Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Życie warto poświęcać tylko dla Boga. Bo kiedy Bóg woła, to odpowiadam: "jestem!", nie zważając czy wzywa mnie dla chwały, czy dla męczeństwa."
Ostatni tom '"ruskiej trylogii", zamykający wątki rozpoczęte w "Przeklętych krainach" i "Przeklętych kobietach". Losy bohaterów splatają się w zatruty węzeł intryg i zdrad.
Inkwizytor walczy o ocalenie życia i miłość ukochanej kobiety. Jest gotów na wszystko, by uratować świat, który zbudował razem z Nataszą. Jest gotów również na to, by w oczach dobrych chrześcijan stać się potworem. Oto jego credo: "Czynimy rzeczy, które można by uznać za przerażające i odrażające, ale czynimy je w imię wyższego dobra. W imię triumfu Światła nad Ciemnością. Jesteśmy częścią Bożego Planu. I aby ten Plan przyoblekł się w materialny kształt, musimy przeżyć. Dlatego wszystko, co czynimy w imię przeżycia, jest godne pochwały".
"Ruska Trylogia" stanowi osobną całość i może być czytana niezależnie od innych książek o Mordimerze Madderdinie, a nawet bez wcześniejszej ich znajomości.
Czytałam tę książkę i się zryczałam. Dwa razy! A to, jak magiczne autor napisał zakończenie... nooo, klękajcie narody.
- Marta Sadowska (Twitter)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Oddaję w Państwa ręce trzeci (i ostatni) tom „Ruskiej trylogii”. Wraz z dwoma poprzednimi tworzy on jedną historię fabularną, więc doradzałbym znajomość „Przeklętych krain” i „Przeklętych kobiet”, zanim podejmiecie lekturę „Przeklętego przeznaczenia”. Starałem się co prawda pisać tak, aby czytelnicy, którzy jeszcze nie przeczytali poprzednich części (lub szczegóły opowieści wyleciały im z głowy), również nie mieli kłopotów ze zrozumieniem fabuły, ale warto pamiętać, że „Ruska trylogia” tworzy narracyjną i koncepcyjną całość. W pierwszych dwóch tomach zostały przedstawione nie tylko konkretne wydarzenia, lecz nakreślono charakterystyki głównych postaci i opisano ich życie czy przyświecające ich działaniom pobudki. Dlatego lektura całości na pewno pozwala lepiej zrozumieć nie tylko samą akcję, ale również motywy kierujące postępowaniem bohaterów oraz zauważyć ewolucję, jaką oni przechodzą.
Pierwszą i najważniejszą kwestią dla mnie jako dla czytelnika zawsze jest to, by książka, którą otrzymałem, mnie zainteresowała. Bym zastanawiał się, co wydarzy się dalej, i żałował, kiedy jestem zmuszony przerwać czytanie. To dla mnie warunek pierwszy i konieczny, bym uznał powieść za spełniającą oczekiwania. Życzę więc Państwu tego samego, czego życzyłbym sobie: aby lektura okazała się zajmująca. Jeśli poza tym zostanie ona w pamięci, sprowokuje do przemyśleń lub wywoła emocje (im silniejsze, tym lepiej!), oczywiście będę tym bardziej zadowolony...
Wszystkich czytelników zainteresowanych, jak potoczą się dalsze losy inkwizytorskiego świata, zapraszam również do lektury posłowia. A na koniec dedykuję wszystkim Państwu cytat z Pisma Świętego: „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”.
Ruś była niezmierzona i niezbadana. Tajemnicza niczym mitologiczne krainy położone gdzieś hen za górami, za lasami czy za oceanami, krainy, o których pisał niegdyś Herodot, twierdząc, że żyją w nich ludzie o psich głowach albo o końskich tułowiach. A ziemie te miały być według greckiego historyka otoczone oceanami, w których grasowały morskie węże potrafiące oplątać i zatopić statek. Na Rusi nie natknąłem się na żaden z podobnych dziwów, lecz widziałem wystarczająco dużo monstrów oraz wystarczająco wiele emanacji mrocznej magii, by potworności te zastanowiły nawet inkwizytora, który niejeden już rozpalił stos i o niejednych słyszał bluźnierstwach, nieprawościach oraz świętokradczych profanacjach.
Byłem przecież tak daleko od cywilizowanego świata. Od świata przestronnych bibliotek, marmurowych pałaców i katedr ze spiżowymi dzwonami. Od świata pięknych ludzi i pięknych przedmiotów. Wegetowałem na dalekiej Rusi, pod samymi Kamieniami, jak nazywano ciągnące się tysiącami mil góry dzielące Europę od barbarzyńskich ostępów Azji. Mieszkałem w drewnianej, butwiejącej fortecy, otoczonej fosą wypełnioną gnijącą i śmierdzącą breją. W fortecy położonej wśród niezmierzonych mokradeł, na których rodziły się nie tylko demony i plugawa magia, ale tysiące, miliony i miliony milionów komarów, od mokrej wiosny po wilgotną jesień unoszących się szarymi tumanami nad każdym żyjącym stworzeniem.
