Zjazd rodzinny - Meghan Quinn - ebook + książka

Zjazd rodzinny ebook

Meghan Quinn

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Troje rodzeństwa. Trzy miłosne historie. I tylko jedna szansa na „żyli długo i szczęśliwie”.

***

Martin i Peggy Chance wierzą w miłość do grobowej deski. Zbliża się złoty jubileusz ich małżeństwa, a oni sami są przekonani, że stworzyli wzór idealnego związku dla swoich dorosłych już dzieci. Ku ich rozczarowaniu wygląda jednak na to, że cała ta lekcja poszła na marne – najwyraźniej żadne z trojga rodzeństwa nie potrafi zaryzykować i odnaleźć miłości w swoim życiu.

Ford, najstarszy, poświęca się pracy i opiera jakimkolwiek romansom… tak przynajmniej twierdzi. Cooper nie może się otrząsnąć po rozwodzie aż do czasu, gdy odnawia znajomość z zadziorną właścicielką cukierni. Najmłodsza Palmer jest wyzwoloną instagramerką i podróżniczką, która zawsze widziała siebie u boku kogoś zupełnie innego niż przystojny lekarz rodzinny z małego miasteczka…

Kiedy rodzeństwo Chance spotyka się, żeby zaplanować rocznicowe przyjęcie dla swoich rodziców, musi stawić czoła sercowym komplikacjom, bratersko-siostrzanej rywalizacji oraz definitywnemu końcowi dzieciństwa. Cokolwiek się wydarzy, „Zjazd rodzinny” zapewni wam szaloną, pełną emocji i flirtu zabawę.

***

Zabawna, błyskotliwa i pełna miłosnych uniesień.–Kendall Ryan, autorka bestsellerowej serii „Unravel Me”

Prawdziwa, bezpardonowa i przezabawna. Meghan Quinn w najlepszym wydaniu. – Rachel Van Dyken, autorka bestsellerowej serii „Zatraceni”

Wciąga od pierwszej strony. W tej książce jest wszystko: dramat, romans, żar, a przede wszystkim humor. – Laurelin Paige, autorka bestsellerowej serii „Uwikłani”

Tę komedię romantyczną, wywołującą salwy śmiechu, wypełnia genialny romans. Jest do tego zaskakująco głęboka, czym absolutnie mnie oczarowała. – Corinne Michaels, autorka bestsellerowej serii „Willow Creek Valley”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,2 (223 oceny)
94
86
34
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tranquily

Całkiem niezła

Początek i środek super, zakończenie absurdalne
20
klaudiaciacho

Dobrze spędzony czas

Przyjemna historia. Śmiałam się i płakałam na zmianę. Relacja rodzeństwa poruszyła mnie bardziej niż przypuszczałam. Coś ciekawego i nowego. Myślę, że warto po nią sięgnąć!
20
slp00

Całkiem niezła

Początek historii wciągający i zapowiadało się na fajną, luźną komedie. Potem bohaterowie zmieniają się w zakompleksionych i irytujących trzydziestolatków, którzy powinni już od dawna szukać pomocy u specjalistów. W pewnym momencie myślałam, że się poddam i nie przebrnę do końca. Dokończyłam bo nie lubię porzucać książek w połowie. Końcówka ok, szału nie było.
10
majorka123

Nie oderwiesz się od lektury

Sprawnie się czyta, humor, historia, wszystko się klei.
00
MartaNaqvi1

Całkiem niezła

jest ok
00

Popularność




Tytuł oryginału The Reunion

Text copyright © 2022 by Meghan Quinn

First published in 2022 by Montlake, SeattleAmazon, the Amazon logo, and Montlake are trademarks of Amazon.com, Inc., or its affiliates.apub.com

PrzekładMarta Miazek

Redakcja i korektaMarcin Piątek, Joanna Rozmus

Skład Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

Niniejsza książka to fikcja literacka. Imiona, postaci, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki lub zostały użyte w fikcyjnym kontekście, a wszelkie podobieństwo elementów świata przedstawionego do rzeczywistych osób, żywych lub martwych, firm, wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

ISBN pełnej wersji 978-83-67710-45-9

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Wszystkim nieidealnym rodzinom, które na swój sposób są idealne

Prolog

Do: Rodziny i przyjaciół

Od: Cooper Chance

Temat: 50. rocznica ślubu

Zapraszamy na 50. rocznicę ślubu Peggy i Martina.

• Jedzenie i napoje

• Muzyka

• Dobra zabawa

Przyjęcie odbędzie się w sobotę drugiego czerwca w pierwszym sklepie Watchful Wanderers.

Prosimy o potwierdzenie obecności mailowo.

Żadnych prezentów.

***

Do: Cooper Chance, Ford Chance

Od: Palmer Chance

Temat: Re: 50. rocznica ślubu

Braciszku,

serio wysłałeś zaproszenia na rocznicę mailem? Naprawdę?

Palmer – twoja niezadowolona siostra

***

Do: Palmer Chance, Ford Chance

Od: Cooper Chance

Temat: Tak, wysłałem

***

Do: Cooper Chance, Ford Chance

Od: Palmer Chance

Temat: Re: Tak, wysłałem

Nienawidzę, kiedy odpowiadasz na wiadomość w temacie maila. Usunięcie tematu i wpisanie nowego zajmuje więcej czasu niż normalna odpowiedź.

I co się stało z pięknymi lnianymi zaproszeniami, które wybrałam? Nie możesz ot tak wysyłać maili o pięćdziesiątej rocznicy ślubu rodziców. Wyjdziemy na prostaków.

***

Do: Palmer Chance, Ford Chance

Od: Cooper Chance

Temat: Re: Tak, wysłałem

Zaproszenia, które chciałaś kupić, kosztowały dwanaście dolarów za sztukę. DWANAŚCIE dolarów, Palmer. To strata pieniędzy, marnowanie zasobów i przyczynianie się do wycinki drzew. Poza tym kto miałby je wszystkie zaadresować, kiedy ty szlajasz się po świecie? Ja. Więc zrobiłem to, co najprostsze. Wysłałem maile. Jak ci się nie podoba, to trudno.

***

Do: Cooper Chance, Ford Chance

Od: Palmer Chance

Temat: Re: Tak, wysłałem

Zdajesz sobie sprawę, że nasza rodzina ma sieć sklepów turystycznych wartą miliardy? Dwanaście dolarów za zaproszenie to kropla w morzu pieniędzy rodziców. Wyszliśmy na skąpiradła, które wysyłają zaproszenia mailowo. Jesteś redaktorem, a nawet nie postarałeś się z tym zaproszeniem. Użyłeś wypunktowania.

• Jedzenie

• Napoje

• Muzyka

• Zabawa

^^^ Tak, brzmi jak świetna zabawa, Coop.

***

Do: Palmer Chance, Ford Chance

Od: Cooper Chance

Temat: Re: Tak, wysłałem

Powtórzę jeszcze raz – nieobecni nie mają prawa głosu.

