Miasto Słowa Bożego - Jacek Piekara - ebook + książka
NOWOŚĆ

Miasto Słowa Bożego ebook

Jacek Piekara

4,3

254 osoby interesują się tą książką

Opis

Biada marnym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy

Uczty i pijatyki. Orgie i pojedynki. Romanse i filozoficzne dyskusje. Inkwizytor Mordimer Madderdin rezygnuje z sielskiego życia na dworze wielkiego feudała, by udać się w tajną misję do Italii. Misję, której celem jest odzyskanie relikwii świętego Alodiusza – wojennego bohatera z epoki Mrocznych Wieków. Ale miastem zarządza potężny przeor, którego plany wobec relikwii są całkiem inne. Tajemnicze morderstwa, polityczne spiski i intrygi. Mistyczne obrzędy, demony i skrytobójcy.

Inkwizytorzy nazywają Italię kotłem z wrzącą trucizną. Kto z tego kotła ujdzie z życiem, a kto pozostanie w nim na zawsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 608

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Piekara Ja, inkwizytor. Miasto Słowa Bożego ISBN Copyright © by Jacek Piekara, 2024 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2024All rights reserved Redakcja Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska Korekta Jadwiga Jęcz Projekt okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1. Książę i kuzynki

Jezus Chrystus spoglądał na mnie groźnym wzrokiem. Jego oczy miotały błyskawice, a Jego ramiona łamały krzyż. Zaraz trzasną drzewca, a nasz Pan zstąpi pomiędzy żołnierzy cesarza oraz jerozolimski motłoch, by wywrzeć na nich wszystkich sprawiedliwą pomstę. A wiernych i nawróconych powiedzie ku Królestwu Chrystusowemu, które zbudowane na gruzach Imperium Rzymskiego przetrwa na wieki wieków…

Musiałem mocno potrząsnąć głową, by zorientować się, że nie przeniosłem się dzięki cudowi i łasce Bożej do czasów chwały naszego Pana, lecz jedynie spoglądam na wielki, zajmujący niemal całą ścianę obraz. Jezus Chrystus zstępujący z Krzyża, żołnierze, apostołowie, gawiedź, łotrzy ukrzyżowani obok Niego, a w poświacie zachodzącego słońca ze wzgórza Golgoty widać było Jerozolimę. Teraz lśniła czerwienią w słonecznym blasku, lecz niedługo miała zabłysnąć szkarłatem płomieni. Malowidło było nie tylko ogromne i nasycone barwami, lecz wyjątkowej piękności oraz szczegółowości. Oczywiście widziałem już je wcześniej, lecz moja głowa była tak ciężka, a pamięć tak zamglona, że jedynie z trudem przypominałem sobie, kim jestem, gdzie się znajduję i w czyim towarzystwie przebywam…

— Mordusiu najsłodszy, kochany mój druhu, przyjacielu, kamracie i bracie. Błagam cię na wszystkie grzeszne występki piekielników i wszystkie cnotliwe zasługi Niebian, zrób to dla mnie!

Moją głowę ściskał w dłoniach czarnowłosy, brodaty mężczyzna, którego zarówno czupryna, jak i broda były nad wyraz bujne, a obecnie też nad wyraz potargane. By dopełnić obrazu, dodam, że półleżeliśmy nadzy na ogromnym łożu, tak wielkim, że obok siebie zmieściłoby się na nim bez trudu co najmniej sześć osób. Miałem coraz bardziej wyraźne wrażenie, przechodzące powoli w pewność, że na tym posłaniu rzeczywiście jeszcze całkiem niedawno kłębiło się kilka ciał. Ale czy naprawdę aż sześć? A może cztery? Żywiłem nadzieję, a w zasadzie — dziękować Bogu — mógłbym za to ręczyć, że poprzedniej nocy jedynie ja i mój druh reprezentowaliśmy w łożu ród męski. A kim właściwie był mój zarośnięty i rozczochrany kompan, którego otaczała aura zapachu świadcząca o tym, iż nie żałował sobie trunków? Otóż nazywał się Maurycy von Solheim i urodził się księciem krwi, a jego chęć zabaw oraz swoboda w ich uprawianiu były wprost proporcjonalne do wysokości urodzenia oraz majątku. A jaki to był majątek? Cóż, wystarczy, że powiem, iż gdybyście, mili moi, stanęli na dachu pałacu należącego do Maurycego i przy świetnej pogodzie rozejrzeli się wokół, to nawet gdybyście mieli orli wzrok, nie dojrzelibyście słupów granicznych jego posiadłości. Niemniej nie za pieniądze ceniłem von Solheima, ale za to, że był to człowiek o wielkiej chęci do radosnego życia, czego miałem okazję doświadczać przez ostatnie dni.

