowe, a Cole szedł do lokalnego college’u, gdzie zamierzał przygotować się do pracy w organach egzekwowania prawa. Moretti pracował już w pełnym wymiarze w rodzinnej firmie budowlanej, co robił od czternastego roku życia.
Na koniec Griffin wyciągnął z plecaka brudną, wytartą piłkę baseballową.
– To tą piłką zdobyłem zwycięski home run w meczu z Mason City High i zapewniłem nam tytuł – poinformował z nabożną czcią. – Podpisałem ją, na wypadek gdybyście też wkładali tu piłki. Dzięki temu będzie wiadomo, która jest czyja.
Potaknęliśmy. Baseball był dla nas świętością – większą czcią otaczaliśmy tylko naszą przyjaźń.
Griffin umieścił piłkę w skrzynce ostrożnie, jakby była ze szkła.
– No dobra, to kto teraz? – zapytałem.
– Ja. – Moretti położył na stole papierową torbę. Wyciągnął z niej wycinek z „Bellamy Creek Gazette” poświęcony jego rekordowi skradzionych baz, a także menu z DiFiore, jego ulubionej restauracji należącej do jego kuzynostwa. A potem wyjął jeszcze swoje zdjęcie portretowe z ostatniej klasy. Nie małe legitymacyjne, tylko takie o wymiarach piętnaście na dwadzieścia jeden centymetrów.
– Serio, Moretti? – Griffin wskazał na zdjęcie. – Twoja duża fota?
– Uważam, że dobrze wyszedłem. A jeśli wyłysieję albo co? Chcę za wiele lat pamiętać, że miałem świetne włosy. I kości policzkowe. – Enzo wsunął zdjęcie do skrzyni.
Ze śmiechem pokręciłem głową. Cały Moretti. Próżny i egoistyczny, ale trudno o bardziej lojalnego przyjaciela. Będzie mi go brakowało. Jak ich wszystkich.
– Mam też zdjęcie nas, więc się odwal. – Enzo wyjął fotografię przedstawiającą naszą czwórkę po jednym z naszych ostatnich meczów: czterech zadziornych osiemnastolatków w baseballówkach i brudnych strojach, szczerzących się do obiektywu. Włożył je do środka i podniósł wzrok. – Cole, chcesz być następny?
– Okej. – Cole otworzył dużą torebkę strunową i wyjął złożoną kartkę. – Skład naszej drużyny i raport z sezonu – powiedział. – Mam też piłkę, którą wybiłem w tym roku na out. Podpisaną i opatrzoną datą.
– To był cholernie dobry mecz – przyznał Griffin i poklepał go po plecach. – I twoje najlepsze odbicie. Rany, będzie mi tego brakowało.
– Mnie też – odezwałem się. Nie podobało mi się to, co czułem w brzuchu. – Myślicie, że jeszcze kiedyś razem zagramy?
– O tak! – ryknął Moretti. – Będziemy jak ci staruszkowie z piwnymi brzuchami i trzeszczącymi kolanami, którzy się spotykają latem co czwartek.
Gruchnęliśmy śmiechem, bo nie potrafiliśmy sobie wyobrazić siebie z brzuszyskami i sztywnymi stawami.
Na koniec Cole włożył do skrzyni zdjęcie przedstawiające nas wszystkich z partnerkami na balu maturalnym. Cole przyszedł ze swoją dziewczyną Trishą, Griffin z dziewczyną, z którą się spotykał od Bożego Narodzenia, Moretti ze zdobyczą miesiąca, a ja z przyjaciółką, bo dziewczyna, którą chciałbym zaprosić – Maddie Blake – była zajęta.
– Twoja kolej, Weaver. – Cole zerknął na mnie. – Pokaż, co masz.
Wyjąłem z foliówki kopię listu potwierdzającego przyjęcie na Uniwersytet Yale, cenną dla mnie kartę ze zdjęciem Mickeya Cochrane’a i dwie fotografie. Jedna przedstawiała nas czterech w czapkach i togach zaraz po uroczystym zakończeniu nauki w szkole, a druga mnie i Maddie – zrobiono ją chwilę potem. Trzymam rękę na ramionach Maddie, a ona obejmuje mnie w talii i niemal przytula policzek do mojego torsu.
Prawie nie mogłem oddychać.
– Co jest na drugiej fotce? – dociekał Cole, bo próbowałem zdjęcie siebie z Maddie schować pod tym pierwszym.
– Nic takiego. – Sięgnąłem po pokrywę i chciałem ją położyć na skrzyni, ale Moretti, który miał szybki refleks, wsadził łapę do środka, wyciągnął zdjęcia i przełożył fotkę z Maddie na wierzch.
– Aha. Teraz rozumiem.
– Odwal się. – Wyrwałem mu zdjęcia z ręki i włożyłem do skrzyni obrazem do dołu.
– Czyje to było zdjęcie? – dopytywał Cole.
– Dziewczyny jego marzeń – odparł Moretti. – Ale, Weaver, chyba wiesz, że lepiej by było powiedzieć jej, że ci się podoba, zamiast umieszczać jej zdjęcie w kapsule czasu, którą zakopiesz w ziemi?
Szczęki mi się zacisnęły.
– Nie mogę tego zrobić, okej?
– Mógłbyś – upierał się. – Ale nie zrobisz.
Łatwo mu było mówić. Nigdy nie brakowało mu języka w gębie w towarzystwie dziewczyn i potrafił oczarować każdą, którą spotkał. Uwielbiały go nawet nauczycielki i matki. Mnie też lubiły, ale z innych powodów – byłem uprzejmy, spokojny i odpowiedzialny. Ja jednak zanim odezwałem się do dziewczyny, musiałem pomyśleć i niekiedy myślałem na tyle długo, że traciłem okazję, by powiedzieć to, co chciałem.
Zwłaszcza dotyczyło to Maddie.
Cole zamknął pudełko i przesunął zasuwkę.
– Zakopujemy?
– Tak. Do roboty – powiedział Griffin. – Muszę być w domu na kolacji o osiemnastej.
Wyszliśmy przez kuchenne drewniane drzwi z siatką, które zaskrzypiały i trzasnęły za nami, jak zawsze. Nie sądziłem, że będę kiedyś tęsknił za tym dźwiękiem ani że kiedykolwiek o nim pomyślę.
Myliłem się co do tego.
Myliłem się w wielu kwestiach.
