Jak ja go nie cierpię - Meghan Quinn - ebook + książka

Jak ja go nie cierpię ebook

Meghan Quinn

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy niezależny romans bestselerowej Meghan Quinn, który natychmiast cię wciągnie! Różnica wieku, gorąca historia w stylu enemies-to-lovers, małe miasteczko i piękne, szczęśliwe zakończenie, uwielbiane przez każdą miłośniczkę romansów!

Dlaczego trzymam pudełko ze skradzionymi pamiątkami?

To się nazywa… zemsta!

Zawaliłam ostatni semestr studiów i postanowiłam wrócić do rodzinnego miasta, by poszukać pocieszenia w ramionach mojego chłopaka. Tymczasem on rzucił mnie, bo niby jestem nudna! Rzadko bywam złośliwa, ale tego nie mogłam już znieść. I to właśnie dlatego trzymam pudełko z jego najcenniejszymi rzeczami… które komuś ukradł.

Plan? Oddać pudełko prawowitemu właścicielowi i wydać mojego byłego. Przekona się, czy faktycznie taka ze mnie nudziara.

Jednak plany rzadko idą po naszej myśli. Nie zdążyłam nawet podrzucić właścicielowi pudełka z notatką, a już zostałam oskarżona przez niego o popełnienie przestępstwa.

Oto i on – Hayes Farrow. Zrzęda, arogant i taki przystojniak, że aż trudno spojrzeć mu w oczy. Nie wspominając o tym, że jest śmiertelnym wrogiem mojego brata, i już samo to wystarczy, by trzymać się z daleka od tego… atrakcyjnego palanta.

Żeby jeszcze bardziej skomplikować moje i tak już skomplikowane życie, Hayes oferuje mi wybór: zgłosi mnie na policję i wniesie oskarżenie… chyba że odpracuję swoją domniemaną winę.

Ale jak mam pracować dla kogoś, kogo nie cierpię?

Tyle że praca dla Hayesa okazuje się wcale nie taka straszna, jak się spodziewałam. Nienawiść, jaką do niego żywię, zaczyna przeradzać się w coś innego – w uczucie, o które wobec niego nigdy bym się nie podejrzewała. Jak jednak zareaguje mój brat, gdy dowie się, że pracuję dla jego wroga? Chyba wolałby zobaczyć mnie w pomarańczowym kombinezonie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 589

Oceny
4,1 (228 ocen)
103
67
35
17
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdraszcz

Z braku laku…

Marna pozycja. Nudna, bez polotu. Bohaterowie i ich relacja dziwna i bierze się niewiadomo skąd. Kilka śmiesznych momentów i to w sumie tyle... do tego za długa
30
Evalia_Shotek

Dobrze spędzony czas

Książka nie jest równa. Ma gorsze i lepsze momenty. Trochę też zaskakuje budowa bo nie jest tak że do końca czekamy aż będą ze sobą po dramie, chociaż są i to dwie. Jest dużo śmiesznych momentów, można parsknąc, ale to wszystko żarty dotyczące sexu, męskości itd. Niski poziom ale śmieszy. Chociażby sytuacja jak bohaterka na dzień dobry informuje arcywroga rodziny że jej były nigdy nie umiał znaleźć lechtaczki i dlatego ona jest cierpliwa. Śmieszne są interakcje z babcią Hayesa. Zawsze mnie zastanawia to amerykańskie dzielenie włosa na czworo. Tutaj w przypadku żałoby i traumy z dzieciństwa. Obie sytuację są aż przerysowane przez co bohaterowie tracą na autentyczności. Hattie, 24 latka zachowuje się tak jakby do tej pory nie umiała żyć jeżeli ktoś jej nie mówi co ma robić. Jedyny wylom to związek z Mattem ktorego nikt nie lubił i ona to nagle odkrywa bo jego głupich dwóch zdaniach a wcześniej latami ślepa. Zawala studia mimo że katalizator był dwa miesiące wcześniej. Jednak to bohaterka...
Szynkour
(edytowany)

Z braku laku…

Książka trudna do oceny. Jako całość jest kiepska, Meghan nie potrafi napisać głębszej relacji ani prawdziwych emocji, fabuła też w większości bez sensu, chociaż ogólny pomysł miała niezły. Fragmenty przyprawione humorem są dobre, chwilami cudne (jak przyjście po dziewczynę, żeby zabrać ją na randkę - popłakałam się), niektóre teksty głupie albo świńskie, ale przynajmniej śmieszne. Gdyby tak redakcja przycisnęła autorkę i zmusiła do skracania książek, tworzenia lekkich komedyjek z romansem, takich na max 280 stron, pewnie byśmy się bardzo polubiły. Przy którejś z jej wcześniejszych książek miałam takie same odczucia.
20
lezak_2006

Dobrze spędzony czas

Z fajnie zapowiadającej się komedii, autorka przeszła w bardziej poważny ton, który nie bardzo pasował mi do tej historii i bohaterów. Może nastawiłam się po prostu na co innego. Podobało mi się, że MQ obszernie i interesująco przedstawiła relacje rodzinne, jak również pomiędzy przyjaciółmi. W mojej ocenie jest to taka wartość dodana tej książki, ponieważ większość autorek romansów kreuje swoich bohaterów i "dalszy plan" bardzo powierzchownie.
10
kapi20

Dobrze spędzony czas

Tego seksu, to za dużo moim zdaniem i czasem aż niesmaczne to było. W ogólnym rozrachunku całkiem niezła, ale momenty miłosne trochę przesłodzone.
10



Tytuł oryginału

The Way I Hate Him

Text copyright © 2023 by Meghan Quinn

Przekład

Marta Miazek

Redakcja i korekta

Joanna Rozmus, Katarzyna Zegadło-Gałecka, Pracownia 12a

Skład i przygotowanie do druku

Tomasz Brzozowski

Opracowanie wersji elektronicznej

Karolina Kaiser,

Copyright © for this edition

Insignis Media, Kraków 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone

Niniejsza książka to fikcja literacka. Postaci, nazwy, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte w fikcyjnym kontekście, a wszelkie podobieństwo elementów świata przedstawionego do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, firm, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

ISBN 978-83-68053-46-3

Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków

tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl

Facebook: @Wydawnictwo.Insignis

X, Instagram, TikTok: @insignis_media

Prolog Hayes

– Dobrze robisz loda?

Dziewczyna ubrana jedynie w stringi, która siedzi okrakiem na moich kolanach i której cycki podskakują mi tuż przed twarzą, nachyla się do mnie z uśmieszkiem.

– Do tej pory nikt nie narzekał.

Oblizuję usta i opieram głowę o kanapę.

– Dawaj.

Na stoliku przed nami stoi opróżniona do połowy butelka tequili, wszędzie jest rozsypana sól, a piersi dziewczyny są jeszcze mokre w miejscach, z których ją zlizywałem. Na podłodze walają się ćwiartki limonek, jej ubrania i moja koszula.

I… jakoś tego nie czuję.

Kurwa, jak ona ma na imię?

Na bank mi mówiła…

Kendall?

Kinsey?

Kaliope?

Dziewczyna zsuwa mi się z kolan i klęka pomiędzy nogami. Zanim udaje jej się rozpiąć moje spodnie, pytam:

– Jak masz na imię?

Widzę wpatrujące się we mnie niebieskie oczy, a potem słyszę uwodzicielskie:

– Tara.

Tara?

Ja pierdolę, ale pudło.

Parskam, bo, Jezu, nie mogłem się bardziej pomylić.

– Coś jest nie tak z moim imieniem? – pyta dziewczyna, przykucając.

– Nie. – Kręcę głową.

– To co cię tak bawi?

Właśnie, kutasie, co cię tak bawi?

– Połaskotałaś mnie w penisa – kłamię, bo cholera, jestem pijany i ledwo się trzymam. Dziewczyna unosi brew i uświadamiam sobie, że lepiej będzie powiedzieć prawdę. – Myślałem, że nazywasz się Kendall. Nie byłem nawet blisko.

Jej ściągnięte brwi wyrażają pogardę.

– Kim, do cholery, jest Kendall?

– Tu mnie masz – odpowiadam dokładnie w chwili, gdy rozlega się pukanie do drzwi, zza których natychmiast wysuwa się głowa mojego agenta. – Ej, stary – rzucam, wskazując Kendall… to znaczy Tarę. Jezu Chryste.

Ruben wzdryga się na nasz widok.

– Musimy pogadać.

– Nie ma sprawy – zgadza się ochoczo Tara i wstaje z podłogi, chwytając sukienkę. – I tak wychodziłam.

Mój fiut chce zaprotestować, ale nie mam na to siły, więc tylko się przyglądam, jak dziewczyna wkłada sukienkę przez głowę i zsuwa ją w dół ogromnych cycków. Szkoda. Moglibyśmy się nieźle zabawić.

Jedno jest jednak pewne: nie jestem jakimś desperatem, jeśli chodzi o seks. Nigdy.

Nie jestem typem, który błaga.

Jeśli laska chce wyjść, to droga wolna.

Tara zatrzymuje się w drzwiach i zerka na mnie przez ramię, licząc na to, że ją zatrzymam, że będę ją prosił, żeby została. Przykro mi, ale nie ma, kurwa, mowy.

Unoszę dwa palce do czoła i salutuję, a ona na ten widok unosi brwi.

– Niezły z ciebie dupek – rzuca, przepychając się obok Rubena, i wychodzi.

Taa, żadna nowość.

Pochylam się do przodu, opierając łokcie na kolanach. Ruben zamyka drzwi do garderoby i poprawia krawat. Ten facet to zabójczy negocjator i najmądrzejszy gość, jakiego znam, ale jednocześnie pieprzony frajer. To nie pierwszy raz, kiedy zastał mnie z dziewczyną, i zapewne nie ostatni, a mimo to na jego twarzy rysuje się to samo obrzydzenie i skrępowanie co zawsze.

Nalewam sobie kieliszek tequili i natychmiast podnoszę butelkę, żeby się jej przyjrzeć. Nie wypiliśmy aż tyle.

– Kurwa – wzdycham. – Matt mnie chyba okrada.

Ruben podchodzi bliżej, podnosi moją koszulę z podłogi, składa ją i delikatnie kładzie na stoliku.

– Twój asystent?

– Tak – odpowiadam. – Ciągle coś ginie, a poza tobą tylko on ma dostęp do moich prywatnych rzeczy. – Unoszę brew. – O ile to nie ty.

Na twarzy Rubena maluje się absolutne zdziwienie i wstręt.

– Chyba… chyba sobie żartujesz. – Skubie rękawy koszuli w tureckie wzory. – Nigdy bym…

– Ruben, żartuję. – Wychylam tequilę i opieram się o kanapę. – Co tam?

– Dwie sprawy – odpowiada, unosząc dwa palce. – Carlton pyta, kiedy może się spodziewać nowego albumu.

Przewracam oczami.

– Jezu, mówiłem mu już, że będzie, kiedy będzie. Dopiero co skończyłem tę cholerną trasę koncertową.

– To samo mu powiedziałem, ale on chce wykorzystać fakt, że jedziesz na fali popularności.

– Nie wątpię. Tyle że nic jeszcze nie mam, więc trochę sobie poczeka.

– Choćby jednego singla?

– Ruben. – Podnoszę się z kanapy i chwytam złożoną koszulę. – Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Czy wydaje ci się, że ot tak wyciągnę singiel z rękawa?

– Nie, ale pomyślałem, że się upewnię.

Narzucam na siebie koszulę.

– Co mam odpowiedzieć Carltonowi?

– Że nad tym pracuję.

– A pracujesz? – dopytuje Ruben.

– Nie – mówię prawdę. Chwytam spłowiałą szarą czapeczkę baseballową. – Ale będę. – Wciskam czapkę tyłem na przód, łapię za telefon i wkładam go do kieszeni. – A ta druga sprawa?

Ruben się waha.

– Dzwonił Abel.

Słysząc te słowa, zatrzymuję się i odwracam w kierunku swojego agenta.