***

Do: Cooper Chance, Palmer Chance

From: Ford Chance

Temat: Re: Tak, wysłałem

Nadgoniłem waszą korespondencję. Zaproszenia mailowe były niefortunne, zwłaszcza że chodzi o tak wielkie i znaczące wydarzenie w życiu naszych rodziców. Rodziców, dzięki którym odnieśliśmy sukces w życiu. Wydaje mi się, że powinniśmy potraktować tę rocznicę z większym szacunkiem, a nie narzekać na wysiłek, jaki musimy w to wszystko włożyć.

Przed chwilą rozmawiałem z Larkin. Zamówiła już lniane zaproszenia, roześlemy je jutro, jak tylko do nas dotrą. Potraktujmy te maile jako zabawne zawiadomienie o rocznicy. Napiszę wszystkim, żeby spodziewali się oficjalnych zaproszeń.

Larkin i ja przylatujemy do Waszyngtonu we wtorek. Do samego przyjęcia będziemy zajmować się różnymi istotnymi sprawami. Proszę, miejcie to na uwadze.

Ustalimy kilka spotkań, żebyśmy mogli dopiąć wszystkie szczegóły. Zaplanujemy też czas dla rodziny, bo ja i Larkin nie zatrzymamy się u rodziców. Zarezerwowaliśmy dwa pokoje w Marina Island Bed and Breakfast. Jeden z nich to apartament na poddaszu, żeby nikt nam nie przeszkadzał w pracy.

Prześlijcie, proszę, wasze rozkłady lotów i ewentualne prośby, żeby Larkin mogła wszystko zaplanować.

Dzięki,

Ford

Rozdział 1

Ford

– Larkin, czy zaproszenia zostały wysłane? – wołam zza biurka, pisząc jednocześnie krótkiego maila do dyrektora marketingu. Mieli przesłać prezentację z rebrandingiem do końca dnia. Ten już nadszedł, a prezentacji nie ma.

– Tak. – Larkin wpada do mojego biura z tabletem w ręce. Na nosie ma okulary blokujące niebieskie światło. – Wysłano je w południe. Kaligrafista wykonał kawał dobrej roboty. Dodatkowym akcentem jest zdjęcie twoich rodziców z niedawnej sesji, którego użyłam jako znaczka..

– Dopilnowałaś, żeby im jedno wysłano? – pytam, uśmiechając się.

– Będą mieli niezły ubaw – przytakuje ze znajomym błyskiem w oku. – Dostałam informację od twojej gospodyni, że walizki są już spakowane, a garnitury świeżo wyprasowane. Wyjęła też jedzenie z lodówki, żeby się nie popsuło podczas twojej nieobecności.

– Świetnie – odpowiadam. – Czy dział marketingu odezwał się do ciebie w sprawie prezentacji? Napisałem do nich maila, ale pomyślałem, że najpierw zapytam ciebie.

– Tak, przynieśli mi ją dzisiaj po południu, ale brakowało próbek kolorów i innych rzeczy, o które prosiłeś. – Larkin przyciska tablet do klatki piersiowej. – Poprosiłam więc, żeby to poprawili. Powiedziałam im, że zostanę dłużej i poczekam na poprawki, żebyśmy mogli zabrać prezentację ze sobą.

– Nie musisz zostawać dłużej. Ja to zrobię – zapewniam ją. – Na pewno musisz wrócić do domu i się spakować.

– Byłam na to przygotowana i spakowałam się dzisiaj rano. – Larkin się uśmiecha, a ja mogę jedynie przytaknąć.

Larkin Novak jest jedyna w swoim rodzaju. Zatrudniłem ją cztery lata temu. Żeby ją zatrzymać, co roku daję jej dużą podwyżkę. Jest skuteczna, niesamowicie inteligentna, doskonale zorganizowana i wie, czego potrzebuję, zanim sam to wiem. Jest nieodłączną częścią firmy i mojej codzienności. Nie wiem, co bym bez niej zrobił.

– Czy ty w ogóle śpisz, Larkin? – pytam.

– Kto by potrzebował snu, kiedy jest tyle rzeczy do zrobienia? – Larkin zakłada jasny kosmyk włosów za ucho.

– Ty potrzebujesz. – Wstaję zza biurka i podchodzę do niej. Delikatnie wyjmuję tablet z jej dłoni. – Idź do domu. Ja poczekam na prezentację.

Zerka na tablet w moich rękach, a potem przenosi na mnie spojrzenie tych intensywnie niebieskich oczu.

– Wysypiam się. Śpię całe osiem godzin każdej nocy.

– Nie marudź. Idź do domu.

Mijam ją, tłumiąc śmiech, podchodzę do biurka i wsuwam tablet do torebki. Torebkę przewieszam przez jej ramię.

– Idź, Larkin. Czeka nas ciężki miesiąc z rebrandingiem i rocznicą. Zrób coś dla siebie. Jesteś skazana na moje towarzystwo przez cały następny miesiąc.

Rebranding to moje pierwsze samodzielne przedsięwzięcie, odkąd tata przeszedł na emeryturę. Każdą chwilę poświęcam na to, żeby był perfekcyjny. Jedyna rzecz, jakiej bym nie chciał, to zawieść naszego ojca. Szczególnie po tym, co z mamą zrobili dla mnie i dla mojego rodzeństwa.

– Malujesz straszny obraz tego, co nas czeka – stwierdza Larkin. – W takim razie skoczę coś zjeść, najprawdopodobniej lody. Zanim wyląduję w piekle na Marina Island, utopię w nich swoje smutki.

– Dobra – mówię, chwytając się za kark. – Jesteś gotowa na spotkanie z moją rodziną? Potrafią być uciążliwi.

– Mówisz tak, jakbym ich nie znała.

– Ale nie byłaś z nimi wszystkimi naraz, i to w jednym miejscu.

– Martwisz się, że zrezygnuję po tygodniu?

– Tak. – Tłumię śmiech. – Martwię się.

Splatam ramiona, opieram się o framugę i cieszę się chwilą relaksu. Prawie cały czas muszę zachowywać się jak prezes i po jakimś czasie jest to wyczerpujące. Larkin i ja znamy się na tyle dobrze, że wie, kiedy muszę wyjść z roli szefa i złapać oddech.

– Twoja rodzina to za mało, żeby mnie wystraszyć. Dobrze wiesz, że nigdzie nie znajdę takiego pakietu świadczeń jak w twojej firmie.

– A więc to prawdziwy powód, dla którego nie odeszłaś – żartuję.

– Przekonałeś mnie miesiącem płatnych wakacji i premiami. – Larkin śmieje się serdecznie.

– Przynajmniej teraz wiem, jak cię zatrzymać w firmie. – Wzdycham głęboko. – Muszę skończyć kilka rzeczy przed jutrzejszym wylotem. – Odpycham się od framugi i idę do swojego biura.