Wciąż z trudem wskrzeszając chwile z minionej nocy, spostrzegłem, że von Solheim i ja nie jesteśmy jedynymi lokatorami w tym wielkim łożu, na którym piętrzyły się pierzyny, poduchy i kobierce, gdyż spod pościeli wystawał czubek jednej głowy, jedna stopa i jedna dłoń. Były one jednak w tak odległych miejscach, że z całą pewnością nie mogły należeć do tej samej osoby, chyba że osoba ta byłaby jakimś dziwacznym monstrum, rozciągniętym niczym ludzik ulepiony z ciepłego wosku. Czyli ośmielałem się wnioskować: były teraz z nami dwie kobiety. Co najmniej dwie. A może jednak trzy? Tak, rzeczywiście przypominałem sobie, że wydawały się całkiem figlarne, chociaż jakoś nie mogłem dokładnie namalować przed oczami ani ich rysów twarzy, ani dokładnego przebiegu figli. Miałem tylko nadzieję, że dziewczęta były zgrabne i piękne i liczyłem, że o ich zgrabności oraz piękności będę mógł się niedługo przekonać na własne oczy. Miałem również nadzieję, że mgła spowijająca umysł i pamięć zacznie powoli ustępować, gdyż na razie czułem się niczym zapaśnik ogłuszony ciosem przez rywala, kołyszący się w miejscu i nieumiejący dojść do tego, co tak naprawdę się z nim dzieje, czy walka się zaczęła, czy już może skończyła…

I nagle, jak na żądanie, spod pościeli wychyliła się młoda, jasnowłosa kobieta, co prawda podobnie jak von Solheim diablo rozczochrana (z tym że ona oczywiście nie miała brody), z czerwonymi odciskami na policzku i zarumieniona od duchoty, ale poza tym naprawdę ładna. Co ciekawe, ani wystająca spod pościeli dłoń, ani stopa, ani, rzecz oczywista, głowa, które zauważyłem wcześniej, nie należały do niej. Czyli mogłem się spodziewać, że rychło poznam kolejne osoby, których obecności moja pamięć nadal nie chciała wskrzesić, choć wydawało mi się, że od tego wskrzeszenia dzieli mnie zaledwie zamglona, przykurzona szyba, którą wystarczyłoby raz a dobrze przetrzeć.

— Zrób to dla niego, Mordimerze — poprosiła nieco zachrypniętym głosem. — Bardzo cię proszę. Przecież on ci nie da chwili spokoju, póki mu tego nie obiecasz.

Maurycy puścił mnie wreszcie i wyciągnął rękę, by pogłaskać dziewczynę po włosach.

— Tak właśnie będzie — przyrzekł ciepło.

Tymczasem nasza towarzyszka wstrząsnęła głową, zerknęła na mnie figlarnie i uśmiechnęła się ładnym i niewinnym uśmiechem. Miała bardzo białe i bardzo równe zęby.

— Pobaraszkujemy? — spytała życzliwie.

Ujęły mnie jej uprzejmość oraz szczera chęć zabawy, lecz postanowiłem rozeznać się w sytuacji, zanim zacznę jakiekolwiek działania na polu Amora i Wenery. Cóż, generał też zawsze najpierw bada pole bitwy, nim wyśle wojska do walki.

— Może za chwileczkę — odparłem, odpowiadając jej uśmiechem tak serdecznym, jaki tylko mogłem z siebie w tym stanie wykrzesać, gdyż nie chciałem, aby ta ładna i miła dziewczyna poczuła się urażona i, broń Boże, pomyślała, że ją odpycham.

— W takim razie może być za chwileczkę — odparła bez urazy i znowu zanurkowała w skłębioną pościel.

Spojrzałem na Maurycego, który siedział wpatrzony w stojącą na szafce butlę wina. Niestety, była ona dużo dalej, niż dałby radę sięgnąć, więc przyglądał się jej z pozbawionym nadziei smutkiem.

— Kim jest ta dziewka? — zaszeptałem w zasadzie tak cicho, że poruszałem zaledwie samymi ustami.