– Po co?

– Twoja babcia znów się przewróciła, tym razem złamała biodro. Ciągle o ciebie pyta. Myśli, że to już koniec.

– Ona codziennie myśli, że to już koniec.

Ruben zatrzymuje mnie w drodze do drzwi i dodaje:

– Według Abla ona za tobą tęskni i zrobi wszystko, żebyś przyjechał do domu. – Wzdycha. – Wygląda na to, że czeka cię wycieczka do Almond Bay.

Ożeż… kurwa mać.

Rozdział 1 Hattie

– To poniżające – oznajmiam, zbliżając się do miasteczka, w którym dorastałam.

– Słuchaj, nikt nie wie, że oblałaś ostatni semestr. Już to przerabiałyśmy. Po prostu robisz sobie małą przerwę. – Z głośnika samochodowego dobiega głos mojej najlepszej przyjaciółki Maggie. – Magisterka to nie taka prosta sprawa.

– No jasne. To jak licencjat.

– Próbuję ci pomóc. Dlaczego mi nie pozwolisz?

– Ponieważ wciskasz mi kit – stwierdzam, wzdychając. – Boże, Maggie, nie chcę tu wracać.

– Mówiłam ci już, że możesz zamieszkać ze mną.

– W twojej kawalerce w San Francisco, w której śpisz na materacu, ponieważ priorytetem jest twoja rozrastająca się firma?

Tak, moja najlepsza przyjaciółka Maggie prowadzi świetnie prosperującą firmę planującą wesela. Pisano o niej w wielu ślubnych magazynach, cały przyszły rok ma już zarezerwowany. Niedługo pewnie wejdzie do pierwszej ligi, bo ostatnio udzieliła wywiadów kilku osobistościom.

A ma dopiero dwadzieścia trzy lata.

I tutaj pojawiam się ja.

Co prawda nie powinno się z nikim porównywać, ale trudno tego nie robić, widząc, jak Maggie po kolei spełnia swoje marzenia, kiedy ja nadal usiłuję skończyć magisterkę z zarządzania i właśnie zawaliłam rok.

Tak w ogóle, do czego mi ten dyplom? Nie mam pojęcia… do zarządzania firmą?

Boże, mam przejebane.

– Materac to mój przyjaciel – wyjaśnia Maggie. – Na dodatek można go rozłożyć. Nie ma to jak miłe przytulanko w nocy.

– Zapomnij. Poza tym już dawno nie widziałam Matta. Wraca do domu z trasy koncertowej i miło będzie na nowo rozpalić ogień naszej miłości.

– Rozpalić ogień waszej miłości… Siedzę w biznesie związanym z miłością, a i tak zbiera mi się na wymioty.

– A co mam ci powiedzieć? Że będziemy się pieprzyć w każdym możliwym miejscu?

– Fuj, naprawdę masz zamiar to zrobić?

– Fuj? Dlaczego od razu fuj?

– Bo Matt mnie obrzydza. Stać cię na kogoś lepszego.

– Tak, już to mówiłaś. – Wzdycham, skręcając w Almond Avenue, główną ulicę miasteczka Almond Bay w Kalifornii.

Almond Bay liczy sobie trzy tysiące dwustu trzydziestu dziewięciu mieszkańców i leży na północnym wybrzeżu stanu Kalifornia, tuż nad niezbyt znaną zatoką w kształcie migdała. Miasto, w którym znajduje się tylko jedna sygnalizacja świetlna, najbardziej słynie z tego, że to miejsce urodzenia i zamieszkania wielkiej Ethel O’Donnell-Kerr. Nie słyszeliście o niej? Wstydźcie się. Ethel to była gwiazda Broadwayu znana z głównej roli w musicalu Annie Get Your Gun, która przez ponad trzydzieści pięć lat jaśniała na scenie, a obecnie jest dumną właścicielką pensjonatu Five Six Seven Eight. Jako nieoficjalna burmistrzyni miasta uważa, że w jej interesie leży wściubianie nosa w interesy innych ludzi, a później wybiórcze rozsiewanie plotek, w zależności od ich tematu. Nie wspominając o tym, że jest koordynatorką imprez w mieście, więc nieustannie wystawia jakieś sztuki, organizuje potańcówki i inne wydarzenia, żeby integrować mieszkańców. Jest niesamowicie upierdliwa.

Ale co najważniejsze, Ethel O’Donnell-Kerr jest przewodniczącą stowarzyszenia Peach Society.

Jeśli spojrzymy na Almond Bay z lotu ptaka, zauważymy, że główne ulice układają się w literę A, dzieląc miasto na cztery części. Członkinie Peach Society są jednocześnie właścicielkami tych czterech kwartałów. Pozwólcie, że wam to wyjaśnię.

Jak już wiecie, Ethel O’Donnell-Kerr ma pensjonat Five Six Seven Eight mieszczący się w południowo-zachodniej części miasta, tuż przy klifach, z których roztacza się widok na ocean. Przepiękne miejsce.

Drugim punktem jest klinika weterynaryjna doktor Elizabeth Gomez. Doktor Elizabeth to kochana i życzliwa kobieta. Można ją spotkać w parku, tarzającą się w trawie z dowolnym zwierzęciem, które się do niej zbliży. Jest najmilsza z całej czwórki, a jej klinika mieści się w południowo-wschodniej części miasta, tuż obok poczty i na wprost apteki oraz gabinetu lekarskiego.

Trzeci jest sklep wielobranżowy Coleman’s General Store na północnym wschodzie, którego właścicielką jest Dee Dee Coleman. Sklep przechodzi z pokolenia na pokolenie, a każdy kolejny właściciel go odnawia. Obecnie może się poszczycić nieskazitelną drewnianą podłogą i solidnymi półkami uginającymi się od wszelakich towarów. Dee Dee wytyczyła standardy, których powinni się trzymać wszyscy właściciele sklepów w mieście.

Z kolei na północnym zachodzie, tuż obok kina samochodowego należącego do wszystkich czterech członkiń Peach Society, znajduje się By the Slice. Restauracja należy do Keeshy Johnson i słynie ze swoich sosów do pizzy, od miodowych aż do nieco ostrzejszych. Dzięki staraniom Keeshy pizzeria By the Slice pojawiła się w licznych programach stacji Food Network, a Almond Bay stało się celem podróży wielu miłośników jedzenia. Ale nie mówcie tego głośno przy Ethel, bo wiecie… Ethel jest tu główną atrakcją.

Te cztery miejsca i ich właścicielki są jak Święty Graal naszego miasta. To one decydują, co jest dozwolone, to one zapewniają wysoki standard tutejszych usług i utrzymują mieszkańców w ryzach.

A dlaczego stowarzyszenie nazywa się Peach Society, skoro całe miasto stawia na migdały? Ponieważ te cztery filary naszej społeczności, ten Święty Graal kobiecości, tworzą same lesbijki i właśnie tak postanowiły się nazwać.

I to mi się podoba.

– Naprawdę zamierzasz się zatrzymać u Matta? – dopytuje Maggie, wyraźnie zdegustowana.

Matt wcale nie jest taki zły.

Jasne, ma swoje dziwactwa i byłoby miło, gdyby poświęcał mi więcej uwagi, kiedy jest w trasie. Może zdarzyło mu się zapomnieć o moich urodzinach, ale w tych czasach ludzie mają dużo na głowie. Raz, kiedy wysłał mi zdjęcie w nowych butach Nike, a ja zapomniałam je pochwalić, stwierdził, że popełniłam grzech. Najwyraźniej wszyscy popełniamy błędy.

– To mój chłopak, więc… No tak, zatrzymam się u niego.

– Albo, posłuchaj mnie teraz, jedź do niego, zerwij z nim i poszukaj schronienia gdzie indziej. Na przykład… no nie wiem… może w domu Hayesa Farrowa?

– Maggie – jęczę, strasznie wkurwiona na samą myśl o Hayesie. Jak tylko Maggie zorientowała się, że pochodzę z tego samego miasta co jeden jedyny… Hayes Farrow alias łamacz niewieścich serc i wspaniały muzyk, nieustannie mnie namawia, żebym się z nim spotkała. – Ile razy mam ci powtarzać? Mój brat uważa, że powinniśmy nienawidzić tego gościa, a ja jako dobra siostra nienawidzę każdego, kogo nienawidzi mój brat. Poza tym Hayes Farrow to niezły kutas.

– Och, założę się, że ma niezłego kutasa. – Maggie nigdy się nie poddaje. – Wyjaśnij mi: dlaczego non stop słuchasz jego muzyki, skoro aż tak go nienawidzisz?

Non stop to za dużo powiedziane, ale… wysoki sądzie, przyznaję się.

Może i nie lubię tego faceta. Może jest największym dupkiem, jakiego znam, i chociaż urodził się i wychował w Almond Bay, nie zamierzam przyznawać, że jest bardziej sławny od Ethel O’Donnell-Kerr – nawet jeśli faktycznie jest – bo ona ma klasę i jaja, a on czapkę tyłem na przód i nadętą gębę.

Niestety przy tym wszystkim nie potrafię znielubić jego muzyki. Emanuje zmysłowym rockowym klimatem lat siedemdziesiątych, a to mój ulubiony rodzaj muzyki. Jego cover Barracudy zespołu Heart sprawił, że stanęły mi sutki. A ponieważ ciągle nosi wydekoltowane koszule eksponujące mięśnie wypracowane w ciągu ostatnich lat, stał się powszechnym obiektem westchnień. Social media aż kipią od jego filmików, zdjęć, wywiadów… i thrist trapów. Nawet Maggie śliniła się nad kilkoma kolażami z jego zdjęć znalezionymi na Instagramie. Ku mojemu przerażeniu zrepostowała je nawet w swojej relacji.

Nie ma przed nim ucieczki. Wyskakuje nawet z lodówki.

Odchrząkuję i stwierdzam:

– Niemal nie słucham jego muzyki. – Kłamstwo, na Spotify mam tajną listę z jego kawałkami. – Jest przereklamowany. Nie mówiąc już o tym, że mój chłopak pracuje jako jego asystent. Zapomniałaś o tym? Jeżeli już, to słucham jego piosenek, by okazać wsparcie dla Matta.

– Podoba mi się, jak sobie to wszystko poukładałaś w głowie.

– Niczego sobie nie poukładałam – protestuję, skręcając w prawo w Nutshell Drive, która to ulica prowadzi do mieszkania Matta. – Takie są fakty.

– Jeśli czujesz się dzięki temu lepiej, Hattie.

– Dobra, muszę kończyć, bo dojeżdżam na miejsce.

– W porządku. Już za tobą tęsknię. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, gdybyś czegoś potrzebowała. Odwiedzę cię za kilka tygodni, ale zarezerwuję pokój w zajeździe, bo za cholerę nie będę nocować u Matta.

I tak nie ma tam tyle miejsca.

– Brzmi świetnie.

– Kocham cię.

– A ja ciebie.

Wjeżdżam na parking z tyłu apartamentowca Matta, o ile można go tak nazwać, bo to po prostu dwa domy podzielone na mieszkania. Mój chłopak zarabia sporo pieniędzy, ale mądrze je oszczędza, zamiast płacić wysoki czynsz albo raty kredytu.

Zawsze był bystry. Poznaliśmy się w szkole średniej. Jest ode mnie o rok starszy, a kiedy skończył liceum i wyjechał do szkoły w San Francisco, pojechałam za nim. Czekam, aż w końcu poprosi mnie o rękę, a on zapewne, aż skończę studia, co… cóż, sami widzicie, jak mi z tym idzie. Matt i tak jest w trasie z Hayesem, więc nie nastąpi to za szybko.

Pamiętam, kiedy zaproponowano mu tę robotę. Rzucił mi prosto w twarz, że nie obchodzą go kwasy między naszą rodziną a Hayesem, bo i tak ją przyjmie. Mój brat Ryland bez końca truł o braku lojalności, moja siostra Aubree zasugerowała, żebym rzuciła Matta w cholerę, a Cassidy… nie jestem w stanie nawet o niej myśleć.