Wyszliśmy na podwórko. Popatrzyliśmy na dużą czerwoną stajnię, na padoki, kurnik, ogród warzywny i pastwiska w oddali. To była moja ulubiona pora dnia – słońce miało się ku zachodowi i wszystko nabierało złotego odcienia. Tata pracował jeszcze gdzieś w terenie i miałem lekkie wyrzuty sumienia w związku z tym, że urwałem się wcześniej.
– Gdzie będzie dobrze? – spytał Moretti.
– Może tam koło drzewa? – zaproponowałem i wskazałem stary klon między padokiem dla koni i stajnią.
Na grubych mocnych gałęziach wisiała huśtawka, na której w dzieciństwie bujałem się z siostrami. Chociaż teraz to już nie było moje najmilsze wspomnienie z nią związane. Już nie.
– Jasne – rzucił Cole. – To musi być miejsce, gdzie nikt jej nie wykopie.
– Korzenie mogą stwarzać problem. – Griffin uniósł czapkę i nasadził ją z powrotem na głowę.
– Zakopiemy skrzynię w połowie odległości między drzewem a stajnią. Pójdę po łopatę. – Wszedłem do stajni i wziąłem potrzebny sprzęt.
Kilka minut później wykopałem dość głęboki dół, a Griffin przyklęknął i umieścił w nim skrzynkę. Zasypaliśmy dół ziemią i uklepaliśmy wszystko łopatą.
– Powinniśmy oznaczyć miejsce? – zastanawiał się Cole.
– Nie. Zapamiętamy je – stwierdził Moretti.
– Kiedy ją wykopiemy? – zapytał Griffin. – Za dwadzieścia lat?
Wzruszyłem ramionami.
– Jasne.
Wpatrywaliśmy się w świeżo wzruszoną ziemię i usiłowaliśmy sobie wyobrazić życie za dwadzieścia lat. To nie było łatwe.
– Jak myślicie, jacy wtedy będziemy? – zapytał Cole.
Moretti się zaśmiał.
– Będziesz gliniarzem. Żonatym i z dwójką dzieci. Będziesz miał dom z drewnianym płotem i psa. No i może zakola.
Cole parsknął i dał mu kuksańca.
– Wal się.
– Ja będę pewnie wyglądał jak mój tata. – Moretti nie wydawał się z tego powodu zadowolony. – Będę miał siwe włosy. Dzięki żonie i ośmiorgu dzieciakom.
– Będziesz miał ośmioro dzieci? – zdumiałem się.
Wzruszył ramionami.
– Jestem z Morettich. Zawsze działamy z rozmachem.
– Zastanawiam się, czy nadal będę służył w piechocie – odezwał się Griffin zapatrzony w dal. – Czy będę pracował z tatą w warsztacie.
– Założę się, że wrócisz – oznajmił Moretti. – Mam nadzieję, że wtedy będę już kierował firmą Moretti & Sons. A jeśli nie zostanę szefem przed trzydziestym ósmym rokiem życia, niech ktoś mnie strzeli w pysk.
Cole spojrzał na mnie.
– A ty, Beckett? Myślisz, że wrócisz tu po studiach?
– Nie. Beck tutaj nie wróci – prychnął Moretti. – Będzie zbyt zajęty zarabianiem milionów na Wall Street.
Zaśmiałem się i wzruszyłem ramionami.
– Jeszcze nie wiem.
Milczeliśmy przez chwilę, bo nagle przygniótł nas ciężar rozłąki i nieznanej przyszłości. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi – w zasadzie braćmi – od tak wielu lat, że nigdy do nas nie dotarło, iż pewnego dnia sytuacja się zmieni i się rozejdziemy… być może na zawsze.
– Zawrzyjmy pakt – powiedział Moretti poważnie. Poważniej niż kiedykolwiek. – Nieważne, dokąd nas życie zawiedzie, za dwadzieścia lat wrócimy do tego miejsca i razem wykopiemy naszą kapsułę czasu.
– Zgoda. – Cole wysunął przed siebie pięść jak przed meczem.
– Zgoda. – Griffin dotknął kostkami dłoni jego pięści.
– Zgoda. – Moretti też wysunął pięść.
– Zgoda. – Powtórzyłem ich gest.
Kilka minut później ruszyliśmy w stronę domu. Odłączyłem się od nich, żeby odstawić łopatę do szopy. Kiedy to zrobiłem, zamknąłem za sobą drzwi i popędziłem za nimi, jeszcze raz zerkając przez ramię na klon.
Zastanawiałem się, czy kiedy staniemy tu za dwadzieścia lat i wykopiemy skrzynkę, nadal będę myślał o tej samej dziewczynie, czy też może będzie ona już tylko odległym wspomnieniem. Może będę się śmiał z tego, jak bardzo byłem zakochany w wieku osiemnastu lat. Może będę miał już za sobą seks z pięcioma dziewczynami – bo na razie byłem jedynym prawiczkiem spośród naszej czwórki. Nie martwiło mnie to jednak.
Nie aż tak bardzo.
Zastanawiałem się, czy będę szczęśliwy. Bogaty. Czy będę miał dobrą pracę. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy po latach nadal będziemy we czterech najlepszymi przyjaciółmi.
Porzuciłem szybko te rozmyślania. Było oczywiste, że będziemy.
Powiada się, że przyjaciele to rodzina, którą się wybiera, a my wybraliśmy siebie dawno temu.
Niektóre rzeczy pozostają w życiu niezmienne.
Beckett
Jadę dzisiaj do Chicago – oznajmił ojciec przy kuchennym stole. – Potrzebuję pudła z uchwytem.
Sięgnąłem po kubek z kawą i przez moment przyglądałem się tacie. Wciąż miał na sobie piżamę, a siwe włosy sterczały mu na głowie we wszystkie strony.
– Chodzi ci o walizkę? – upewniłem się.
– Tak. Właśnie tak. – Pokiwał z zadowoleniem głową i zaczął smarować masłem tost. – Potrzebna mi walizka. Wiesz, gdzie jest?
– Pewnie na strychu. A co będziesz robił w Chicago?
– Odbędzie się tam wieczorem mecz.
– Jaki mecz?
Popatrzył na mnie, jakbym oszalał.
– Baseballu. Przecież jest napisane w harmonogramie.
Zerknąłem na lodówkę, na której wisiał harmonogram spotkań Detroit Tigers przypięty magnesem z napisem „Kocham Wujka” – dostałem go w prezencie od siedmioletniej siostrzenicy Daisy.