Żyłem teraz naprawdę na końcu świata. Zupełnie jakbym minął bramy Ultima Thule lub wraz z wiatrem pożeglował w sam środek dzikiej Hyperborei. Byłem tak daleko, że zarówno Cesarstwo, jak i chwała oraz potęga Świętego Officjum wydawały się zaledwie majakiem przeszłości, chimerą udręczonego umysłu, pragnącego rzeczywistości lepszej niż ta, w której ma nieszczęście się znajdować. Wrzucono mnie w kocioł intryg pomiędzy możnymi i musiałem w owym kotle tańczyć oraz podrygiwać w rytm wygrywanych przez obcych ludzi fałszywych melodii. A przecież jedynym moim marzeniem było, aby o tym świecie zapomnieć i aby ten świat zapomniał o mnie. Abym wraz z Nataszą, dobrą, zabawną, mądrą i piękną jak Anioł, mógł odnaleźć spokój.
Ludzie łatwo giną, a w niektórych miejscach giną nawet jeszcze łatwiej niż w innych. Tak łatwo, że śmierć staje się wydarzeniem codziennym, zwyczajnym i obojętnym. Na Rusi umierało się nie tylko od chorób i podłego otoczenia, nie tylko od deszczu, mrozu i upałów, nie tylko jeden z ręki drugiego, lecz również z woli tyrańskich władców, za nic mających prawo inne od tego, które ustanowili we własnych głowach. Miałem zapewne szczęście, iż trafiłem do Księstwa Peczorskiego – wasalnej, wysuniętej na najdalszy wschód dzielnicy Wielkiego Księstwa Nowogrodu – potężnego państwa, którego wielki książę władał ziemiami od Bałtyku aż po ciągnące się setkami mil Kamienie, góry przecinające świat na dwie połowy. A dlaczego wspominam o szczęściu? Ano dlatego, że Peczorą rządziła władczyni co prawda bezwzględna i okrutna, niepozbawiona jednak pewnej dozy dobrodusznej życzliwości, przynajmniej dla tych ludzi, których uznawała za użytecznych. A więc póki mnie za takiego uważała, nie musiałem się zastanawiać, czy dożyję kolejnego dnia. Niemniej strzec się powinienem, tak jakbym odgrywał rolę linoskoczka spacerującego na wielkiej wysokości przed oczami tłumu, w dodatku zmuszonego w trakcie trwania popisu do uchylania się przed kamieniami rzucanymi przez hultajów.
Księżna Ludmiła była silną i bezwzględną kobietą, prawdziwą wilczycą z peczorskich mokradeł. Zamordowała własnego męża, gdyż tak było jej wygodnie, więc byłem pewien, że nie zawaha się ani chwili przed usunięciem mnie, jeśli tylko wydam jej się zagrożeniem lub jeśli nie dość skrupulatnie spełnię jej życzenia. Teraz jednak ostatnie z jej poleceń udało mi się wykonać ze skutkiem więcej niż dobrym. Oto w wojnie Ludmiły z krewniakiem, władyką Izjasławem, pozyskałem obietnicę pomocy od potężnej wiedźmy, która żyła na bagnach wraz ze swymi wychowanicami i uczennicami. Czym za tę pomoc zapłaciłem? Tym, czym zawsze najchętniej płaci mądry kupiec: nie swoją własnością oraz mglistymi zapewnieniami przyszłych korzyści.
Na bagnach straciłem dwóch tropicieli, których spotkały nieszczęśliwe zdarzenia, a z jednym z tych Rusinów miałem okazję konwersować już po jego śmierci. Czy był zaledwie zwodniczym tworem magii, czy też rzeczywistą emanacją istoty niedawno umarłego człowieka, tego nie umiałem powiedzieć. Miałem wrażenie, iż chciał wsączyć w moje serce lęk oraz niepewność, podejrzenia i zwątpienie, lecz zaręczam wam, mili moi, że więcej trzeba niż chwiejący się we mgle martwy Rusin, by zatrwożyć serce prawowiernego inkwizytora.
Kiedy dotarłem bezpiecznie do pozostawionych przez tropicieli koni, kiedy rozprawiłem się z martwym Fiedką i kiedy odbyłem niespodziewaną rozmowę z przyjaciółką mojej Nataszy, rudowłosą Tamarą, wtedy wreszcie, zdyszany i spocony, mogłem spokojnie usiąść w siodle. Oczy męczyły mi się od ciągłego wypatrywania przelatującego jera, który to ptaszek na rozkaz wiedźmy miał wyprowadzić mnie z bagien. Cały czas musiałem łowić go spojrzeniem, ale zauważyłem również, że na szczęście łatwiej mu było dostosować się do szybkości kłusującego konia niż truchtającego człowieka.
Z puszczy wyszedłem jeszcze w nocy, a do rozłożonego pod Peczorą obozowiska wojsk księżnej dotarłem, gdy świt powoli zamieniał się w poranek. Minąłem patrole zaspanych żołnierzy, niektórzy nawet nie podnosili głów, kiedy przechodziłem obok. Rzeka Peczora toczyła leniwe, stalowe wody, a przy brzegu unosiły się kłęby i opary mgły, rzednące w blasku czerwieniejącego na niebie słońca.
Kiedy doszedłem do budynków przystani, na spotkanie wyszedł mi Andrzej. Cały czas nie mogłem się przyzwyczaić, że ten młody, uprzejmy dworzanin Ludmiły, do niedawna o gładkiej twarzy, skąpo tylko porośniętej jasnym zarostem, teraz wyglądał niczym doświadczony wojownik z przechodzącą przez oblicze szeroką szramą, ciągnącą się od ucha po szczękę, nie zagojoną jeszcze do końca, nabrzmiałą i niemal fioletową.
Andrzej, kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się tylko szeroko, a ów uśmiech, choć serdeczny, nadał niespodziewanie jego twarzy niemal demoniczny wygląd. Dworzanin klepnął mnie w ramię z poufałą serdecznością.