Mimo wszystko zostałam z Mattem, ponieważ… to moja licealna miłość. Nie można go winić za to, że znalazł świetną pracę u muzyka, który, choć ciężko mi to przyznać, może osiągnąć sukces. Właściwie to już osiągnął sukces. Wybił się i teraz grzeje się w blasku swojej sławy.

Wyłączam silnik samochodu i ruszam w kierunku tylnego wejścia do apartamentowca. Wcześniej uprzedziłam Matta, że przyjeżdżam. Nikt nie lubi niezapowiedzianych gości. Chciałam też dać mu czas, żeby wziął prysznic i się odświeżył. Zawsze, kiedy się widzimy, jest mocno napalony.

Pukam do drzwi wejściowych i rozglądam się dookoła, czekając, aż otworzy. Chociaż jest to zwykły budynek mieszkalny, to dzięki Peach Society wygląda nieskazitelnie. Widziałam, jak Dee Dee przechadza się po mieście w weekendowe poranki przed otwarciem sklepów i notuje, kto nie wywiązuje się z obowiązku upiększania miasta.

To może być wkurzające dla właścicieli nieruchomości, ale dzięki temu Almond Bay wygląda znakomicie.

Drzwi do klatki otwierają się, wyrywając mnie z zamyślenia. Po drugiej stronie stoi Matt ubrany w zwykły niebieski T-shirt i krótkie bojówki. Jego włosy są dłuższe niż zazwyczaj, a twarz wygląda na świeżo ogoloną, choć nigdy nie miałam nic przeciwko jego zarostowi.

– Hej – witam się z uśmiechem.

Matt kiwa głową w moim kierunku.

– Dobrze cię widzieć, Hattie.

Dobrze cię widzieć? Dość oficjalne powitanie, czyż nie?

Przysuwam się, żeby go przytulić, ale ku mojemu przerażeniu Matt mnie zatrzymuje, kładąc mi dłoń czole.

Przepraszam bardzo! Co to za odpychanie?

Macham, żeby mnie przytulił, ale on napina ramię, nie dopuszczając mnie do siebie.

– Co ty wyprawiasz? – pytam.

– Hattie, musimy pogadać.

Prostuję się, tak żeby zdjął rękę z mojego czoła.

– Dlaczego to brzmi, jakbyś miał ze mną zerwać?

Wzdycha ciężko.

– Lepiej wejdź do środka.

– Matt – rzucam skonsternowana. – Chcesz ze mną zerwać?

– Jeśli nie chcesz, żeby całe miasto się dowiedziało, może lepiej wejdź.

Niechętnie wchodzę za nim na klatkę. Usta mam zaciśnięte, a moje serce wali jak szalone. Wchodzimy po schodach na pierwsze piętro, przekraczamy próg jego mieszkania, a wtedy Matt odwraca się w moją stronę.

– Długo zwlekałem, żeby ci to powiedzieć… – przerywa, żeby dodać sytuacji dramatyzmu. Taki właśnie jest. – Nie chcę już z tobą być.

Boże, nie mógł się wyrazić bardziej dosadnie.

Dlaczego nie spróbował ująć tego odrobinę delikatniej?

Skąd mu to w ogóle przyszło do głowy? Z tego, co pamiętam, było nam… dobrze. Jasne, dawno się nie widzieliśmy, on był w trasie, a ja na uczelni, ale udało nam się utrzymać związek na odległość.

– To dlatego, że mieszkam w San Francisco? Ja… został mi tylko jeden semestr. To znaczy, możliwe, że będę musiała go powtórzyć, ale…

– Już mi się nie podobasz.

O Jezu.

– Już… już ci się nie podobam? – powtarzam za nim, zdezorientowana i zaskoczona. Czy on bierze pod uwagę moje uczucia?

Matt kręci głową.

– Nie, nie podobasz mi się. Nie bawiłem się z tobą dobrze przez ostatnie kilka miesięcy.

Uch… co to miało być?

Czy on wspomniał coś o dobrej zabawie? No sorry, ale nie wiedziałam, że zabawianie go to mój obowiązek jako jego dziew­czyny.

– Nie bawiłeś się dobrze? – dopytuję niskim, spokojnym tonem. Uraza szybko przechodzi w palący gniew. – Nie wiedziałam, że moim głównym zadaniem jest dostarczanie ci rozrywki.

– Nie rób tego – rzuca Matt poirytowanym głosem i odwraca się ode mnie.

– Niby czego? – Szarpię go za ramię, żeby się do mnie odwrócił.

– Nie dramatyzuj. Okej? Zachowujmy się jak dorośli.

– Jak dorośli? Matt, właśnie ze mną zerwałeś, bo nie dostarczam ci wystarczająco dużo zabawy. To nie jest dorosłe zachowanie. Zachowujesz się jak jebany gówniarz, który oczekuje, że jego dziewczyna będzie tańczyć jak małpa na gumie, kiedy tylko mu się zachce.

– Nie o to mi chodziło.

Kładę ręce na biodrach.

– W takim razie o co?

– Jesteś nijaka. Przybita. Przebywanie z tobą to nic przyjemnego. Gadanie przez telefon również nie.

Oczy nieomal wychodzą mi z orbit. Przybita? Chyba sobie, kurwa, żartuje!

– Moja siostra niedawno zmarła! – wrzeszczę.

Trzeba przyznać, że Matt zachowuje opanowanie.

– Wszystko rozumiem, ale byłaś przybita, jeszcze zanim zmarła twoja siostra, a ja zachowałem się w bardzo porządku, czekając kilka miesięcy, żeby z tobą zerwać. Chciałem to zrobić jeszcze przed jej śmiercią, ale poczekałem.

Przysiadam na piętach, podnoszę ręce i klaszczę najwolniej, jak się da.

– Prawdziwy z ciebie bohater, Matt. Wsadź sobie ten wspaniały gest w dupę.

– Wiedziałem, że tak będzie. – Podchodzi do kanapy i zwala się na nią. – Wiedziałem, że będziesz robić sceny.

– Nie robię scen. – Wskazuję swoją pierś. – To normalna reakcja na wiadomość, że chłopak, z którym byłaś osiem lat, właśnie z tobą zrywa… ponieważ uważa cię za nudną.

– Nie powiedziałem, że jesteś nudna – protestuje, celując we mnie palcem. – Kiedyś dobrze się bawiliśmy, ale ostatnio już tak nie jest. A teraz, kiedy jesteśmy starsi, czuję, że planujesz się ustatkować. Ja nie. Chcę być wolny. Chcę być z kimś, kto chce się dobrze bawić, podróżować po kraju, pakować się w kłopoty.

– Przecież studiuję! – krzyczę. – Co ty sobie myślisz? Że będę się zrywać z zajęć, żeby okradać twojego szefa?

– To właśnie jest dobra zabawa – potwierdza Matt. – Pamiętasz, jak zwinęliśmy jego nagrodę Grammy? To była niezapomniana noc.

– I pieprzone przestępstwo. Masz szczęście, że nie wpakowaliśmy się w kłopoty.

– O tym właśnie mówię, o takiej dobrej zabawie.

– O przestępczych rozrywkach? – dopytuję. – Naprawdę tego chcesz? Skończyć jako kryminalista? Jeśli o to ci chodzi, to droga wolna, Matt. Ja się wypisuję.

Przewraca oczami.

– Stałaś się straszną nudziarą, Hattie.

– Nie jestem żadną pieprzoną nudziarą. A ty najwyraźniej przechodzisz przedwczesny kryzys wieku średniego. Bardzo mi przykro, że byłam przybita i niezbyt rozrywkowa, ale tak to jest, kiedy twoja ukochana siostra ma raka piersi czwartego stopnia, a ty patrzysz, jak powoli umiera. Może, kurwa, nie byłam w nastroju do zabawy.

– Dzięki, że to przyznałaś. – Matt wyrzuca ręce w powietrze, jakby właśnie mu ulżyło, że wygrał bitwę.

Przypatruję się mu uważnie, temu facetowi, którego planowałam poślubić, i przez sekundę czuję się tak, jakbym opuściła własne ciało. Mieliśmy lepsze i gorsze dni, może ostatnio się od siebie oddaliliśmy, ale przecież go kochałam… a teraz go nie poznaję. To nie jest gość, który mnie w sobie rozkochał.

Jest okrutny.

Jest chamski.

Jest nietaktowny.

Jest obrzydliwy, jak to trafnie określiła Maggie.

Nie wierzę, że dopiero teraz to zauważyłam. Ktoś wspominał o różowych okularach? Cassidy nigdy nie lubiła Matta. Maggie też za nim nie przepadała. Ryland go tolerował, a Aubree sugerowała mi już w liceum, żebym go rzuciła. Naprawdę aż tyle czasu zajęło mi zrozumienie, jakim jest człowiekiem? Jak to o mnie świadczy?

Po chwili ciszy Matt wstaje z kanapy, układa place w piramidkę i stwierdza:

– Wyprowadzam się stąd, więc musisz zabrać swoje rzeczy.

– Wyprowadzasz się? I nie raczyłeś mi o tym powiedzieć?

– Raczyłem. Właśnie ci powiedziałem.

Niemal warczę z poirytowania, że byłam na tyle głupia, żeby go pokochać. Przepycham się obok niego, uderzając łokciem w jego bark, i chwytam pusty karton z kanapy.

– Hej! – jęczy Matt i rozciera ramię. – Nie musisz posuwać się do rękoczynów.

– To była jedynie próbka tego, co mogę ci zrobić, i o ile nie chcesz dowiedzieć się, do czego jestem zdolna, sugeruję, żebyś na dziesięć minut zszedł mi z oczu, daj mi w spokoju spakować rzeczy i wyjść.

Matt powoli kręci głową, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Więc nie zostaniemy przyjaciółmi?

Dodajcie „kretyna” do opisujących go rzeczowników.

Obrzydliwego kretyna.

Tak, to najtrafniejsze określenie.

– Przyjaciółmi? – kpię. – Matt, przez cały rok będę sobie wizualizować, jak bardzo wyrucha cię kolega z celi, kiedy już wylądujesz w pierdlu za jedno z przestępstw, które sprawiają ci taką radość.

Rzednie mu mina.

– Nawet się, kurwa, nie waż.

Przyciskam palce do skroni i jak dziecko mocno zaciskam oczy.

– Dziękuję ci, wszechświecie, za zapoznanie Matta z Homerem, więźniem o mocnym uścisku, który wykręci mu jaja.

– Przestań! – krzyczy Matt, odrywając mi ręce od głowy.

– Uważaj, już się zaczęło. – Przebieram palcami przed jego twarzą.

– Wiesz co? Cieszę się, że z tobą zerwałem. Całkiem cię pojebało.

– Ha, ha, przyganiał kocioł garnkowi, Matt.

Wyruszam w stronę sypialni z pudłem w dłoniach, ale przed wejściem do środka obracam się przez ramię i oświadczam:

– Zejdź mi z oczu albo zadzwonię do brata, a wtedy on się tobą zajmie.

Matt przeraźliwie boi się Rylanda, więc trzaska drzwiami i w pośpiechu zbiega po schodach.

Co za zjeb.

Nie jestem wystarczająco rozrywkowa… Jak można to komukolwiek powiedzieć? Szczególnie komuś, kogo się rzekomo kocha.

Ech, te współczesne standardy.

Wzdycham, opierając się o framugę skromnej sypialni, i wpatruję się w pustą przestrzeń. Na niepościelonym łóżku leży kilka moich drobiazgów i karton pełen rzeczy Matta. Najwyraźniej planował to od dawna. Mógł mi chociaż dać znać, skoro wiedział, że zamierzam przyjechać.

Jeszcze chwilę temu moim największym zmartwieniem było to, czy Matt wziął prysznic, a skończyło się czymś takim.

Lepiej dla mnie.

