Ja inkwizytor. Dziennik czasu zarazy - Jacek Piekara - ebook

Ja inkwizytor. Dziennik czasu zarazy ebook

Jacek Piekara

3,8
52,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Oto zwrócę swe oblicze przeciw wam na wasze nieszczęście, by wyniszczyć wszystkich ludzi.

Miasto Weilburg zatrzasnęło bramy i ogłosiło kwarantannę. W obrębie pilnie strzeżonych murów zamknięto ludzi chorujących i umierających na zarazę. Ale nawet po tych, którzy wymknęli się epidemii, śmierć gotowa jest sięgnąć z innych powodów. Bo w mieście oczadziałym od wielotygodniowej suszy, spętanym strachem przed przyszłością, terroryzowanym przez zewnętrznych wrogów i rodzimych fanatyków, wystarczy iskra, by z domów pozostały zgliszcza, a ulice zaścieliły trupy. W takim miejscu i w takim czasie inkwizytor Mordimer Madderdin, stoczy walkę o ocalenie niewinnych, o ukaranie zbrodniarzy, a przede wszystkim - o utrzymanie choćby resztek sprawiedliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 661

Oceny
3,8 (140 ocen)
55
33
26
21
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
myshaoneteu

Z braku laku…

o ile wcześniejsze przygody Mordimera czytałam z zaciekawieniem, to ta książka jest nudna i przydługa. nic ciekawego, nic odkrywczego, słabo.
30
dorota2305

Nie polecam

Najgorsza książka z cyklu, w sumie prawie 600 kartek o niczym. Nie polecam! Ogromne rozczarowanie.
30
LOKI_0

Z braku laku…

słabe, wtórne, nic nie wnosi
30
RockRollAngel

Z braku laku…

Przegadana, pełna zbędnego wciskania czytelnikowi poglądów autora i z bardzo przewidywalną akcją. Zdecydowanie największy jak do tej pory zawód cyklem inkwizytorskim, a szkoda bo zarówno świat jak i główny bohater mają ogromny potencjał
10
Beaataa

Z braku laku…

Najsłabsza część inkwizytora. Napisane na siłę tylko po to żeby zarobić, odgrzewanie kotleta
10

Popularność




Cykl Świat inkwizytorów

Płomień i krzyż – tom 1Płomień i krzyż – tom 2Płomień i krzyż – tom 3

Cykl Ja, inkwizytor

Ja, inkwizytor. Wieże do niebaJa, inkwizytor. Dotyk złaJa, inkwizytor. Bicz BożyJa, inkwizytor. Głód i pragnienieJa, inkwizytor. Dziennik czasu zarazyJa, inkwizytor. Kościany GaleonJa, inkwizytor. Sługa BożyJa, inkwizytor. Młot na czarowniceJa, inkwizytor. Miecz AniołówJa, inkwizytor. Łowcy dusz

Cykl Ja, inkwizytor. Ruska trylogia

Ja, inkwizytor. Przeklęte krainyJa, inkwizytor. Przeklęte kobietyJa, inkwizytor. Przeklęte przeznaczenie

Przedmowa

„Dziennik czasu zarazy” to autonomiczna powieść, którą mogą przeczytać zarówno osoby mające pierwszy raz do czynienia ze „Światem inkwizytorów”, jak i weterani cyklu, pamiętający wydarzenia w nim opisane lepiej od samego autora (tak, tak, jak przekonują mnie rozmowy na spotkaniach autorskich, tacy Czytelnicy jak najbardziej istnieją i szczerze im za to zaangażowanie dziękuję!). Jedynie gwoli dokładności kronikarskiej mogę powiedzieć, że na linii czasu cyklu inkwizytorskiego poniższa książka znalazłaby się zaraz za „Ruską trylogią”, czyli miniserią złożoną z „Przeklętych krain”, „Przeklętych kobiet” oraz „Przeklętego przeznaczenia”. Ale tak jak pisałem: nie ma to dla zrozumienia samej fabuły żadnego znaczenia.

Wszystkim Państwu serdecznie życzę interesującej lektury. Albo interesującego słuchania, ponieważ wiem, że coraz więcej miłośników książek przestawia się na tę właśnie formę obcowania z literaturą.

Rozdział pierwszyAptekarz Jonatan Baum

Za drzwiami pokoju przesłuchań ktoś jęczał żałośnie i boleśnie, wzywał Boga na świadka swej krzywdy i męki, przeklinał tych, przez których cierpi, oraz najsłodszymi słowami obiecywał poprawę. Pchnąłem ciężkie skrzydło, po czym wszedłem do środka przy akompaniamencie skrzypienia zastarzałych zawiasów. Lamentującą osobą był Markus Saufer, mój kolega inkwizytor. Siedział przy stole i użalał się głośno nad samym sobą, trzymając głowę w dłoniach i kiwając się na boki. Nastroszone wiechcie włosów sterczały mu spomiędzy palców. Spojrzałem w stronę młodego sekretarza siedzącego obok. Nazywał się Andreas Wittler.

– Było wczoraj pite? – nawet nie zapytałem, lecz stwierdziłem.

Popatrzył na mnie czystym wzrokiem człowieka bez skazy, niepoddającego się nałogom i chlubiącego przed bliźnimi silną wolą, niczym rycerz obnoszący chorągiew pokonanego wroga.

– Tak sądzę – odparł, a w jego głosie zabrzmiało pobłażliwe lekceważenie.

Cóż, niebezpiecznie pozwalać sobie na podobną intonację, mówiąc o inkwizytorze, ale kancelista był chłopcem młodym, solidnie wykształconym i pochodzącym z dobrej rodziny, więc uważał się za kogoś lepszego niż taki opój jak Markus Saufer. Poza tym sekretarz miał czyste ubranie, ogolone, wypucowane policzki i włosy przycięte, wedle ostatniej mody, równiutko nad brwiami. Wyglądał schludnie, niczym wychuchany, ulubiony synek mamusi, a tacy chłopcy zazwyczaj uważają się za ludzi wielkiego znaczenia i godnych szczególnego traktowania. A kiedy już dręczą bliźnich, to często nie ze złej woli, lecz tylko z delikatności.

Przeniosłem wzrok na stół tortur1 i na przywiązanego do niego pucułowatego, łysego mężczyznę, zwróciłem uwagę na długie wąsy sterczące na boki jak czułki chrabąszcza i przystrzyżoną w prostokąt brodę więźnia. Zarówno wąsy, jak i broda sprawiały wrażenie zadbanych, więc można było domniemywać, że człowiek ten nie jest byle ulicznym łazęgą. Zauważyłem też, że ma równo przycięte paznokcie, co prawda brudne (bo trudno nie mieć brudnych, kiedy spędziło się noc w paskudnej celi), ale jednak równo przycięte. Poza tym więzień był nagi, zasłonięty jedynie szmatą położoną na podbrzuszu, i jak spostrzegłem, nie nosił na sobie jeszcze żadnych śladów kwalifikowanego badania. Zauważyłem, że spoglądał ze współczuciem na Saufera, a potem obrzucił mnie zaciekawionym wzrokiem, wyginając kark na tyle, na ile pozwalały mu sznury.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał dziarsko.