– Trudno zabić inkwizytora – stwierdził.
– Ano trudno – odparłem. – Choć nie powiem, by spodobało mi się podobne nadwyrężanie Bożej łaski. Ale skoro Bóg zechciał, to i jeszcze żyję... A gdy zechce inaczej, to i umrę ze spokojnym sercem.
Andrzej wzdrygnął się.
– Lepiej żyć, niż umierać – powiedział.
– Zazwyczaj tak właśnie się dzieje – odrzekłem poważnie. – Chociaż wielu widziałem ludzi, którzy marzyli już tylko, by umrzeć.
Znowu się wzdrygnął. Przeżegnał się szeroko, z rozmachem, jak to było na Rusi we zwyczaju, potem nakreślił krzyż w powietrzu i wyobrażony ślad po nim zgniótł w pięści.
– Ci szpiedzy, co ich księżna kazała nabić na pale – przypomniał cicho. – Mam nadzieję, że szybko umarli...
– Ach, ci – odparłem obojętnie, bo sam zdążyłem zapomnieć o owych łotrach, czy też nieszczęśnikach, zależy, jak na sprawę spoglądać.
– A te dwa huncwoty, co was prowadziły, gdzie się niby podziały? – zagadnął, zmieniając temat i myśląc o tropicielach towarzyszących mi w wyprawie na bagna.
– Mieli pecha. Wiedźma dobrze strzeże swoich mokradeł. – Nie zamierzałem zagłębiać się w dalsze szczegóły.
Dworzanin Ludmiły wcale zresztą tych szczegółów się nie domagał. Wzruszył tylko ramionami.
– Przynajmniej na nagrodzie oszczędzimy – stwierdził. – Musicie poczekać, póki księżna się nie obudzi – dodał. – Chodźcie, zjecie śniadanie.
– A wiecie, że zjem z przyjemnością – zgodziłem się.
Dopiero teraz poczułem, jak jestem diablo głodny, i byłem wdzięczny za propozycję. No cóż, przygody i niebezpieczeństwa wzmagają apetyt, to rzecz pewna. Zresztą od dawna nic przecież nie jadłem poza owymi sucharami u wiedźmy, diabli zresztą wiedzą z czego i w jaki sposób wyrabianymi.
– Rozumiem, że nic ciekawego nie wydarzyło się, jak mnie nie było? – zapytałem już z pełnymi ustami, kiedy zasiedliśmy przy stole.
– Co miało się niby wydarzyć? – Wzruszył ramionami. – Cisza przed burzą. Oni siedzą spokojnie i my siedzimy spokojnie. A wiecie co... – Nagle pstryknął palcami i uśmiechnął się. – Rzeczywiście coś się zdarzyło. Bo w nocy nasz patrol napotkał ich patrol. No to pogadali chwilę, wypili razem kilka łyków gorzałki i rozeszli się każdy w swoją stronę.
– Ot, wojna – prychnąłem.
– Nikt jej nie chce – pokręcił głową Andrzej. – Bóg mi świadkiem, że nikomu jest niepotrzebna.
Zdążyłem solidnie sobie podjeść, zanim przysłano służącego z wieścią, że księżna raczyła się obudzić i wzywa inkwizytora. Nie zwlekałem, gdyż Ludmiła z całą pewnością była złakniona wieści, a ja miałem przecież tylko dobre informacje do przekazania. Posłańcy w takim wypadku raczej nie wzdragają się przed stanięciem przed obliczem tego, komu przynoszą pomyślne posłanie, a wręcz gotowi są zatańczyć ze szczęścia przed władcą i całym jego dworem.
– No, wreszcie! – krzyknęła księżna, kiedy zobaczyła mnie w progu.
Siedziała na krześle, jeszcze w nocnej koszuli, sięgającej po kostki (niespecjalnie zresztą czystej, jak zdążyłem zauważyć). Służąca stojąca za oparciem splatała jej warkocze w koronę.
– Powiedzieli mi, że wróciłeś sam! Zdradzili? Uciekli?
– Nie, Wasza Książęca Mość. Zabiły ich wiedźmie czary.
Służąca aż jęknęła, a jej ręka zjechała gwałtownie w dół. Przez to dziewczyna szarpnęła swoją panią za włosy. Ludmiła odwróciła się nadspodziewanie szybko i dwakroć ją spoliczkowała. Ani nie lekko, ani nie dla zabawy, a że rękę peczorska władczyni miała ciężką, to służka aż zatoczyła się pod okno i zobaczyłem, że krwawi z rozbitego nosa.
– Wynocha, niedojdo! – warknęła Ludmiła.
Poczekaliśmy, aż chlipiąca i szlochająca służka (która w przerwie między chlipnięciami i szlochnięciami usilnie przepraszała swoją panią i błagała o łaskawe wybaczenie) opuści komnatę, po czym księżna znowu zwróciła na mnie spojrzenie.
– Psom ją rzucę, klnę się na Jezu Boga – zasyczała z zaciętą miną. Potem jej wzrok złagodniał. – Pomoże mi? – zapytała, spoglądając na mnie z nieskrywaną nadzieją.
– Pomoże, Wasza Wysokość – odpowiedziałem.
Ludmiła wciągnęła głęboko powietrze w płuca, potem wypuściła oddech, mrużąc oczy. Na jej twarzy zagościła ulga. Zaraz jednak księżna odemknęła powieki i przyjrzała mi się badawczo.