Nie kochałam go aż tak bardzo.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy Matt pokazał swoją prawdziwą twarz. Kiedy przeżywałam śmierć Cassidy, nie wspierał mnie tak, jak chłopak powinien wspierać swoją dziewczynę. Zrzucałam to na karb napiętego grafiku w pracy, ale w rzeczywistości miał to w nosie.

Moja duma mocno ucierpiała, lecz w głębi duszy wiem, że tak będzie lepiej.

Mimo tej wiedzy nie jestem mniej rozgoryczona. O nie… Zamierzam nurzać się w tym zgorzknieniu tak długo, jak się da.

Wchodzę w głąb sypialni, stawiam karton na łóżku i zaczynam wrzucać do środka swoje rzeczy.

Och, jak miło, zostawił mi wszystkie nasze wspólne zdjęcia, tak jakbym chciała pamiętać jego durną gębę.

Nie, dzięki.

Wyrzucam zdjęcia do śmieci i przeglądam resztę rzeczy, które Matt uznał za moje.

Jakieś kosmetyki.

Książka, którą mu kupiłam i której nigdy nie przeczytał, bo broń Boże, żeby robił coś innego niż wgapianie się w komórkę.

Zepsuta ładowarka do iPhone’a.

Milutko.

Kilka długopisów z hoteli, w których się zatrzymywał. Serio? Do wywalenia.

Para jego bokserek. Poważnie?

I dwie koszulki, które akurat zabieram, bo to vintage koszulki z zespołami rockowymi, od dawna ich szukałam. A całą resztę, czyli głównie bokserki i długopisy, wepchnę do jego kartonu.

Na myśl o jego kartonie…

Jestem ciekawa, które rzeczy uznał za swoje, więc zaczynam przeglądać zawartość. Zobaczmy, co tu mamy… O… o ludzie, co my tu mamy? To nie są jego rzeczy. Nie są to również moje rzeczy, o nie… To rzeczy jego szefa.

Podpisana płyta Hayesa Farrowa, pierwsza. Czapka, która wygląda, jakby należała do muzyka. Jakieś T-shirty. Odsuwam je na bok i znajduję kilka butelek tequili. Dobrze wiem, że Hayes ją uwielbia. Co to w ogóle jest? Fanowska kolekcja? Po cholerę mu te wszystkie rzeczy?

Grzebię trochę głębiej i coś błyska złotem… nagroda Grammy.

Cholera.

Wyciągam ją z pudełka i bacznie jej się przyglądam.

„Najlepszy nowy artysta: Hayes Farrow”.

Pamiętam, jak odbierał tę nagrodę. Miał na sobie czarny garnitur i białą koszulę rozpiętą tak, że widać było srebrny wisiorek na rzemyku, który zawsze nosi. A potem zerknął na statuetkę, przeciągnął ręką po włosach w niedowierzaniu i podziękował babci za to, że kupiła mu pierwszą gitarę.

A ja… ukradłam tę statuetkę wspólnie z Mattem.

Tak właściwie to jej nie ukradłam, byłam tylko wspólniczką. Trzymałam drzwi, żeby się nie zamknęły. Nie wiedziałam, co zrobił Matt, dopóki nie znaleźliśmy się w samochodzie i nie wyciągnął statuetki zza pazuchy.

Źle się czułam z myślą, że Matt ma jego nagrodę, chociaż Hayes Farrow to najgorsza szumowina, jaką znam.

Nawet najgorszej szumowinie należy się zasłużona nagroda.

Przypatruję się rzeczom w swoim kartonie oraz tym w kartonie Matta i podejmuję męską decyzję. Wciskam swoje koszulki i nagrodę Grammy do pudła mojego ex, które przyciskam do ciała, i ruszam do wyjścia.

Nie zostało tu już nic, na czym by mi zależało… Chwila moment, moje puzzle.

Zatrzymuję się w salonie i odkładam pudło na podłogę. Liczba butelek alkoholu, które zgromadził w nim Matt, jest przerażająca. Żeby zrobić miejsce, wyjmuję je i odkładam do kartonu, który zostawiłam na łóżku w sypialni. Następnie otwieram szafkę pod telewizorem i dostrzegam trzy pudełka puzzli starannie ułożone jedno na drugim.

Och nie, nie zamierzam zostawiać ich u Matta. Nie zamierzam zapewniać mu tych długich godzin zabawy. Nie ma, kurwa, mowy.

A on twierdzi, że nie jestem rozrywkowa. Jak widać, zapomniał o tym nabytku.

Wsuwam puzzle do pudełka, schodzę po schodach i otwieram drzwi wejściowe. Matt siedzi na kamiennym murku otaczającym parking za budynkiem i – co za szok – gapi się w swój telefon. Na mój widok podnosi wzrok.

– Szybko poszło.

– Mieszkanie tak tobą śmierdzi, że zrobiło mi się niedobrze. Więc im szybciej, tym lepiej.

– Kiedyś podobał ci się mój zapach – stwierdza Matt Bóg jeden wie czemu. Może zaczyna żałować.

– No cóż, wszystko się zmienia. Tak jak zmieniły się twoje uczucia wobec mnie, tak samo zmienił się twój charakterystyczny zapach. Jak na mój gust, stał się dość piżmowy, coś jak stary zakiszony pierd.

Przez twarz Matta przemyka grymas poirytowania.

– To było bardzo dojrzałe, Hattie.

– Cieszę się, że mogłam pomóc – odpowiadam, wciskając karton do samochodu i otwieram drzwi od strony kierowcy. – A tak dla twojej wiadomości – rzucam głośno, w razie gdyby ktoś miał ochotę podsłuchać – jesteś beznadziejny w robieniu minetki, nie znalazłbyś łechtaczki nawet, gdybym wepchnęła ci ją pod nos, a twój penis jest krzywy i to nie jest komplement. Czułam się, jakbym miała w waginie złamany ołówek, a nie mięsistą parówę.

– Och, pierdol się. – Pokazuje mi środkowy palec. – Miałaś orgazm za każdym pieprzonym razem.

– Udawałam za każdym razem, Matt – rzucam na odchodne, wsiadam do samochodu, włączam silnik i odjeżdżam. W lusterku widzę jego kipiącą od złości twarz.

Zadanie pierwsze, czyli poniżenie Matta, wykonane.

Teraz czas na zadanie numer dwa… Sprawienie, żeby wyleciał z pracy.

Rozdział 2 Hayes

Zapomniałem, jak tu cicho.

Ostatni cholerny rok spędziłem w ciągłym ruchu. Przez tę całą trasę koncertową i jej promocję, przez wywiady i sponsorów całkiem zapomniałem, jak to jest posiedzieć w spokoju i wsłuchiwać się w otaczającą naturę.

Wczoraj przyjechałem do Almond Bay i od razu zajrzałem do babci. Tak jak się spodziewałem, była wesolutka jak skowronek. To jasne, że zwabiła mnie tutaj, wiedząc, że zakończyłem trasę koncertową. Pewnie i tak bym przyjechał. Lubię ten spokój i bardzo go teraz potrzebuję, bo moja wytwórnia stoi mi nad głową.

Kiedy przyjechałem, babcia jak zwykle uściskała mnie i ucałowała. Potem usiedliśmy na balkonie z widokiem na miasto, a jej opiekunka przyniosła nam herbatę. Zaproponowałem, że sam to zrobię, ale kazała mi siadać – i tak przez bite dwie godziny wysłuchiwałem psioczenia staruszki na Peach Society.

Babcia nigdy nie dogadywała się z Ethel O’Donnell-Kerr. Podobno ta ukradła jej kiedyś faceta. Sama nie za bardzo chce o tym mówić, bo nadal ją to wkurza, a nie chce się denerwować – według niej powoduje to zmarszczki. Oburza ją też, że Ethel uważa się za najjaśniejszą gwiazdę Almond Bay, bo według niej zyskałem taką sławę, o jakiej Ethel może tylko pomarzyć.

Kiedy upewniłem się, że babcia ma się dobrze, zamieniłem kilka słów z jej opiekunką Roseanne, a potem wyruszyłem do swojego domu znajdującego się dziesięć minut drogi stamtąd w górę wybrzeża – na tyle daleko od centrum miasta, żeby zapewnić mi tak upragnioną prywatność.

Dom na wybrzeżu kupiłem kilka lat temu i od razu zarządziłem gruntowny remont. Na ścianach zamiast bieli pojawiła się głęboka szarość, czerń i zieleń, a na podłodze beton i wyszukane skórzane meble. Osobiście wszystko zaprojektowałem, chciałem, by wysokie okna odcinały się na tle ciemnych ścian i aby we wnętrzu znalaz­ło się trochę natury dzięki roślinom, które co tydzień odpłatnie podlewa mój kumpel Abel. Na początku nie chciał słuchać o pieniądzach, ale po miesiącu zajmowania się domem zmienił zdanie. Nie żeby potrzebował kasy, jest lekarzem i właścicielem apteki, więc bardzo dobrze mu się powodzi. Ale nie jest idiotą. Nie będzie pomagał mi za darmo przez ponad rok.

Poza tym ma oko na babcię i wpada do niej co dwa tygodnie, żeby sprawdzić, jak się czuje, kiedy jestem w trasie.

Wiatr szeleści w pobliskich krzakach. Stoję na werandzie oparty o fotel typu adirondack. Dobrze zrobić sobie małą przerwę, odpocząć od trasy i wrócić do Almond Bay, choć spotkało mnie tu więcej przykrych rzeczy niż tych dobrych. Nie życzyłbym nikomu takiego dzieciństwa, jakie sam miałem.

Krzyków.

Przemocy psychicznej.

Porzucenia.

Dorosłem o wiele za szybko i naprawdę wierzę, że jestem teraz tu, gdzie jestem, dzięki jedynej osobie, która we mnie wierzyła: mojej babci. Właśnie dlatego kupiłem tutaj dom – żeby mieć własny kąt tuż obok niej i móc ją odwiedzać w przerwach od mojego szaleńczego życia. Więc dlaczego tym razem zmuszałem się do przyjazdu?

Zapewne dlatego, że ostatnio pogubiłem się w życiu, nawet nie wiem, czego mi brakuje do szczęścia. Ale może się w to nie zagłębiajmy.

Przyjechałem, żeby skomponować nowe piosenki, tymczasem dom zawalony jest kartonami i przesyłkami, które muszę przejrzeć i poukładać. To robota dla mojego asystenta, tylko że, na moje nieszczęście, wywaliłem go dziś z roboty za kradzieże. Próbował mnie zmiękczyć, mówiąc, że ma na utrzymaniu dziewczynę, która wyleciała ze studiów i jest bezrobotna, więc nie mogę go zwolnić, ale kazałem mu zachować te łzawe historyjki dla kogoś innego.

Tak oto znalazłem się w dość nieciekawym położeniu.

Dzwoni telefon, więc zerkam na ekran. Ruben.

Kurwa mać, nie mam nawet chwili spokoju. Choćby jednego poranka.

– Tak?

– Hayes, przed chwilą dzwonił do mnie Matt, skarżąc się, że go zwolniłeś. To prawda?

– Kurwa, poważnie do ciebie zadzwonił? – Co za tupet.

– Tak. Błagał mnie, żebym się za nim wstawił. Twierdzi, że ma na utrzymaniu dziewczynę czy coś w tym stylu. Co się dzieje?

– Próbował mi wcisnąć ten sam kit – wyjaśniam. – Odpowiedź brzmi: nie. Ten chujek mnie okradał.

– Jesteś pewien?

– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Mam nagranie, jak którejś nocy wychodzi ode mnie z jakąś dziewczyną. Później zauważyłem, że zniknęła nagroda Grammy. Nie chciałem zakładać, że to Matt, ale tylko on miał swobodny dostęp do mojego domu. Postanowiłem mieć na niego oko i zauważyłem, że giną różne rzeczy. Butelki tequili, koszulki, czapki. Pewnie je podkradał, żeby potem sprzedać i zarobić łatwą kasę.