– Na wieki wieków, amen – odpowiedziałem uprzejmie i przeniosłem wzrok na kancelistę. – Kto to taki? – zapytałem.

– Za waszym wybaczeniem, ale nie mam najmniejszego pojęcia, mistrzu Madderdin – odparł sekretarz, rozkładając ręce. – Ja zostałem dzisiaj wezwany na zastępstwo. Jestem w Inkwizytorium pierwszy raz od dwóch tygodni i nic o niczym nie wiem.

Kat, siedzący w drugim kącie pokoju i leniwie grzebiący pogrzebaczem przy palenisku, zakaszlał gwałtownie. Zacharczał, zarzęził, zachrypiał, niemal zapiał z wysiłku, a wreszcie odplunął w ogień gęstą plwociną, która rozbryzgała się krwawymi glutami na ściance paleniska. Przez dłuższą chwilę przyglądaliśmy mu się z uwagą.

– Widziałem dzisiaj wielu kaszlących ludzi na ulicach – stwierdziłem wreszcie ostrożnie.

– Ano i ja też – zgodził się ze mną kancelista. – Dziwne, nie sądzicie?

– Nie jestem znawcą w tej mierze, ale rzeczywiście zazwyczaj w lecie nie widzi się i nie słyszy tylu duszących się, charczących i dławiących ludzi. – Pokręciłem głową.

– Coś wisi w powietrzu – westchnął Wittler. – Czy wiecie na przykład, mistrzu Madderdin, że unoszący się pył wulkaniczny może powodować podobne objawy?

Spojrzałem na niego.

– Sądzicie, że gdzieś nad Renem wybuchł wulkan, o którym do tej pory nie wiedzieliśmy?

Poczerwieniał.

– Nie, nie – zaprzeczył szybko. – Ale gdybyż gdzieś niedaleko – obniżył głos niemal do szeptu – otworzyła się szczelina prowadząca wprost do piekieł, to czy opary siarki nie spowodowałyby u ludzi wybuchów nieprzyjemnego i intensywnego kaszlu?

– Opary siarki są burożółte i cuchną jak potępienie! – zawołał mężczyzna przywiązany do stołu tortur. – Straszne głupstwa opowiadacie, młodzieńcze.

Sekretarz poczerwieniał jeszcze bardziej i widziałem, że chce coś gwałtownie odpowiedzieć, ale powstrzymałem go uniesieniem dłoni.

– Wy, dostojni panowie, jak słyszę, nie kaszlecie wcale, tak jak i ja, dziękować Bogu – kontynuował więzień. – Jednak pewien znajomek dokładnie opowiadał mi, jakie to uczucie. Chcielibyście usłyszeć, łaskawi panowie?

– Czemu nie? – odparłem, siadając przy stole.

– Otóż wiecie, jak mniemam, czym jest chrząszcz majowy?

Obaj z sekretarzem skinęliśmy głowami.

– Więc człowiek ten, kaszlący niczym młynarz, co się nawdychał mąki – kontynuował obrazowo mężczyzna – powiedział mi w przerwach pomiędzy konwulsyjnymi atakami, co dręczyły jego ciało, że to takie uczucie, jakby przerażone majowe chrząszcze weszły mu do płuc i tam wierciły się ze wszystkich sił, próbując wyrwać się na wolność i zaciekle drapiąc go ostrymi odnóżami.

Skrzywiłem się.

– Paskudne, chociaż przemawiające do wyobraźni – przyznałem. – A teraz pozwólcie, skoro już się odezwaliście, że zajmę się wami. Kim wy w ogóle jesteście?

– Jonatan Baum, mistrz aptekarski – odparł skwapliwie.

– Mistrz aptekarski – powtórzyłem. – To powiedzcie jeszcze, z łaski swojej, panie aptekarzu, co, u diabła, robicie w naszym pokoju przesłuchań, nadzy i przywiązani do stołu?

– Przyszli po mnie wczoraj inkwizytorzy i mnie aresztowali – wyjaśnił.

– Za co?

– A bo ja wiem za co? – parsknął. – Skoro władza aresztuje, to znaczy, że wie, co robi, nieprawdaż?

No cóż, teoretycznie była to rzeczywiście prawda, lecz jak widać, w jego przypadku teoria rozmijała się na razie z praktyką.

– Nie byliście nawet ciekawi? – wtrącił zdumiony Wittler.

– Ciekawość pierwszy stopień do piekła – odparł zdecydowanie aptekarz. – Byłem pewien, że kiedy władza uzna za stosowne, to wszystko mi zgodnie z prawem i obyczajem wyklaruje.

– Dziwny człowiek – zaszeptał kancelista i pokręcił głową.

Cóż, w inkwizytorskim życiu na niejednego dziwaka, cudaka czy odmieńca już się natknąłem, ale postawa tego oskarżonego rzeczywiście wydała mi się intrygująca.

– No dobrze – rzekłem. – Skoro ty nie wiesz, za co cię aresztowano, na pewno powie mi to mój towarzysz.

Odwróciłem się w stronę Saufera.

– Za pozwoleniem, mistrzu Madderdin – sekretarz uniósł szybko dłoń – ale mistrz Saufer nic nie wie, mówiliśmy już o tym, zanim żeście przyszli. To nie jego więzień, więc nie musicie go budzić.

– Czyj w takim razie to jest więzień?

Sekretarz westchnął ciężko.

– Ty mi nie wzdychaj, tylko odpowiadaj, kiedy pytam – warknąłem.

– Ale ja, mistrzu, już mówiłem, że nic nie wiem – pożalił się naprawdę przygnębionym tonem.

– Ja też nie wiem – odezwał się nagle zachrypniętym głosem Saufer i uniósł głowę. Miał zamknięte oczy.

– Gdzie jest protokół z aresztowania? – spytałem.

– Diabli wiedzą – burknął Saufer.

Odczekałem chwilę.

– No dobrze – powiedziałem spokojnie. – Kto dokonał wczoraj aresztowania i na podstawie jakich dokumentów?

Mój towarzysz chciał odpowiedzieć, ale nieopatrznie ruszył zbyt gwałtownie głową, więc tylko jęknął boleśnie.

– Aresztował go mistrz Knoppe – wyjaśnił szybko sekretarz. – Jednak jak z całą pewnością świetnie wiecie, dzisiaj o świcie niespodziewanie wyjechał do wód i nikomu nawet nie zdał swoich spraw.

– Do wód, do wód – zachrypiał znowu Saufer. – Żadne tam do wód. Pojechał do Koblencji, żeby szlajać się, łajdaczyć i szmatławić po burdelach. – W jego głosie wyczułem nie tyle rozdrażnienie nagannym postępowaniem naszego towarzysza, ile złość na niesprawiedliwość losu, która pozwalała Knoppemu dobrze się bawić, podczas kiedy Saufer musiał pracować.