– Masz bilety na mecz? – spytałem, chociaż wiedziałem dobrze, że nie miał.
– Bilety! – prychnął. – Gracze nie potrzebują biletów. Tylko dzięki mnie mają szansę pokonać Soxów.
– No tak.
Przyjrzałem się swojemu osiemdziesięciojednoletniemu tacie. Byłem rozdarty między chęcią zachichotania na myśl o nim w stroju Detroit Tigers (wybiega na boisko i poprawia czapkę, rzucając miotaczowi swoje najbardziej zadziorne spojrzenie staruszka) a pragnieniem nakrzyczenia na niego, żeby przestał wygadywać bzdury, bo przecież nie jest graczem Major League i nigdy nie był.
Tata był emerytowanym farmerem z chorymi biodrami i powykręcanymi przez reumatyzm rękami, do tego powłóczył nogami w tempie żółwia na chwilę przed zapadnięciem w zimowy sen. Potrzebowałby miesiąca, żeby zaliczyć wszystkie bazy.
Zamiast o tym wspomnieć, pociągnąłem łyk kawy.
Zwykle w obliczu jego umiarkowanego pogorszenia zdolności poznawczych, jak nazywał to lekarz – chociaż nie pojmowałem, jak ktokolwiek mógł tu mówić o umiarkowanych objawach – starałem się uciekać do rozumu i logiki. Próbowałem osadzać ojca na powrót w rzeczywistości. Tyle że nic go tak nie rozjuszało, jak mówienie mu, że to, w co wierzy, jest nieprawdą. Ze wszystkich sił starałem się wykazywać jak największą cierpliwością względem niego.
– Poszukam walizki – zaoferowałem się.
– Dobrze. Spakuję się po śniadaniu – ciągnął. – Nie chcę się spóźnić na pociąg. Zawieziesz mnie na dworzec?
Pociągnąłem kolejny łyk kawy i nabrałem głęboko powietrza.
– Jasne, tato.
– Dzięki. – Wrócił do pałaszowania śniadania.
Niezbyt głodny wyjrzałem przez duże okno w kuchni. Wychodziło na ranczo. Mieliśmy cudowny czerwcowy poranek – błękitne niebo było bezchmurne, słońce już wstało, a ziemia była w końcu sucha. Wstałem o piątej, wypiłem pierwszą kawę, obserwując wschód słońca, zająłem się porannymi obowiązkami, a potem wróciłem, żeby obudzić ojca i podać mu śniadanie – to odwrócenie ról dziecka i rodzica nigdy nie przestało mnie zdumiewać.
Zamiast się nad tym dłużej zastanawiać, przejrzałem w myślach plan na ten dzień. Jako właściciel i jedyny pełnoetatowy pracownik rancza Weaverów miałem niekończącą się listę zadań. Zatrudniałem kilka osób dorywczo, ale najczęściej prowadzenie tego interesu było przedstawieniem jednego aktora w wykonaniu mojej skromnej osoby.
Moje długie dni obfitowały w brud, pot i znój, a ja od czasu do czasu zastanawiałem się, czy nie postradałem zmysłów. Oprócz wykonywania pracy fizycznej podejmowałem wszystkie decyzje dotyczące zarządzania, dzięki którym ranczo funkcjonowało i zarabiałem na opłaty, tak byśmy mieli prąd. Jednakże po latach spędzonych w strzelistych biurowcach Manhattanu, gdzie czułem się uwięziony w gabinecie i duszony przez chciwość i krawat, mogłem ponad wszelką wątpliwość powiedzieć, że nie zamieniłbym tego życia na żadne inne.
Czy coś bym w nim zmienił?
O tak.
Zacząłbym od siedzącego naprzeciwko mnie mężczyzny paplającego o tym, że ktoś ukradł jego strój baseballisty, bo przecież szukał go dzisiaj rano i nie mógł znaleźć tam, gdzie być powinien.
– Znajdę go – uspokoiłem ojca. – A może Amy to zrobi. Powinna tu być lada moment.
– Amy? – Ojciec rozpromienił się na wzmiankę o mojej starszej siostrze.
– Tak. Przyjedzie spędzić z tobą dzień.
– Amy Maureen. Dziewiętnasty kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego.
– Zgadza się. – Podawanie pełnych imion i dat urodzenia dzieci było jego sposobem na udowodnienie, że nadal kontaktuje. – A co powiesz o Mallory? – Podsunąłem imię średniej siostry.
– Mallory Grace. Dwudziesty stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego.
– A o mnie?
– Beckett Eugene. Drugi października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego.
Jak zawsze skuliłem się na dźwięk mojego drugiego imienia.
– Tak. A kto wygrał…
– Twinsi – rzucił z zadowolonym wyrazem twarzy, bo spodziewał się kolejnego pytania. – Minnesota Twins wygrali puchar World Series tego roku po siódmej rundzie. Grali z Saint Louis Cardinals.
Uśmiechnąłem się szeroko. Jego pamięć długotrwała, zwłaszcza w kwestii statystyk baseballu, wciąż była niezawodna.
– Zgadza się, tato.
– Byłeś malutki – wspominał, a jego niebieskie oczy się ożywiły. – Byłeś malutki, gdy oglądałem ten mecz. – Spojrzał za siebie przez ramię ku wnętrzu domu. – Ale gdzie jest ten pokój?
– To było w starym domu. Zbudowaliśmy nowy, pamiętasz?
Po tym, jak wróciłem do Bellamy Creek cztery lata temu, kazałem rozebrać dom z desek wzniesiony przez pradziadków i postawić duży budynek z bali.
– Och. – Ojciec podrapał się po głowie i dalej patrzył na wysoki na dwa piętra duży pokój z wielkim kamiennym kominkiem i masywnymi meblami z tapicerką z ciemnej skóry, mięsistymi dywanami i kocami w odcieniach ziemi nawiązującymi do krajobrazu na zewnątrz oraz dużymi oknami z widokiem na rozległy trawnik. – Gdybym miał mapę, mógłbym znaleźć drogę do domu.
Serce ścisnęło mi się z bólu. Tata wiecznie mówił o mapach, a ja wiedziałem, że to przez gnębiące go poczucie zagubienia. A przecież żadna mapa nie zaprowadziłaby go tam, dokąd chciał.