– Mam wnieść oskarżenie? – pyta Ruben.

– Nie, ale powiedz temu chujkowi, że to zrobię, jeśli nie zostawi mnie w spokoju. Ma szczęście, że nie trafił na kogoś innego.

– Nie martw się, zajmę się tym. – Odchrząkuje. – Jesteś w Almond Bay?

– Tak, widziałem się wczoraj z babcią. Wygląda świetnie. Później spotykam się z Ablem.

– Piszesz coś? – wali Ruben prosto z mostu.

– Stary, jak będziesz mnie cisnął, to ciebie też zwolnię.

– Musisz im coś dać. Cokolwiek. Żeby trzymać wytwórnię w garści.

– Wiem. – Przeciągam dłonią po twarzy, gdy na podjazd wjeżdża czerwony samochód. – Coś wymyślę. Hej, ktoś właśnie przyjechał. Muszę kończyć.

– W porządku, jesteśmy w kontakcie. Zajmę się Mattem. Poszukać kogoś na jego miejsce?

– Nie – odpowiadam, a potem się rozłączam.

Odkładam telefon na oparcie fotela i siedzę nieruchomo, obserwując otwierające się drzwi od samochodu. Przy chodniku rosną krzaki, które zasłaniają mi widok, więc dostrzegam jedynie, jak ktoś z kartonem w rękach idzie w moją stronę.

W moim polu widzenia najpierw pojawiają się opalone, jędrne nogi.

Nieskazitelnie białe tenisówki.

Obcisłe oliwkowe szorty.

Bluza oversize.

Twarz pozostaje zasłonięta, ale z tyłu głowy kołysze się kucyk w kolorze złocisty blond.

Pozostaję na miejscu, a dziewczyna kładzie karton naprzeciw drzwi wejściowych… Wtedy po raz pierwszy widzę ją wyraźnie.

Kurwa mać.

Pieprzona Hattie Rowley.

Co ona, do cholery, tutaj robi?

Jej brat dostałby ataku serca, gdyby się dowiedział, że tu jest.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio ją widziałem, ale, cholera, bardzo od tego czasu wydoroślała. Nabrała kształtów w odpowiednich miejscach, jej włosy zaczesane są ciasno w koński ogon, z twarzy bije niewymuszony blask, a długie, ciemne rzęsy okalają dobrze mi znane intensywnie zielone oczy. Wszystkie dzieciaki Rowleyów mają takie.

Dziewczyna sięga do pudła i wyciąga kartkę oraz długopis. Pisze coś, stojąc tyłem do mnie, więc mam świetny widok na jej tyłek. Czy ona przypadkiem nie studiowała w San Francisco?

Ciekawe, czy nadal się uczy, czy może przeniosła się tu po śmierci Cassidy.

Wszyscy ubóstwiali Cassidy, jej śmierć dogłębnie wstrząsnęła mieszkańcami miasta. Z tego, co usłyszałem od babci podczas jednej z naszych cotygodniowych pogaduszek, Ryland dostał prawo do opieki nad McKenzie, jej czteroletnią córką, a ich siostra Aubree przejęła sklep The Almond Store oraz gospodarstwo rolne. Teraz oboje z trudem próbują sprostać nowym obowiązkom.

Może Hattie wróciła, żeby im pomóc.

Kiedy kończy pisać, wciska kartkę do środka pudła, a wtedy pytam:

– Co tam napisałaś?

Hattie podskakuje ze strachem, po czym opiera się o ścianę domu, przyciskając dłoń do klatki piersiowej.

– Ja pierdolę – wydusza z siebie z ramionami wciśniętymi w szyję. Kiedy dostrzega mnie w fotelu, pyta: – Cały czas tu siedziałeś i się gapiłeś?

– Zanim ujawniłem swoją obecność, musiałem sprawdzić, co kombinujesz.

– Całkiem cię popieprzyło – oznajmia, celując we mnie palcem.

Przechylam głowę na bok i bacznie jej się przyglądam.

– Jesteś Hailey, prawda?

Dobrze wiem, że nazywa się Hattie, ale udaję, że nie wiem, by zyskać przewagę. Zwłaszcza że to Rowleyówna.

Dziewczyna mruży oczy i mnie poprawia:

– Hattie.

– A tak, siostra Rylanda. – Rzucam jej szybkie spojrzenie. – Czy twój brat wie, że przebywasz na terytorium wroga?

– Nie, nie wie. Poza tym nie potrzebuję jego pozwolenia. – Unosi podbródek.

Okej, wszystko jasne. Nie dasz się onieśmielić. Nigdy się nie dawałaś.

– Co jest w kartonie? – pytam, kiwając głową w jego kierunku.

– Kilka rzeczy, które pewnie chciałbyś mieć z powrotem. Ukradł ci je mój były chłopak Matt, twój asystent.

Matt spotykał się z Hattie Rowley? Jak to jest, kurwa, możliwe? Przykro mi to stwierdzić, ale Hattie to nie jego liga. I dlaczego nie wiedziałem, że się spotykają?

Pewnie dlatego, że ten przydupas nigdy o niej nie mówił. Nawet nie wspomniał, że ma dziewczynę.

Chwileczkę… czy to o niej dzisiaj nawijał? Że wyleciała ze studiów i nie ma pracy? Dlatego wróciła do Almond Bay? Sądziłem, że wróciła tu z powodu śmierci siostry, ale to coś nowego. A ten chujek raz jeszcze mnie okłamał, twierdząc, że są razem, choć najwyraźniej nie są.

Kłamstwa i kradzieże. Dzięki Bogu, że go zwolniłem.

Spoglądam na pudło i przyglądam się jego zawartości.

– Nigdy nie miałem puzzli.

– Och, to moje. – Hattie podnosi pudełka i przyciska je do piersi. – W każdym razie radziłabym ci go zwolnić.

Zerkam jeszcze raz na karton i z powrotem na dziewczynę. Dziwnie było dorastać w Almond Bay, w którym zawsze działy się cudaczne rzeczy. Raz, gdy główną ulicą miasta pędził nagi facet na monocyklu, nikt nawet nie mrugnął. Albo kiedy The Talkies, miejscowe kino samochodowe, puściło pornosa przez minutę i trzynaście sekund, wszyscy mieli niezły ubaw. Więc czy powinienem się dziwić, że ktoś podrzuca karton z rzeczami i nalega na zwolnienie ekschłopaka? Zastanawia mnie jedynie fakt, że zrobił to ktoś z Rowleyów, najmniej ekscentrycznej rodziny w całym mieście.

Z drugiej strony, z tego, co udało mi się zaobserwować, Hattie zawsze była inna.

– Miałbym go zwolnić za kradzież kilku koszulek?

Wzrok dziewczyny wędruje na pudło.

– Cholera, to moje.

Chwyta koszulki i kiedy zauważam, co znajduje się pod nimi, aż zaciskam szczękę z wściekłości.

Moja nagroda Grammy.

Wiedziałem, że ten skurwiel ją zwinął.

Zachowuję jednak spokój.

– Jak długo spotykałaś się z Mattem?

– Od liceum. I zanim zaczniesz mnie osądzać, że tak długo z nim wytrzymałam, dodam tylko, że nie zawsze był z niego taki naplet. Zapracował na ten tytuł całkiem niedawno.

– Rozumiem. – Zerkam na karton. – Wiesz, mam nagranie z nocy, w której ukradziono tę nagrodę. – Przenoszę wzrok z powrotem na Hattie i zauważam, że rozszerza oczy i zaciska usta. Tak myślałem. Winna. – Matt nie był wtedy sam.

– To nie byłam ja. Bez względu na to, co sobie myślisz. Nie miałam z tym nic wspólnego.

Cholera, w ogóle nie potrafi kłamać.

– Zabawne, na nagraniu widać coś innego. – Tak naprawdę wcale nie, ale bawi mnie to, jak się miota.

Otwiera usta w przerażeniu, jednak równie szybko je zamyka. Świdruje mnie wzrokiem, zastawiając się, co zrobić. Stoimy kilka sekund w ciszy, a potem Hattie w mgnieniu oka obraca się i rzuca w stronę samochodu.

Nie wywinie się tak łatwo. Nie ze mną te numery.

– Możesz uciekać, ile chcesz, ale szeryf wie, gdzie cię znaleźć.

Na te słowa zatrzymuje się i odwraca w moją stronę.

– Nie zrobiłbyś tego.

– Nie? – pytam. – Jesteś Rowleyówną. Z moich informacji wynika, że się nienawidzimy. Dlaczego nie miałbym zadzwonić na policję i tego zgłosić? W całym pieprzonym domu mam kamery, które właśnie nagrywają naszą rozmowę. Szach-mat.

Krew odpływa z jej twarzy, po dotychczasowej brawurze nie ma śladu.

– Nie dzwoń do szeryfa – prosi i przez chwilę wygląda na przerażoną. – Moja rodzina wiele ostatnio przeszła i nie sądzę, by mój brat był zachwycony wizją płacenia kaucji, żebym wyszła z aresztu.

Też tak uważam. Ciekawe, czy wie o jej studiach – i czy ta sprawa ze studiami to istotnie prawda? Ryland z pewnością nie przyjąłby lekko faktu, że jedna z jego sióstr wyleciała z uczelni.

Kiwam w kierunku domu.

– Może wejdziesz i pomyślimy nad jakimś rozwiązaniem?

– Rozwiązaniem? – pyta, unosząc brew.

– Tak, rozwiązaniem. – Schylam się, podnoszę karton ze skradzionymi rzeczami i otwieram drzwi wejściowe. – Radzę ci, żebyś jednak weszła. Równie dobrze mogę zadzwonić do szeryfa. Jest moim zagorzałym fanem. – Uśmiecham się szeroko, a Hattie zaciska usta w grymasie obrzydzenia.

Mamrocze coś pod nosem, ale wchodzi za mną do środka, a ponieważ w rękach trzyma koszulki i puzzle, sam zamykam drzwi kopnięciem. Odkładam karton z kontrabandą na podłodze w przejściu i idę w kierunku kuchni. Hattie jednak nie rusza się z miejsca, więc rzucam:

– No dalej, przecież nie gryzę… jeszcze nie.

– Co to ma, do cholery, znaczyć? – pyta Hattie i zatrzymuje się w pół kroku. – Jeśli to jakiś podtekst seksualny, to od razu cię poinformuję, że nie lubię gryzienia podczas seksu. To dziwaczne i… jeśli sobie wyobrażasz, że będę jakąś twoją nałożnicą, to jesteś w wielkim błędzie…

Włączam ekspres i odpowiadam:

– Najwyraźniej nie gryzła cię właściwa osoba. Bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę, z kim się spotykałaś. – Wybieram kapsułkę marki Donut Shop, umieszczam ją w ekspresie i wciskam przycisk. Opieram się o blat i patrzę wprost na Hattie. – W kwestii nałożnic mógłbym trafić lepiej.

Na te słowa gotuje się ze złości, wykrzywia usta w rozdrażnieniu.

– Mógłbyś pomarzyć o tym, żeby zaciągnąć mnie do łóżka.

Mierzę ją wzrokiem i przeciągam dłonią po brodzie.

– Raczej nie byłby to szczyt moich marzeń.

– Uch, ale z ciebie dupek. Nic dziwnego, że nikt cię nie lubi.

– A to ciekawe. Mam ponad trzy miliony fanów, którzy by się z tobą nie zgodzili.

– Fani się nie liczą.

Rozglądam się po domu.

– Moim zdaniem jednak tak. To ich pieniądze sfinansowały dom, w którym właśnie stoisz, i to ich wsparcie pomogło mi zdobyć nagrodę Grammy, którą ukradłaś.

– Którą ukradł Matt, a nie ja. Ja tylko… przy tym byłam.

– Tę historyjkę masz zamiar sprzedać glinom?

– Wydawało mi się, że nie zgłosisz tego na policję – odpowiada.