– Skoro aresztował go mistrz Knoppe – rzekłem – to dlaczego ten człowiek – ruchem głowy wskazałem przywiązanego do stołu aptekarza – mówi, że przyszli po niego inkwizytorzy?

Sekretarz zapatrzył się na mnie nierozumiejącym wzrokiem.

– Inkwizytorzy – powtórzyłem. – Liczba mnoga. Kto więc towarzyszył mistrzowi Knoppemu?

– Z pachołkiem był – wycharczał Saufer.

No cóż, czyli wynikało z tego, że jednak nie dowiem się tak szybko, o co oskarżono nieszczęsnego aptekarza.

– Dobrze, nieważne. – Uniosłem rękę i odwróciłem się w stronę Wittlera. – Natychmiast wyślij posłańca, niech znajdzie mistrza Knoppego na gościńcu i niech odda mu pismo, które zaraz napiszę.

– Akurat go znajdzie ten posłaniec – burknął Saufer. – Obieca ci żarliwie takimi słowami: „Mistrzu, żebym miał całą noc jechać, żebym miał konia zamęczyć, to go odnajdę”. A jak przyjdzie co do czego, będzie chlał gorzałkę w jakiejś mordowni z kamratami, a potem wróci i zaprzysięgnie się, że zrobił wszyściuteńko... – mocno zaakcentował to słowo – co w jego mocy.

Na tyle znałem życie, by wiedzieć, iż wątpliwości mojego towarzysza są, niestety, więcej niż uzasadnione.

– Spróbować nie zawadzi – zdecydowałem jednak.

Saufer tymczasem, zmęczony długą i, jak na niego, pełną pasji przemową, oparł przedramiona na blacie i ułożył na nich wygodnie skołataną głowę. Przymknął oczy.

– Skoro nie wiadomo, za co zostałem aresztowany, może by mnie tak rozwiązać? – zaproponował więzień bardzo uprzejmym tonem. – Bo wyznam wam, łaskawi mistrzowie, że ogromnie mi ścierpły ręce od tych sznurów, a ręce w fachu aptekarza to najważniejsza rzecz oprócz bystrego pomyślunku i ogromnej wiedzy.

Wstałem od stołu i zbliżyłem się do niego. Rzeczywiście więzy wpijały mu się w ciało tak mocno, że na skórze aż wykwitły sinofioletowe wybroczyny. Wyciągnąłem nóż z pochwy, dobry oręż z hiszpańskiej stali, którym można było się nawet ogolić na gładko, tak był ostry, i rozciąłem sznury krępujące dłonie aptekarza. Ten poderwał się natychmiast, usiadł i sycząc cicho, zaczął sobie rozmasowywać nadgarstki.

– Bardzo wam dziękuję, bardzo pokornie wam dziękuję, mistrzu – mówił pomiędzy tymi bolesnymi syknięciami. – Niech was otacza i chroni łaska Pana naszego za dobro, które mi wyrządzacie.

– On na pewno wie, huncwot jeden, z jakich przyczyn go aresztowano – wtrącił nagle Saufer nienawistnym tonem.

Jednak nienawiść owa, jak ośmielałem się sądzić, nie była skierowana ani do oskarżonego, ani do żadnego z nas tutaj obecnych, lecz ogólnie do świata, który został tak ułożony, iż my wszyscy byliśmy w pełni sił, a Saufera rozdzierał ból spowodowany szaleństwami wczorajszej nocy.

– Wcale nie wiem – zaprotestował obrażonym tonem Baum.

– Może by go tak szturchnąć rozpalonym pogrzebaczem? – zaproponował mój towarzysz i lekko się ożywił. – Albo ścisnąć kciuki w zgniatarce, skoro tak się o nie boi. Zaraz wszystko nam wtedy wyśpiewa!

– Cóż, oczywiście, że tak też można uczynić – zgodziłem się. – Ale powiedz mi, Markusie, czy słusznym jest, żebyśmy torturowali tego aptekarza po to, by się dowiedzieć, z jakiego powodu właściwie go torturujemy?

Saufer otworzył oczy i spojrzał na mnie spod opuchniętych powiek. Jego usta poruszyły się kilkakroć i przypuszczałem, że powtarza sobie w myślach moje pytanie.

– Kiedy to powiedziałeś, to jakoś to dziwnie wszystko zabrzmiało – przyznał z zaskoczeniem w głosie.

– Poczekamy na wiadomość od Knoppego i wtedy zdecydujemy, co czynić dalej – stwierdziłem. – A na razie niechże nasz pan Baum siedzi sobie w celi.

Aptekarz gwałtownie zamachał rękami.

– Za przeproszeniem waszym, mistrzu inkwizytorze, ale na podstawie jakiego oskarżenia? – zakrzyknął.

Pogroziłem mu palcem.

– Uważaj – ostrzegłem. – Inkwizytorzy nie zawsze są tak łaskawi jak ja dzisiaj.

– Jestem szanowanym członkiem cechu aptekarzy – oznajmił Baum podniosłym tonem i z wielką godnością w głosie. – Autorem słynnej monografii o wykorzystaniu ziół w leczeniu niestrawności oraz zaparć, którą, a wiem to dobrze, czytano nawet na dworze naszego miłościwego pana, nie mówiąc już o dworach pomniejszych książąt, hrabiów czy biskupów. Tydzień temu zjechałem do waszego miasta, gdyż otwieram w nim aptekę. I od razu spotyka mnie tak wielka niesprawiedliwość?!

– Otwieracie u nas aptekę – powtórzyłem. – Czyli, jak rozumiem, macie zezwolenie rady miejskiej?

– Ponad rok się o nie starałem! – zawołał. – Ale wreszcie się udało.

– A w którym miejscu, jeśli wolno wiedzieć, stoi wasza apteka?

– Z największą przyjemnością odpowiem wam na to pytanie. – Ożywił się radośnie. – Otóż kupiłem kamienicę zaraz przy zaułku Złotników, ten dom, wiecie może, przed nim stoją lwy spięte łańcuchami – wyjaśnił.

Pokiwałem głową, gdyż oczywiście znałem ten zaułek.

– Dostałem całkiem korzystną cenę – ciągnął. – Choć negocjacje trwały dość długo. No ale kupcie w dzisiejszych czasach ładną kamienicę w samym środku miasta. Założę się, że nie poszłoby wam łatwo!

– Najprostszy sposób zbicia majątku: znajdź bogatego heretyka lub czarownika, oskarż go o czary, a kiedy zostanie skazany, dostaniesz połowę jego majątku. I nie trzeba kupować – rzekł posępnym tonem Saufer.

– Oskarż go fałszywie, a będziesz żałował do końca życia – dodałem.