– Czemu jej nie ma w takim razie? Czego chce w zamian za pomoc?
– Mateczka Olga zażąda przysięgi na życie – wyjaśniłem. – Jeśli wasza mość zgodzi się taką przysięgę złożyć, wtedy z całych sił pomoże. Przysługa i zobowiązanie, obietnica i klątwa – powtórzyłem jeszcze słowa Tamary.
Spochmurniała Ludmiła wydęła usta z niezadowoleniem.
– Takie buty – burknęła. – Właściwie mogłam się tego spodziewać. Czego będzie chciała, starucha przeklęta? Wiesz może?
– Sama to wyjawi, jeśli Wasza Wysokość się zgodzi. Dodam tylko, że nadzwyczaj niechętnie podjęła się rozważyć kwestię pomocy dla waszej miłości.
Ludmiła zmrużyła oczy i milczała długą chwilę.
– Takie buty – powtórzyła wreszcie i znowu się nie odzywała. – Obiecałeś jej czarnoskórą kobietę, prawda? – Jej spojrzenie odzyskało bystrość. – Czy nie tak? Tym właśnie ją skusiłeś? Cesarską czarownicą?
– Wasza Książęca Mość rozumuje z precyzją właściwą geniuszom – odparłem uprzejmie.
Wyciągnęła przed siebie kościsty palec wskazujący, godząc paznokciem wprost w moją pierś.
– Przysięga ma być dla ciebie, czyż nie?
– Służba dla waszej mości jest prawdziwą ucztą dla rozumu – rzekłem.
Roześmiała się i machnęła lekceważąco ręką.
– Wszystko mi jedno, abym tylko odzyskała księstwo – oznajmiła z mocą. Potem znowu zamyśliła się na chwilę. – Niemniej dajesz to, co nie twoje – zauważyła. – Bo czarna kobieta jest moja i tylko ja jestem władna decydować o jej losie. Sama mogę ją oddać tej starej ropusze.
– Oczywiście, Wasza Wysokość. – Skłoniłem się. – Lecz bez wiedzy, którą tylko ja posiadam, Hildegarda Reizend będzie niebezpieczna niczym żarzący się węgiel rzucony na stóg suchego siana. Wiedźma płaci mi nie tyle za kobietę, ile za wiedzę, jak się z Mauretanką obchodzić i jak się przed nią obronić.
Nic nie mówiłem księżnej o rękopisach i księgach, które zabrałem z namiotu Nontle, gdyż domyśliłem się, że Ludmiła kazałaby mi je natychmiast oddać. A wcale nie miałem na to ochoty, zważywszy, iż były moją kolejną monetą przetargową. Nie wyznałem również, że obiecałem czarownicy opowiedzieć o celu i przebiegu wyprawy inkwizytorów za Kamienie, na dziką Jugrę, gdzie zmierzyliśmy się z istotą, której istnienie zaprzeczało ludzkiemu rozumowi i podważało całą wiedzę zgromadzoną w Świętym Officjum przez pokolenia.
Ludmiła chwilę jeszcze spoglądała na mnie, potem wzruszyła ramionami.
– Wszystko mi jedno, abym tylko odzyskała księstwo – powtórzyła.
Zastanawiałem się, czy naprawdę ma podobnie lekki stosunek do zobowiązań, jakie będzie musiała podjąć wobec mnie i Nataszy, czy też robi dobrą minę do złej gry. Swoją drogą, konieczność opieki nad nami mogła nie wydawać jej się szczególnie trudnym zadaniem. Chociaż jeśli w grę wchodziło zapewnienie nam bezpieczeństwa, za co księżna miała odpowiadać własnym życiem, to trzeba przyznać, iż warunek stawał się jednak nieco bardziej uciążliwy.
– A ty, inkwizytorze, jesteś nie w ciemię bity. – Uśmiechnęła się krzywo. – Ale to dobrze, to dobrze, skoro nasze drogi nie tylko się skrzyżowały, lecz i jak widać, splączą się na dobre. Bo wiesz przecież, że skoro ja przysięgnę ochronę tobie i Nataszy, to tylko ze mną będziecie bezpieczni? – Zachichotała, przyglądając mi się uważnie. – A więc tym silniej musisz o mnie dbać, skoro nikt nie da ci tego, co ja... I już nie ruszysz się na krok z Peczory – dodała. A potem skrzywiła się złośliwie. – Jak sądzę, nawet do końca życia...
Cóż, był to interesujący punkt widzenia. I nie zdziwiłbym się, gdyby okazał się prawdziwy. Teraz Ludmiła mogła tym bardziej być pewna moich usług, skoro wiedziała, że im ona sama będzie potężniejsza, tym Natasza i ja będziemy bezpieczniejsi. Ale nie można też ukrywać, że umowa ograniczała księżnej pole działania. Dawniej mogła nas sprzedać lub zdradzić, gdyby ktoś zaoferował korzystną cenę, teraz ta droga została zamknięta. Bo skoro wiedźma była tak pewna, iż każdy musi dotrzymać zagwarantowanej przez nią przysięgi, to chyba się nie myliła?
– Wasza Wysokość, ośmielę się zadać jedno pytanie, jeśli Wasza Wysokość pozwoli.
– Pytaj.
– Czy Mauretanka, czy czarna kobieta, którą uwięziłem, czy ona może się śniła waszej mości?
Ludmiła drgnęła, jakby ktoś ją dźgnął szpilką.