– Nic takiego nie obiecywałem. Powiedziałem tylko, że możemy pomyśleć nad jakimś rozwiązaniem.

– Masz jakieś idiotyczne rozwiązanie na myśli? – pyta zniecierpliwiona.

– Może na początek wejdziesz do kuchni, odłożysz koszulki i puzzle i usiądziesz? Chcesz kawy?

– Nie. Mógłbyś dodać trutki.

– Nawet gdybyś widziała, jak ją przyrządzam?

– Nie wiem, co masz w tych kapsułkach.

– Widzę, że trzeźwo myślisz. Dobrze wiedzieć – rzucam sarkastycznie. Biorę kawę i wyjmuję śmietankę migdałową z lodówki. No tak, mieszkam w Almond Bay i pijam śmietankę z migdałów. Lubię jej smak.

– Nie powiedziałabym, że jesteś typem faceta, który używa śmietanki.

– Och, uwielbiam trzepać śmietanę – odpowiadam, gdy Hattie siada na stołku po drugiej stronie wyspy kuchennej.

Odkłada puzzle oraz koszulki i przewraca oczami.

– Jesteś obrzydliwy.

– A może po prostu szczery?

– Obrzydliwy. – Krzyżuje ramiona i kontynuuje: – Może w końcu powiesz, jaką masz propozycję, żebym mogła stąd wyjść i nigdy nie wracać. Wszystko zaczyna mnie swędzieć.

Ktoś tu dramatyzuje.

Tak na marginesie, to jaką mogę mieć propozycję? Za cholerę nie wiem, co zrobić, poza tym, żeby nie pozwolić jej zbyt szybko się stąd wymknąć. Może i mam kosę z jej bratem, ale przyjemnie jest trzymać w garści jedną z jego sióstr… Czuję się, jakbym miał chwilową przewagę w tej bitwie, którą niechętnie toczę od dziesięciu lat. Nie wspominając już o tym, że przy obecnym braku asystenta mogłaby mi się przydać. Mam cały pokój pełen kartonów i listów od fanów, na które trzeba odpowiedzieć. Idealnie się składa.

– Chcesz rozwiązania? – pytam.

– Jezu, przecież po to tu jestem.

Wybuchowa. To mi się podoba.

Podobają mi się również jej jasne piegi rozsypane wokół małego noska i naturalnie zaróżowione policzki.

– Moje propozycje są takie. – Unoszę jeden palec. – Mogę zgłosić cię na policję, a potem wnieść oskarżenie, skoro sama się przyznałaś.

– Widzę, że zaczynamy od taktyki zastraszania. Świetnie. Jakie jest zatem drugie rozwiązanie, które najwyraźniej będę musiała zaakceptować?

Unoszę drugi palec.

– Będziesz dla mnie pracować.

Prycha tak głośno, że ten odgłos roznosi się echem po całej kuchni.

– Pracować dla ciebie? Okej. No jasne, oczywiście. – Kręci głową. – A trzecia opcja?

Odkładam kubek z kawą na blat, kładę dłonie na marmurowej powierzchni i mierzę Hattie wzrokiem.

– Nie ma trzeciego rozwiązania. To wszystko. Albo zgłoszę cię na policję, albo pracujesz dla mnie. Wybieraj.

– Nie możesz tego zrobić – protestuje. – Ja… ja studiuję.

– Tak? Z tego, co słyszałem, oblałaś ostatni semestr. I o ile mi wiadomo, nie masz również pracy.

Jej twarz staje się pozbawiona wyrazu.

– Kto ci powiedział? Matt? – Mamrocze coś do siebie i dodaje: – Uduszę go.

– To dlatego wróciłaś do Almond Bay. Zero studiów. Zero pracy. Zero kasy… przynajmniej według Matta. Najwyraźniej znalazłaś się w nieciekawej sytuacji. – Upijam łyk kawy, udając pewnego siebie dupka. Tę rolę opanowałem do perfekcji.

– Tak, a ty, jak na prawdziwego antybohatera przystało, to wykorzystujesz.

– Przecież nie toczyłbym z wami wojny, gdybym nim nie był, nieprawdaż? – Posyłam jej uśmiech przepełniony grzechem i tequilą.

Wykrzywia usta i odwraca wzrok.

– Co tak właściwie miałabym dla ciebie robić? Jeśli mają to być usługi seksualne, to od razu mówię nie. Prędzej zanurkowałabym głową w więziennym kiblu, niż zbliżyła ją choćby na pół metra do twojego krocza.

– Ciekawa propozycja, ale jak już wspominałem, mam lepsze opcje. Szkoda mi czasu na twoją cipkę.

– Mam zajebistą cipkę – protestuje Hattie. – To ty nie jesteś godzien jej czasu.

Gapię się na nią nieporuszony. Niezła jest, muszę przyznać. Tak jak myślałem, zdecydowanie poza ligą Matta. Zamierzam sobie jednak odpuścić, bo to Rowleyówna, a poza tym zbyt wyszczekana jak na mój gust.

– Ulżyło ci, że to z siebie wyrzuciłaś? Gratulujesz sobie w myślach tak celnej riposty?

– Jesteś kompletnym dupkiem.

– Wiem – przyznaję, a potem odsuwam się od wyspy kuchennej i wychodzę na korytarz.

– Gdzie idziesz?! – krzyczy za mną Hattie.

– Chcę ci pokazać, w czym potrzebuję pomocy. I polecam pójść za mną, o ile nie chcesz wylądować w więzieniu.

Czuję, że się waha, znów mamrocze coś pod nosem, ale wlecze się za mną w głąb korytarza. Gdy docieramy do mojego biura, odwracam się do niej bokiem, chwytam za klamkę i otwieram drzwi na oścież, ujawniając rozmiar katastrofy.

– Co to ma być, do cholery? – pyta, przypatrując się pomieszczeniu.

Kartony, jeden na drugim, piętrzą się aż do sufitu, na podłodze stoi kilka ogromnych niebieskich worków z listami. Leżące na biurku segregatory, teczki i skoroszyty sięgają mojej głowy – wszystko trzeba zeskanować, wgrać na chmurę i zarchiwizować. Nowe wzory koszulek i gadżetów walają się po podłodze, czekając na zatwierdzenie. O ściany oparte są platynowe płyty w ramkach, a na krześle leży stos odręcznie napisanych tekstów piosenek, które też należałoby zarchiwizować. Nie wspominając o kartonach z komputerem i drukarką, których nawet nie rozpakowałem.

– To tylko część. Reszta jest w garażu.

– Jezu – mamrocze Hattie, robiąc krok naprzód, i nadeptuje na opakowanie po batonie proteinowym. Słysząc chrzęst, unosi stopę, żeby sprawdzić, w co wdepnęła.

– Jesteś nałogowym zbieraczem?

– A czy reszta domu wygląda, jakbym był?

– Zawsze jest ten jeden pokój wstydu. – Podnosi czerwony koronkowy biustonosz i unosi brew.

Uśmiecham się znacząco.

– Tak to jest, jak przez rok jesteś w trasie. Rzeczy się nawarstwiają. Matt miał się tym zająć po powrocie, ale wylałem go, zanim położył na tym swoje lepkie rączki. To nawet lepiej, że nie zdążył tego zrobić, biorąc pod uwagę, co mi przyniosłaś.

– Skoro już o tym wspomniałeś… Wydaje mi się, nie doceniasz tego, co dla ciebie zrobiłam. Przecież mogłam ukraść te rzeczy Mattowi i opylić je na czarnym rynku.

– Czy ty w ogóle wiesz, co to jest czarny rynek?

– Nie… – przerywa i rzuca biustonosz na podłogę. – Choć Google bez wątpienia pokierowałby mnie we właściwą stronę.

– Tak, a odpowiednie władze na pewno by tego nie zauważyły – oznajmiam sarkastycznie. – Poza tym doceniłem to, że oddałaś moją Grammy. Zaproponowałem ci dwa rozwiązania.

– Dałeś mi jedną opcję, dobrze wiedziałeś, że nie mam zamiaru wylądować w więzieniu.

– Co nie oznacza, że nie dostałaś do wyboru dwóch rozwiązań.

Hattie krzyżuje ramiona i odwraca się w moją stronę, na jej twarzy rysuje się poirytowanie.

– W porządku, więc mam to dla ciebie uporządkować, a ty mi za to zapłacisz?

– Na tym zazwyczaj polega praca.

– Jak długo? Bo wiesz, mam lepsze rzeczy do roboty niż sprzątanie twojego pierdolnika.

– Ach tak? – dopytuję i opieram się o framugę. – Proszę, oświeć mnie.

Dziewczyna wydyma usta i mruży oczy.

– Uhm, na przykład… – przerywa i próbuje coś wymyślić, ale oboje dobrze wiemy, że mam ją w garści. – Wiesz co? To nie twoja sprawa.

– Tak myślałem. – Odpycham się od framugi i wracam korytarzem do kuchni. – Zapłacę ci tysiąc dolarów tygodniowo. Gotówką.

– Tysiąc dolarów?! – krzyczy za mną. – Matt zarabiał o wiele więcej, a przecież ukradł ci Grammy!

Unoszę kubek z kawą i biorę łyk.

– Matt zajmował się czymś więcej niż tylko sprzątanie mojego pierdolnika, jak to sama ujęłaś. Więc, o ile nie chcesz użerać się z każdą dupą, jaka zapuka do tych drzwi, odbierać telefonów, planować mojego życia i zajmować się wszystkimi moimi markami, przytulisz tego tysiaka tygodniowo. Chyba że wolisz to robić w ramach prac społecznych.

– Będziesz się tak przez cały czas zachowywał? Jak upierdliwy dupek?

Odwracam się w jej stronę, a kiedy podchodzi bliżej, zauważam poirytowanie i strach malujące się na tej młodej twarzy. Nie pamiętam, jaka jest różnica wieku między nią a Rylandem, ale pamiętam, że jest najmłodsza z rodzeństwa i że ta różnica jest spora. Widzę to w jej naiwnym spojrzeniu.

Sączę kawę.

– Tak.

– Cudownie. – Wyrzuca ręce w powietrze w geście rezygnacji.

– Zaczynasz od jutra. Punkt siódma rano.

– Siódma? – Robi wielkie oczy. – Całkiem ci odbiło? Nie ma mowy, żebym zjawiła się tu o siódmej.

– O siódmej, jak tylko przyjedziesz, przygotujesz mi kawę.

Hattie spogląda na kubek w mojej dłoni, a potem z powrotem na mnie.

– Pieprz się. Sam sobie zrób cholerną kawę. Chyba że zapłacisz mi półtora tysiąca tygodniowo, to oczywiście będę o siódmej.

– Chcesz sto dolców za kubek kawy?

– Taka jest moja cena.

– W porządku. – Przystaję na jej propozycję, zmuszając ją do odkrycia kart. – Półtora tysiąca tygodniowo, zjawiasz się o siódmej, robisz kawę… i szejka proteinowego. – Wyciągam dłoń w jej kierunku. – Umowa stoi?

Rozdział 3 Hattie

Co ja, do cholery, wyprawiam? Jakim cudem zwrócenie skradzionych rzeczy skończyło się pracą dla samego diabła?

Och, powiem wam jak.

Hayes Farrow.

To jego modus operandi. W jego przypadku zawsze jest jakieś drugie dno, na które teraz opadłam, i to dosłownie w ciągu sekund. Czy naprawdę uważam, że zgłosiłby to na policję, pakując mnie w kłopoty po uszy? Tak, oczywiście. Spór między nim a Rylandem sięga dalekich czasów, więc w stu procentach wierzę, że Hayes byłby zdolny wsadzić kolejnego Rowleya na minę tylko po to, żeby zrobić mojemu bratu na złość.

– Pytałem, czy umowa stoi? – Nadal wyciąga dłoń.

Ogromną, stwardniałą dłoń.

Spoglądam w jego jasnoszare oczy. Tęczówki są prawie pozbawione koloru, ale otacza je czarna obwódka, co jest dość niezwykłe i tylko wzmaga obsesję ludzi na jego punkcie. Ech, jak mało wiedzą o diable, który czai się za tymi oczami.