– Zamówić ci coś do jedzenia, zanim wyjdę? – pyta Larkin, podążając za mną.

Kręcę głową.

– Batonik proteinowy w mojej szufladzie aż prosi się o zjedzenie.

– Cudownie. – W jej głosie przebija nuta sarkazmu, co najczęściej zdarza się po godzinach. – Przyślę po ciebie samochód jutro o ósmej. Na śniadanie będzie burrito.

– Jesteś ideałem. Dziękuję. – Uruchamiam ekran komputera, ruszając myszką – Do zobaczenia rano.

– Do zobaczenia, Ford – odpowiada.

Larkin wychodzi, a ja zajmuję się mailami w skrzynce odbiorczej. Najgorsza część roboty przede mną. Odpowiadanie na pytania dyrektorów działów. Co dziwne, wolę nużące zadania jak liczby i prognozy, jestem w tym dobry. Tak dobry, że w przyszłym roku otwieramy pięćdziesiąt nowych punktów. To właśnie bezpośredni powód rebrandingu.

Odkąd uruchomiliśmy sieć sklepów, trzymaliśmy się takiego samego wyglądu witryn sklepowych, kolorów i stylu. Nasze lokale robią nieco staroświeckie wrażenie – drewniane bale, zielone linoleum na podłogach, metalowe półki, musztardowożółte dodatki i zdjęcia z outdoorowych przygód sprzed piętnastu lat. Sklepy cieszą się popularnością, ale nie u wszystkich – na przykład nie u młodzieży. Musimy odświeżyć ich wygląd, żeby nadążyć za konkurencją, która przejęła milenialsów. Mamy na to pieniądze, ale żeby trafić do przyszłych klientów, potrzebujemy dokładnych badań rynku. Muszą czerpać przyjemność nie tylko z zakupów w Watchful Wanderers, ale z całego doświadczenia.

Bo życie młodzieży zawsze kręci się wokół doświadczania. Larkin wbija mi to do głowy, odkąd zaczęliśmy rebranding.

Gdy część maili mam już z głowy, dostaję SMS-a od mamy.

Miałem siedem lat, a Cooper pięć, kiedy nasza rodzona matka przedawkowała, a opiekunem prawnym została babcia. Mieszkaliśmy z nią przez kilka miesięcy, do czasu, kiedy nie była już w stanie się nami zająć. Trafiliśmy do rodziny zastępczej. Tułaliśmy się od drzwi do drzwi, aż spotkaliśmy Peggy i Martina. Od pierwszego spotkania wiedziałem, że zostaniemy rodziną. Czułem to w głębi duszy. Po roku mieszkania z nimi na Marina Island – małej wyspie u wybrzeży Seattle – zapytali nas, czy chcielibyśmy zostać z nimi na stałe.

Jestem z natury raczej racjonalny, nie uczuciowy. Pamiętam jednak, jak uściskałem rodziców, kiedy poprosili nas, żebyśmy przyjęli ich nazwisko. Ciągle czuję ich ramiona wokół mnie. Wyczuwam lawendowy zapach perfum mamy. Słyszę, jak tato pociąga nosem w przypływie fali uczuć. Ujął w dłonie moje policzki, spojrzał mi w oczy i powiedział, że będzie zaszczycony, nazywając mnie synem.

Już wtedy wiedziałem, że poświęcę życie na dziękowanie im za to, że dali mi szansę. I nie tylko ja, Cooper też. Krótko po tym rodzice dowiedzieli się, że mama jest w ciąży z Palmer. Nie sądzili, że kiedykolwiek będą mogli mieć biologiczne dzieci. Ale życie jest przewrotne. I tak z rodziny czteroosobowej staliśmy się przybraną pięcioosobową rodziną.

Odczytuję SMS-a od mamy:

Mama: Podobno nie zatrzymasz się u nas? Island’s Bed and Breakfast może i serwuje najlepsze śniadania na wyspie, ale nic nie może się równać z moimi naleśnikami. Naprawdę zrezygnujesz z puszystych, rozpływających się w ustach naleśników na rzecz darmowych czerstwych babeczek i źle wyciśniętego soku pomarańczowego?

Uśmiecham się do siebie i kręcę głową. Ktoś wspominał o matce lwicy? Peggy Chance to jej ucieleśnienie. Kontroluje każdy aspekt naszego życia. Jesteśmy jej celem, misją, jej spełnieniem. Kiedy tato prowadził sklepy, ona zajmowała się domem. Trzymała nas w szeregu, rozdzielając obowiązki i wtrącając się w nasze życie w każdy możliwy sposób. Odpisuję jej.

Ford: Larkin przylatuje ze mną. Byłoby dziwnie, gdyby nocowała u nas w domu.

Mama: Mamy dużo miejsca. Może nocować w twoim pokoju. Ty będziesz spał na kanapie.

Ford: Asystentka nocująca w moim dziecięcym pokoju – to nie brzmi jak szczyt profesjonalizmu.

Mama: Przestań, Larkin to prawie rodzina. Założę się, że chętnie zobaczy, gdzie bunkrowałeś się jako nastolatek.

Ford: Na pewno chętnie dowie się czegoś na temat moich nastoletnich lat, żeby potem robić sobie z tego żarty. Ale wolałbym, żeby wszystko pozostało na stopie zawodowej. Poza tym mamy dużo pracy. Gdybyśmy zatrzymali się u was, przeszkadzałabyś nam co pół godziny. Co chwilę sprawdzałabyś, czy pijemy odpowiednio dużo wody, żeby oczyścić organizm.

Mama: Nawadnianie organizmu jest ważne, szczególnie jak chce się długo wyglądać młodo. A propos młodego wyglądu – używasz tego kremu pod oczy, który ci wysłałam? Masz już trzydzieści sześć lat, najwyższy czas, żebyś zaczął. Palmer stosuje go od dawna, a ma dopiero dwadzieścia siedem. Jesteś w tyle.

Ford: Odpuszczę sobie krem pod oczy. Ale i tak dzięki.

Mama: Weź go, proszę, ze sobą, jak nie używasz. Dam go Cooperowi. Zaczyna mieć kurze łapki.

Ford: Poczekaj, niech mu o tym powiem.

Mama: Daj mu spokój. Przecież wiesz, jaki jest wrażliwy.

Słyszę dzwonek windy. Zerkam na otwierające się drzwi, spodziewając się kogoś z marketingu. Zamiast tego zauważam kosmyk blond włosów, a potem Larkin wysiadającą z windy i wchodzącą do biura z papierową torbą w ręku. Opieram się w fotelu i obserwuję, jak podchodzi do mnie z uśmieszkiem na ustach.

– Co ty tu robisz? – pytam, a ona kładzie papierową torbę na moim biurku. – Prosiłem, żebyś poszła do domu.