– Skąd wiesz? – zapytała z nagle pobladłą twarzą. – Mateczka ci powiedziała?
– Nie – zdziwiłem się. – Wiedźma nie ma z tym nic wspólnego. Pytam Waszej Wysokości, bo mnie się śniła...
– Ach tak. – Ludmiła skinęła poważnie głową, a potem westchnęła głęboko. – Nigdy nie chodziłam przez sen, a tu dopiero Andrzej zatrzymał mnie w progu i obudził... – Uśmiechnęła się ciepło, jakby do miłych wspomnień kołaczących w pamięci. – Śniło mi się, że szłam do niej – dodała.
Och, Nontle, pomyślałem, musisz być ogromnie wściekła i zdesperowana, że pozwoliłaś sobie drugi raz na podobną nieostrożność. Niedobrze, naprawdę niedobrze, że zlekceważyłaś moje ostrzeżenia. Że nie potraktowałaś poważnie moich próśb i zdecydowałaś się rzucić kolejny urok.
– Mogło wyniknąć z tego coś złego, prawda? – Z twarzy Ludmiły zniknął uśmiech.
– Dla waszej mości? Dopiero później – odparłem szczerze. – Ale dla mnie zapewne dużo szybciej.
– Miałyśmy się kąpać w wannach wypełnionych mlekiem kokosowym – wyznała księżna z ponownym rozmarzeniem w głosie. – Czekały na nas balsamy z miodu i soku pomarańczy, płonęły cynamonowe kadzidła... Ach, jak mocno czułam ten zapach... – Wciągnęła powietrze nozdrzami. Potem pokręciła głową z jednoczesnym podziwem i niedowierzaniem. – To czary, prawda? Jej czary?
– Coś w rodzaju uroków – odparłem. – Nontle potrafi zsyłać senne wizje na wybranych ludzi i kierować tymi ludźmi poprzez ich własne pragnienia. Wasza Wysokość marzy o pięknie i spokoju. O wypoczynku.
Skinęła głową.
– W jaki sposób zaatakowała ciebie?
– W taki sposób, w jaki najprościej pięknej kobiecie uderzyć w młodego, pełnego zapału mężczyznę – rzekłem na pół żartobliwie, na pół poważnie.
– Czemu jej się nie udało?
– Zasługa inkwizytorskiego szkolenia – wyjaśniłem, gdyż nie zamierzałem wnikać głębiej, a na pewno nie zamierzałem mieszać Nataszy do moich wytłumaczeń.
Ludmiła skinęła z uznaniem głową.
– Dobrze więc, że cię mam – stwierdziła. – A po co były te uroki?
Byłem pewien, że Ludmiła świetnie zna odpowiedź, lecz szuka potwierdzenia. W tym wypadku mogłem zresztą powiedzieć prawdę.
– Wasza mość sama by ją uwolniła przez sen i od tej chwili Hildegarda Reizend, a nie Wasza Wysokość, rządziłaby już Peczorą oraz życiem wszystkich zamieszkujących ją ludzi – odparłem.
Zdałem sobie sprawę, iż tak łatwe pogodzenie się Ludmiły z utratą Nontle zawdzięczam również, jeśli nie w głównej mierze, strachowi i zdumieniu, jakimi zdarzenia ubiegłej nocy napełniły serce księżnej. Kto wie czy gdyby nie próba Nontle wyrwania się z niewoli, to przyszłoby mi tak łatwo przekonać władczynię, że nie dysponując niemal niczym, pragnę zdobyć niemal wszystko.
– Ach, zaraz – zatrzymała mnie w progu. – Jak dasz znać mateczce, że się zgodziłam? Jedna z jej dziewcząt jest z tobą?
Rozłożyłem ręce.
– Nie było mowy na ten temat.
Księżna prychnęła i uderzyła pięścią w otwartą dłoń.
– Starucha wiedziała, że się zgodzę – burknęła niezadowolona. – I nie wykazała nawet tyle grzeczności, by udać, że jest inaczej... Mówiła ci, co zamierza zrobić teraz?
– Jeżeli Wasza Książęca Mość w jakimkolwiek momencie powzięła mniemanie, że wiedźma darzy mnie czymś na kształt konfidencji czy nawet śladowego zaufania, to z całym szacunkiem zapewniam, że jest to mniemanie całkowicie mylne – rzekłem. – O mało nie zginąłem przez nią na tych bagnach – dorzuciłem i usłyszałem we własnym głosie złość.
Ludmiła zapewne mogła się zgniewać na tak długą i pokrętną odpowiedź na proste pytanie, lecz tylko prychnęła.
– Nie, nie przypuszczam, by ci ufała chociaż na tyle. – Powiodła palcem po samej krawędzi paznokcia, by pokazać, jak bardzo mała jest jej wiara w to zaufanie. – Zresztą komu ona ufa? Nikomu. Każda z jej dziewcząt jest niczym ryś. Tylko patrzą, kiedy starucha osłabnie, by skoczyć na plecy i złamać jej kark.
No tak, jak widać, wiedza o wzajemnych stosunkach wiedźmy i jej wychowanic nie była wiedzą hermetyczną.
– Jedna nawet próbowała – rzekłem.
Księżna spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Zwięźle opowiedziałem historię zbuntowanej uczennicy o imieniu Galina, która zapłaciła najwyższą cenę za to, że przeceniła własne siły, a nie doceniła złowrogiej mocy czarownicy. Ludmiła wysłuchała mnie i skinęła ponuro głową.