Diable, który złapał mnie za jaja, a właściwie za cipkę.

Tak w sumie to jaki mam wybór?

Przysporzyć dodatkowych i niepotrzebnych kłopotów swojej rodzinie? I tak pojawię się z pustymi rękoma na ich progu. Hayes ma rację. Zawaliłam semestr, nie mam pracy ani pieniędzy, nie mogę nawet zastanowić się na spokojnie, co zrobić, bo nie mam gdzie waletować przez ten czas. Ogólnie rzecz biorąc: szczęście mnie opuściło, więc podpisanie cyrografu może się okazać moim jedynym wyjściem.

Ciężko mi to przyznać, ale półtora tysiąca tygodniowo to więcej, niż mogłabym gdziekolwiek zarobić, a naprawdę potrzebuję tych pieniędzy.

Muszę śmierdzieć desperacją na kilometr, bo kiedy wpatruję się w zimne, martwe oczy Hayesa, wiem, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wiem, że wyczuł ten moment rozpaczy.

Dlatego robię głęboki wdech i wyciągam rękę. Nasze dłonie łączą się w uścisku.

– Umowa stoi – odpowiadam i przechodzi mnie dreszcz.

Ten dreszcz… to znak, że pochłonęło mnie piekło.

Hayes powoli wykrzywia usta w maniakalnym uśmiechu i wtedy dociera do mnie, że zawarłam umowę z szatanem we własnej osobie.

Puszcza moją dłoń, unosi kubek do ust, po czym wpatrując się we mnie, upija łyk kawy. Trudno mi to przyznać, bo szczerze nienawidzę faceta, ale jest nieludzko przystojny. Opalenizna sprawia, że jego otoczone długimi ciemnymi rzęsami oczy wydają się niesamowicie jasne. Poranny zarost cudownie okala wyraźnie zarysowaną szczękę, a czapeczka włożona daszkiem do tyłu zakrywa niemal czarne włosy, które, kiedy są wystylizowane (co zdarza się rzadko), doprowadzają laski do szału. A jego ciało… Mierzy z metr dziewięćdziesiąt, ma długie kończyny i imponującą muskulaturę, z pewnością spędza na siłowni co najmniej czterdzieści godzin tygodniowo. Stoi właśnie przede mną z szcześciopakiem, na którym mogłabym połamać palce. To właśnie ten umięśniony tors najbardziej rzuca się w oczy. To też najsłynniejsza część ciała Hayesa – z wyjątkiem oczu – i bardzo często pokazuje ją na koncertach. Liczba kolaży przedstawiających jego sześciopak jest niepokojąco duża, a jednak widziałam każdy jeden. Uważam, że jest okropnym człowiekiem, ale nie mogę zaprzeczyć, że jest również jednym z najseksowniejszych facetów, jakich w życiu widziałam.

– Masz gdzie mieszkać? – pyta, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Co?

– Nie miałaś przypadkiem zatrzymać się u Matta?

– A, tak – odpowiadam.

– No więc masz gdzie mieszkać? Mogę odliczyć ci kilka stów z pensji i zaproponować jeden z pokoi gościnnych.

– Fuj, naprawdę wydaje ci się, że chciałabym tu zamieszkać? Nie, dzięki.

– Dlaczego od razu fuj? – Rozgląda się po domu. – Całkiem tu przyjemnie.

– Tak, dom jest niezły. Za to ty wyskoczyłeś samemu diabłu z tyłka, a ja nie mam zamiaru dzielić mieszkania z zapalczywym dupkiem. Dzięki wielkie.

– Często wspominasz o tyłku. – Uśmiecha się znacząco. – To jakaś fiksacja? Jeśli tak, to możemy się dobrze zabawić.

Co za pieprzona bezczelność.

– W twoich snach, Hayes – odpowiadam, choć założę się, że naprawdę pokazałby mi dobrą zabawę. Coś, czego na pewno bym nie zapomniała. Chwytam koszulki i puzzle i przyciskam do piersi. – A teraz, jeśli pozwolisz, oddalę się, żeby pokrzyczeć w poduszkę, zanim pogodzę się z tym, na co właśnie przystałam.

Hayes uśmiecha się z wyższością, wykrzywiając kącik ust, co jest zarówno okropnie wkurwiające… jak i nieziemsko kuszące.

– W takim razie baw się dobrze. Do zobaczenia jutro rano. Wcześnie rano.

– Pierdol się – mamroczę, przeciskając się przez drzwi wyjściowe w drodze do samochodu.

Wrzucam swoje graty na siedzenie pasażera i chwytam za kierownicę. Gdy zerkam w kierunku domu, widzę, że Hayes stoi na werandzie i przygląda mi się z kubkiem w ręku.

Uch, ależ on jest wkurwiający.

Odpalam samochód i odjeżdżam. Nie zamierzam dawać mu tej satysfakcji, ujawniając, jak kiepska jest moja obecna sytuacja. Nie ma mowy. Ten sadysta bez wątpienia by się w tym pławił.

Sięgam po telefon, włączam Bluetooth i dzwonię do Maggie. W samochodowych głośnikach rozbrzmiewa głos mojej przyjaciółki:

– Coś się stało? Nie miałaś być przypadkiem z Mattem? O mój Boże, zdradził cię? Przyłapałaś go z kimś?

– Skąd ten pomysł? – Opieram głowę o zagłówek i koncentruję wzrok na drodze przed sobą.

– Już ci mówiłam, on mnie obrzydza.

– Nie zdradził mnie. Zerwał ze mną. Twierdzi, że go nudzę.

– Co?! – krzyczy Maggie.

Zdaję jej całą relację, począwszy od tego, jak Matt mnie rzucił i kazał zabierać moje rzeczy, a kończąc na tym, jak znalazłam nagrodę Grammy i postanowiłam się zabawić w cholernego samarytanina, podrzucając ją Hayesowi.

– Pojechałaś do niego do domu, żeby oddać Grammy? Jesteś święta.

– Dzięki, mnie też się tak zdawało. Do czasu, aż Hayes obarczył mnie współwiną za kradzież i zagroził, że wezwie gliny.

– Nie… – rzuca. – Serio to zrobił?

– Serio, serio. Więc żeby ratować tyłek, weszłam za nim do jego domu i zgadnij co, Mags.

– Dajesz.

– Teraz dla niego pracuję.

Maggie milczy przez chwilę.

– Czekaj… co?

Taa, sama usiłuję to wszystko przetrawić.

– Facet jest kompletnie niezorganizowany, jego biuro i garaż to jeden wielki burdel. Matt miał to wszystko uporządkować, ale został zwolniony za kradzieże (co za szok), więc Hayes potrzebuje kogoś do tej roboty i oznajmił mi, że albo przyjmę tę pracę, albo zadzwoni na policję.

– Przecież to szantaż. – Oburzenie Maggie jest dokładnie tym, czego mi teraz trzeba. Każdy powinien mieć taką przyjaciółkę. Jest najlepsza na świecie.

– Dziwi cię to? Przecież ten facet nie ma kręgosłupa moralnego – stwierdzam.

– Nie do wiary – odpowiada Mags, kiedy zmierzam w stronę sklepu The Almond Store. – Zapłaci ci chociaż?

– Tak, dzięki Bogu, i chociaż ciężko mi to przyznać, przydadzą mi się te pieniądze, biorąc pod uwagę moją obecną sytuację.

– To prawda, ale to Hayes Farrow… Twój brat go nienawidzi.

– I dlatego się o tym nie dowie.

– Jak zamierzasz ukryć fakt, że u niego pracujesz? I jak wytłumaczysz swój przyjazd i pobyt w mieście? – dopytuje Maggie.

– Już o tym pomyślałam. Jest połowa semestru, więc powiem im, że ustaliłam z wykładowcami, że zrobię sobie przerwę z powodu śmierci Cassidy. Nie muszą przecież wiedzieć, że wracam, bo oblałam wszystkie egzaminy semestralne. Wracam, żeby zebrać się do kupy, i znalazłam staż, żeby jakoś to wszystko przetrwać.

– Staż. To dość wiarygodne.

– Powiem im, że załatwił mi go jeden z wykładowców. Na szczęście Hayes mieszka poza miastem, daleko od mojej rodziny i mieszkańców Almond Bay, więc to nie będzie problem.

– No dobra, a co zrobisz z tym, że to najseksowniejszy facet na ziemi?

– A co mam zrobić?

– Będziesz potrafiła się opanować?

– Maggie – protestuję zirytowana, jadąc główną ulicą miasta. – W przeciwieństwie do Hayesa mam swoje zasady. Może i jest cholernie przystojny, ale nie ruszyłabym go nawet kijem od miotły. Poza tym jest ode mnie dwanaście lat starszy. Ma tyle lat co Ryland.

– Podniecające.

– Chwila, Matt cię obrzydza, ale dwanaście lat różnicy już nie?

– Duże różnice wieku są w modzie.

– Naprawdę coś z tobą nie tak.

– No weź, nie mów, że nie podnieca cię myśl o byciu ze starszym, doświadczonym facetem.

– Nie – stwierdzam stanowczo, choć to kłamstwo. Seks z Mattem był… w porządku. Często udawałam, ale były też całkiem niezłe momenty… No, może kilka. W zasadzie niezbyt wiele. Tak czy owak, skąd w ogóle pewność, że Hayes jest dobry w łóżku? Pewnie ma kolejkę kobiet chętnych do poudawania.

– Nie wierzę ci.

Wzdycham.

– Czy możemy po prostu uznać, że trafiłam do piekła?

– Jeśli piekło to możliwość gapienia się na Hayesa Farrowa przez cały boży dzień i wąchania go, to pewnie.

– Powinnaś się leczyć.

– Wiem.

Śmiejemy się obie.

– Hej, jestem przed The Almond Store, muszę pokazać się siostrze i sprawdzić, czy będę się miała gdzie zatrzymać.

– Powodzenia. Daj znać, jak ci poszło.

– Jasne.

Rozłączam się i gaszę silnik samochodu, ale nie wychodzę od razu.

Potrzebuję chwili oddechu.

Ostatnim razem, kiedy byłam w The Almond Store – który był dumą i radością Cassidy, tak samo jak jej córka – odbierałam masło migdałowe, żeby je zabrać do szkoły. Cassidy droczyła się ze mną, że wykorzystuję rodzinną zniżkę (czyli biorę za darmo), a potem uściskała mnie w charakterystyczny dla siebie sposób.

Ciepło i z miłością.

Kiedy dorastałyśmy, Cassidy była moją najlepszą przyjaciółką. Była ode mnie o dziewięć lat starsza, więc wzięła mnie pod swoje skrzydła i zawsze trzymała się blisko mnie. Bawiła się ze mną, nawet kiedy była już za duża na zabawę lalkami. Kolorowała ze mną. Przez niezliczone godziny wymyślała kroki do naszych ulubionych piosenek. Uwielbiałam ją. A kiedy zmarła mama, ona… była przy mnie. W pewien sposób mi ją zastąpiła.

Kiedy u Cassidy zdiagnozowano raka piersi – podobnie jak u mamy – czułam się, jakby to nie działo się naprawdę, jakbym śniła jakiś chory koszmar.

Gdy otrzymałam telefon z wiadomością, że moja siostra zmarła, całkiem się załamałam. Przez wiele dni wypłakiwałam sobie oczy, a Maggie mnie przytulała. Nie odzywała się ani słowem, po prostu siedziała przy mnie jak najlepsza przyjaciółka, którą jest.

Przyjechałam do Almond Bay na pogrzeb, rozsypaliśmy prochy Cassidy w zatoce.

Kiedy odczytano jej testament, poczułam… ukłucie zawodu.

Rylandowi przydzielono wyłączną opiekę nad MacKenzie, co akurat rozumiem. Ma stałą pracę, nie planuje wyprowadzki z Almond Bay, ustawił się w życiu i jest w stanie zapewnić stabilizację, jakiej potrzebuje czterolatka, szczególnie po śmierci mamy.