– Jesteś gotów wziąć prysznic? – spytałem, żeby zmienić temat.
– Już brałem.
– Nieprawda. Dokończ śniadanie i ci pomogę. Powiedziałem Amy, że kiedy przyjedzie, będziesz ubrany i wyszykowany do jazdy do miasta.
Wiedziałem, że to go zmotywuje. Ojciec uwielbiał wyrywać się z domu. Tak naprawdę najbardziej lubił wychodzić sam, ale wiedzieliśmy, że nie możemy spuścić go z oczu.
– Mówiła, że zabierze cię do fryzjera.
Uniósł brodę.
– Sam mógłbym pojechać do fryzjera, gdybyś nie ukradł mi furgonetki.
– Nie ukradłem ci samochodu, tato. – Wstałem od stołu i zaniosłem kubek i pusty talerz do zlewu.
– No to ukradłeś mi kluczyki – oznajmił, idąc za mną. – Nie mogę ich znaleźć od tygodnia.
W rzeczywistości zabrałem je sześć miesięcy temu, a jego stara furgonetka wciąż stała w garażu.
– Nie potrzebujesz kluczyków. Amy cię zawiezie.
– Amy! – krzyknął. – Nie umie prowadzić. To jeszcze dziecko.
Opłukałem jego talerz i kubek, następnie stanowczo, lecz delikatnie, wyprowadziłem z kuchni.
– Idziemy. Pod prysznic.
Udaliśmy się do sypialni sąsiadującej z dużym pokojem. Gdy dom ukończono, ojciec zaproponował mi przestronną sypialnię z łazienką na parterze, ale miał już problemy z biodrami i wiedziałem, że niebawem schody okażą się wyzwaniem. Zresztą nie potrzebowałem aż tyle miejsca. Nawet nie wiedziałem, dlaczego dałem się namówić Enzowi, którego firma budowała dom, na garderobę i wannę.
Pomogłem ojcu wybrać ubranie, rozłożyłem je na łóżku i poleciłem mu, żeby wszedł pod prysznic.
– Zapukam do drzwi za pięć minut. To będzie czas, by wyjść.
– Okej. – Pokiwał potakująco głową i poszedł powoli do łazienki.
Na szczęście nie musiałem jeszcze pomagać mu przy myciu i ubieraniu się. Radził sobie z higieną osobistą, wiedziałem jednak, że nadejdzie dzień, w którym i za to będę odpowiadał.
Wróciłem do kuchni. Amy właśnie weszła do przedsionka z kluczykami w jednej i podróżnym kubkiem z kawą w drugiej ręce. Podobnie jak ja miała niebieskoszare oczy taty i ciemnoblond włosy jaśniejące latem. Związała je w kucyk.
– Dzień dobry – odezwała się.
– Dzień dobry. Przyjechałaś wcześniej.
– Tak. Wstałam przed budzikiem i postanowiłam ruszyć w drogę. – Wzruszyła ramionami. – Jest lato. Dzieciaki mogą sobie same zrobić śniadanie.
– Doceniam twoją pomoc. – Oparłem się o blat. – Nie zgadza się wrócić do spędzania dni w ośrodku dla seniorów, a ja nie mogę tu co chwila zaglądać. I martwię się, że znowu będzie chciał skorzystać z kuchenki.
Amy potaknęła z powagą.
– Chyba nadeszła pora na rozmowę o kimś do pomocy na stałe, kto tu zamieszka.
– Nie – sprzeciwiłem się stanowczo. – Potrzebuję wsparcia tylko w ciągu dnia, kiedy pracuję. I nie jest to takie trudne. Trzeba zapewnić mu zajęcie i jedzenie. Przypilnować, żeby się zdrzemnął. Wozić go na wizyty lekarskie. Dałem kolejne ogłoszenie w „Bellamy Creek Gazette”, ale jeszcze nikt nie dzwonił. Chyba rozeszła się wieść, że każdego zwalnia.
Amy westchnęła i upił łyk kawy.
– Jak wygląda ten ranek?
– Nie najgorzej. – Pokręciłem głową i się uśmiechnąłem. – Martwi się trochę, że nie może znaleźć walizki i spakować się na wyjazd do Chicago. No bo jak Tigersi wygrają z Soxami bez niego?
Parsknęła śmiechem.
– Nie mam pojęcia.
– I myśli, że ukradłem mu strój.
– Ty draniu.
– I furgonetkę.
– Jakiś ty niedobry. – Żartowała, ale w oczach miała smutek.
Też się smuciłem, ale gdybyśmy od czasu do czasu nie żartowali z zachowań taty, utonęlibyśmy w rozpaczy.
– Poweselał, kiedy mu powiedziałem, że zawieziesz go do fryzjera – poinformowałem ją. – Pewnie myśli, że da nogę i dostanie się na dworzec.
– Zapomni o pociągu, kiedy usiądzie na fotelu w salonie fryzjerskim. Uwielbia dziewczynę, która go strzyże. Bez przerwy jej opowiada o swojej karierze baseballisty. – Pokręciła głową. – Nie mam pojęcia, skąd on bierze te historie. Są nie z tej ziemi. Skąd się biorą? Z jego czasów licealnych?
– W jakiejś części pewnie tak. Był cholernie dobrym zawodnikiem i mógłby grać na studiach, gdyby stąd wyjechał. Miał zarówno talent, jak i tęgą głowę.
– Tak – przyznała moja siostra ze łzami w oczach.
Nasz tata był jedynym synem w rodzinie, a gdy ukończył liceum, jego tata już nie żył. Matka i siostry potrzebowały go w domu, żeby prowadził farmę.
Jeszcze jako dzieciak zapytałem go, czy był o to zły – bo ja bym na pewno był – ale on tylko wzruszył ramionami i powiedział, że nie, że zawsze wiedział, gdzie jest najbardziej potrzebny, i co się ostatecznie okaże ważne.
Nigdy nie zapomniałem tych słów.
– Jednakże – ciągnąłem – miesza swoją karierę szkolną z najlepszymi chwilami Major League. Wiesz, ile razy słyszałem opowieść o tym, jak Willie Mays złapał piłkę nad ramieniem w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym podczas World Series? Opowiada o tym tak, jakby to on tego dokonał.
Amy uśmiechnęła się szeroko.
– Pierwsza część? Druga połowa ósmej rundy? Wysoka piłka do środkowego?
Westchnąłem i pokręciłem głową.