Niestety, moje słowa były tylko częściowo prawdziwe, gdyż sprawy o fałszywe oskarżenia nie były często aż takie proste. Nieuczciwi delatorzy ratowali się przed karą stwierdzeniami, że działali w dobrej wierze, że woleli podzielić się podejrzeniami ze Świętym Officjum, niż dopuścić do grzesznego zaniechania, że ich wiara w sprawiedliwość Inkwizytorium była tak wielka, iż wiedzieli, że w razie czego pomyłka zostanie wyjaśniona... Wymyślali takie i inne argumenty na swoją korzyść (czasami zresztą przemawiali szczerze, gdyż błędne donosy nie zawsze przecież wynikały ze złej woli, lecz często z bogobojnej zapalczywości) i jeśli czynili to umiejętnie, pozostawali bezkarni. Bo trudno sobie wyobrazić, byśmy surowo i z użyciem narzędzi przesłuchiwali tych, co przyszli do nas z informacją. Gdybyśmy tak postępowali, rychło nie przychodziłby nikt, więc należało zachować rozsądek oraz powściągliwość. Dlatego jeśli kogoś karaliśmy za fałszywe oskarżenie, to fałszywość ta musiała być absolutnie jasna i oczywista dla wszystkich, niepodlegająca żadnej dyskusji, a najlepiej wynikająca jeszcze z niskich pobudek, takich jak zemsta czy chęć wzbogacenia się.

– Pół mojego majątku to nie byłoby wcale tak mało – zauważył aptekarz i spochmurniał.

– Ulokowaliście się w znakomitym miejscu i zapowiada się wam w związku z tym świetna klientela – stwierdziłem, a potem spojrzałem na kancelistę. – Wiedziałeś coś o tym?

– Nie. – Wittler wzruszył ramionami. – Nigdy wcześniej nie widziałem tego człowieka ani o nim nie słyszałem.

– Nasi aptekarze nie byli zapewne zadowoleni, że przybyła im tak znakomita konkurencja – powiedziałem z namysłem, a potem przez chwilę milczałem. – No dobrze, panie Baum, puszczę was do domu, bo nie mam żadnych dotyczących was dokumentów. Ani oskarżeń, ani donosów, ani protokołu z zatrzymania. Wracajcie do swoich interesów i uważajcie na siebie.

– Jakże mam wam dziękować? – Rozpromienił się i złożył dłonie modlitewnym gestem.

– Jeśli będę miał kiedyś niestrawność albo zaparcia, to się do was z całą pewnością zgłoszę – obiecałem.

– Migiem postawię was na nogi. – Położył dłoń na sercu.

– Lepiej mnie byście postawili – zachrypiał Saufer. – Bo po wydarzeniach wczorajszej nocy, a przyznam, że wówczas zdawały mi się całkiem zabawne, czuję, że umieram z boleści i z niedającego się niczym ugasić pragnienia.

Aptekarz spojrzał na niego i na ustach wykwitł mu szeroki uśmiech.

– Ależ proszę bardzo. Zaraz wam dopomogę, szlachetny mistrzu. Najpierw należy wziąć kubek jabłkowej gorzałki, potem utrzeć na krem żółtka kurzych jaj z gęstym miodem i następnie dobrze wymieszać jedno z drugim. Później do owego eliksiru dodać dwie łyżki soku z cytryn, łyżkę startego na proszek korzenia imbiru oraz kilka świeżych liści kolendry. – Uniósł palec wskazujący. – Jeśli akurat nie ma liści świeżych, to mogą być suszone – dodał. – Na koniec wypić tak przyrządzony napój duszkiem, wedle uznania: na gorąco albo z lodem, jak kto woli...

– Kubek jabłkowej gorzałki – powtórzył Saufer z nadzieją. – Dostrzegam w tym przepisie jakiś głębszy sens.

– Oczywiście doradzam również modlitwę, zwłaszcza do Świętego Marcina, Świętego Goara, Świętej Marii Magdaleny, Świętego Tychona lub Świętego Wincentego – dodał Baum, tym razem tonem pełnym czci[2]. – Ale zrozumiałe, że nie mnie pouczać czy nauczać wasze inkwizytorskie mości w kwestii modlitewnej dyscypliny.

– Modlitwa nigdy nie zawadzi – zgodziłem się z nim.

– Modlitwa, tak, modlitwa oczywiście. – Markus wyraźnie chciał skinąć głową, ale jednak powstrzymał się w ostatniej chwili.

Potem, opierając się dłońmi o blat stołu, ciężko podniósł się z krzesła. Odsapnął.

– Pójdę przygotować sobie lekarstwo wedle tej recepty – oznajmił i przerzucił surowe spojrzenie na Bauma. – Módl się, żeby pomogło, bo jakby co, to za otrucie inkwizytora ugotujemy cię żywcem we wrzącym oleju[3] – ostrzegł.

– Pomoże, na pewno pomoże – zapewnił aptekarz, bynajmniej nie zaniepokojony tymi pogróżkami.

Saufer odszedł, ciężko szurając stopami i wzdychając do siebie samego, a kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, znowu obróciłem wzrok na Bauma.

– No to ubierzecie się i przespacerujemy się do tej waszej apteki – zdecydowałem.

– Serdecznie wam dziękuję za chęć pomocy, ale nie śmiałbym was fatygować podróżą na drugi koniec miasta – powiedział gładko. – I tak tyle już dla mnie uczyniliście, że brat by nawet połowy nie uczynił. – Szybko przetarł oczy wierzchem dłoni.

– Spacer mi nie zawadzi – stwierdziłem. – Zresztą chętnie na własne oczy zobaczę, jak się urządziliście w naszym gościnnym mieście.

Zrozumiał najwyraźniej, że nie zamierzam mu odpuścić, więc tylko uśmiechnął się promiennie.

– Cóż, w takim razie z przyjemnością zaproszę was, mistrzu inkwizytorze, abyście dokonali oględzin mojej apteki i zobaczyli, że nie tylko nic zdrożnego się w niej nie dzieje, ale że będzie ona wielką pomocą dla zacnych mieszkańców tego czcigodnego miasta.

– Zwłaszcza tych z pełną kiesą – mruknął kancelista.

– A wy co niby byście chcieli, młodzieńcze? – Baum spojrzał na niego z wyższością. – Nie po to pracowałem całymi latami na dyplom mistrza aptekarskiego, nie po to dbałem o swoją renomę i reputację, żeby teraz szykować maści dla owiec czy żebraków! Zdrowie musi kosztować. – Uniósł palec wskazujący. – A im lepsze to zdrowie ma być, tym i koszt musi być większy. A ja na wielu chorobach znam się lepiej niż niejeden zawodowy medyk i tam, gdzie oni bezradnie rozkładają ręce, tam ja zaraz znajduję niezawodne panaceum!

– Lubię ludzi pewnych własnych wiedzy i umiejętności – rzekłem. – Oczywiście pod warunkiem, że ich deklaracje pokrywają się z praktyką.

– Lekarstwa powinny być za darmo – burknął raz jeszcze sekretarz.

Baum wzdrygnął się z obrzydzeniem.