Ale sklep The Almond Store? Nasze wspólne marzenie? Dostała go Aubree. Sklep i gospodarstwo.

Jasne, Aubree pomagała w sklepie, wie, jak go prowadzić, ale i tak mnie to zabolało. The Almond Store był naszym wspólnym dzieckiem. Pomogłam Cassidy go zaprojektować, wymyślić cały koncept. Nie mam nic przeciwko temu, że Aubree przejęła gospodarstwo, ale sklep… Cassidy powinna zapisać go mnie, żebym mogła kontynuować to, co razem zaczęłyśmy.

Nigdy nie powiedziałam rodzeństwu, jak się z tym czuję, żeby nie wyjść na zazdrośnicę. Nie chciałam też żadnych napięć między nami w chwili, kiedy powinniśmy być razem i wspierać się nawzajem. Jednak na samą myśl robi mi się niedobrze.

Wiem, że kiedy wejdę do środka, wszystkie te uczucia powrócą.

Uczucie straty, kiedy nie zastanę Cassidy za ladą, nie zobaczę jej uśmiechu, nie poczuję radosnego uścisku.

Robię głęboki wdech, przełykając łzy. Nie płacz.

Płacz nic nie da.

Znalazłaś się w ciężkiej sytuacji i żadne łzy tutaj nie pomogą. Zwłaszcza jeśli chodzi o Aubree. Nie jest osobą, która szczególnie dobrze radzi sobie z płaczem. I w ogóle z emocjami.

Zamykam samochód i podchodzę do wejścia. Jednym z powodów, dla których tak spodobał nam się ten budynek, niegdyś będący salonem piękności, jest to, że zbudowano go na planie trójkąta, a wejście usytuowano przy jednym z wierzchołków, dzięki czemu witryna jest urocza i nietuzinkowa.

Ściany z ciemnoczerwonej cegły odmalowałyśmy na biało, zainstalowałyśmy markizę w biało-niebieskie paski, zerwałyśmy z podłóg linoleum i zastąpiłyśmy je podłogą z bielonego dębu. Wymagało to cholernie dużo pracy, ale pomagałam w tym Cassidy przez całe lato, a kiedy skończyłyśmy, czułam się niezwykle usatysfakcjonowana. Wnętrze współgra teraz z fasadą budynku, ściany zdobią białe półki na żelaznych podpórkach, a na środku stoją dopasowane trójkątne wyspy z bielonego dębu. Puste miejsca na ścianach zapełniłyśmy czarno-białymi zdjęciami gospodarstwa oraz gałązkami eukaliptusa. The Almond Shop to moje ulubione miejsce na ziemi, nie tylko z powodu wspomnień, jakie się z nim łączą, ale także z powodu zapachu, jaki się w nim rozchodzi.

Gdy przechodzę przez drzwi, rozbrzmiewa dzwonek, a zgarbiona nad ladą z poważną miną Aubree, która przegląda coś na iPadzie, marszczy brwi i unosi wzrok. Na mój widok natychmiast się prostuje.

– Hattie, co ty tu robisz?

– Tak się witasz z siostrą? – pytam, podchodząc.

Aubree, która nie lubi się przytulać, wita się ze mną po męsku, obejmując mnie jednym ramieniem i klepiąc po plecach.

– Dobrze cię widzieć. A teraz powiedz, co tu robisz. Nie powinnaś przypadkiem być na uczelni?

Od razu widać, że w mojej rodzinie wykształcenie to podstawa. Dlatego nie chcę im mówić, co się stało.

– Tak właściwie to wróciłam na jakiś czas do domu.

– To znaczy?

– Rozmawiałam z wykładowcami i wspólnie ustaliliśmy, że najlepiej będzie, jak zrobię sobie małą przerwę po śmierci Cassidy.

Aubree mruży oczy.

– Ale załatwili mi staż. – Przełykam ślinę, bo na myśl o tym kłamstwie robi mi się niedobrze. – To tuż obok, w górę wybrzeża. Przynajmniej podczas przerwy zdobędę trochę doświadczenia.

– Co to za staż? – dopytuje moja siostra, podpierając biodro.

– U takiego jednego potentata medialnego – odpowiadam i po części mówię prawdę. Taa… Wiem, że to mocno naciągane, ale zawsze coś.

– To chcesz robić po skończeniu studiów? Pracować w mediach?

– Raczej nie, ale każde doświadczenie się liczy. Tak przynajmniej twierdzi mój promotor. Poza tym to blisko domu, więc po pracy będę mogła wam pomagać.

– Kocham cię, Hattie, ale nie musisz nam pomagać. Powinnaś skoncentrować się na studiach. – Aubree mija mnie, podchodząc do frontowej części sklepu, i puka w szybę, chcąc przyciągnąć czyjąś uwagę.

Wydaję z siebie niemy jęk, kiedy dostrzegam, kto to taki.

Ethel O’Donnell-Kerr.

– Po jaką cholerę walisz w to okno? – pyta Ethel z wyrzutem, wchodząc do środka. Rozgląda się dookoła, a kiedy mnie zauważa, klaszcze w ręce. – Hattie, kochanie, nie spodziewaliśmy się ciebie w mieście.

„Nie spodziewaliśmy się”.

Jakby przeprowadziła wśród mieszkańców ankietę na ten temat.

– Zrobiłam sobie małą przerwę na uczelni.

Kobieta marszczy brwi.

– Ojej, studia cię przerosły?

– Nie – prostuje Aubree. – Hattie jest najmądrzejsza z nas. Nic jej nie przerosło. Dostała staż i do końca semestru ma się na tym skupić.

– Jaki staż? – dopytuje Ethel.

– Nic, o czym musielibyście wiedzieć – oznajmia moja siostra, naskakując na nią.

– Nie podoba mi się ton, z jakim się do mnie zwracasz, moja panno.

Aubree spina ramiona. Widzę, że coś ją martwi, ale Bóg jeden raczy wiedzieć co, bo przecież nie puści pary z ust. Nigdy nie mówi o swoich uczuciach… Nigdy.

– Przepraszam – kaja się. – Martwię się przesyłką z butelkami. Zaręczałaś, że ten twój facet od butelek dostarczy je do poniedziałku. Mamy już wtorek, a one jeszcze nie dotarły. Bardzo ich potrzebuję, Ethel, zgłosiłam się do tego gościa, bo mi go poleciłaś.

– Ach, wszystko jasne. – Ethel klepie moją siostrę po ramieniu. – Jesteś zestresowana. Zadzwonię do niego i sprawdzę, o co chodzi. Wystarczyło poprosić, kochanie. Nie musisz podnosić na mnie głosu.

Aubree rozluźnia ramiona i odpowiada już znacznie spokojniejszym tonem:

– Przepraszam.

– Nic się nie stało. Wiem, przez co przechodzisz. Dam ci znać, jak będę coś wiedziała. Poprosić członkinie Peach Society, żeby pomogły ci rozładować towar?

Co? Peach Society pomaga Aubree?

– Nie trzeba. Już to załatwiłam. Ale dziękuję.

– Nie ma za co. Daj znać, gdybyś czegoś potrzebowała. Świetnie sobie radzisz, kochanie. Twoja siostra byłaby z ciebie dumna. – Ethel zerka w moją stronę. – Tak się cieszymy, że wróciłaś, Hattie. To dość interesujące, że dwójka naszych mieszkańców wróciła do miasta nieomal w tym samym czasie.

– Kto jeszcze wrócił?

– Hayes Farrow, oczywiście – oznajmia z pogardą. – Nie widziałaś czerwonego dywanu?

Od razu widać, jak wielką miłością pała do Hayesa. Jestem całkiem pewna, że jedynymi osobami, które go tu lubią, są jego babcia, Abel i Rodney, właściciel muzeum modeli kolejowych na końcu ulicy – i to pewnie dlatego, że od zawsze podkochiwał się w jego babci.

– Hayes wrócił? – upewnia się Aubree.

– Podobno skończył trasę koncertową, a jego babci przytrafił się paskudny upadek, więc przyjechał, żeby się nią zająć.

– Szykuje się niezły ubaw – stwierdza moja siostra sarkastycznie.

Ethel nachyla się do niej.

– Krążą słuchy, że zwolnił Matta. – Spogląda w moją stronę. – Wiedziałaś o tym?

Aubree odwraca się, żeby na mnie spojrzeć.

– Uch… tak – odpowiadam. – Przed chwilą się z nim widziałam. Powiedział mi.

– To by się zgadzało. Yahnoosh mówił, że słyszał, jak drzecie koty w jego mieszkaniu – dodaje Ethel.

No oczywiście, że słyszał. W tym mieście nic nie jest święte, nawet prywatność.

– Bo mnie rzucił – wyjaśniam, ponieważ wszystko mi jedno.

– Serio? – dopytuje Aubree. – Dlaczego?

– Rzekomo byłam nudna. – Mam ochotę go wkopać, bo czemu nie? – Stwierdził, że wiecznie chodzę zdołowana.

Ethel łapie się za serce, wstrząśnięta tymi informacjami.

– Niedawno zmarła wasza siostra. To oczywiste, że jesteś przygnębiona.

– Tak właśnie mu odpowiedziałam. – Wzruszam ramionami, ciesząc się, że nie jesteśmy już razem. Kto mówi takie rzeczy ukochanej osobie? Maggie miała rację. Matt jest obrzydliwy.

– To niedopuszczalne. Porozmawiam sobie z jego matką.

– Uch, nie trzeba, Ethel. Sama dość mu nagadałam.

– Mimo wszystko, moje ty biedactwo. – Ethel podchodzi z błyszczącą aureolą rudych włosów i przytula mnie dziwacznie, tak że najpierw ściska mnie jej biust, a dopiero potem ramiona. Moje nozdrza wypełnia charakterystyczny zapach Chanel N°5. – Strasznie mi przykro, że spotkało cię ostatnio tyle przykrych rzeczy. A teraz jeszcze wyrzucono cię ze studiów.

– Zaraz, zaraz, nie wyrzucono jej ze studiów. – Aubree natychmiast ją poprawia. – Ma przerwę na staż. Proszę cię, Ethel, nie mieszaj.

Ethel wypuszcza mnie z objęć, ale wciąż trzyma blisko i spogląda mi prosto w oczy.

– A, to przepraszam.

Przysięgam na swoje życie, że patrzy na mnie w taki sposób, jakby znała prawdziwy powód, dla którego tu przyjechałam. Ale skąd? Czy ktoś w San Francisco szpieguje mnie dla niej? A może sama teleportuje się do różnych miejsc w ciągu kilku minut? Albo założyła podsłuch na mój telefon?

Nie zdziwiłabym się, gdyby tak było.

To w końcu Ethel O’Donnell-Kerr.

– No cóż, będę już lecieć – żegna się śpiewnym głosem. – Zbliża się pora lunchu, a jak wiecie, goście uwielbiają słuchać moich repryz w czasie posiłków. – Odchrząkuje i wychodzi, ćwicząc jednocześnie skalę. A potem, jak za pstryknięciem palców, znika.

Aubree wraca za ladę i znów zaczyna gapić się na iPada.

– No więc… – zaczynam niezręcznie, kiedy zapada między nami cisza. – Potrzebujesz może pomocy?

– Nie – odpowiada, nawet na mnie nie patrząc. – Mam za sobą ciężką noc, ale Peach Society mi pomogło. Wszystko jest w porządku.

– Okej. Gdybyś potrzebowała pomocy, to znam ten sklep jak własną kieszeń. Chętnie…

– Potrzebuję, żebyś skoncentrowała się na ukończeniu studiów – odwarkuje Aubree. – Tym się zajmij. Jeśli staż ma ci w tym pomóc, to skup się na nim.

Robię krok do przodu, zaskoczona jej poirytowanym tonem.

– Aubree, jeśli chcesz pogadać…