– Nie mogłam zostawić cię bez kolacji. – Larkin wyciąga dwa kubki z Gelato Boy, naszej ulubionej lodziarni w Denver, i przesuwa jeden z łyżeczką w moją stronę. – Wzięłam twoje ulubione, o smaku maślanych ciastek i karmelu.

– Chcesz, żebym musiał wcześnie wstać i zaliczyć dodatkowe kilometry? – Chwytam pojemnik i zdejmuję pokrywkę. Kremowe lody wymieszane z karmelem połyskują w świetle, aż cieknie mi ślinka. Nie wiedziałem, jak bardzo tego potrzebowałem.

– Mam zamiar przebiec przynajmniej pięć. – Larkin nabiera lody na łyżkę. – Co oznacza, że musisz mnie wyprzedzić albo przynajmniej dotrzymać mi kroku.

– Wiesz, że pobiję ten dystans – odpowiadam z ustami pełnymi lodów.

– Jak zawsze. – Larkin uśmiecha się z wyższością.

Rozdział 2

Cooper

– Po co to?

Spoglądam w górę i widzę tatę trzymającego śrubkę.

– Nie ruszaj tego. Powiedziałem ci, że mam wszystko poukładane w kolejności.

– Ale to leżało na stoliku kawowym. – Tato przygląda się śrubce, a ja siłuję się z półką, którą dla niego składam. Półką, której potrzebuje na już, żeby poukładać swoje książki według kolorów.

Emerytowany Martin jest zupełnie innym człowiekiem niż Martin Właściciel Sklepu. Martin Właściciel Sklepu był zwinny, obrotny i nie potrzebował pomocy. Z patyka w ciągu pół godziny wystrugałby flet o anielskim dźwięku.

Emerytowany Martin to inny gatunek. Najwyraźniej wraz z wiekiem stracił wszystkie swoje zdolności. Ostatnio paraduje w dwóch różnych skarpetkach, z koszulą na lewą stronie. Pochłania go nałogowe oglądanie reality show na Netfliksie oraz kolorowanki dla dorosłych pełne przekleństw.

Program Zrób porządek z The Home Edit to jego najświeższy nałóg.

Dlatego teraz garbię się, próbując złożyć półkę, którą kupił w Ikei, tym przybytku diabła. To miało być proste jak drut, a zapowiada się zarwana noc. Zrozumienie tych „banalnych instrukcji” jest jak szatańska ciuciubabka.

– Czy to ty położyłeś śrubkę na stoliku kawowym? – pytam.

– Chyba leżała na podłodze. – Ojciec zastanawia się chwilę i chichocze.

Jezu. Chryste.

– Tato, zajmij się swoimi kolorowankami.

– Och, pokolorować ci jakieś przekleństwo? Wyglądasz, jakby kilka chodziło ci po głowie. – Tato łapie się za podbródek. – Chciałbyś stronę ze słowem „pierdol się”, prawda?

Wzdycham ciężko, patrząc na instrukcję, liczę do pięciu i odpowiadam.

– Jasne, tato, pokoloruj mi stronę z „pierdol się”. Powieszę ją na lodówce.

– Nie drocz się ze mną, chłopcze. – Ojciec grozi mi palcem. – Wkrótce na twojej lodówce zawiśnie prawdziwe dzieło sztuki – mówi, siadając na fotelu.

Jedną skarpetkę, czarną, ma podciągniętą do kolana, druga, biała, zwisa mu ze stopy. Prawdziwy koszmar modowy. Nie żebym przejmował się modą, ale na litość boską, facet ma na sobie dwudziestoletnie szorty z dziurą w kroku.

– Jak tam? – pyta mama, przynosząc tacę ciastek z karmelem. – Coś takiego! Złożyłeś już dwa boki. Nieźle ci idzie. – Przybija mi żółwika. – Doskonała robota, Cooper.

Tak, i dzięki nieustannej paplaninie ojca zajęło mi to jedyne pół godziny.

– Czy dobrze słyszałam, że kolorujesz stronę z „pierdol się” dla Coopera?

– Skoro Cooper nie chce mojej pomocy, to zajmę się cieniowaniem – przytakuje tato, odkładając kredki na szafkę pod telewizorem. – Szykuje się prawdziwe dzieło sztuki.

To nie tak, że nie chcę jego pomocy. Wiem, że ma ciężki dzień. Widzę sztywność w jego ruchach, widzę, jak z trudem zgina kończyny. Nie poproszę, żeby klęczał obok mnie na podłodze. Myślę, że on też to wie. W przeciwnym razie nie prosiłby o pomoc.

– Widziałeś już cieniowanie taty? – pyta mama, pokazując ojcu kciuk w górę. – Jak dla mnie to współczesny Bob Ross. Tylko zamiast radosnych drzewek maluje radosne przekleństwa. Widziałeś obrazek, który powiesiłam w łazience?

Tak.

Niestety.

Nie spodziewałem się, że gdy stanę nad sedesem w łazience moich ponadsiedemdziesięcioletnich rodziców, zobaczę obrazek ze słowem „cipka” tuż przed moją twarzą.

– Doskonała jest ta odrobina różu – odpowiadam głosem pełnym sarkazmu, ale żadne z moich rodziców tego nie zauważa.

– Dzięki, sprytnie to sobie wymyśliłem – stwierdza tato.

– Ciasteczko? – Mama podstawia mi tacę z ciastkami pod nos.

Ostatnia rzecz, o jakiej marzę, to siedzieć tu dłużej. Ale zdaje się, że i tak spędzę nad tym całą noc. Biorę ciastko i opieram się o stolik kawowy.

– Dzięki, mamo – rzucam.

– Przynajmniej tyle mogę zrobić, skoro urzeczywistniasz projekt ojca rodem z programu Home Edit. Przez cały tydzień ciągle gadał, jak się cieszy, że uporządkuje swoje książki.

– Mam zamiar słuchać Glenna Millera i rozkoszować się układaniem książek według kolorów. – Ojciec w jednej ręce trzyma ciastko, w drugiej kredkę. Pochyla głowę tak, że widać łysinę na środku.

Może to dlatego, że ciągle coś tu naprawiam, ale wydaje mi się, że rodzice mocno się postarzeli przez ten rok. Staram się jednak ignorować swoje spostrzeżenia.

– To będzie zwycięska noc – stwierdzam, kończąc ciastko.

– Mówiłam ci, że Ellen z kwiaciarni dostała twojego maila z zaproszeniem? – dopytuje mama.

– Nie, ale niech zgadnę, musiała to jakoś skomentować.

– Nie wiedziała, że to żart, więc wyszła na idiotkę, bo zaraz potem dostała zaproszenie pocztą.

– Oj, poniżyłem Ellen – stwierdzam, patrząc na instrukcję i próbując zrozumieć obrazki.

– Wczoraj podczas gry w kości na pewno czuła się głupio – kontynuuje mama. – Powiedziałam jej, że niektórzy po prostu nie łapią twojego poczucia humoru.