– Jak to za darmo? – wykrzyknął oburzony, a jego policzki pokryły się rumieńcem. – Czy jedzenie jest za darmo? Czy ubranie jest za darmo? Czy porady medyków są za darmo? Poza tym nie ma nic za darmo, młody człowieku! Bo za darmo oznacza w tym wypadku, że to ja miałbym służyć swoją wiedzą i umiejętnościami bez własnych korzyści, więc owo „za darmo” odbywałoby się po prostu moim kosztem!

– Święta prawda – zgodziłem się z aptekarzem. – Skąd ci w ogóle przychodzą do głowy tak bezsensowne pomysły? – Ciężkim wzrokiem spojrzałem na kancelistę i pokręciłem głową. – Zaraz zaczniesz mówić, że ludziom powinno się darmo rozdawać domy, jedzenie i wypłacać pensje...

– Rada miasta mogłaby płacić zarówno doktorom, jak i aptekarzom za leczenie mieszkańców – upierał się Wittler.

– Rada miasta – powtórzyłem. – A skąd rada ma pieniądze, mój chłopcze? Bo swoich własnych nie ma, to rzecz pewna.

– No przecież bogaci są – burknął sekretarz. – Choćby teraz, o... – Uniósł palec wskazujący. – Budują nowe skrzydło ratusza.

– Może i są bogaci, ale to pieniądze z podatków. Od targów, od przejazdu, od koncesji na handel, od myta...

– Od liczby okien i balkonów[4] – wtrącił Baum.

– Od liczby okien i balkonów? – spytałem z niedowierzaniem i spojrzałem na niego, czy aby nie trzymają się go żarty.

– Słowo daję! – Przyłożył dłoń do piersi. – Sprawdzałem dokładnie przepisy, zanim zdecydowałem, w jakim mieście otworzyć interes. Ale powiem wam, że ja podatek od okien i balkonów mam gdzieś, bo w mojej kamienicy nie ma balkonu, a część okien od razu kazałem zamurować. – Zaśmiał się zadowolony.

– W każdym razie – obróciłem wzrok na kancelistę – wyobrażasz sobie, jak zachwyceni byliby poważani mieszczanie, ciężko pracujący na utrzymanie siebie i swoich rodzin, kiedy by im powiedziano, że z ich podatków będzie się fundować pomoc medyków oraz lekarstwa różnym żebrakom, obibokom, leniom, włóczęgom czy starcom, którzy z uwagi na brak przydatności powinni raczej sposobić się do umierania, a nie zajmować się łapczywym pożeraniem kosztownych medykamentów?

Andreas Wittler ściągnął usta.

– Mieszkańcy mogliby być niezadowoleni – przyznał niechętnie.

Baum roześmiał się.

– Niezadowoleni – powtórzył z przekąsem.

– A teraz pomyśl o jeszcze jednym – ciągnąłem. – Oto ci wszyscy biedni, chorzy i nikomu nieprzydatni ludzie gromadzą się u medyków i aptekarzy. Mają tam ciepło, miło, mogą sobie pogawędzić, czekając na medykamenty, pouskarżać się, który na co choruje. Czy myślisz, że zachęceni tym przykładem, coraz to inni i inni nie wymyślaliby wciąż nowych schorzeń, aby tylko nie rezygnować z owych miłych zgromadzeń?

– Tak by było, jak mi Bóg miły – poparł mnie gorąco aptekarz i aż klasnął.

– A kiedy ten przywilej w końcu zechciano by im odebrać, bo z całą pewnością odebrać by go musiano ze względu na jego całkowitą nieprzydatność – kontynuowałem – to jak myślisz, chłopcze, co zrobiliby ci biedacy?

– Lepiej nałożyć na ludzi nowy, nikomu jeszcze nieznany podatek, niż odebrać stary przywilej – rzekł Baum, dobitnie akcentując słowa. – Powiem wam, że łacniej człowiek przełknie, kiedy dołożą mu sto koron nowego podatku, niż gdyby mu odebrali ulgę, którą jego cech ma od wieków zagwarantowaną królewskim przywilejem. Choćby ta ulga ledwie była symboliczna. Tak, tak... taka jest siła tradycji!

– Tak jak aptekarz powiedział: byliby źli – odparł sekretarz jeszcze bardziej niechętnym tonem niż poprzednio.

– Źli, mój chłopcze? – parsknąłem. – Wszczęliby tumulty, zaczęli rabować sklepy, napadaliby na zacnych, pracujących w pocie czoła mieszczan! Co więcej – wyciągnąłem palec w jego stronę – owi buntownicy zaczęliby wyklinać władzę, a przy okazji wyklinania władzy całkiem prawdopodobne, że złorzeczyliby również świętemu Kościołowi albo, co gorsza, samemu Inkwizytorium!

– Wasza wizja, mistrzu, wydaje mi się zarówno złowroga, jak i całkiem prawdopodobna – przyznał mi rację Baum, a w jego głosie słyszałem uznanie.

– I jak by się skończył taki dany z dobrego serca, choć bezsensowny przywilej? – mówiłem dalej. – Oto skończyłby się tym, że darmowych lekarstw i darmowych medyków znowu by nie było, lecz za to byłoby sporo zabitych, okaleczonych i skazanych, nie mówiąc już o tych, którzy paskudnie grzesząc, własnymi uczynkami zabarykadowaliby sobie drogę do Królestwa Niebieskiego.

– Niepokoje, ofiary, poderwanie zaufania do władzy – dopełnił moją wizję aptekarz. – Tak właśnie by się stało, właśnie tak...

Kancelista nie odzywał się już, najwyraźniej stropił go ten gwałtowny atak, który nadszedł z dwóch stron.

– A poza tym dawanie ludziom czegokolwiek za darmo jest nieetyczne – dobił go aptekarz, wyciągając palec oskarżycielskim gestem. – Wart jest robotnik zapłaty jego. – Obrócił spojrzenie na mnie. – Czy nie tak mówi Biblia?

– Tak właśnie mówi – przyznałem.

– Robotnik jest wart – powtórzył aptekarz z naciskiem na słowo „robotnik”. – A nie bezrobotny włóczęga, żebrak czy inny darmozjad.

– Pożycza samemu Panu, kto dla biednych życzliwy. Za dobrodziejstwo On mu nagrodzi – zacytował inny fragment Pisma nachmurzony sekretarz.

– Życzliwy! – zawołał Baum. – Ale, na miecz Pana, życzliwość nie oznacza rozdawnictwa! Ot, posłuchajcie, co powiem: dwa dni temu widziałem żebraka siedzącego nieopodal mojej kamienicy i lamentującego, że jest bardzo głodny. Więc powiedziałem mu, że podłogi i ściany trzeba u mnie w piwnicy solidnie wyszorować i że jak to zrobi, to dam mu nie tylko jeść do syta, ale znajdzie się dla niego kilka groszy...

Uśmiechnąłem się, gdyż spodziewałem się, jakie będzie zakończenie tej opowieści.

– I wiecie, co ten człowiek zrobił? – zapytał oburzony Baum. – Zerwał się na równe nogi, dziwnie zręcznie, jak na człowieka rzekomo umierającego z głodu, i mnie opluł! Opluł! A potem jeszcze zwyzywał mnie tak plugawie, że dziw, że w tej samej chwili nie spalił go piorun z jasnego nieba w karze za bluźnierstwa.

– Jego pracą jest żebractwo – rzekłem. – Więc oburzył się, że zaproponowaliście mu inne zajęcie, nieprzystające do jego dotychczasowej eksperiencji oraz dotychczasowych upodobań.

– Gdybyż tak ludziom dano jakie panaceum, lek na wszystkie choroby, cudownym sposobem chroniący ich przed każdą boleścią – rozmarzył się kancelista.

Baum spochmurniał i spojrzał na niego kosym wzrokiem.

– To odebrałoby pracę aptekarzom – rzekł.

– Lekarzom również – zauważyłem, zdając sobie doskonale sprawę, jaka niechęć, a może nawet nienawiść dzieli środowiska aptekarzy i lekarzy...[5]

Baum rozczmuchał się nieco, ale wzruszył tylko ramionami.

– Co to niby za radość, gdybyśmy zdechli z głodu razem z nimi.

– Ludzie i tak patrzyliby na podobny wynalazek podejrzliwie – zwróciłem się do Wittlera. – Zaraz by gadali, że ktoś ich chce okpić, że to tylko poszukiwanie łatwego zarobku, że ktoś chce wykorzystać ich lęk i łatwowierność, żeby dorobić się majątku.

– A gdyby tak podobny cudowny eliksir rozdawać za darmo!? – zapalił się młodzieniec. – Gdyby każdy dostał, ile mu tylko trzeba!

Baum zamruczał gniewnie.

– Za darmo, znowu za darmo, nic nie ma za darmo.

Machnąłem ręką.

– Zaraz by zaczęli gadać, że owo panaceum nie tylko nie pomaga, ale wręcz szkodzi, i zmyślaliby całe długie historie o ludziach, ba, całych wioskach, które wymarły, bo owego eliksiru się napiły. I potem twierdziliby, że oni sami są mądrzejsi od tych, co panaceum przyjęli.

– Ale przecież nadal byliby narażeni na wszelkie choroby i umierali w cierpieniu i strachu – zakrzyknął. – Podczas gdy reszta świata cieszyłaby się wolnością i zdrowiem. Czyż to nie przemówiłoby do owych opornych?

– Nie doceniasz, mój chłopcze, potęgi ludzkiej głupoty – rzekłem z uśmiechem. – Potęgi ignorancji, ale też potęgi złej woli i złośliwości.

Milczeliśmy wszyscy przez chwilę i byłem pewien, że moi towarzysze wspominają właśnie chwile ze swojego życia, w których przekonali się, że powyższe moje słowa są jak najbardziej prawdziwe.

– Może kiedyś poniesiemy kaganek oświaty wprost w mroczną czeluść zamieszkiwaną przez ciemne pospólstwo – powiedział wreszcie Wittler z takim patosem i rozmarzeniem, jakby wyobrażał sobie brudnych, zawszonych i kudłatych chłopów z rozdziawionymi gębami wpatrujących się w blask, który on sam wielkodusznie im przyniósł. Westchnął i pokiwał głową do własnych myśli. – Może edukacja uczyni ich życie bardziej wartościowym, nauczy posługiwać się nie tylko rozumem, ale i sercem.

Zaśmiałem się i machnąłem ręką.

– Mrzonki – odparłem. – Pospólstwu nie jest potrzebny żaden kaganek oświaty, ale kaganiec oraz kańczug. Silny władca trzymający solidny bat w dłoni i niewahający się go użyć, kiedy trzeba. A jeśli bat to za mało, wtedy potrzeba jeszcze więcej bata.

– A kiedy nawet „jeszcze więcej bata” nie pomaga? – spytał zaciekawiony Baum.

– Wtedy zostają szubienice – odparłem lekko. – Argument ostatecznie przekonujący do bycia obywatelem posłusznym prawom oraz lojalnym wobec władców. No dobrze, ale że też wam się zebrało na filozoficzne dysputy! Dość o tym wszystkim! – Klasnąłem i spojrzałem na kancelistę. – Gdzie są jego ubrania?

Wittler znowu tylko wzruszył ramionami, a Baum potrząsnął gniewnie głową.

– Całą noc marzłem w waszej niewygodnej, zimnej celi, bo zabrano mi odzienie i miałem tylko porzucony na podłodze sztywny od brudu, pokrwawiony i śmierdzący koc oraz wiązkę zgniłego, cuchnącego siana za całe wyposażenie.

Rozłożyłem ręce.

– Widzicie, panie Baum, tak to jest, że staramy się nie rozpieszczać naszych więźniów – wyjaśniłem. – W ten sposób skłaniamy ich bowiem do pokornej myśli o ulotności i nędzy ludzkiego żywota.

– To wam się na pewno udaje – zgodził się. – W każdym razie ubranie zabrano mi już wczoraj.

Sekretarz spojrzał na mnie, potem ostrożnym ruchem głowy wskazał kata, który nadal siedział przy palenisku z twarzą czerwoną od gorąca. Wpatrywał się osowiałym wzrokiem w żarzące się węgle.

– Ty tam! – zawołałem. – Gdzie jest ubranie więźnia?

Kat nawet nie drgnął, więc przypomniałem sobie jego imię.

– Friedrich! – tym razem już wrzasnąłem, a on zwrócił ku mnie spojrzenie, powoli obracając głowę, tak jakby wcale nie należała do niego, ale jakby jakieś leniwe dłonie cal po calu przekręcały ją w moją stronę.

Miał nieprzytomne oczy. Zakołysał się razem z całym zydlem.

– Gdzie jest ubranie więźnia? – powtórzyłem pytanie.

I wtedy zdałem sobie sprawę, że ten człowiek zupełnie mnie nie rozumie. Owszem, spoglądał w moją stronę wzrokiem krowy uderzonej młotem w łeb. Krowy, która jeszcze jakimś przypadkiem, jakimś ostatkiem sił trzyma się na nogach, ale którą opuściły już zarówno wszelkie myśli, jak i uczucia. Patrzył właśnie tak i było to spojrzenie kompletnie pozbawione pojmowania tego, co się dzieje zarówno wokół niego, jak i z nim samym. Skierowałem się w jego stronę, zauważając, że wcale nie śledzi moich kroków, lecz nadal wpatruje się w miejsce, gdzie przed chwilą stałem, tak jakby widział nie teraźniejszość, ale przeszłość sprzed kilku chwil. Kiedy znalazłem się na wyciągnięcie ręki od niego, przekonałem się, iż to, co brałem za zaczerwienienie od ciepłego paleniska, było tak naprawdę wypiekami spowodowanymi bardzo silną gorączką. Czoło miał pokryte grubymi kroplami potu.

– Niedobrze – stwierdziłem na głos i odwróciłem się do kancelisty. – Poślij kogoś do jego żony, niech go zabierze do domu, bo nie sądzę, żeby na coś mógł się nam przydać w najbliższym czasie.

Pokręciłem głową.

– Niedobrze – powtórzyłem.

– Skoro nie mamy kata, to co zrobimy? – spytał bezradnie sekretarz. – Pewnie wy, mistrzu Madderdin, będziecie musieli przesłuchiwanym wyświadczyć tę grzeczność i sami się nimi zająć.

Prychnąłem.

– To, że umiem torturować ludzi, nie znaczy, że lubię albo chcę to robić – odparłem. – Ale nic się nie martw: ciebie przyuczę – dodałem złośliwie.

– Na miecz Pana, nigdy! – wykrzyknął i aż się cofnął, jakbym zaraz teraz i tutaj chciał go zaciągnąć do szafy wypełnionej narzędziami zadawania męki. – Ja to taki delikatny więcej jestem. Zaraz bym się porzygał... – Odetchnął głęboko. – Wyznam wam, mistrzu – ciągnął już spokojnie – że ledwie wytrzymuję, kiedy muszę z daleka notować słowa przesłuchiwanych, a co dopiero... o mój Boże! robić takie rzeczy ludziom. – Wzdrygnął się.

– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – stwierdziłem sentencjonalnie. – Poza tym pamiętaj, że nawet jeśli dręczy się ciała grzeszników, to poprzez tę doczesną mękę szykuje się im uświęcone domostwo w życiu wiecznym. Jeśli, rzecz jasna, dokonają nie tylko aktu przyznania, ale i aktu pełnej skruchy. – Obróciłem się w stronę aptekarza. – A ty zapewniasz mnie, że nie ma niczego, do czego mógłbyś się przyznać? – zapytałem lodowatym tonem.

Baum nie przejął się chłodem mego głosu i uderzył się pięścią w pierś tak, że aż zadudniło.

– Żebym tak na miejscu padł piorunem rażony, jeśli zawiniłem przeciwko naszej świętej wierze! – zawołał.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Od kiedy Pan Bóg ma nas, inkwizytorów, nie musi się już kłopotać zsyłaniem piorunów – rzekłem. – No dobrze, idź – zwróciłem się do Wittlera. – I znajdź coś, w co ten człowiek mógłby się ubrać...

– Nie, nie... – Baum zamachał gwałtownie rękami. – Nie żadne „coś”, bo jakże ja, mistrz aptekarski i właściciel największej i z całą pewnością już niedługo najbardziej szacownej apteki w tym mieście, będę wyglądał na ulicach ubrany w byle jakie szmaty? Każcie posłać do mojego domu po ubranie. A o rekompensatę za utracone odzienie będę się upominał – zaznaczył.

Chwyciłem go za podbródek, obróciłem jego głowę i zbliżyłem się do niego na tyle, że aż nadto wyraźnie poczułem nieświeży oddech z jego ust. Ścisnąłem palce tak mocno na jego szczęce, że aż jęknął z bólu i strachu.

– Hardziejecie – zauważyłem zimno. – Niesłusznie, bo nadal jesteście na moim stole tortur w moim pokoju przesłuchań i w siedzibie Inkwizytorium, gdzie tak się złożyło, że ja wydaję rozkazy dotyczące waszego życia lub śmierci... – zawiesiłem głos na chwilę, by dojrzeć, że krew odpłynęła z twarzy aptekarza, a usta zaczęły mu drżeć. – A jeśli się uprę – kontynuowałem – to zrobię tak, jak proponował mistrz Markus Saufer: przesłucham was z użyciem narzędzi, żebyście się przyznali, za co zostaliście uwięzieni.

Puściłem go i odepchnąłem od siebie.

– Znajdź mu byle co na grzbiet, na co czekasz? – Odwróciłem się w stronę kancelisty.

Ten, widząc mój wzrok i słysząc ton mojego głosu, zemknął tak szybko i tak cicho, jakby był małym, sprytnym szczurem przemykającym wśród zastawionych pułapek.

– Upraszam o wybaczenie – powiedział skruszonym głosem Baum. – Nie było w mojej intencji rozzłościć was ani, Boże broń, z was kpić. Ale przyznajcie sami, mistrzu inkwizytorze, czy jeśli oskarżenia wobec mnie, jeśli takowe w ogóle są, okażą się niesłuszne, to nie mam prawa do rekompensaty za stracone ubranie? Przecież ja miałem buty ze srebrnymi zapinkami! Ja miałem płaszcz podbijany adamaszkiem! Ja miałem aksamitny kaftan szamerowany srebrną nicią. Ja miałem...

– Zbytnio się stroicie, jak na prostego mieszczanina – przerwałem mu ostro. – Być może zaginięcie waszego ubioru to znak, żebyście pohamowali pychę i zakosztowali grzecznej skromności, a nie grzesznej próżności...

Przełknął głośno ślinę i spojrzał na mnie wzrokiem skarconego psa.

– Oczywiście – odparł gładko i pokornie. – Z ogromną radością zastosuję się do waszej światłej rady, mistrzu inkwizytorze, a teraz to abym tylko chociaż byle co na grzbiet założył... – Ton jego głosu zmienił się na błagalny.

– Poczekajmy, co ten nasz chłopak znajdzie – rzekłem.

– Jeśli waszej mości nie przeszkadza, to czy mógłbym? – Baum pokazał na blat, na którym stała miska z młodymi, lipcowymi jabłkami. – Od wczoraj nic nie miałem w gębie – pożalił się.

– Jedzcie na zdrowie – odparłem. – Ale kwaśne są jak diabli.

– A co mi tam. – Wgryzł się z takim zapałem w miąższ, że sok aż trysnął dookoła.

Potem czas minął nam tak, że ja siedziałem, przeglądając dokumenty innych więźniów, a Baum pochłaniał jabłka z taką szybkością i z taką dokładnością, że nie minęło wiele chwil, a miska była pusta. Aptekarz nie zostawił nawet ogryzków. Zaraz potem pojawił się wreszcie sekretarz, niosąc coś, co z dużą dozą życzliwości można byłoby nazwać czymś w rodzaju odzienia. A mówiąc bez życzliwości, był to brudny szary płaszcz przypominający habit oraz znoszone sandały.

– Ja mam to założyć? – zapytał zjadliwie Baum, piorunując kancelistę wzrokiem.

– Zawsze możecie przepasać się szmatą, którą już dostaliście, i tak dojść do domu – rzekłem. – A nawet powiem więcej: Święte Officjum podaruje wam ten strój na zawsze!

Sekretarz roześmiał się, jednak do aptekarza mój błyskotliwy żarcik zdawał się nie przemawiać, gdyż zrobił ponurą minę.

– Przestańcie marudzić i zakładajcie, co wam dano – rozkazałem już ostrym tonem. – Nie mam czasu, żeby marnować na was cały dzień.

Chcąc nie chcąc, nałożył na gołe ciało płaszcz, który najwyraźniej uszyto na kogoś znacznie postawniejszego, bo niewysokiemu Baumowi materiał sięgał po kostki i wisiał luźnymi fałdami.

– Jedwabna bielizna to to nie jest, co? – zadrwił kancelista.

– Ale za to jak człowiekowi przewiewnie w taką lipcową spiekotę jak dziś – zauważyłem. – No dobrze, chodźmy, panie aptekarzu, zobaczyć, czy z tej waszej kamienicy coś zostało.

Spojrzał na mnie bystro.

– Od początku nie ufałem tylko własnym siłom – stwierdził. – Więc wynająłem mocnego stróża! Niemłodego już wprawdzie, ale jeszcze całkiem krzepkiego. A zresztą większość sprzętów przyjedzie razem z moimi pomocnikami, więc niewiele w środku jest cennych rzeczy. Ale sądzicie, że ktoś naprawdę mógł się włamać? – Tym razem już widziałem, że jest zaniepokojony.

– Zobaczymy – odparłem.

– Stawiam pięć groszy, że się włamano – rzekł sekretarz z taką satysfakcją, jakby sam się do Bauma włamał i zrabował mu wiele precjozów. – Co mogli, to ukradli, czego nie mogli, to poniszczyli. A potem nasrali na podłogę. Zobaczycie!

– No, no, panie Baum, nie turbujcie się na zapas – powiedziałem, widząc, że aptekarz jest bliski płaczu. – Mieliście na pewno kraty, mieliście rygle, wynajęliście stróża, dzielnica jest dobra i pilnują jej patrole cechowe. Może więc nic się nie stało...

– Może, może – powtórzył z nadzieją i podniósł oczy do okopconego stropu. – Oby tak było naprawdę. Boże święty, dziękuję wam za dobre słowo.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Przypisy

1 Od antyku aż po czasy niemal nowożytne cela wypełniona narzędziami tortur była zwyczajnym wyposażeniem więzienia. Ławę, na której bohater tej powieści widzi przesłuchiwanego, nazywano „madejowym łożem” lub „łożem sprawiedliwości”. Ofiarę można było na takim stole poddać wielu torturom, ale przede wszystkim poddawano ją tak zwanemu rozciąganiu. Męka ta polegała na tym, że przesłuchiwanego przywiązywano liną za ręce i nogi, po czym kręcąc korbą, nawijano tę linę na kołowrót, wyciągając w ten sposób kończyny. Dla spotęgowania cierpienia pod plecy ofiary podkładano żelazo nabite kolcami. Oczywiście unieruchomienie ofiary na łożu umożliwiało katu swobodne zastosowanie całej gamy innych tortur, takich jak choćby szarpanie kleszczami, przypalanie czy zgniatanie.

2 Święty Marcin z Tours to patron oberżystów i właścicieli winnic, przywołuje się go również przeciwko pijaństwu. Święty Goar to patron gościnności i również właścicieli winnic. Święty Tychon i Święty Wincenty opiekują się winiarzami. Natomiast włączając do rad modlitewnych Świętą Marię Magdalenę, Jonatan Baum włączył po prostu patronkę swojego cechu, czyli cechu aptekarzy.

3 W naszym, rzeczywistym świecie gotowanie we wrzącym oleju stosowano między innymi wobec trucicieli oraz fałszerzy monet. Jak podają kronikarze, czasami egzekucję tę przeprowadzano tak powoli, by stopy czy łydki skazanego były już ugotowane, gdy on jeszcze żył.

4 Podatek od okien rzeczywiście został wymyślony przez jakiegoś sprytnego urzędnika skarbowego również w naszym świecie (konkretnie: w Anglii w 1696 roku). Spowodował on masowe murowanie okien, a nawet powstawanie domów całkowicie ich pozbawionych od strony ulicy. Można się tylko domyślać, jak źle działało to na wentylację budynków (a co za tym idzie – stanowiło zagrożenie dla zdrowia i życia). Opisano również spory dotyczące nadużyć ze strony urzędników podatkowych, którzy potrafili traktować jako okna na przykład lufciki piwniczne czy nawet pęknięcia w ścianach! Pomimo ogromnej krytyki (nazywano to „podatkiem od światła i powietrza”) owa danina przetrwała aż 155 lat!

5 Konflikt pomiędzy środowiskami zawodowymi aptekarzy i lekarzy nie jest ani wymysłem Jonatana Bauma, ani wymysłem autora tej książki. W naszym, rzeczywistym świecie kompetencje obu tych grup zawodowych nie były na początku tak silnie rozdzielone jak dzisiaj, co budziło liczne spory, zarówno szczegółowe, jak i generalne. I spory te musiały być rozstrzygane przez prawodawców. Problem konfliktu interesów obu środowisk musiał być naprawdę silny, skoro próbowano go prawnie uregulować już w XII wieku, a w wieku XIII cesarz Fryderyk II Hohenstauf wydał dokument określający zasady rozdzielenia zawodów lekarza i aptekarza. Utarczki jednak musiały nadal trwać, skoro jeszcze w XVII wieku tak opisywał je poeta Wespazjan Kochowski:

Panie, pogódź nas, prosim, gdyż się dawno swarzem: Czy aptekarz, czy doktór ma przed aptekarzem? Skazuje: Przed doktorem aptekarz nierównie, Aptekarz w zielu gmerze, a zaś doktór w gównie.

I warto podkreślić jeszcze jedną rzecz: każdy dobry aptekarz musiał być jednocześnie znawcą ziół i chemikiem, umieć wyrabiać wszelkie lecznicze maści, pigułki czy eliksiry, do czego służyło mu przyapteczne laboratorium. Tu otwierało się kolejne pole konfliktu z lekarzami, gdyż aptekarze niechętnie spoglądali na to, że niektórzy medycy sami przygotowują i sprzedają pacjentom lekarstwa, zamiast zlecać ich wyrób w aptekach. Oczywiście, jak we wszystkich zawodach, rzetelni aptekarze musieli mierzyć się z konkurencją różnego rodzaju samozwańców, żerujących na naiwności klientów. Z tym oszukańczym procederem walczyły często władze miast, na przykład poprzez przydzielanie zawodowym aptekarzom określonej liczby licencji. Najczęściej zresztą uzyskanie takiej licencji było bardzo, bardzo trudne, a niektóre rady miejskie od kandydatów na właścicieli aptek wymagały nie tylko nieposzlakowanej opinii i wysokich funduszy, ale na przykład ożenku!

Na znanych uniwersytetach zagadnienia farmaceutyczne wykładano już w XVI wieku, istniały również fachowe podręczniki do nauki zawodu.

Copyright © by Jacek Piekara Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-876-4

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Ilustracja na okładce Piotr Cieśliński

Ilustracje Paweł Zaręba

Projekt okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński

Redakcja Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska

KorektaMagdalena Byrska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

Sprzedaż internetowa

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/