– Już przestałem się z nim o to spierać.
– Dlaczego w ogóle się spierasz? – Odwróciła się w stronę zlewu, umyła kubek i postawiła do góry dnem na papierowym ręczniku. – Przecież wiesz, że to bezcelowe.
– Bo w połowie przypadków mam wrażenie, że on wie, że plecie bzdury, i robi to, by mi zaleźć za skórę.
– Dlaczego miałby to robić? – spytała. Otworzyła zmywarkę i ustawiała w niej nasze naczynia po śniadaniu.
– Żeby się na mnie odegrać za to, że ukradłem mu furgonetkę albo kluczyki, albo wolność. Lub cokolwiek innego, czego jego zdaniem go pozbawiłem. – Potarłem twarz dłońmi. – Staram się pomóc mu trzymać się rzeczywistości. Ale to jest bardzo trudne.
– Rozumiem – powiedziała siostra łagodnym tonem. Zamknęła zmywarkę i odwróciła się do mnie twarzą. – I przykro mi, że musisz sobie z tym codziennie radzić sam. Żałuję, że nie mogę tu częściej zaglądać.
– Nie ma sprawy. Ty i Mallory zrobiłyście swoje, kiedy byłem dzieciakiem.
Matka odeszła, kiedy nosiłem jeszcze pieluchy, i to siostry mnie wychowały, podczas gdy ojciec urabiał sobie ręce po łokcie, gdy przekształcał walczące o przetrwanie gospodarstwo mleczarskie w małe ranczo.
Nie planowałem dla siebie kariery ranczera, ale po zrobieniu studiów MBA w Yale przez pięć lat pracowałem dla funduszu hedgingowego na Wall Street, gdzie zarobiłem mnóstwo kasy i zrozumiałem, że nienawidzę tego, czym się zajmuję. A kiedy zakwestionowałem wszystko w swoim życiu, ojciec zaczął mieć problemy ze zdrowiem i rozważał sprzedaż rancza. Poczułem się tak, jakby wszechświat rąbnął mnie pięścią w brzuch.
Wiedziałem, gdzie jestem najbardziej potrzebny i co się ostatecznie będzie liczyć.
– Ktoś musiał pilnować, żebyś się nie wpakował w tarapaty – droczyła się ze mną Amy. – No i żebyś się nauczył alfabetu i jadł szpinak.
– Szpinak. – Skrzywiłem się.
– Daj spokój, potrzebowałeś go. Było z ciebie chuchro, a teraz popatrz na te bicepsy! – Podeszła do mnie i ścisnęła mnie za ramię. – Prawie rozsadzają ci rękawy!
– Odczep się. – Odsunąłem jej rękę i spojrzałem na telefon. – Muszę wyciągnąć tatę spod prysznica, żeby nie siedział tam całą wieczność.
– Tak bardzo lubi brać prysznic?
– Nie, tylko zapomina, że już się namydlił, więc robi to raz po raz – odparłem, wychodząc z kuchni. – Pamięta każdy szczegół przeklętej akcji Williego Maysa z pięćdziesiątego czwartego, ale nie to, że pięć minut temu mył się pod pachami.
Parsknęła śmiechem.
– Dobry z ciebie człowiek, Becketcie Weaver.
Zapukałem parę razy do drzwi łazienki, a gdy usłyszałem, że tata zakręcił wodę, przeszedłem przez kuchnię do przedsionka.
– Ubiera się – poinformowałem siostrę. – Fryzjera ma o jedenastej. Będzie musiał zaraz potem zjeść lunch i uciąć sobie drzemkę około trzynastej.
Amy ściągnęła kucyk.
– Pewnie zjemy na mieście. Przywieźć ci coś?
– Nie. – Usiadłem na ławce i wciągnąłem trapery.
– Mogę tu być tak do czternastej. Dla ciebie wystarczy?
– Tak. Maddie Blake ma przyjechać około piętnastej. Będę się musiał przedtem umyć.
– O… – W jej tonie pobrzmiewała szelmowska nuta. – Maddie Blake.
Oderwałem wzrok od sznurówek butów.
– Co to miało znaczyć?
Wzruszyła ramionami. Jej szeroko otwarte oczy wyrażały niewinność.
– Ależ nic. Kto by się przejmował tym, że dziewczyna, w której się kochałeś na zabój w liceum, teraz się do ciebie wprowadza? Coś takiego ciągle się zdarza.
– Chryste, Amy. Tylko się przyjaźniliśmy. Mieszkała po drugiej stronie drogi. Odrabialiśmy razem prace domowe. Miała chłopaka. – Kiedy tak wyliczałem powody, dla których nigdy nie byliśmy razem, mój ton stawał się coraz bardziej defensywny. – Została właśnie samotną matką. Dopiero co się rozwiodła.
– Wyluzuj – odezwała się uspokajająco siostra. – O nic cię nie oskarżam. Twierdzę tylko, że było oczywiste, że ci się podobała.
– Poza tym ona się do mnie nie wprowadza. – Podniosłem się, zadowolony ze stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu i szerokiej klaty. – Wraz z synem zatrzyma się u mnie do czasu, aż wyremontuje dom po matce i wyszykuje go na sprzedaż.
Amy zmarszczyła nos.
– Życzę jej powodzenia. Dach wygląda, jakby się miał zapaść.
– Dlatego jej powiedziałem, że powinna się tu zatrzymać. Moretti spotka się z nami i przedstawi nam koszty renowacji.
– Nam? – Oczy znowu jej błysnęły.
– Jej.
– Powiedziałeś „nam”.
Popatrzyłem na nią z góry.
– Miałem na myśli ją.
Kącik ust podjechał mojej siostrze do góry.
– Wciąż się w niej podkochujesz – rzuciła śpiewnym głosem.
Przewróciłem oczami, ściągnąłem kapelusz z wieszaka i nasunąłem go na głowę.
– Jeżeli nadal jest taka słodka, powinieneś zabrać ją gdzieś na randkę, gdy tu będzie. – Siostra wyszła za mną na zewnątrz.
– Dlaczego?
– Bo tak robią dorośli dla frajdy.
Nie zatrzymywałem się.
– Nie mam czasu na frajdę.
– To, że zmieniłeś garnitur i krawat na dżinsy i trapery, nie wpłynęło na twój pracoholizm! – krzyknęła, a ja wszedłem do stajni. – Musisz mieć życie osobiste, Beckett! Potrzebujesz trochę ekscytacji!