– Tak, jestem dziwakiem – mamroczę.

– Właśnie mi się przypomniało. Spotkałam wczoraj Henriettę. Pytała, czy będziesz zamawiał tort u Nory w Cake It Bakery. Myślałam, że już go zamówiłeś. Ale Henrietta twierdzi, że nie rozmawiałeś z Norą. Czy to prawda?

– Jeszcze się do tego nie zabrałem – odpowiadam, starając się zachować spokój na wspomnienie Nory.

– Lepiej, żebyś szybko z nią porozmawiał – radzi mama. – Zaczyna się sezon na torty weselne.

– Może zrezygnujmy z tortu i zamiast tego zamówmy… pączki. Kupię je w Top Pot i zrobię z nich ściankę – proponuję.

– Nawet o tym nie myśl – protestuje ojciec. – Miejsce pączka jest w buzi, a nie na jakiejś ściance.

Mama kładzie dłoń na jego ramieniu.

– Twój ojciec próbuje powiedzieć, że chociaż uwielbiamy Top Pot, to wolelibyśmy tort od Nory. Jest przyjaciółką rodziny. Odkąd pamiętam, jej wypieki uświetniają każdą ważną dla nas okazję. Dziwnie byśmy się czuli, świętując bez tortu. Proszę cię, ustal to z nią jutro. To dla nas wiele znaczy.

– Jeżeli tego chcecie. – Wzdycham głośno w geście frustracji.

– Dziękuję. – Mama splata dłonie. – I może przy okazji zaproś ją na randkę.

Znowu to samo…

Rozdział 3

Nora

– W porządku, powtarzam zamówienie. Trzy piętra, biszkopt waniliowy, nadzienie truskawkowe, lukrowa polewa o smaku gumy balonowej z kropelkami toffi na brzegu i dwiema zebrami na górze. Zebry mają być realistyczne, a nie bajkowe. Zgadza się?

– I nie zapomnij o napisie z boku – mówi pani Cano przez telefon.

– A, tak. – Czytam tekst na głos i wpisuję na zamówieniu. – „Co za mężczyzna. W końcu pościeliłeś łóżko. Hurra!!!” Z trzema wykrzyknikami.

– Doskonale. – W jej głosie brzmi czysta radość – Po czterdziestu pięciu latach małżeństwa mój mąż w końcu nauczył się to robić. Warto to uczcić.

– I to tortem z lukrem o smaku gumy balonowej. Dobra z ciebie żona.

– I to jak, biorąc pod uwagę, że wytrzymałam tak długo z mężczyzną, który nie potrafił zaścielić łóżka.

– Prawdziwa święta – stwierdzam. Dokładnie wtedy odzywa się dzwonek przy wejściu. – Pani Cano, cudownie było porozmawiać, ale właśnie wszedł klient. Tort będzie gotowy za dwa dni.

– Dziękuję, kochanie, miłego dnia.

– Nawzajem – odpowiadam i rozłączam się.

Odkładam słuchawkę i długopis, zbieram swoje długie czarne włosy w kok na czubku głowy i idę w stronę wejścia. Widzę mężczyznę pochylonego nad witryną z tortami weselnymi.

– W czym mogę pomóc…

Prostuje się i obraca w moją stronę, a mi zaczyna brakować powietrza.

Cooper Chance. Wysoki, czarnowłosy, o jasnoszarych oczach schowanych za okularami w czarnych oprawkach. W prostych jeansach podwiniętych do kostek i brązowych sztybletach wygląda jak typowy mieszkaniec północno-zachodniego wybrzeża. Znoszone jeansy kontrastują z wyprasowaną szaroniebieską koszulą i oliwkowym kardiganem podwiniętym do łokci. Gdyby Superman i L.L. Bean mieli dziecko, to byłby nim Chance Cooper.

Przyjaciel rodziny od lat.

Mężczyzna krytykant.

Mężczyzna, który wyprowadza mnie z równowagi.

I jedyny mężczyzna, z którym spędziłam przygodną noc.

– Cooper – odzywam się i czuję, że odbiera mi dech.

Wpycha ręce głęboko do kieszeni.

– Cześć, Nora. – Wzrokiem przebiega po moim ciele, chłonąc każdy jego centymetr.

– Co cię dzisiaj sprowadza? – Zbieram się w sobie i związuję pasek fartucha.

– Ja… muszę zamówić tort na rocznicę rodziców. – Cooper spogląda w bok.

– Tak, przypominam sobie maila z zaproszeniem, który niedawno dostałam. Bardzo był poetycki. Nie mogę się już doczekać tej świetnej zabawy, o której tak niejasno pisałeś.

Widzę, że się nie uśmiecha, więc wyjmuję spod lady notes z zamówieniami i sięgam po długopis.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – pytam, zapominając o zdenerwowaniu wywołanym jego widokiem.

– Tort – odpowiada po prostu.

Nie dodaje nic więcej, więc spoglądam w jego kierunku.

– Domyślam się, że tort, skoro jesteśmy w cukierni, która piecze tylko torty. Jaki to ma być tort?

– Nie mam pojęcia. – Wzdycha. – Smaczny.

– Twoja dbałość o detale jest niesamowita.

Cooper przeciąga ręką po twarzy, a mi ciężko nie zauważyć, jak rękawy opinają jego kształtne ramiona.

– Nie mam na to czasu. Muszę dziś przeredagować dwie autobiografie. Każda z nich usypia mnie przed pięćdziesiątą stroną. Nie możesz po prostu wybrać smaków i oboje będziemy mieć to z głowy?

Odkładam długopis i krzyżuję ręce, patrząc prosto w jego stalowoszare oczy.

– Chcesz powiedzieć, że nie masz czasu dla rodziców?

– Jezu – mamrocze Cooper, podchodząc do lady i wyciągając swoją dużą dłoń. – Gdzie jest karta?

– Tak myślałam. – Podaję mu skrócone menu. – Tutaj są smaki biszkopta, po prawej wszystkie nadzienia. Polewa może mieć ten sam smak co środek, ale to nuda.

– Kto, do cholery, wybiera polewę o smaku gumy balonowej? – pyta, unosząc brew.

– Zdziwiłbyś się – odpowiadam, starając się uspokoić bicie serca spowodowane widokiem tej jednej uniesionej brwi.

Cooper uważnie przegląda listę i wzdycha.

– Znając Forda i Palmer, będą oczekiwali czegoś eleganckiego jak „francuski jedwab”, cokolwiek to jest. Taką mają osobowość. Ale nasi rodzice są prości.

– Trudno się nie zgodzić – przytakuję.