– Ach, więc to był ten cudak, co nas wtedy prowadził przez bagna. – Wzdrygnęła się. – A ja myślałam, że to jakiś... – Wzruszyła ramionami. – Pokraczny demon czy co innego...
No cóż, ten cudak czy pokraka nie był żadnym demonem, lecz młodą dziewczyną, dziewczyną niegdyś taką jak moja Natasza, a później istotą o ciele wyniszczonym torturami. Dziewczyną taką jak Natasza, tyle że bardziej niecierpliwą. Również dowiedziałem się o tym dopiero po śmierci zbuntowanej uczennicy. A zarówno kalectwo, jak i mękę oraz śmierć owa wychowanica zawdzięczała jędzy z trzęsawisk.
Potem Ludmiła dała mi znać niecierpliwym ruchem dłoni, że mogę wreszcie odejść, a ja skłoniłem się uprzejmie i wyszedłem z pokoju. Za progiem na ławie siedział Andrzej i pogwizdując, czyścił paznokcie ostrzem sztyletu.
– Zostanę tutaj – oznajmił, kiedy tylko mnie zobaczył.
W korytarzu stało jeszcze dwóch strażników, ale bezpieczeństwa nigdy przecież dosyć. Ludmiła moim zdaniem i tak nie pilnowała się, jak powinna, lecz przynajmniej wiedziałem, że od czasu buntu Izjasława kazała jednej ze służących kosztować wcześniej każdej potrawy, którą sama zjadała. Z doświadczenia, opowieści oraz historycznych kronik wiedziałem, że podobna przezorność nie zawsze pomagała, ale przecież lepiej być za bardzo ostrożnym niż nie dość ostrożnym.
Wyobraziłem sobie, jak niezwykłą ochroną musi być otoczony moskiewski wielki książę. Bo nie dość, że naprawdę znajdował się w centrum intryg, to jeszcze, jak mówiono, był tak bardzo podejrzliwy, iż podejrzliwość ta przekraczała granice szaleństwa. Dla poddanego niebezpiecznie jest żyć na dworze podobnie zachowującego się władcy, więc może i lepiej, że Ludmiła kierowała się w tej mierze powściągliwością. A niewątpliwie przede wszystkim kierowała się wygodą, gdyż życie w ciągłym strachu i ciągle napiętej czujności nie jest przyjemne. Na Rusi co prawda od dziecka uczono się takiej nieufności, lecz księżnej nie nazwałbym typową ruską możnowładczynią. To była wychowana pośrodku głuszy dziewczyna, która najpierw spodobała się księciu, a po kilku latach małżeństwa stanęła na czele spisku przeciwko niemu. I tyle.
Moja kwatera była zamknięta na łańcuch z solidną kłódką i pilnowana przez dwóch żołnierzy. Zresztą „pilnowana” to zapewne zbyt wiele powiedziane, gdyż jeden z wojaków spał oparty o ścianę, a drugi siedział w kucki, łapał mrówki i rozgniatał je na kamieniu. Razem z powiewami wiatru niósł się od nich obu ciężki odór piwa i moczu. W rzymskim legionie zostaliby przepuszczeni przez szpaler towarzyszy uzbrojonych w kije i zatłuczeni na śmierć. W dzisiejszych wojskach cesarskich pewnie czekałaby ich solidna chłosta. Ale Ruś to była Ruś i tutaj rządziły inne zasady. Spokojnie więc odsunąłem nogę śpiącego, która leżała na progu, otworzyłem kłódkę i zdjąłem z drzwi łańcuch. Zabójca mrówek był tak pochłonięty swoim zajęciem, że nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Zresztą, jak zauważyłem, celowanie kamieniem w przebiegające owady nie szło mu najlepiej.
Otworzyłem drzwi i wszedłem do ciemnego wnętrza. W klitce było duszno i śmierdziało. Trochę butwiejącym drewnem, przede wszystkim zaś odchodami. No cóż, Nontle może i była potężnie uzdolnioną magiczką, lecz jak widać, nie potrafiła wstrzymać wydalania, co czyniło ją przynajmniej pod tym względem istotą na wskroś ludzką. Wyobrażałem sobie, jak bardzo musi być wściekła w swojej trumnie, ale przyznam wam, mili moi, iż ta myśl nie sprawiała mi nawet cienia satysfakcji. Naprawdę chętnie traktowałbym Mauretankę przyzwoicie oraz z szacunkiem i zapewniłbym jej odpowiednie wygody, gdybym tylko nie bał się, iż podobna wielkoduszność obróci się przeciwko mnie. A tego, że tak właśnie by się stało i że stukrotnie pożałowałbym dobrego serca, byłem więcej niż pewien.
Stanąłem obok skrzyni, w której uwięziłem Nontle.
– Wybacz mi, księżniczko – rzekłem na głos. – To nie złośliwość ani lekceważenie nie pozwoliły mi cię odwiedzić. Księżna wysłała mnie z misją, więc nie było mnie w obozowisku i nie mogłem ci w żaden sposób usłużyć. Pokornie proszę, byś nie miała mi tego za złe.
Podejrzewam, że słysząc te słowa, miała ochotę upiec mnie na wolnym ogniu, ale wypływały one przecież ze szczerego serca. Bo chociaż mogła mi nie wierzyć, to sprawianie jej bólu, przykrości czy niewygody naprawdę nie było moim zamiarem i szczerze ubolewałem, iż musiałem się do podobnego postępowania przekonać. Zawsze jednak lepiej, że to ona leżała w pudle zbitym z sosnowych desek, a nie ja, prawda?