– Mam jej wystarczająco dużo. – Chciałem uniknąć wałkowania tematu mojego życia osobistego. Odwróciłem się i cofnąłem o kilka kroków, rozłożywszy ręce. – Kurczę! Mój tata gra jako środkowy obrońca dla Tigersów i powiedział mi wczoraj, że jeśli będę miał udany sezon, może mnie wciągnąć do zespołu!
– Dobry sezon w czym? – droczyła się ze mną. – W lidze staruszków?
Zatrzymałem się i wysunąłem w jej stronę wskazujący palec.
– Hej! Mówisz do najlepszego pałkarza w Bellamy Creek Bulldogs, czterokrotnego mistrza ligi seniorów hrabstwa Allegan. Odrobinę szacunku, proszę!
Śmiejąc się, położyła rękę nad sercem i się ukłoniła.
Bo i powinna, do cholery.
Szeroko uśmiechnięty odwróciłem się i ruszyłem znowu w stronę stajni. To było nawet zabawne, że wraz z trójką moich najlepszych przyjaciół graliśmy w czwartkowe wieczory w baseball, miewaliśmy zesztywniałe kolana i bolały nas barki, z czego się niegdyś nabijaliśmy. Na szczęście nadal utrzymywaliśmy dobrą formę – nie mieliśmy piwnych brzuchów – chociaż niezaprzeczalnie trochę się zestarzeliśmy.
Griffin wciąż dawał czadu w pierwszej bazie, Cole był wybornym miotaczem, Moretti biegał najszybciej, a i ja radziłem sobie dobrze i co sezon zapewniałem drużynie wystarczająco wiele razy home run. Nie mieliśmy już po osiemnaście lat, lecz na boisku wciąż się tak czuliśmy. Najlepsze zaś było to, że nasza przyjaźń trwała jednakowo silna.
Osiodłałem konia o imieniu Pudge – nazwanego tak na cześć legendarnego łapacza Detroit Tigers Ivána „Pudge’a” Rodrigueza – i ruszyłem przeprowadzić nasze stado krów rasy szkockiej rasy wyżynnej z jednego wybiegu na drugi, co od późnej wiosny do grudnia trzeba było robić niemal codziennie.
Przez cały ranek pracowałem sam. Odpowiadało mi to. Praca ranczera najczęściej oznacza samotność, zwłaszcza w przypadku faceta z tak małym ranczem jak moje. Byłem spokojny z natury, więc nie miałem nic przeciwko spędzaniu długich godzin w pojedynkę, co dawało mi dużo czasu na przemyślenia.
Najczęściej myślałem o tacie – martwiłem się tym, że stan jego psychiki się pogarsza, zastanawiałem się, kiedy zacznie się psuć jego zdrowie fizyczne, łajałem się za to, że go ostro potraktowałem, bo może siostra i lekarze mieli rację i nie mogłem w żaden sposób spowolnić postępów jego demencji.
Dzisiaj jednak to nie ojciec zajmował moje myśli, tylko piękna brązowowłosa dziewczyna z przeszłości.
Dziewczyna o oczach barwy butelkowej zieleni i szerokich pełnych ustach, które zawsze zasłaniała, śmiejąc się, bo uważała, że jej wargi były za duże w stosunku do twarzy.
Dziewczyna, która była lepsza ode mnie z matematyki i uwielbiała się ze mną w związku z tym przekomarzać – i wcale nie pomagała mi zrozumieć problemu, którego nie potrafiłem rozgryźć.
Dziewczyna, którą pocałowałem raz pod klonem, ale marzyłem o tym z tysiąc razy.
Zastanawiałem się, czy Maddie pamiętała tamten dzień. Byliśmy w ostatniej klasie. To była wiosna. Bal maturalny miał się odbyć za kilka tygodni. Właśnie przygotowywaliśmy się u mnie w domu do egzaminu AP Calculus. To było sobotnie popołudnie. Maddie wydawała się niezwykle cicha i wycofana – normalnie świergotała jak wróbelek i wypełniała wszystkie chwile ciszy między nami. Tego dnia się nie odzywała i za każdym razem, kiedy na nią spoglądałem, zagryzała dolną wargę i skupiała całą uwagę na czubku ołówka. Wreszcie usłyszałem jej szloch. Zszokowany spojrzałem na nią i zobaczyłem łzy spływające jej po policzkach.
Znałem Maddie od pierwszej klasy i nigdy nie widziałem, żeby płakała.
– Chodź – odezwałem się i odłożyłem ołówek. – Zróbmy sobie przerwę.
Potaknęła i wstała. Wyszła za mną na podwórko skąpane w promieniach późnopopołudniowego słońca. Wiedziałem, że lubi nasze konie, więc poszedłem do stajni. Myślałem, że ich bliskość ją rozweseli. Zanim jednak dotarliśmy do budynku, oddaliła się ode mnie i podeszła do grubego starego klonu. Położyła dłonie na jego szorstkiej brązowej korze i zapłakała.
Zdumiony przyglądałem się jej przez moment. Czułem się bezużyteczny, skrępowany. Wyciągnąłem rękę, żeby ją poklepać po plecach, ale się rozmyśliłem i wsunąłem ją z powrotem do kieszeni.
– Przepraszam – załkała. – Pewnie myślisz, że zwariowałam.
Miałem na czubku osiemnastoletniego języka pewne słowa – w rodzaju: „Myślę, że się w tobie zakochałem” – ale ich nie wypowiedziałem. Nie byłem pewien, czym jest miłość, lecz za każdym razem, kiedy Maddie znajdowała się blisko mnie, kręciło mi się w głowie, brakowało mi tchu, ściskało mnie w żołądku, a równocześnie miałem poczucie, że dałbym radę podnieść ciągnik albo wspiąć się na sześciometrowej wysokości mur. To była miłość? Czy zaburzenie równowagi chemicznej?
Postawiłem na bezpieczniejsze tematy.
– Przejmujesz się tym testem?
– Nie. To znaczy… tak, ale… nie dlatego się tak zdenerwowałam. To przez moją ma… matkę. – Oddech się jej rwał.
– Och.
– Jest dla mnie… taka… surowa.