Znam rodzinę Chance’ów tak długo, jak sięgam pamięcią. Dorastałam co prawda w pobliskim Seattle, ale dla dziecka Marina Island mogła równie dobrze leżeć za oceanem. Nie poznałam ich wszystkich dobrze, nasze mamy grały jednak razem w kości, więc brałam udział w wielu imprezach rodzinnych. Byliśmy tymi dzieciakami, które widywały się na imprezach, lecz skrępowane nigdy nie spędzały razem czasu. Tak więc znałam Coopera Chance’a z widzenia. Przynajmniej do tej jednej nocy…

– Lubią karmel i czekoladę. Masz coś takiego? – pyta, odkładając kartę.

– Mogę zrobić biszkopt karmelowy nasączony karmelem, z karmelowym nadzieniem w środku i polewą o smaku karmelu. Myślisz, że będzie im smakował?

Kącik ust Coopera odrobinę podnosi się w górę. Gdybym nie znała go tak dobrze, nie zauważyłabym tego ironicznego uśmieszku.

– Tak, na pewno – odpowiada, wyciągając portfel z tylnej kieszeni. – Zapłacić z góry?

– Nie trzeba. – Tłumię śmiech, kręcąc głową. – Zazwyczaj przyjmuję zaliczkę, a resztę przy odbiorze. Ale od waszej rodziny nie potrzebuję zaliczki. Muszę tylko wiedzieć, ile będzie osób, żeby zrobić odpowiednią liczbę pięter.

– Pięter? – Cooper marszczy nos. – Nie upieczesz po prostu zwykłego tortu? Myślałem, że zrobisz prostokątne ciasto ze zdjęciem rodziców na górze.

– Odpuściłam ci smaki, bo takie lubią twoi rodzice. Ale piekąc tort piętrowy, ratuję twój tyłek przed gniewem rodzeństwa – odpowiadam, powstrzymując uśmiech. – To utnie wszelkie potencjalne kłótnie.

 – No dobra. – Zastanawia się nad tym przez chwilę, wpycha portfel w tylną kieszeń i robi krok do tyłu. – Wszystko gra? – Jego wzrok ponownie przesuwa się po moim ciele. To intensywne spojrzenie, wędrując od twarzy do piersi, dosłownie mnie pożera. Wydaje się, że nie minął rok od tego, co się wydarzyło. Czuję się, jakbyśmy znowu byli w barze, a jego spojrzenie pełne obietnic zapowiadało to, do czego dojdzie.

– Tak, wszystko w porządku – stwierdzam, z trudem przełykając ślinę.

– Jak twoja mama zapyta, czy zamówiłem tort, powiesz jej, że tak? Żeby moja mama dała mi spokój? – upewnia się.

– Naprawdę widać twoją miłość, Cooper. – Chwytam się za serce.

Przewraca oczami, odwraca się i wychodzi. Widzę jego oddalające się plecy. Kiedy zamykają się za nim drzwi, głośno wypuszczam powietrze. Siadam na stołku koło kasy.

Cooper Chance.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz go widziałam.

A nie… pamiętam. Wymykał się z mojej sypialni. Ale wtedy byłam naga.

Rozdział 4

Palmer

– Cześć, siostra, co tam?

Kręcę rolką taśmy na nadgarstku, gapiąc się na stertę kartonów na środku mojego mieszkania w Meatpacking District. Drewniany parkiet widział lepsze lata, ściany pokrywają niezliczone warstwy farby, przez co okna ledwo co się otwierają. W prawym rogu sufitu jest zaciek, bo sąsiadka przelała wodę w wannie. Miejsce, które nazywałam domem, stoi prawie puste.

– Ford, naprawdę lecisz teraz do Marina Island?

– Właśnie siedzę w samolocie – odpowiada mój brat.

– Chcesz powiedzieć, że lecisz prywatnym samolotem?

– Larkin zorganizowała mi współdzielony lot czy coś takiego. W każdym razie, jak się masz? Jesteś w kraju czy jak zawsze rozkoszujesz się lokalną kuchnią w Europie?

Gapię się na kwoty na wyciągu bankowym, lub raczej na ich brak, i zalewa mnie fala niepokoju.

– No wiesz, robię sobie przerwę przed następną wyprawą – rzucam, zwijając brzeg kartki.

– Więc jesteś w Nowym Yorku?

– Tak, jestem w Wielkim Jabłku – odpowiadam niezręcznie, ktoś na zewnątrz przeklina tak głośno, że aż drżą ściany mojego mieszkania. – Naprawdę zostajesz w Marina Island na miesiąc?

– Tak, będę pracował nad ważnymi rzeczami i pomyślałem, że nie ma lepszego miejsca niż to, w którym założono pierwszy sklep. Poza tym, jeżeli czas mi pozwoli, to pomogę w organizowaniu przyjęcia. Wydaje mi się, że Cooper jest tym przytłoczony.

– Przytłoczony czy po prostu leniwy? – pytam. – No wiesz… mail, Ford? Naprawdę?

– Cooper w przeciwieństwie do nas nie dba o szczegóły. – Ford dusi śmiech. – Pogadam z nim, kiedy się spotkamy. Larkin próbowała ustalić termin spotkania, ale jeszcze nie dał jej znać, więc zobaczymy.

– Może spróbuj wysłać mu SMS-a. – Chichoczę. – Skoro to twój brat, a Larkin nie będzie na Marina Island na każde twoje skinienie.

– Larkin nie jest na każde moje skinienie – odpowiada Ford z poirytowaniem. – Poza tym będzie ze mną.

– Zabierasz swoją asystentkę ze sobą? – pytam zaskoczona. – Naprawdę… serio… o Boże, nocujecie w domu rodziców?

– No co ty. Chociaż mama próbowała mnie przekonać, że nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby Larkin spała w moim pokoju.

– O, to genialny pomysł! – Śmieję się gwałtownie. – Aż chce się zadzwonić do mamy i posłuchać jej narzekania, jak to wszystkie dzieci powinny nocować w domu.

– Ty też musiałabyś przyjechać – stwierdza lekkim tonem, ale za jego słowami kryje się powaga.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłam z całą rodziną pod jednym dachem. Odwiedzałam Forda przejazdem w Denver, ale Marina Island… nie za bardzo. Jako influencerka od jedzenia przez ostatnie pięć lat podróżowałam po świecie, pisząc o kuchni i zyskując ponad dwadzieścia pięć tysięcy followersów. Zarabiałam, próbując jedzenia w najpiękniejszych miejscach.

W utrzymywaniu się z social mediów zabawne jest to, że każdy może to robić. I niestety, choć jestem jedną z czołowych influencerek, od jakiegoś czasu zaczęłam dostawać coraz mniej zaproszeń. Przez to teraz znalazłam się w ciężkiej sytuacji.

Moje fundusze stopniały.

Mój czynsz jest za wysoki.

Nie mam żadnego doświadczenia zawodowego, żeby starać się o pracę.

Ale jestem tak samo przedsiębiorcza jak tato, więc ułożyłam już plan.

To może nie był mój pierwszy wybór… ani drugi, ani nawet trzeci, ale to wszystko, co mam.

– Zabawne, że wspomniałeś o powrocie do domu. – Odwracam wyciąg z konta, odcinając się od jego negatywnych wibracji. – Chyba przylecę na Marina Island nieco wcześniej. Wiesz, żeby pomóc przy przyjęciu. – To kłamstwo, ale nie mogę powiedzieć mu prawdy. Nie odnoszącemu same sukcesy Fordowi – Pomyślałam, że zorganizuję epicką podróż po północno-zachodnim wybrzeżu i wrzucę ją na Instagrama. Coś prawdziwego i surowego. Oczami dziewczyny, która tu dorastała. – Rzucam kolejne kłamstwo.

– Brzmi ciekawie. Mama i tata już wiedzą?

Nikt nie wie.

Kompletnie nikt… oprócz mojego najlepszego przyjaciela.

– Nie wiedzą. Pomyślałam, że zrobię im niespodziankę. Wylecę jutro i zostanę na miesiąc albo dwa. Umowa najmu się kończy, swoje rzeczy przechowam w magazynie. Nie ma sensu szukać innego mieszkania, skoro mnie tu nie będzie.

Ford nie musi znać prawdy: że nie stać mnie było na czynsz i znalazłam kogoś na moje miejsce. Na szczęście właściciel mieszkania nie miał z tym problemu. Spakowałam więc najważniejsze rzeczy i sprzedałam meble. Od jutra będę bezdomna.

To kolejny powód mojej instagramowej podróży, przy której nie mam zamiaru się wysilać. Chcę tylko nawiązać przydatne znajomości, czekając, aż trafi się jakaś oferta.

– Mówisz poważnie? Naprawdę przylatujesz do domu? – pyta Ford.

– Tak – odpowiadam, biorąc do ręki marker, żeby podpisać kartony. – Jutro rano przyjeżdżają ludzie od przeprowadzek, zarezerwowałam już lot i teraz muszę tylko zaskoczyć mamę i tatę.

– Będą zachwyceni, wiesz? – zapewnia Ford.

– Wiem. Już czas, żebym przyjechała do domu, chociaż na chwilę. – Uśmiecham się.

– Będą mieli wszystkie dzieci przy sobie. To będzie dla nich najlepszy prezent.

– Wiesz, co byłoby lepszym prezentem? – pytam.

– Co?

– Gdybyś wraz z Larkin również zatrzymał się u rodziców. Namówimy Coopera, żeby też tam nocował.

– Nie ma mowy, siostrzyczko. – Ford śmieje się cicho, ten dźwięk jest znajomy, a jednak brzmi inaczej. Doroślej. Mądrzej.

– Puk, puk, przyniosłem tapas – woła mój najlepszy przyjaciel, przechodząc przez drzwi.

Kiedy widzi, że rozmawiam przez telefon, udaje, że nabiera wody w usta, i po cichu idzie do kuchni.

– Mam sporo czasu, żeby was przekonać, ale Laramie właśnie przyniósł jedzenie.

– W porządku. Widzimy się jutro? – upewnia się Ford.

– Tak – odpowiadam, czując odrobinę ulgi, że przynajmniej spędzę trochę czasu ze starszym bratem.

– Super, do zobaczenia, dzieciaku.

Rozłączamy się, odkładam telefon na parapet.

– Czy to był Wszechmogący Ford Chance? – pyta Laramie, wyciągając dwa pudełka z jedzeniem na wynos.

– Tak. – Idę do kuchni i siadam przy blacie obok zlewu.

– Cieszy się, że mała siostrzyczka wraca do domu?

– Bardziej, niż myślałam.

– Powiedziałaś mu, dlaczego wracasz? – dopytuje, marszcząc brwi.

Laramie to jedyna osoba, która zna moją sytuację, i tak pozostanie. Poznaliśmy się na Uniwersytecie Nowego Jorku. Robił specjalizację z teatrologii, a ja z zarządzania – sądziłam, że przyda mi się w Watchful Wanderers… ale nie ma co się w to zagłębiać. W stołówce oboje sięgnęliśmy po ten sam kartonik mleka, zagraliśmy w papier, nożyce, kamień. Po porywającym pojedynku ja dostałam kartonik mleka, a on mój numer. Od tamtej chwili jesteśmy nierozłączni.

– Nie powiedziałam. – Otwieram pudełko i gapię się na tapas z konfitowaną kaczką. Normalnie ciekłaby mi ślinka, ale teraz jakoś nie mam apetytu. – Powiedziałam mu, że przyjeżdżam do domu, żeby zrobić relację o północno-zachodnim wybrzeżu.

– Nie wie, że jesteś spłukana, bezdomna i bezrobotna?

– Nie za bardzo. – Wpycham tapas do ust i żuję, chociaż jedzenie wydaje się bez smaku.

– Mówiłem ci, że możesz pracować w studio razem ze mną i spać na mojej kanapie, zanim czegoś nie ogarniesz.

– Nie mam pojęcia o SoulCyclingu. – Kręcę głową. – I już kiedyś spałam na twojej kanapie. Mój kręgosłup nie przetrwałby kolejnej takiej nocy.

– To po prostu spinning. Nie musisz dorabiać do tego ideologii. Przydałaby się nam pomoc na recepcji.

– Oboje wiemy, że nie potrzebujesz pomocy w studio. Specjalnie dla mnie wymyślisz jakieś zajęcie. – Wzdycham. – Nie, muszę jechać do domu i zastanowić się, co dalej.

– Nawet jeżeli wrócisz z podkulonym ogonem? – pyta Laramie, wręczając mi kolejne tapas.

– Nikt nie wie o moich problemach i tak zostanie. Rodzice nigdzie się nie wybierają, więc będę miała dach nad głową i pełny brzuch dzięki potrzebie mamy, żeby ciągle karmić ludzi. Kto wie, może to będzie odświeżające. – Wzruszam ramionami i odgryzam kawałek nadziewanego grzyba.

– Kto wie, może na tym końcu świata znajdziesz chłoptasia do przytulania – stwierdza Laramie.

– Nie ma mowy. – Celuję w niego palcem. – Uwierz mi, nie jestem w nastroju do przytulania.

– Nawet do… przystojniaka Beau, w którym bujałaś się w liceum? – Laramie trzepocze rzęsami.

– Nie zaczynaj. – Znowu celuję w niego palcem.

– Dlaczego? To przez niego nie jeździsz na Marina Island, więc czy nie byłoby to romantyczne, gdybyś przypadkiem na niego wpadła?

– Dlaczego ci się zwierzam?

Otwieram kolejne pudełko. Pierożki z homarem. Gdyby tylko potrafiły mnie pocieszyć.

– Bo stawiam cię do pionu. Serio. – Laramie szturcha mnie w bok. – Co zrobisz, jak na niego wpadniesz? Nie byłaś w nim przypadkiem całkowicie zadurzona? No wiesz… widziałem twoje albumy klasowe. Każde jego zdjęcie było w serduszku.

– Daj spokój, Laramie. – Ton mojego głosu staje się ostry.

– Oj, ktoś tu się piekli. Ale odpuść sobie pyskowanie. Staram się tylko dotrzeć do sedna tego zauroczenia, które ukrywasz od lat. Wiesz, co on w ogóle robi? Jest żonaty?

– Nie mam pojęcia. Nie śledzę jego social mediów. Nie wiem nawet, czy nadal mieszka na wyspie. Nikogo o to nie pytałam. Więc dajmy sobie z tym spokój. Jakbym miała mało zmartwień. Po powrocie na Marina Island mam zamiar skupić się na sobie. Żadnych rozrywek. Żadnych facetów.

– Ze mną byłoby zupełnie inaczej – stwierdza Laramie. – Kręciłbym się przy dokach, szukając silnego rybaka, który by mnie porwał gdzieś daleko. – Podaje mi naklejkę z pudełka na wynos na zgodę.

Zmiana tematu, dzięki Bogu. Ściskam jego wielkie bicepsy, lekka atmosfera powraca.

– Nie wiem, dlaczego myślisz, że nadajesz się na materiał do porwania? Jesteś jak te dogi niemieckie, którym wydaje się, że są pieskami na kolanka. Uwielbiam cię, ale naprawdę nikt nie uniesie prawie dwumetrowego mięśniaka. Chyba że wózkiem widłowym.

– Więc muszę zakochać się w budowlańcu. Da się zrobić. – Laramie oblizuje palec i uśmiecha się ironicznie.

***

– Och, Martin, popatrz. Tam jest. Nasza córeczka. Hej, Palmer, tutaj. Tutaj! – Mama krzyczy przez terminal promowy, gorączkowo machając rękami i wznosząc jak najwyżej napis „Palmer Chance. Nasza córeczka”.

Przed przyjazdem zorientowałam się, że nie mam jak dostać się do domu. Rano zadzwoniłam więc do rodziców, żeby zrobić im niespodziankę moim przyjazdem. Mama z radości piszczała do słuchawki przez dobrą minutę, a potem ustaliliśmy, że odbiorą mnie z promu. A teraz są tutaj. Moi rodzice, dziko machający rękoma i wołający „hej, hej!”.

– Palmer, widzisz nas? Tutaj jesteśmy. Hej, hej, Palmer!

– Tak, widzę was! – krzyczę ponad głowami ludzi przede mną. Wszyscy odwracają się i patrzą na mnie, ale nadal prą do przodu.

Poprawiam okulary przeciwsłoneczne, ściągam poduszkę podróżną z szyi i mocno chwytam dwie podręczne walizki na kółkach. Bycie spłukanym oznacza, że nie podróżujesz tak, jak chcesz. Zamiast siedzieć wygodnie w pierwszej klasie z wystarczającą ilością miejsca na nogi i popijać szampana, cisnęłam się z tyłu tuż przy toaletach. Na dodatek ktoś musiał zjeść na lotnisku jakieś obrzydlistwo, bo ubikacja była zajęta przez krępująco długi czas. Nie wspominając już o tym, że najtańszy bilet oznaczał twarde siedzenia, stolik wielkości mojej dłoni oraz dopłatę za bagaż i napoje. Jestem pewna, że skasowali mnie też za pas bezpieczeństwa.

– Tutaj jest – mówi mama, kiedy w końcu udaje mi się do nich dotrzeć. – Nasza córeczka.

– Cześć ma…

Mama bierze mnie w objęcia, moja twarz zagłębia się w jej ramionach. Głaska mnie po głowie, kołysząc naszymi ciałami w tył i przód, a ja próbuję utrzymać równowagę.

– Nasza córeczka – ciągle powtarza mama, całując mnie w policzki. – Niech ci się przyjrzę. Zrobiłaś sobie boba. Martin, popatrz na jej włosy. Ale krótkie. No popatrz na jej włosy.

– Zmieniłaś kolor? – pyta tato, krzywiąc twarz w grymasie. – Wydawało mi się, że miałaś rude włosy. Przynajmniej takie były, jak się urodziłaś.

– Laramie zrobił mi wczoraj pasemka. To się nazywa truskawkowy blond. – Staram się nie przewracać oczami i uwalniam się z uścisku mamy.

– Tak to się nazywa w dzisiejszych czasach? Owocowe włosy? – Tato śmieje się do siebie i bierze mnie w objęcia. – Wyglądasz świetnie. – Całuje czubek mojej głowy.

Potem wspólnie ciągniemy walizki do ich czerwonego subaru outback, które mają od co najmniej dziesięciu lat. Jak na ludzi z milionami na koncie prowadzą raczej skromne życie.

– Zabrałaś bardzo dużo rzeczy – stwierdza ojciec, wkładając walizki do bagażnika. Wtedy zauważam jego skarpetki nie od pary. Jedna długa z czerwonymi paskami, druga krótsza z neonowymi literami z boku. Co się tu, do diabła, dzieje?

– Pomyślałam, że zostanę na miesiąc albo dwa. Planuję zrobić relację z kuchni północno-zachodniego wybrzeża.

Spodziewam się, że mama będzie piszczeć z podekscytowania, ale nic takiego się nie dzieje. Zerkam na rodziców. Wpatrują się w siebie wielkimi oczyma.

– Słyszycie? – pytam. – Planuję zostać tu przez kilka miesięcy… z wami… w waszym domu.

Nadal wymieniają zdziwione spojrzenia.

– Eee… zamieszkam z wami. – Pstrykam palcami przed ich twarzami. – Słyszycie mnie? Halo? Mamo? Będziesz mogła tulić swoją córeczkę, kiedy tylko będziesz chciała.

Kiedy mama nadal nie odpowiada, z niepokoju jeżą mi się włoski na karku. Dlaczego nie krzyczy z zachwytu? Dlaczego nie tańczy z radości, dźgając palcami powietrze? Dlaczego stoi oszołomiona jak jeleń w świetle reflektorów?

– Kochanie, to był długi dzień – stwierdza mama w końcu. – Może porozmawiamy o tym później. – Kładzie rękę na moich plecach. – Chodź. Wskakuj do samochodu.

– Ale… przecież powiedziałam, że zostanę u was na trochę – odpowiadam zdezorientowana, zerkając to na jedno, to na drugie. – Śniadanie z waszą córeczką, pierwsze od wielu miesięcy. Nie cieszycie się?

Cig dalszy dostępny w pełnej wersji książki.

O autorce

© 2019 Milana Schaffer

Meghan Quinn – autorka bestsellerów z zestawień „USA Today”, żona, adopcyjna mama, miłośniczka masła orzechowego. Jej komedie romantyczne i współczesne romanse za każdym razem dostarczają czytelniczkom idealnej dawki emocji, humoru i pikanterii.