– Niestety, z ogromnym żalem muszę stwierdzić, że nadużyłaś mojego zaufania, nie usłuchałaś moich ostrzeżeń – kontynuowałem. – I próbowałaś omamić księżną.
Od czasu kiedy dowiedziałem się o kolejnej próbie oswobodzenia podjętej przez Hildegardę Reizend, zastanawiałem się, w jaki sposób i czy w ogóle ją ukarać.
– Wierz mi, że ukarałbym cię z prawdziwym bólem serca, jednak w tej chwili na szczęście nie ma takiej potrzeby – kontynuowałem. – Od jutra bowiem będziesz miała szczęście przebywać pod inną opieką niż moja.
Wiedziałem, że zżera ją nawet nie ciekawość, lecz wręcz żądza dowiedzenia się, o co chodzi w moich słowach, nie zamierzałem jednak niczego bliżej tłumaczyć. Zresztą może Hildegarda Reizend miała umysł na tyle bystry, że potrafiła domyślić się, pod czyją opiekę może trafić? Kto ją tam wie... Ciekaw byłem, jakie korzyści z obcowania z nią wyciągnie mateczka Olga i czy Nontle przeżyje ów pobyt w gościnie ruskiej wiedźmy. Chociaż czarownica nie wyglądała na kogoś, kto zabijałby bez potrzeby. A Nontle mogła okazać się, czy ściślej mówiąc: na pewno okaże się skarbcem wiedzy. I mateczka Olga postara się zaczerpnąć z tego skarbca pełnymi garściami. A jeśli afrykańska księżniczka będzie się temu zaczerpywaniu opierać... no cóż, wtedy sprawy mogą się potoczyć nie tak, jak by sobie życzyła. Przy wszystkich jednak kłopotach, jakie były udziałem Nontle, miałem wrażenie, a właściwie niemal pewność, iż ta doświadczona badaczka, podróżniczka i magiczka jakoś wywinie się z opresji. Tylko miałem nadzieję, że kiedy będzie się z niej właśnie uwalniać, to mnie nie będzie w pobliżu...
No cóż, dość jednak rozważań o przyszłości, należało poświęcić czas temu, co tu i teraz. Zająłem się więc różnymi rzeczami, które nie były przyjemne ani dla niej, ani dla mnie, ale które trzeba było wykonać, choćby w celu pozbycia się smrodu. Potrzebne mi było wiadro z wodą i szmata, więc to, co miałem do zaproponowania Mauretance, na pewno nawet nie zbliżało się do leniwej kąpieli w kokosowym mleku, wśród pachnących świec. No ale przynajmniej udało mi się ją z grubsza oczyścić. W każdej chwili zajmowania się Nontle uważałem tak, jakbym miał do czynienia z krokodylem o niezawiązanym pysku. A może nawet uważałem jeszcze bardziej. Bo wiedziałem, że to jedyny sposób, bym przetrwał konfrontację z ową niebezpieczną kobietą.
Kiedy zrobiłem, co miałem do zrobienia, wyszedłem przed barak. Pierwszy ze strażników pochrapywał z głową opartą o ramię, a drugi znalazł tym razem lepszą zabawę, gdyż wprawdzie nadal łapał mrówki, ale teraz wpuszczał je śpiącemu towarzyszowi za cholewy butów. Przyglądałem się temu przez chwilę, a żaden z nich nie zwrócił na mnie uwagi. Pierwszy ze względów oczywistych, drugi dlatego, iż całą uwagę poświęcał złośliwemu mrówczemu zajęciu. A jak zauważyłem po roku bytności na Rusi, wielu spośród Rusinów potrafiło wykonywać tylko dwie czynności naraz: oddychanie oraz jakąś drugą.
Kiedy odwróciłem wzrok od żołnierzy, dojrzałem przelatującego jera. Śmignął mi kilka stóp od twarzy i byłem ciekaw, czy to ten sam, który wyprowadził mnie z mokradeł. Usiadł na gałęzi. Obok, jak się okazało, kilku innych. Wszystkie tkwiły spokojnie w dość równym rządku, jeden obok drugiego. Zaraz podfrunęło do nich, nie wiem nawet skąd, pięć albo sześć kolejnych ptaszków. Przysiadły konar wyżej. I już chwilę potem zaszumiały skrzydełka następnych i jeszcze następnych. Teraz malutkie, pobłyskujące w południowym słońcu, kolorowe jery lśniły na wszystkich gałęziach. A potem zobaczyłem je na drzewie obok. A potem na kalenicy najbliższego dachu. Już nie tylko ja jeden obserwowałem to zdumiewające zjawisko. Wraz ze mną spoglądali dworzanie, żołnierze i słudzy Ludmiły. Po ich twarzach poznałem, że są zaniepokojeni i strwożeni, a wielu czyniło w powietrzu znak krzyża i zgniatało potem ślad w pięści. Wielu również odwracało wzrok od ptaszków, jakby były one jakimiś gorgonami, meduzami umiejącymi sparaliżować ofiarę wzrokiem ślepków błyszczących niczym wypolerowane kamyczki.
Nikt jednak nie usiłował jerów przepłoszyć, nie daj Boże, skrzywdzić. Podejrzewałem, że nikomu nawet nie przyszło to do głowy. A ptaszków przybywało coraz więcej i coraz więcej. Co najmniej kilka setek, może nawet ponad tysiąc. Obsiadły okoliczne drzewa oraz dachy domów.
– Nigdy nie widziałem tylu siedzących ptaków naraz – powiedziałem, widząc, że zbliża się do mnie Andrzej.
Bo pamiętałem przecież, że na Rusi, ale też jeszcze w Cesarstwie zdarzało mi się obserwować wielkie klucze przelatujących wysoko na niebie ptaków. Ale żeby takie ich chmary siedziały spokojnie tuż obok ludzi? Co to, to nie.
Dworzanin Ludmiły uśmiechnął się kącikiem ust. Znowu przez chwilę ten grymas nadał jego poranionej twarzy koszmarny wygląd, ale wrażenie zaraz minęło. Cóż, chyba dobrze będzie, jeśli zapuści brodę, pomyślałem.
– Zobaczycie ich jeszcze więcej – stwierdził.
– To mateczka Olga, co?
Mój towarzysz wzruszył ramionami.
– Któż by inny, skoro przekonaliście ją, by nam pomogła.
– Te wróbelki mają nas wesprzeć? – zapytałem. – A co one niby zrobią? Zaświergoczą żołnierzy Izjasława na śmierć?
– Nie wiem, co te ptaki zrobią, ale cokolwiek by to było, zaręczam wam, że nie spodoba się stryjaszkowi naszej pani.
Czy widziałem kiedyś ptaki atakujące ludzi? Tak, widziałem na przykład wrony szarpiące jeszcze żywego człowieka, próżno się od nich odganiającego. Ale ten mężczyzna był ciężko ranny i leżał na ziemi, a owa ziemia była jeszcze niedawno polem bitwy. Wszędzie unosił się zapach krwi, a ścierwojady wydawały się niczego nie bać. W końcu żołnierz osłabł i wtedy wrony wydziobały mu oczy. Ale tak jak wspomniałem, chodziło wówczas o wielkie, odważne i pewne bezkarności ptaszyska, a nie o malutkie, drobne i płochliwe jery, które dorosły mężczyzna łatwo mógłby zgnieść w garści, jeśli tylko wcześniej dałby radę któregoś złapać. Oczywiście już Rzymianie doskonale wiedzieli, że nec Hercules contra plures, lecz nie mogłem sobie wyobrazić, iż nawet tysiące tych małych ptaszków zdołałoby uczynić krzywdę opancerzonym zbrojnym, zamkniętym w warowni. Tyle tylko, że to była magia. Jakaś przeklęta magia ruskiej wiedźmy, która nawet niewinne stworzenia Boże potrafiła wykorzystać do plugawych celów. Z drugiej jednak strony patrząc, póki ta magia działała na moją korzyść, mogłem spoglądać na nią znacznie życzliwszym okiem pomimo jej niewątpliwego plugastwa...
Księżna opuściła kwaterę, mając po bokach Jewsieja i jeszcze jednego oficera. Wszyscy troje powiedli wzrokiem po zgromadzonych ptakach, a obaj mężczyźni przeżegnali się gwałtownie. Ludmiła tylko skinęła głową, jakby widok owych ptaszków był czymś, czego się spodziewała i czego obecność chętnie akceptowała. Powiedziała coś po cichu do Jewsieja, a ten, z szacunkiem pochylony, wysłuchał jej uważnie. Potem podniósł głowę.
– Kto ukrzywdzi jera, ten zostanie żywcem zakopany w ziemi, by tam skonał! Tak rozkazała wasza księżna. Powtórzcie każdemu, kto słucha! – wykrzyczał tubalnym głosem.
Okrutna groźba, o dziwo, nie tylko nie przestraszyła ani nie zdumiała poddanych Ludmiły, lecz wręcz napełniła ich widoczną ulgą. Widziałem wiele twarzy, które rozpogodziły się i uśmiechnęły, ludzie powoli zaczęli rozchodzić się do własnych zajęć, nikt już nie wpatrywał się w ptaszki skamieniałym z trwogi wzrokiem. Na nowo zaczęły się rozmowy, dobiegły mnie śmiechy i pokrzykiwania. Jery siedziały dalej wszędzie wokół, niemal nieruchome, czasem tylko niektóre z nich przechylały główki lub otrzepywały skrzydła, lecz nikt się już ich obecnością nie przejmował. Po słowach Ludmiły stały się one tak samo zwyczajną częścią rzeczywistości jak drzewa, gałęzie czy pasące się za jednym z domów kozy. Ludzie po prostu zrozumieli, że księżna wie o wszystkim, rozumie wszystko i jest pewna, że jery są jej sojusznikami. I to całkowicie wystarczyło, by wszystkich nie tylko uspokoić, ale wręcz natchnąć pogodą ducha.
Ludmiła rozejrzała się wokół dumnym spojrzeniem gospodyni doglądającej gospodarstwa, po czym jej wzrok padł na mnie. Skinęła palcem.
– Wasza miłość? – zapytałem, spiesznie podchodząc.
– Postawcie ludzi na nogi – rozkazała oficerom. – Sformujcie szyk jak do bitwy.
Jewsiej drgnął, zawahał się. Pochylił głowę, jednak widziałem, że jest zaniepokojony. I wreszcie nie wytrzymał.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Copyright © by Jacek Piekara, 2020 Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2020
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-598-5
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Piotr Cieśliński
Projekt okładki „Grafficon” Konrad Kućmiński
Ilustracje Paweł Zaręba
Redakcja Małgorzata Hawrylewicz-Pieńkowska
KorektaMagdalena Byrska
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/