To prawda. Rozumiałem wysokie standardy, ale pani Blake miała szalone oczekiwania względem Maddie. Uznawała wyłącznie szóstki. Drugie miejsce nie wchodziło w grę. Błędy nie były dozwolone. Maddie dostała czwórkę w pierwszym w roku za test z matematyki i nie mogła wychodzić z domu przez tydzień. Ja dostałem tróję, a kiedy tata zobaczył, jak bardzo się tym przejąłem, wzruszył ramionami i oznajmił, że mam się tak nie przejmować, bo uczenie się na błędach jest częścią życia.
– Ona mnie nie kocha. – Maddie stanęła twarzą do mnie. Jej zielone oczy lśniły od łez.
– Na pewno cię kocha. – Potarłem kark, powstrzymując się, żeby jej nie dotknąć. – Jest twoją matką.
Pokręciła gwałtownie głową.
– Matki nie zawsze kochają swoje dzieci.
Chciałem zaprzeczyć, tyle że jak bym mógł? Moja porzuciła męża z trójką dzieci, odeszła, nie oglądając się za siebie. Czy robi się tak komuś, kogo się kocha? Nikt mi tego nigdy nie wytłumaczył. W domu nie rozmawiało się o matce ani o uczuciach. Ja przynajmniej miałem siostry. Maddie była jedynaczką i nie znała swojego taty.
Uspokoiła się i mówiła cicho:
– Wiem, że ona po prostu taka jest, i najczęściej to znoszę. Przywykłam. Ale czasami czuję się taka samotna.
– A co z Jasonem? – spytałem. Nie udało mi się ukryć goryczy w tonie głosu.
Ten dupek, jej chłopak, słynął z trzech rzeczy: rodzinnych pieniędzy, picia i notorycznego zdradzania dziewczyn, z którymi się spotykał.
– Jason też mnie nie kocha – odparła ponuro.
– To dlaczego z nim jesteś?
Popatrzyła mi prosto w oczy i wzruszyła ramionami. Włosy tańczyły jej na wietrze.
– Nie wiem.
„Powiedz jej, żeby go rzuciła”, pomyślałem. „Powiedz, że stać ją na kogoś lepszego. Wyznaj, że każdy ranek zaczynasz od myśli o niej i myśląc o niej, kończysz każdy dzień. Powiedz, że będziesz dla niej dobry. Taki cholernie dobry”.
Zakneblowało mnie, kiedy przypomniałem sobie o ryzyku, że mnie odrzuci.
I odpowiednia chwila minęła.
Maddie zwiesiła głowę i wpatrywała się w ziemię pod naszymi stopami.
– Jason powiedział mi wczoraj, że nawet nie chce iść na bal. Zależy mu tylko na imprezie, żeby mógł się upić. Wiem, że to głupie, ale naprawdę chciałam zatańczyć na balu.
– Zatańczę z tobą – wypaliłem. Na nic więcej nie było mnie stać.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Zatańczę z tobą. – Serce waliło mi, jakby z tysiąc koni galopowało po polu. – Na studniówce.
Uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę.
– A twoja partnerka?
– Jeszcze żadnej nie mam.
– Dlaczego? – spytała lekko karcącym tonem. – Na co czekasz?
„A jak ci się wydaje?!”, chciałem krzyknąć do niej.
Zamiast tego zrobiłem coś szalonego – objąłem jej twarz dłońmi i przywarłem ustami do jej warg.
Z jej gardła popłynął cichy pisk, ale mnie nie odepchnęła. Dwie sekundy później opamiętałem się i cofnąłem.
Oboje oddychaliśmy ciężko.
Patrzyła na mnie okrągłymi oczami.
Ręce mi się trzęsły.
– Powinieneś… Powinieneś zaprosić Katie Keaton – powiedziała dziwnie wysokim głosem Maddie. – Podkochuje się w tobie.
Przełknąłem ciężko ślinę.
– Przemyślę to.
– To dobrze.
Odwróciła się w stronę drzewa, jedną rękę oparła o pień, a drugą położyła na brzuchu. Szybko oddychała, poruszając ramionami.
„Kurwa, kurwa, kurwa”, pomyślałem, zwiesiwszy głowę. Pocałowałem czyjąś dziewczynę. Nie byłem lepszy od cholernego Jasona. I pewnie zniszczyłem przyjaźń z Maddie. Nie miałbym jej za złe, gdyby odeszła w tej chwili.
Nie zrobiła tego.
Okrążyła drzewo i zauważyła starą huśtawkę przywiązaną do gałęzi. Usiadła na niej i oplotła palcami liny. Odchyliła się do tyłu i zerknęła na mnie.
– Pobujasz mnie?
Popatrzyłem na nią, a wszystko, co zobaczyłem – zaróżowiony lekko nos, okrągłe oczy, plamy słońca na miękkich brązowych włosach – sprawiło, że kolana mi zmiękły. Jeśli chciała udawać, że nic się nie stało, godziłem się na to.
Stanąłem za nią, chwyciłem liny, cofnąłem się kilka kroków i puściłem. Gdy wróciła do mnie, przyłożyłem dłonie do jej pleców i delikatnie pchnąłem. Potem znowu i znowu, i znowu. W końcu wróciliśmy do domu, by dokończyć naukę.
Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o tym pocałunku.
Trzy tygodnie później sprałem Jasona na imprezie po balu maturalnym. Zrobiłem to, bo się za bardzo upił, wydurniał się z inną dziewczyną i zalana łzami Maddie poprosiła mnie, żebym ją zawiózł do domu. Kiedy szliśmy do samochodu, rzucił się za mną, nazwał mnie dupkiem i oskarżył o to, że próbuję mu podebrać dziewczynę.
Po dziś dzień przyjaciele twierdzą, że tak wściekłego nie widzieli mnie nigdy. I rzeczywiście mogłem nigdy nie czuć aż takiej wściekłości. Nie dlatego, że koleś mnie oczerniał, ale dlatego, że miał Maddie, a na nią nie zasługiwał. A w moich oczach gorszy od człowieka traktującego źle zwierzęta jest ktoś, kto traktuje źle kobietę.
Nigdy nie żałowałem tamtej bójki.
To się działo piętnaście lat temu. Od tamtej pory znacząco dojrzałem.
I przepracowałem na Wall Street wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że wielu kłamców, oszustów i łachudrów miało bogactwo, na które nie zasługiwało, i było na co dzień dupkami, co im uchodziło płazem. Nie da się sprać każdego.
Kwadrans po trzynastej wyszedłem ze stajni i zmierzałem do domu. Po drodze zerknąłem w stronę klonu. Huśtawka nadal tam wisiała i kołysała się lekko na wietrze. Pogoda i czas postrzępiły liny.
Uśmiechnąłem się na ten widok. Niemalże widziałem siebie nastoletniego, który przymierza się do pocałunku, jakby życie od tego zależało – dokładnie tak się wtedy czułem.
Los pokierował nami tak, że każdy poszedł w swoją stronę. Może zawsze miałem słabość do Maddie Blake, ale przeszłość to przeszłość.
Teraz chciałem tylko pomóc przyjaciółce.
Maddie
Jesteśmy na miejscu?
Zerknęłam we wsteczne lusterko, żeby spojrzeć na Elliotta przypiętego pasami na tylnym siedzeniu. Jak zwykle miał z boku głowy przypiętą klamerkę z jednorożcem i tęczowym pasemkiem sztucznych włosów, które mieszały się z jego uroczymi jasnymi loczkami. Duże brązowe oczy odwzajemniły spojrzenie w lusterku i ujrzałam w nich zniecierpliwienie i rozpacz energicznego sześciolatka po pięciu godzinach jazdy.
– Jeszcze nie, kochanie. Została nam godzina jazdy.
– Ale ja jestem głodny – jęknął.
– Spakowałam ci przekąski.
– Zjadłem wszystkie.
– Nawet babeczkę?
– Od niej zacząłem.
Zaśmiałam się. Zauważyłam drogowskaz na stację benzynową.
– Masz szczęście. Muszę skorzystać z toalety. Zjedziemy następnym zjazdem.
Zobaczyłam uśmiech na jego ustach, a potem wrócił do gry na tablecie.
– Ale czy kiedy tam dojedziemy, zajrzymy do tego baru, w którym pracowałaś? – spytał. – Tego, gdzie można siedzieć przy barze.
– Jasne – odparłam i wyobraziłam sobie chromowane stołki z okrągłymi, czerwonymi, winylowymi siedziskami, ustawione wzdłuż staromodnego baru, przy którym przez cztery lata z rzędu w wakacje serwowałam turystom oraz mieszkańcom shaki, desery lodowe, burgery i frytki. – Mieli tam najlepsze czekoladowe koktajle mleczne.
– A mają mleczno-truskawkowe? – zainteresował się Elliott, który nigdy nie wybierał nic brązowego (ani w innym kolorze, jeśli chodzi o szczegół), jeżeli mógł mieć coś różowego.
– Wtedy tak. I założę się, że nadal mają. – Zjechałam z autostrady i wypatrzyłam punkt obsługi podróżnych po prawej stronie. – Wiem, że ta podróż trwa długo, ale spodoba ci się tam, dokąd jedziemy. Pokażę ci wszystkie miejsca, w których bawiłam się jako dziecko. Zabiorę cię na plażę i będziemy mieszkali na prawdziwej farmie.
– Na farmie Becketta?
– Tak. – Opowiedziałam Elliottowi o Becketcie Weaverze, o tym, jak dorastaliśmy, mieszkając naprzeciwko siebie przy tej samej drodze, jak bardzo się przyjaźniliśmy i że był tak miły i zaprosił nas do siebie.
– Opowiedz mi jeszcze raz, jakie ma zwierzęta.
– Na pewno ma krowy i konie. Wydaje mi się, że ma też kurczaki. I chyba psa.
– A świnie? – dopytywał Elliott z nadzieją, bo wyobrażał sobie, że są w jego ulubionym kolorze, mimo że tłumaczyłam mu, iż prawdziwe świnie nie mają koloru gumy balonowej, choć tak są przedstawiane w kreskówkach.
– Dowiemy się.
– A mogę głaskać zwierzęta?
– Oczywiście. I pewnie będziesz mógł im dawać jedzenie. – Zatrzymałam samochód i popatrzyłam na niego. – Na farmie jest sporo pracy. Powiedziałam, że zamierzamy mu pomagać.
Uśmiechnął się i machnął nogami w kowbojkach (różowych). Poprosił mnie o kowbojki na wieść, że spędzimy kilka tygodni na farmie. Poszliśmy na zakupy i zakochał się w różowych, dostępnych w dziale dla dziewczynek, zamiast w czarno-brązowych przewidzianych dla chłopców. Pozwoliłam mu wybrać te, które naprawdę chciał, i radowałam się uśmiechem na jego twarzy.
Widząc ten uśmiech, odetchnęłam z ulgą. Poradzi sobie. My sobie poradzimy.
Ostatnie kilka lat było trudne.
Mój były, dupek Sam, chirurg ortopeda z kwitnącą praktyką i zamiłowaniem do spódniczek, upokorzył mnie po raz kolejny romansem, którego nie trzymał w tajemnicy. Miałam dość poprawnego zachowywania się i utrzymywania małżeństwa dla dobra Elliotta. Zebrałam się na odwagę i wreszcie złożyłam wniosek o rozwód.
Po mizernej próbie odwiedzenia mnie od pomysłu – podjętej nie z miłości do mnie, ale dlatego, że rozwód „kiepsko wygląda” – Sam zgodził się na to, żebym zatrzymała dom i została głównym opiekunem Elliotta. Tylko na tym mi zależało. W zamian przyjęłam pokaźną kwotę zaproponowaną przez jego prawników zamiast miesięcznych alimentów i wpłaciłam wszystko na fundusz edukacyjny dla Elliotta.
Nie chciałam pieniędzy Sama. I nie potrzebowałam ich. Może nie ukończyłam studiów medycznych, ale byłam pielęgniarką pediatryczną, wykonywałam pracę, którą uwielbiałam, i otrzymywałam za nią pensję, która z nawiązką wystarczyła na utrzymanie dwóch osób – mnie i syna.
Potrzebowałam nowego początku… no i także domknięcia.
Jechałam do rodzinnego Bellamy Creek po raz pierwszy od ponad dekady, aby sprzedać dom, w którym spędziłam dzieciństwo. Matka zapisała mi go w testamencie przed siedmioma laty, ale jej śmierć zszokowała mnie do tego stopnia, że nie mogłam zająć się tym od razu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:The Bellamy Creek Series Tie Me Down
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Agnieszka Nowak Redakcja: Katarzyna Sarna Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Marta Lisowska Zdjęcie na okładce: © Michelle Lancaster © lanefotograf
Copyright © 2021 by Melanie Harlow
Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2023
ISBN 978-83-8321-248-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski