Jabłoń - John Galsworthy - ebook + audiobook

Jabłoń ebook

John Galsworthy

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Jabłoń” jedno z najpiękniejszych opowiadań autora słynnej „Sagi rodu Forsythów” nosi wszelkie znamiona jego niebywałego talentu. Znajduje tu odbicie jeden z głównych motywów pisarskich Galsworthy'ego jego ukochanie piękna i miłości, których ucieleśnieniem jest kobieta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 89

Oceny
4,1 (12 ocen)
5
3
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00



 

Jabłoń

Jabłoń śpiewająca i złota

Hippolytos Eurypidesa

 

W dzień swojego srebrnego wesela Ashurst i jego żona jechali samochodem wzdłuż granicy wrzosowisk, zamierzając ukoronować dzień rodzinnego święta noclegiem w Torquay, gdzie spotkali się po raz pierwszy. Pomysł pochodził od Stelli Ashurst, która miała usposobienie nieco sentymentalne. Wprawdzie dawno już straciła modrooki wdzięk dziewczęcej twarzy, młodzieńczą smukłość postaci i cerę delikatną jak kwiat jabłoni – wszystko, co przed dwudziestu sześciu laty tak dziwnie szybko oczarowało Ashursta – jednak jako osoba czterdziestotrzyletnia była nie tylko miłym i wiernym towarzyszem, lecz także jeszcze ładną kobietą, mimo że jej policzki już z lekka przywiędły, a wyraz oczu zdradzał pełną dojrzałość.

I właśnie ona kazała zatrzymać wóz w miejscu, gdzie z lewej strony wznosiła się stroma gromadzka łąka, a wąski pas modrzewi i buków z rozsianymi tu i ówdzie sosnami ciągnął się ku dolinie, biegnącej między gościńcem i pierwszym pasmem wysokich i długich wzgórz wrzosowiska. Zaczęła się rozglądać za miejscem, gdzie mogliby spożyć lunch, gdyż Ashurst nigdy się o takie rzeczy nie troszczył; tutaj między złotymi janowcami i pierzastą zielenią modrzewi, które w słońcu ostatnich dni kwietnia wydzielały woń cytryny, w miejscu, z którego roztaczał się widok na głęboką dolinę i podłużne wzgórza, musiało się podobać osobie stanowczej, malującej akwarelą i kochającej romantyczne okolice. Stella wzięła więc swoją skrzynkę z farbami i wysiadła z wozu.

– Może zostaniemy tutaj, Frank?

Ashurst był podobny do brodatego Schillera; wysoki, długonogi, posiwiały na skroniach, z szeroko rozstawionymi oczyma, które chwilami, dzięki szczególnemu wyrazowi, stawały się niemal piękne; z lekko skrzywionym nosem, z wąsami i rozchylonymi ustami – Ashurst, czterdziestoośmioletni i milczący, chwycił koszyk z jedzeniem i również wysiadł.

– Ach, Frank, spójrz, jakiś grób.

Ścieżka biegnąca z łąki w dół przecinała pod kątem prostym gościniec i przez furtkę płotu wiodła dalej wzdłuż pasma drzew; u zbiegu ścieżki i gościńca znajdował się niewielki, trawiasty wzgórek; na nim – zwrócony ku zachodowi – leżał polny kamień, na który ktoś rzucił gałązkę tarniny i garść liliowych dzwonków. Ashurst spojrzał na ten wzgórek – i obudził się w nim poeta. Rozstajne drogi – grób samobójcy. Biedni śmiertelnicy i ich zabobony. Lecz ktokolwiek tu leżał, wybrał lepszą cząstkę, nie banalne miejsce pośród innych brzydkich grobów z wyrytymi na nich frazesami, tylko nieociosany kamień, rozległe niebo i modlitwę przygodnego wędrowca. I bez słowa, jako że na łonie rodziny oduczył się filozofować, wspiął się na łąkę, koszyk z jedzeniem postawił pod jakimś murem, rozłożył koc, by żona miała na czym usiąść – gdy uczuje głód przy malowaniu, na pewno przyjdzie – i wyjął z kieszeni Murrayowski przekład Hippolytosa. Ale niebawem przestał czytać o Cyprii i jej zemście i wzniósł oczy ku niebu. A gdy obserwował białe obłoki odcinające się żywo od intensywnego błękitu, zaczął nagle tęsknić – w dzień srebrnego wesela ogarnęła Ashursta tęsknota. Za czym? – nie wiedział. Źle przystosowuje się do życia natura mężczyzny. Choćby człowiek wiódł życie wzniosłe i czyste, zawsze będą nurtowały go jakieś żądze, nieokreślone tęsknoty i żal, że coś traci, że go coś omija.

Czy kobiety odczuwają to samo? Któż może powiedzieć? A jednak mężczyźni, którzy ulegają swojej potrzebie wciąż nowych przeżyć, swojej buntowniczej tęsknocie za nowymi przygodami, nowym ryzykiem i nową rozkoszą, cierpią niewątpliwie od odwrotnej strony tego wiecznego głodu – od przesytu. Nie, tu nie ma wyjścia – człowiek cywilizowany jest źle przystosowanym do życia stworzeniem. Ogród z tą „jabłonią śpiewającą i złotą” – jak w owym pięknym greckim chórze – jest nieosiągalny; dla człowieka z poczuciem piękna nie ma w życiu żadnego Elizjum, żadnego portu szczęśliwości – nie ma nic, co mogłoby się równać z pięknem zaklętym w dzieło sztuki, z pięknem, które widza lub czytelnika wciąż na nowo napawa cudownym spokojem i upojnym zachwytem. Zdarzają się oczywiście i w życiu chwile takiego piękna, nieoczekiwanej przelotnej ekstazy, lecz one przemijają niestety tak szybko jak chmura przemykająca po słońcu; nie można zatrzymać ich i utrwalić tak, jak sztuka zatrzymuje i utrwala piękno. Chwile te przemijają jak owe przebłyski złotych wizji, które odsłaniają nam nagle duszę i ukryte życie przyrody. Tutaj i teraz, gdy jasne słońce ogrzewało twarz Ashursta, gdy z ciernistych krzaków rozlegało się wołanie kukułki, a w powietrzu unosił się słodki zapach janowca, tu, pośród kęp paproci i gwiazdek tarniny, pod lśniącymi obłokami przeciągającymi wysoko nad wzgórzami i sennymi dolinami – tutaj przeżył właśnie taką chwilę olśnienia. Lecz jakże szybko ona przemija – jak oblicze Pana, które wychyla się zza skały i znika, gdy rzucisz na nie okiem. Nagle Ashurst usiadł. Ten widok wydał mu się teraz dziwnie znajomy, ten skrawek łąki, wstęga gościńca; ten stary mur... Podczas jazdy jak zwykle nie zwracał uwagi na pejzaż, myślał o rzeczach odległych lub o niczym, lecz teraz – zobaczył. Dwadzieścia sześć lat temu, o tej samej porze roku, z farmy oddalonej stąd o niespełna kilometr wyjechał on na jeden dzień do Torquay – i nigdy nie wrócił. I nagły ból ścisnął mu serce; odżyła w nim jedna z owych minionych chwil, której piękna i upojenia nie umiał zatrzymać, która odleciała w nieznane; odżyło w nim niespodzianie dawno pogrzebane wspomnienie o czasie pełnym uniesień i słodyczy, o czasie, który zbyt szybko znalazł swój kres. Odwrócił się, oparł twarz na dłoniach i patrzył nieruchomo na nikłą trawę, wśród której kwitły drobne, niebieskie krzyżownice.

I zatonął we wspomnieniach.