Jak przez gęstą mgłę przypominałem sobie rozkoszne figle z towarzyszącą nam ślicznotką, ale w jakich okolicznościach ją poznałem, w jaki sposób znalazła się w tym wielkim łożu, tego za nic w świecie już nie potrafiłem przywołać. Czy była w pałacu służką, czy gościem?

— To nie żadna dziewka, tylko moja kuzynka, Eleonora! — obruszył się von Solheim, wyrwany z zamyślenia. Słowo „dziewka” wypowiedział tak, jakby było wyjątkowo niesmaczne. Zresztą zapewne z pozycji jego urodzenia naprawdę było ono niesmaczne. — Nie pamiętasz? Przecież przyjechała wczoraj.

No dobrze, czyli już wiedziałem, że była nie tylko gościem, lecz i należała do najbliższej rodziny mojego gospodarza. Ale „wczoraj” było dla mnie pojęciem, najłagodniej mówiąc, mglistym. Albo lepiej powiedziawszy, czułem się ze słowem „wczoraj” niczym człowiek stojący w całkowitej ciemności, którą raz na jakiś czas oświetlają na króciusieńką jedynie chwilę rozbłyski błyskawic. Tym właśnie było dla mnie „wczoraj”. Nawiasem mówiąc — „przedwczoraj” wyglądało dość podobnie. Poprzednie dni malowały się równie niewyraźnie, chociaż pamiętałem, że niektóre ich chwile były radośniejsze od innych. Przypomniałem sobie również dwa imiona: Luiza oraz Maria. Tak, właśnie tak. Te kobiety towarzyszyły mnie i Maurycemu od kilku już dni i teraz, w oknach mej wskrzeszonej pamięci, wyraźnie pojawiły się nie tylko twarze tych dam, ale również ich ciała — zarówno ubrane, jak i nagie. Luiza i Maria. Taaak, powiadam wam, mili moi, że były to dziewczęta warte każdej poświęconej im chwili. Słodkie jak alhamra i figlarne niczym młode kociaki. No, może Maria odpowiadała mi bardziej, gdyż Luiza rozpalała się co prawda gorętszym płomieniem, lecz poza łożem wydawała się oschła i zgryźliwa, a Maria była łagodniejsza i bardziej delikatna. Należała do tego rodzaju kobiet, które nie tylko mogą posłużyć radosnym zmaganiom na amorowym polu, lecz które, kiedy będzie trzeba, otulą cię kocykiem i podadzą gorące ziółka, jeśli będziesz tego potrzebował.

Niestety, z tych miłych rozważań wyrwał mnie tępy ból ręki, więc spojrzałem na lewą dłoń i z niepokojem zauważyłem, że jest pokryta brązową, zaskorupiałą krwią.

— A to co znowu, na gwoździe i ciernie? — mruknąłem, przyglądając się uważnie zranieniu.

Von Solheim rzucił okiem.

— A, to Maciejunio — wyjaśnił beztrosko.

Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem.

— Kim jest, na miecz Pana, Maciejunio?

— No jak kto? — zdumiał się. — Mój wierny, stary sługa. Wszedł ci niechcący w drogę, czym cię bardzo rozzłościł, więc porwałeś z komody świecznik, żeby go rąbnąć nim w głowę.

A tak, Maciejunio, teraz już pamiętałem. Siwy, wysoki. Przypominał mi pogrzebacz z hakiem umazanym w szarym popiele.

— Matko Boska Bezlitosna — wstrząsnąłem głową i syknąłem. — Mam nadzieję, że biedak przeżył. Wybacz mi, mój drogi Maurycy, zazwyczaj nie zachowuję się z tak nieokrzesaną pochopnością — dodałem ze szczerą skruchą.

Nie przejmuję się szczególnie życiem obcych mi ludzi, ale po pierwsze, nie wypadało zabijać ani okaleczać służącego w domu tak uprzejmego gospodarza, jakim był von Solheim, a po drugie, oczywiście wiem, że w oczach Boga jesteśmy wszyscy winni, lecz jednak wolałem wywierać pomstę tylko na tych, których winę bezspornie stwierdziłem. A jakież było przewinienie starego sługi, że znalazł się na drodze lekko podchmielonego i mocno rozbawionego inkwizytora?

— Wcale go nie trafiłeś, więc jak miał nie przeżyć? — zdziwił się von Solheim. — Zresztą nie takie rzeczy Maciejunio już widział i nie z takich opresji wychodził cało. Przypomnę ci, że kiedy chciałeś go trafić świecznikiem, to źle wycelowałeś i uderzyłeś wierzchem dłoni w okuty kant komody. No i rozorałeś sobie rękę niemal do kości.

Pokiwałem głową, jakbym przypominał sobie owo kompromitujące zdarzenie, ale nie, wcale go sobie nie przypominałem. Nie było nawet dźwiękiem owczego dzwoneczka wśród bicia katedralnych dzwonów.

— A kiedy przemywałam ci rękę i tamowałam krew, to szlochając wyznałeś, że jestem twoją jedyną bratnią duszą na całym szerokim świecie i największą miłością — odezwała się jasnowłosa dziewczyna schowana pod kołdrą. — Dodałeś jednak, że się ze mną nie ożenisz. Ale tylko dlatego, że za bardzo mnie kochasz i nie chcesz mnie unieszczęśliwiać, bo zasłużyłam na kogoś lepszego niż ty. — Po tonie głosu słyszałem, że Eleonora jest wyraźnie rozbawiona.

— A więc resztki rozumu nawet wtedy jeszcze zachowałem — mruknąłem.

Parsknęła z wesołością, a Maurycy skrzywił usta.

— Może sięgnąłbyś po butelkę? — wskazał podbródkiem flaszę stojącą na komódce.

— A nie możesz zadzwonić po służbę? — zaproponowałem. — Przyznam szczerze, że chętnie zjadłbym śniadanie, choćby całkiem niewielkie. A wino do śniadania, cóż… — uśmiechnąłem się do własnych myśli — nie byłoby nawet takim złym pomysłem.

Von Solheim westchnął i znowu wskazał mi coś podbródkiem. Skierowałem wzrok w zalecone miejsce i zobaczyłem leżący na podłodze dzwonek z plecionym sznurem, dość mocno poszarpanym. Najwyraźniej ktoś zerwał go z ramy łóżka.

— Ktoś zerwał dzwonek — stwierdziłem oskarżycielsko.

— Zgadnij kto — odparł.

Milczałem przez chwilę.

— Tu w łóżku, oprócz nas trojga, są również inne kobiety — wyznałem mu wreszcie szeptem. Nie chciałem wymieniać imion, bo chociaż byłem niemal pewien, że to Luiza oraz Maria, jednak wolałem uniknąć niezręczności, gdyby się okazało, że ściągnęliśmy na nasze harce jeszcze kogoś innego, kogo imienia nie zapamiętałem. — Może by obudzić którąś z nich?

— Luiza jest księżniczką, a Maria hrabianką — rzekł von Solheim. — Którą z nich chciałbyś posłać do kuchni po śniadanie dla nas?

Ha! A więc dobrze zapamiętałem, że towarzyszyły nam Luiza oraz Maria. I rzeczywiście przypomniałem sobie, że kiedy Maurycy je przedstawiał, to nie tylko jako swoje kuzynki, lecz również jako księżniczkę i hrabiankę. Nie przeszkadzało mi to jednak, chociaż nie budziło też niepotrzebnego i egzaltowanego zachwytu. Bowiem my, inkwizytorzy, nie ocenialiśmy, nie oceniamy i nie będziemy oceniać bliźnich po wysokości ich urodzenia, lecz po jakości pracy, jaką mogli pełnić w służbie Boga lub w służbie Świętego Officjum. A jeśli chodzi o walory kobiece? Cóż… księżniczki, hrabianki, mieszczki, chłopki… — jakaż to różnica, zwłaszcza w nocy? Wystarczy, że są kształtne i chętne, a kiedy zapali się świecę lub odsłoni rankiem zasłony, to żeby człowiek nie odwracał wzroku, myśląc z przerażeniem, jak mógł przygarnąć takiego paskudnego potwora. W każdym razie księżniczki i hrabianki miały to samo, co chłopki i mieszczki, by zadowolić mężczyznę oferującego im swoją życzliwość. Ale jak wspominałem, mili moi, pamiętałem, iż obie nasze towarzyszki nie tylko miały miłe buzie i kształtne ciałka, lecz również w ich sercach (nazwijmy to „sercach”) buzował gorący i swobodny ogień.

A jeśli zechcemy spoglądać na kwestie urodzenia i pochodzenia już z pełną powagą i bez amorowej frywolności, to jako inkwizytor powiem wam, że ludzie na stosach płonęli jednako, niezależnie od wieku, urody i pochodzenia. A jeśli nawet pojawiały się jakieś różnice, to zależały one od ułożenia drewna, kierunku wiatru lub ubioru skazańca, a nie od tego, czy ów skazaniec urodził się w wiejskiej chacie, czy w pałacu. Tak, tak… my, inkwizytorzy, byliśmy, a raczej powinniśmy być, gdyż w praktyce różnie z tym bywało, apostołami równości. Tego, co antyczni Rzymianie nazywali aequalitas, myśląc o równi praw, a my rozumieliśmy jako jednaką nicość ludzkiego stworzenia wobec wielkości Boga.

No dobrze, myśli moje uleciały ku przestworzom filozofii, a tymczasem było tu i teraz. Westchnąłem i spojrzałem na wystające spod pościeli kończyny. Oczywiście niewielki miało sens to moje spoglądanie. Chociaż w sumie… przecież oceniając stopy i dłonie człowieka można czasami poznać, jaki jest jego społeczny status. Inna jednak sprawa, że sam znałem baronów, którzy pod zaniedbanymi, spękanymi szponami nosili wielodniową żałobę oraz niebogatych mieszczan z równiutko przyciętymi i wypolerowanymi paznokciami. Przy okazji jednak zobaczyłem, że wystająca spod kołdry kobieca stopa — kształtna, wąska i zgrabna — jest na wysokości kostki opleciona złotym łańcuszkiem. No tak, to rzeczywiście nie wyglądało na służącą i domyśliłbym się, że spędziłem czas z damami, nawet gdybyMaurycy mi nie przypomniał, że leżą obok nas księżniczka oraz hrabianka.

— Dlaczego nie mogliśmy jak zwyczajni ludzie poigrać ze służącymi? — burknąłem. — Dlaczego zamiast zaszczycić naszą uwagą proste, wesołe dziewczyny, musieliśmy zabawiać się z księżniczkami i hrabiankami, które teraz śpią zamiast usłużyć nam śniadaniem?

Zaśmiał się.

— Niewielu by się złościło na twoim miejscu — zauważył.

Westchnąłem.

— Drogi Maurycy, przydatność kobiety w amorowych igraszkach w żaden sposób nie zależy od jej pochodzenia, od wielkości czy małości jej rodu. Czasami prosta chłopka lub mieszczka da ci więcej radości niż dama cesarskiego dworu — odparłem poważnie.

Jasnowłosa dziewczyna znowu wyjrzała spod kołdry.

— Wierzę, że masz wielkie doświadczenie z damami cesarskiego dworu — odezwała się z bezbrzeżną ironią.

Wzruszyłem ramionami.

— Przyznam, że życie inkwizytora wypełnione jest od świtu do nocy umartwieniami ciała i ducha oraz wytężoną pracą na rzecz zbawienia ludzkości — odparłem. — Ale przecież znajduję od czasu do czasu chwilę, by przeczytać jedno czy drugie plotkarskie dzieło. Stąd i wiem, że sztuka miłości nie zależy od wysokości urodzenia. Tak jak u mężczyzn wielkość przyrodzenia nie zależy ani od wielkości urodzenia, ani od wielkości majątku. Chociaż wielu chciałoby się w tej mierze łudzić.

Dziewczyna roześmiała się.

— No proszę, wczoraj niewiele znaleźliśmy czasu na rozmowy, ale widzę, że dzisiaj, w przerwach między zajęciami bardziej wyczerpującymi, będziemy mogli pokonwersować bez przykrości, a kto wie, może nawet z przyjemnością.

Zrzuciła z siebie kołdrę i zręcznie niczym prześlizgująca się łasica przeniosła się na drugi koniec łoża, po czym zeskoczyła na podłogę. Przeciągnęła się z wyraźną satysfakcją. Zauważyłem, że była bardzo ładnie uformowana. Co prawda niewysoka, szczupła i z małymi piersiami, więc może nie do końca spełniała moje oczekiwania względem kobiecego ciała, lecz naprawdę przyjemnie się na nią patrzyło. No i była młodziutka. Sądzę, że nie miała więcej niż siedemnaście lat. A wiadomo, że młode, figlarne, ciekawe świata koteczki często bywają słodsze od leciwych i leniwych kocic, które niejedno już widziały i niełatwo je zadziwić nowymi przygodami, wrażeniami oraz zabawami.

Podeszła do komody i sięgnęła po flaszę.

— Oho, pełna! — ucieszyła się.

Obejrzała butlę, jednak najwyraźniej nie znalazła na niej żadnego opisu zawartości, więc wyciągnęła zębami korek i najpierw ostrożnie popróbowała.

— Och, czerwona alhamra! Moja ulubiona! — Jej twarz rozjaśniła się w prawdziwie radosnym uśmiechu.

A potem uniosła głowę, przechyliła do ust butlę i zaczęła pić. Nie wiecie nawet, jaki to przyjemny widok, kiedy ładna, młoda kobieta, naga i oświetlona ciepłym światłem prześwitującego przez kotary porannego słońca, zadzierając głowę, pije wino prosto z butelki. I czyni to z wyraźnym zadowoleniem oraz upodobaniem, szczęśliwa radością chwili, która zaraz co prawda przeminie, ale poza smakiem wina zostawi również wspomnienie satysfakcji i przyjemności.

— Szkoda, że nie umiem malować — oświadczyłem z uczuciem. — Chętnie bym cię sportretował w tej właśnie pozie.

Odjęła butlę od ust, oblizała wargi gestem niewystudiowanym, bardzo wdzięcznym i naturalnym.

— Jesteś słodki niczym alhamra, Mordimerze — odparła serdecznym tonem.

— Eluniu, siostrzyczko kochana, przyjdź no do mnie z tą butelczynką — poprosił Maurycy zbolałym głosem.

— I co jeszcze? Pewnie mam wezwać służbę? — Zerknęła na niego i przekornym gestem schowała flaszę za siebie.

— Gdybyś była tak dobra — złożył dłonie jak do modlitwy von Solheim.

Eleonora zbliżyła się do nas i podała butlę. Ale podała ją mnie, uśmiechając się jednocześnie nieco złośliwie do Maurycego. Postanowiłem zlitować się nad towarzyszem i przed wychyleniem łyka, przekazałem naczynie jemu. Porwał flaszę z moich rąk i przyssał się do niej tak zajadle, że słysząc ten przyspieszony gulgot, zacząłem się zastanawiać, czy alhamry starczy dla mnie. Co prawda książę von Solheim miał przepastne piwnice pełne najlepszych win, ale te piwnice były daleko, a w komnacie mieliśmy zaledwie jedną, jedyną butelczynę. I tylko ta jedna butelczyna mogła może nie tyle nawodnić pustynię naszych gardeł, ile przynajmniej zrosić ją kroplami ożywczej wilgoci. Maurycy wreszcie odjął naczynie od ust, westchnął głęboko i z szerokim uśmiechem zadowolenia podał mi flaszę. Zważyłem ją w dłoni i doszedłem do wniosku, że choć nie zachował dla mnie wiele, to jednak nie zostawił też całkiem mało.

— Ostatni łyk zatrzymaj, bym wypiła go z twoich ust — zażyczyła sobie Eleonora.

Posłuchałem tej uprzejmej prośby, a kiedy doszło do spełnienia zachcianki, poczułem, że kuzynka Maurycego ma usta słodkie nie tylko słodyczą młodej, ślicznej dziewczyny, lecz również korzenną nutą alhamry. Trzeba przyznać, że było to wyborne połączenie.

Odłożyłem pustą już flaszę, a Eleonora wtuliła się we mnie, zawisła na mojej szyi i śmiejąc się, ciężarem swojego ciała przewróciła mnie w skotłowaną pościel.

— Zabawmy się — zaproponowała rozkapryszonym tonem. — Bo pamiętajcie, moi drodzy panowie, że mężczyzna, który rankiem jest mniej zabawny i mniej użyteczny, niż był wieczorem i w nocy, nie zasługuje na miano prawdziwego mężczyzny. — Zamyśliła się na moment, po czym potarła nos. — Nie żebym miała jakieś wielkie doświadczenie w tej mierze — dodała z wyraźnym smutkiem.

Von Solheim pokiwał głową.

— Eleonora jest zakonnicą — wyjaśnił.

Kiedy wypowiedział te słowa, miałem niejasne wrażenie, że w nocy uznałem tę informację za niezwykle zabawną. Ucieszyłem się jednak, że książę przypomniał o niej.

— Nowicjuszką — poprawiła go natychmiast i skrzywiła się.

— Ale będziesz zakonnicą! — Maurycy uniósł palec. — Bez żadnych „ale”!

— Na szczęście nie ty o tym zadecydujesz, kuzynie — odparła kąśliwie, wyraźnie akcentując słowo „kuzynie”.

— Rada rodziny postanowiła, co ma być, więc tak właśnie będzie. — Książę przybrał kategoryczny ton głosu. — Zresztą nie ośmielisz się sprzeciwić Eleonorze, która pokłada w tobie tak wielkie nadzieje.

Wzruszyła ramionami, a przy tym ruchu jej piersi zakołysały się kusząco. Spojrzała na mnie.

— Przeorysza Eleonora jest naszą cioteczką, pamiętasz, opowiadałam ci — wyjaśniła.

Skinąłem głową na znak, że pamiętam doskonale.

— I właśnie po niej dostałam imię — kontynuowała. — No i cioteczka chciałaby, żebym po niej została przełożoną klasztoru. Ale ja nie chcę — skrzywiła się. — Zresztą i tak bym nie umiała. Tyle spraw do załatwiania, do zarządzania, do upilnowania. — Skrzywiła się po raz kolejny. — Widzę, ile cioteczka ma pracy. Ja tak nie chcę.

— Ciotka jeszcze długo pożyje — przerwał jej von Solheim. — Bo jest twarda niczym dębowa deska naszpikowana krzemieniami. Więc będziesz miała dużo czasu, by nauczyć się, jak kierować zarówno klasztorem, jak i zakonnicami.

Eleonora uśmiechnęła się niechętnie i strzepnęła niecierpliwie dłońmi. Zeskoczyła z łóżka, lekko i zwinnie niczym ptak podfruwający z gałązki na gałązkę.

— Dobrze, dobrze — zawołała. — A możemy o tym nie rozmawiać? Przyjechałam do domu, żeby pobawić się, pojeździć konno, wyprawić się na polowanie, może zatańczyć na jakimś balu. — Zakręciła się niczym fryga, z ramionami wzniesionymi nad głową, a potem zatrzymała się i mrugnęła do mnie. — Jednego ogiera już znalazłam, więc zaczyna się całkiem nieźle.

Gdybym był inny niż jestem, zapewne mógłbym się poczuć urażony faktem, że młoda arystokratka traktuje mnie niczym konia, którego może dosiadać dla przyjemności, a nie jak ukochanego, na którego mogłaby czule popatrywać i szeptać mu słodkie, miłosne wyznania do ucha. Ale że byłem jaki byłem, to nie tylko wcale mi jej podejście nie przeszkadzało, lecz uważałem, że to raczej ja jestem szczęśliwym jeźdźcem, który wziął sobie młodą klaczkę na wychowanie i ma nadzieję galopować na niej, kiedy tylko zechce i w jaki sposób zechce. Jak więc widzicie, nie zapowiadało się między mną a Eleonorą na wielką miłość, lecz wyglądało, że mimo wszystko nieźle się porozumiemy.

— No dobrze, skoro nikomu z was nie chce się przywołać służby, w takim razie ja to zrobię — zdecydowała.

Otworzyła drzwi, przeszła do następnego pokoju, znowu usłyszeliśmy, jak otwiera kolejne skrzydło (pamiętałem przynajmniej tyle, że ono prowadziło już na korytarz), po czym usłyszeliśmy jej donośny głos.

— Do mnie! Jest tam który?! Do mnie, biegiem!

Trzeba przyznać, że jak na ranek po pijaństwie i miłosnych zapasach, to ta młódka głosik miała tak donośny, że mogłaby przemawiać do rzymskiego legionu i zapewne bez trudu słyszano by ją w ostatnim szeregu.

— Jak będzie już przeoryszą i jak wrzaśnie na te swoje zakonniczki, to wszystkie pewnie aż usiądą, co? — zaśmiał się Maurycy.

— Kto by pomyślał, że tak dźwięczny głos mieszka w tak kruchym ciele — zgodziłem się z nim.

Nagłe zamieszanie spowodowało, iż dwie ukryte do tej pory nasze towarzyszki raczyły wychynąć spod pościeli. A ponieważ z nimi weseliliśmy się już kilka dni i nocy, więc ich twarze i sylwetki były mi bardziej niż znajome. Luiza była najstarszą z kuzynek, oceniałem ją na poważny wiek, co najmniej dwudziestu pięciu, może nawet dwudziestu sześciu lat. Miała czarne kędziory, oczy również ciemne, a przy tym błyszczące, cerę smagłą. Mocno zarysowane kości policzkowe i wyraźny obrys szczęki świadczyć mogły o sile charakteru. Ale nie zrozumcie mnie źle, mili moi, to nadal była powabna kobieta w żaden sposób nieposiadająca męskich cech. Tyle że kiedy spoglądało się na nią, nie kojarzyła się na pewno ze słodkim szczeniaczkiem, którego można przytulić do serca. Natomiast kuzynka Maria, ciemnowłosa (choć włosy miała w barwie przydymionego kasztanu, a nie kruczego skrzydła), wielkooka, o łagodnej twarzy uduchowionej mniszki — o tak, ta miała i usta i oczy, które aż prosiły się o pocałunki. Obie damy były pięknie uformowane, z tym że u Marii wszystko było krągłe i miękkie, a u Luizy zarysowane ostrzejszą i bardziej zdecydowaną kreską. W każdym razie, niezależnie jakby je oceniać (bo gusta mężczyzn są przecież przeróżne), to obie były warte grzechu, chociaż gdyby zmuszono mnie do wyboru, wskazałbym na Marię. Ale spoglądając na wszystkie nasze towarzyszki, mogłem z ręką na sercu przyznać, że mnie i tak najbardziej podobała się Eleonora. Eleonora, która właśnie wykrzyczała swe rozkazy jeszcze dwukrotnie, zanim wszyscy usłyszeliśmy czyjś szybki i ciężki tupot. A potem dziewczyna zamawiała, co ma zostać przyniesione i przyznam, że lista jej życzeń była tak długa, że sam nie wiedziałem, czy bym ją spamiętał. Zresztą było mi wszystko jedno, czy słudzy dostarczą nawet połowę tego, co im rozkazała, bo i jedną czwartą najedlibyśmy się do syta. Aby tylko nie zapomnieli o winie. Ale Eleonora była mądrą dziewczyną i o winie wspomniała nie tylko na początku, lecz konieczność niezwłoczności jego przyniesienia wyraźnie podkreśliła jeszcze na końcu. A formuła „natychmiast, bo zostaniesz obity i przepędzony” została powtórzona dwa razy.

— Co to za kulfon jakiś był nierozgarnięty — poskarżyła się z niesmakiem, kiedy już wróciła do nas. — Tak na mnie patrzył, jakby w ogóle, ni w ząb, nie rozumiał, co do niego mówię — skrzywiła się.

— Jesteś goła, Elusiu — zauważył Maurycy z westchnieniem. — Nic dziwnego, że patrzył.

Eleonora spojrzała na samą siebie z wyraźnym zdziwieniem.

— Ano tak, rzeczywiście jestem goła — zgodziła się z kuzynem, jakby to odkrycie stanowiło dla niej niespodziankę. — To dlatego on tak ciągle patrzył w podłogę i był cały czerwony. Myślałam, że jest chory albo głupi.

— Wstydu nie masz.

— A kogo mam się wstydzić? Służby? — oburzyła się Eleonora. — Przecież to tak, jakby stanąć nago przed koniem. Mordimerze, wstydziłbyś się stanąć nago przed koniem? — Spojrzała na mnie.

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy — odparłem. — I dziękować Bogu, nigdy nie było to również konieczne.

— A ja bym na przykład chciała, żeby ktoś mnie namalował nagą na dzikim koniu. — Podniosła oczy, jakby dostrzegła tego rumaka w kasetonowym suficie, z którego surowo spoglądały na nią rzeźbione w dębinie głowy. — Rumak byłby czarny niczym smoła, a ja biała niczym śnieg. Wznosiłby do góry kopyta w oszalałym galopie, a z pyska ściekałaby mu piana. I gnałabym na nim nie wiadomo dokąd i nie wiadomo po co. Sam żywioł. Sam szał. Sam obłęd… — rozłożyła szeroko ramiona, jakby chciała objąć i zawrzeć w uścisku tego wyimaginowanego wierzchowca.

— No i widzisz, co my z nią mamy — burknął do mnie von Solheim. — W jaki sposób cioteczka zrobi z niej przeoryszę, to ja naprawdę nie wiem…

Eleonora wskoczyła do łóżka, jak to ona — zwinnie i zgrabnie — i wsunęła się pod kołdrę przy mnie.

— Mam poetycką duszę — przyznała z westchnieniem. — I jestem pewna, że malarzem byłabym niezrównanym — dodała. — Tyle że nie umiem wcale rysować.

Posmutniała nagle.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki