Nie od pierwszego wejrzenia - Meghan Quinn - ebook + audiobook + książka

Nie od pierwszego wejrzenia ebook

Meghan Quinn

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

16 osób interesuje się tą książką

Opis

„Jak się poznaliście?” To zasadnicze pytanie zadane każdej parze przynajmniej raz. W odpowiedzi zazwyczaj można usłyszeć słodką, ckliwą lub zabawną historię. Nie w tym przypadku.

Lottie zostaje zwolniona z pracy – i to przez najlepszą przyjaciółkę. Desperacko potrzebuje pieniędzy, aby spłacić kredyt studencki. Musi znaleźć źródło zarobku albo narzeczonego z milionami na koncie... W dodatku niedługo zjazd klasowy, na którym chciałaby się pochwalić jakimś przystojniakiem. Wtedy w jej życiu pojawia się Huxley Cane. Lottie i Huxley podpisują umowę i zaczynają maskaradę. Sami jednak nie wiedzą, kiedy przestają udawać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 502

Oceny
4,4 (1788 ocen)
1155
391
158
59
25
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
korni7775

Nie oderwiesz się od lektury

wkoncu coś fajnego i zabawnego bez głupiej dziecinady infantylnej głównej bohaterki i dzianego władczego faceta polecam!
ulkazula

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia 🙂 dużo humoru 😊 nie mogłam się oderwać
110
koziolek88

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna komedia romantyczna, jest seksownie i zabawnie.
110
Kaskagwizdala

Nie oderwiesz się od lektury

jeju jakie to było dobre
111
darab

Nie oderwiesz się od lektury

Sceny w szkole rodzenia - petarda! Prawie posiekałam się ze śmiechu. I głównie za to daję 5/5
100

Popularność




Prolog LOTTIE

Pro­log

LOT­TIE

– Cześć, skar­bie!

Hmm. Nie podoba mi się ta sło­dycz w jej gło­sie.

Ten uśmie­szek błą­ka­jący się na jej war­gach.

Oraz duszący, tok­syczny zapach per­fum, któ­rymi się obfi­cie spry­skała.

– Hej, Angela – odpo­wia­dam z ostroż­nym nie­po­ko­jem, sia­da­jąc przy stole w jej gabi­ne­cie. Jed­nym ręcz­nym ruchem zarzuca blond włosy na plecy i składa dło­nie. Gdy pochyla się w moją stronę, mowa jej ciała wyraża zain­te­re­so­wa­nie.

– Co u cie­bie? – pyta.

Wygła­dzam jaskra­wo­czer­woną ołów­kową spód­nicę i odpo­wia­dam:

– Wszystko dobrze, dzię­kuję.

– To cudow­nie. – Pro­stuje się i obda­rza mnie uśmie­chem, ale nic wię­cej nie dodaje.

No dobra, co tu się, do dia­bła, dzieje?

Zer­kam przez ramię na rząd face­tów w gar­ni­tu­rach, któ­rzy sie­dzą wypro­sto­wani jak struny z tecz­kami na kola­nach i przy­pa­trują się naszej roz­mo­wie. Znam Angelę od gim­na­zjum. Łączy nas prze­ry­wana przy­jaźń, a ja zosta­łam ofiarą tej zna­jo­mo­ścio­wej aryt­mii. Jed­nego dnia jestem jej naj­lep­szą psiapsi, kolej­nego moje miej­sce zaj­muje Blair z działu finan­sów albo Lau­ren z działu sprze­daży, by następ­nego znów tra­fiło na mnie. Cią­głe zmiany, trudno się poła­pać, kto zosta­nie naj­lep­szą przy­ja­ciółką w danym tygo­dniu. Wiecz­nie mnie to drę­czy i nie­mal dostaję czkawki z eks­tazy, kiedy los wrę­cza mi szczę­śliwą kartę „dzi­siej­szej powier­nicy Angeli”.

Zapy­ta­cie, po co w takim razie tkwię w tak tok­sycz­nej rela­cji?

Są trzy powody.

Po pierw­sze, kiedy pozna­łam Angelę, byłam mło­dziutką dziew­czyną i nie mia­łam poję­cia, co robić pod­czas sza­lo­nej jazdy rol­ler­co­aste­rem. Chwy­ta­łam się więc kur­czowo porę­czy i modli­łam się, żeby prze­żyć. Życie z Angelą oka­zało się bowiem eks­cy­tu­jące. Inne. Wręcz zuchwałe.

Po dru­gie, kiedy Angela była dla mnie miła, kiedy zaszczy­cała mnie swoją przy­jaź­nią – czu­łam się prze­szczę­śliwa. Dora­sta­nie w Beverly Hills w bied­nej rodzi­nie nie obfi­to­wało w przy­gody, jed­nak bogata przy­ja­ciółka, która nie zwa­ża­jąc na twój pusty port­fel, wpro­wa­dza cię do swo­jego świata – to było coś. Może­cie uznać mnie za pustaka, ale w szkole śred­niej świet­nie się bawi­łam, mimo wzlo­tów i upad­ków naszej przy­jaźni.

Po trze­cie – jestem słaba. Za wszelką cenę uni­kam kon­fron­ta­cji. Jestem jak ludzka wycie­raczka, nie krę­puj­cie się, wycie­raj­cie we mnie brudne buciory.

– Angela? – pytam szep­tem.

– Hmmm? – Uśmie­cha się do mnie.

– Czy mogę zapy­tać, dla­czego wezwa­łaś mnie do sie­bie i dla­czego za moimi ple­cami stoi rząd face­tów wyglą­da­ją­cych jak agenci FBI?

Angela odchyla głowę do tyłu i wybu­cha ser­decz­nym śmie­chem. Jej dłoń ląduje na mojej.

– Och, Lot­tie. Będzie mi bra­ko­wało two­jego poczu­cia humoru.

– Bra­ko­wało? – Cała sztyw­nieję. – Co masz na myśli, mówiąc, że będzie ci go „bra­ko­wało”? Wybie­rasz się na urlop?

Bła­gam, niech o to cho­dzi. Bła­gam. Nie mogę sobie pozwo­lić na utratę pracy.

– Tak.

Dzięki Bogu!

– Lecimy z Kenem na Bora-Bora. Za dzie­sięć minut mam umó­wioną sztuczną opa­le­ni­znę. Dla­tego musimy szybko się z tym upo­rać.

Że jak?

– Z czym się musimy upo­rać? – pytam.

Roz­ra­do­wana twarz Angeli staje się nagle poważna, a to rzadki widok. Ponie­waż, ow­szem, Angela może i jest sze­fową swo­jego bloga o stylu życia, ale to nie ona wyko­nuje całą robotę – ma od tego sztab ludzi. Dla­tego nie musi ni­gdy być poważna.

Teraz się pro­stuje i spo­gląda na mnie spod gęstych sztucz­nych rzęs.

– Lot­tie, jesteś praw­dziwą pio­nierką w Ange­loop. Nie masz sobie rów­nych w naszej fir­mie w mistrzow­skim ope­ro­wa­niu kla­wia­turą, a humor, który wno­sisz do naszego jakże świet­nie pro­spe­ru­ją­cego i zara­bia­ją­cego kro­cie bloga, pozwo­lił mi na urze­czy­wist­nie­nie wyma­rzo­nej wyprawy na Bora-Bora.

Czy ja dobrze sły­szę? To dzięki mnie może wyje­chać na waka­cje?

– Nie­stety, musimy cię poże­gnać.

Ale… co?

Poże­gnać?

Zna­czy, koniec pracy?

Czte­rech face­tów sto­ją­cych z tyłu nagle – z szyb­ko­ścią świa­tła – znaj­duje się tuż obok, ota­cza­jąc mnie z obu stron niczym goryle cele­brytę. Ich bar­czy­ste syl­wetki nie pozwa­lają mi się ruszyć. Jeden z nich rzuca teczkę na znaj­du­jący się przed nami stół. Otwiera ją, a moim oczom uka­zuje się jakaś kartka. Jestem zbyt oszo­ło­miona, żeby nawet roz­wa­żyć czy­ta­nie, ale mogę się domy­ślić, co to jest: roz­wią­za­nie umowy.

– Tu pod­pisz. – Męż­czy­zna podaje mi dłu­go­pis.

– Chwila. Co to ma być? – Odsu­wam rękę faceta, która natych­miast wraca na miej­sce. – Wyrzu­casz mnie z pracy?

Angela się krzywi.

– Lot­tie, pro­szę cię, nie rób scen. Na pewno rozu­miesz, jakie to dla mnie trudne. – Strzela pal­cami i jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki w pomiesz­cze­niu zja­wia się jej asy­stentka. Angela pociera szyję. – Ta roz­mowa mnie wyczer­pała. Popro­szę o wodę. W tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej, z cytryną i limonką, ale pro­szę je wyjąć przed poda­niem. – Asy­stentka znika, Angela odwraca się i na mój widok łapie się za serce. – Och. Na­dal tu jesteś!

No nie…

Mru­gam kil­ka­krot­nie, po czym decy­duję się dopy­tać.

– Angela? O co cho­dzi? Prze­cież przed chwilą powie­dzia­łaś, że zara­biam dla cie­bie kupę forsy…

– Poważ­nie? Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym powie­działa coś podob­nego. Pano­wie, czy mówi­łam, że ona zara­bia dla nas pie­nią­dze?

Męż­czyźni kręcą gło­wami.

– Widzisz? Nie mówi­łam.

Myślę, myślę… Czu­je­cie ten zapach? To mój mózg się prze­grzewa, pró­bu­jąc ogar­nąć to wszystko i NIE ZWA­RIO­WAĆ!

Pytam spo­koj­nie, oczy­wi­ście, że bar­dzo spo­koj­nie:

– Angela, czy możesz mi wyja­śnić, dla­czego mnie wyrzu­casz?

– Och. – Śmieje się. – Zawsze byłaś taka cie­kaw­ska. – Asy­stentka przy­nosi jej wodę i szybko ucieka. Angela upija łyk przez nie­po­trzebną słomkę i cią­gnie dalej: – W pią­tek mija rok.

– Zga­dza się – mówię.

– Zgod­nie z twoją umową po upły­wie roku prze­staje cię obej­mo­wać staż i powin­naś zacząć otrzy­my­wać wła­ściwą pen­sję. – Angela wzru­sza ramio­nami. – Po co mam pła­cić ci wię­cej, skoro mogę zna­leźć kogoś, kto wykona twoją robotę za mniej? To pod­sta­wowa zasada, na pewno ją rozu­miesz.

– Nie, nie rozu­miem. – Pod­no­szę głos, a wtedy dwie wiel­kie dło­nie lądują mi na ramio­nach w geście ostrze­że­nia.

A niech to dia­bli!

– Angela, tu cho­dzi o moje życie, to nie jest jakaś gierka, w którą możesz sobie pogry­wać. Kiedy bła­ga­łaś mnie, żebym dla cie­bie pra­co­wała, obie­ca­łaś, że ta praca zmieni moje życie.

– I co, nie zmie­niła? – Angela roz­po­ściera ręce. – Ange­loop zmie­nia życie wszyst­kich. – To mówiąc, zerka na zega­rek. – Za pięć minut muszę być roze­brana. Opa­le­ni­zna nie może cze­kać. – Kiwa pal­cem na sto­ją­cych za mną face­tów. – Pano­wie, koń­czymy sprawę.

Dwie pary rąk chwy­tają mnie za łok­cie i pod­no­szą z krze­sła.

– Chyba sobie żar­tu­jesz – mówię. Nie dociera jesz­cze do mnie to, co się wła­śnie dzieje. – Twoi ochro­nia­rze wywalą mnie z gabi­netu?

– Nie z mojego wyboru – odpo­wiada Angela, uoso­bie­nie nie­win­no­ści. – Ale twoje wro­gie nasta­wie­nie zabu­rza moje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa.

– Wro­gie nasta­wie­nie? – powta­rzam. – Mam się cie­szyć, że wyrzu­casz mnie z pracy bez powodu?

– Skar­bie, nie wie­rzę, że postrze­gasz to w taki spo­sób – odpo­wiada tym swoim pro­tek­cjo­nal­nym tonem. – To nic oso­bi­stego, dobrze wiesz, że na­dal cię kocham i pla­nuję nasze comie­sięczne spo­tka­nia na późne śnia­da­nia. To tylko biz­nes – dodaje i prze­syła mi buziaka. – W dal­szym ciągu jesteś moją psiapsi.

Chyba postra­dała rozum.

Ochro­nia­rze cią­gną mnie w stronę drzwi, ale zapie­ram się obca­sami moich szpi­lek Jimmy Choo sprzed dwóch sezo­nów.

– Angela, bez prze­sady. Prze­cież nie możesz mnie wyrzu­cić.

Patrzy na mnie, prze­chy­la­jąc głowę na bok, i przy­ci­ska dłoń do serca.

– Ach, jak wal­czysz o swoją posadę. Zawsze byłaś taka zbun­to­wana. – Prze­syła mi kolej­nego buziaka, macha ręką i rzuca na odchodne: – Zadzwo­nię do cie­bie kie­dyś i wtedy opo­wiesz mi o swo­jej okrop­nej sze­fo­wej. Ach… I nie zapo­mnij wysłać odpo­wie­dzi na zapro­sze­nie na zjazd lice­alny. To już za dwa mie­siące, musimy wie­dzieć, ile osób się zjawi.

Poczu­cie klę­ski osła­bia mnie tak bar­dzo, że nogi się pode mną ugi­nają, ciało staje się bez­władne, a ochro­nia­rze wywle­kają mnie z biura Ange­loop – naj­bar­dziej idio­tycz­nego i absur­dal­nego w całym inter­ne­cie bloga o stylu życia – miej­sca, w któ­rym tak naprawdę ni­gdy nie chcia­łam pra­co­wać.

Współ­pra­cow­nicy gapią się na mnie w mil­cze­niu.

Ochro­nia­rze nawet nie przy­stają, tylko cią­gną mnie do prze­szklo­nych drzwi fron­to­wych.

Zanim się obej­rzę, stoję za zewnątrz pod nie­przy­zwo­icie wiel­kim logo firmy, z pudeł­kiem moich rze­czy w ręku.

I kom­plet­nie nie rozu­miem, jak do tego doszło.

Rozdział pierwszy HUXLEY

Roz­dział pierw­szy

HUX­LEY

– Kurwa, za chwilę kogoś zamor­duję! – krzy­czę, ciska­jąc mary­narką przez śro­dek mojego gabi­netu, i zamy­kam drzwi z trza­skiem.

– Zga­duję, że spo­tka­nie się udało – odzywa się JP, który opiera się o wielką ścianę z oknami od pod­łogi do sufitu.

– Zga­duję, że spo­tka­nie udało się wyśmie­ni­cie – dopo­wiada Bre­aker, który leży na skó­rza­nej sofie.

Igno­ruję ich sar­ka­styczne komen­ta­rze, wpla­tam palce we włosy i odwra­cam się w kie­runku pano­ramy Los Ange­les. Dzi­siaj jest pogodny dzień, a deszcz, który spadł w nocy, oczy­ścił nieco powie­trze ze smogu. Wzdłuż ulic rosną wyso­kie palmy, jed­nak w porów­na­niu z moim biu­row­cem wydają się minia­tu­rowe.

– Masz ochotę o tym poroz­ma­wiać? – pyta JP, sia­da­jąc.

Odwra­cam się do tych dwóch idio­tów, moich braci, któ­rzy stoją za mną murem bez względu na oko­licz­no­ści. Któ­rzy są ze mną na dobre i na złe. Któ­rzy rzu­cili wszystko i dołą­czyli do mnie w sza­lo­nym przed­się­wzię­ciu, jakim było prze­ję­cie rynku nie­ru­cho­mo­ści w LA dzięki pie­nią­dzom, które zosta­wił nam po śmierci ojciec. Wspól­nie zbu­do­wa­li­śmy to impe­rium.

Jed­nak widząc przy­milne uśmieszki na gębach braci, mam ochotę wywa­lić ich z gabi­netu.

– A wyglą­dam, jak­bym chciał? – rzu­cam.

– Nie. – Bre­aker uśmie­cha się kpiąco. – Ale my chcemy usły­szeć, co się wyda­rzyło.

Oczy­wi­ście.

W końcu to oni nale­gali, żebym się nie spo­ty­kał z Dave’em Toneyem.

To oni twier­dzili, że spo­tka­nie będzie stratą czasu.

To oni wyśmiali mnie, gdy oznaj­mi­łem, że spo­tka­nie odbę­dzie się dzi­siaj.

A gdy na nie wycho­dzi­łem, sar­ka­stycz­nie życzyli mi powo­dze­nia.

Bar­dzo chcia­łem poka­zać, że się mylą.

Chcia­łem udo­wod­nić, że jestem w sta­nie prze­ko­nać Dave’a Toneya do współ­pracy z Cane Enter­pri­ses.

Uwaga, spo­iler: nie udało mi się go prze­ko­nać.

Kapi­tu­luję pod naci­skiem spoj­rzeń moich braci, sia­dam i wzdy­cham prze­cią­gle.

– Kurwa – mam­ro­czę pod nosem.

– Niech zgadnę: nie uległ two­jemu natu­ral­nemu wdzię­kowi? – pyta Bre­aker. – A prze­cież jesteś taki sym­pa­tyczny.

– To w ogóle nie powinno mieć żad­nego zna­cze­nia. – Wbi­jam palec w miękki pod­ło­kiet­nik skó­rza­nego fotela. – To biz­nes, a nie cho­lerna parada przy­ja­ciół, któ­rzy sobie wza­jem­nie doga­dzają.

– Chyba coś mu umknęło na stu­diach z zarzą­dza­nia – zwraca się JP do Bre­akera. – Mie­li­śmy cały rok zajęć z rela­cji biz­ne­so­wych, czyż nie? – Jego iro­niczny ton drażni moje napięte nerwy.

– Tak mi się wydaje – odpo­wiada Bre­aker.

– Prak­tycz­nie cało­wa­łem go w dupę, czego jesz­cze mógł chcieć?

– A mia­łeś szminkę na ustach? Bo nie wiem, czy jego dziew­czyna dobrze przyj­mie cudzą pomadkę na poślad­kach swo­jego faceta. – Bre­aker znów uśmie­cha się głup­ko­wato.

– Nie­na­wi­dzę was, gnojki.

Bre­aker wybu­cha śmie­chem.

– Nie chcę nic mówić, ale… mówi­li­śmy! – odzywa się JP. – Dave Toney nie pra­cuje z byle kim. To zupeł­nie inna rasa ludzi. Wielu pró­bo­wało wedrzeć się do prze­past­nego świata nie­ru­cho­mo­ści, któ­rymi dys­po­nuje, i wielu ponio­sło sro­motną klę­skę. Dla­czego uzna­łeś, że z tobą będzie ina­czej?

– Ponie­waż jeste­śmy Cane Enter­pri­ses! – krzy­czę. – I, kurwa, wszy­scy chcą z nami współ­pra­co­wać! Mamy naj­lep­sze port­fo­lio na rynku obrotu nie­ru­cho­mo­ściami w Los Ange­les i w ciągu roku możemy zamie­nić ruinę w biz­nes przy­no­szący milio­nowy zysk! Znamy się na tym, co robimy, a Dave Toney, cho­ciaż odnosi suk­ces za suk­cesem, ma parę nie­sprze­da­wal­nych par­celi, które przy­no­szą mu straty. I, kuźwa, dobrze wie, że jestem gotów pozba­wić go tego bala­stu.

JP pod­piera brodę na dłoni.

– A co kon­kret­nie mu powie­dzia­łeś? Mam nadzieję, że nie to, co przed chwilą nam wykrzy­cza­łeś? Bo cho­ciaż od two­jej prze­mowy stward­niały mi sutki, to jed­nak wąt­pię, by Dave doce­nił ton two­jego głosu.

Prze­wra­cam oczami.

– Powie­dzia­łem coś w ten deseń.

– Zda­jesz sobie sprawę, że Dave Toney to dumny facet, prawda? – wtrąca Bre­aker. – Jeśli go obra­zisz, nie będzie chciał z tobą pra­co­wać.

– Nie obra­zi­łem go! – wrzesz­czę. – Pró­bo­wa­łem poro­zu­mieć się z nim na tej samej płasz­czyź­nie, no wie­cie, poka­zać mu, że też jestem cał­kiem nor­mal­nym gościem.

Moi bra­cia pry­chają.

– Jestem nor­mal­nym gościem.

JP i Bre­aker spo­glą­dają na sie­bie, po czym obaj pochy­lają się do przodu, a ja już wiem, co będzie dalej: kla­syczny moment prawdy. Uwiel­biają od czasu do czasu mi go zapo­dać.

– Wiesz, że cię kochamy, prawda? – pyta Bre­aker.

Zaczyna się.

– I jeste­śmy dla cie­bie zawsze, gdy tylko nas potrze­bu­jesz – dodaje JP.

Prze­cie­ram twarz dło­nią.

– No dalej, wyrzuć­cie to z sie­bie i koń­czymy – mówię.

– Ale nie jesteś nor­malny. Wręcz prze­ciw­nie. Jak my wszy­scy zresztą. Miesz­kamy w Beverly Hills i wiecz­nie zapra­szają nas na roz­ma­ite pre­miery i spo­tka­nia cele­bry­tów. Wie­lo­krot­nie pisały o nas por­tale plot­kar­skie. Widzisz w tym cokol­wiek nor­mal­nego? Bo ja nie. Za to Dave Toney? On jest nor­malny.

– Niby dla­czego? Bo go nie zapra­szają na after­party z cele­bry­tami?

Bre­aker kręci głową.

– Nie. Ponie­waż jest rze­czowy i prak­tyczny. Dostępny. Bez pro­blemu można wypić z nim piwo przy barze i nie czuć przy tym onie­śmie­le­nia. Ty nato­miast jesteś jego prze­ci­wień­stwem. Osten­ta­cyj­nie rzu­casz się w oczy.

– Nie­prawda.

JP kiwa głową w stronę mojego zegarka.

– Ładny Movado. Nowy?

Zer­kam na nad­gar­stek.

– Kupi­łem w zeszłym tygo­dniu – wyja­śniam, a gdy pod­no­szę wzrok, napo­ty­kam poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia moich braci. – Nie wolno mi wyda­wać ciężko zaro­bio­nych pie­nię­dzy?

– Wolno – odpo­wiada PJ. – Twój styl życia jest w pełni zasłu­żony. Dom, samo­chód… zega­rek… Ale jeśli chcesz nawią­zać poro­zu­mie­niem z Dave’em Toneyem, musisz zejść na inny poziom. I nie cho­dzi mi o to, że masz uda­wać skrom­nego gościa, bo on od razu to wyczuje. Wie, że jesteś osten­ta­cyjny. Powi­nien jed­nak zoba­czyć cię w innym świe­tle.

– Oooo, wła­śnie – wtrąca Bre­aker. – Inne świa­tło. Tego mu trzeba. – Stuka pal­cem w brodę. – Tylko co to mia­łoby ozna­czać?

Poiry­to­wany wstaję z krze­sła i zbie­ram ciśniętą na pod­łogę mary­narkę.

– Zosta­wiam was, kre­tyni, z tym pro­ble­mem, a sam idę kupić coś do jedze­nia.

– Ach, gdyby tylko Toney mógł zoba­czyć, jak Hux­ley Cane, zamiast popro­sić swoją asy­stentkę, żeby przy­nio­sła mu lunch, niczym pro­sty chłop rusza uli­cami Los Ange­les w poszu­ki­wa­niu poży­wie­nia – odzywa się JP.

Wkła­dam mary­narkę, cho­ciaż na zewnątrz jest gorąco, po czym, igno­ru­jąc moich braci, wycho­dzę.

– Przy­nie­siesz nam coś? – woła za mną Bre­aker.

Wzdy­cham.

– Napisz­cie, co chce­cie – rzu­cam przez ramię.

– Ogórki kon­ser­wowe! Ile się da! – wrzesz­czy JP, kiedy staję przed windą. Na szczę­ście drzwi się od razu otwie­rają, więc wcho­dzę do środka, wci­skam przy­cisk par­teru i opie­ram się o ścianę, z rękoma w kie­sze­niach spodni.

„Mam zejść na inny poziom”. Żebym cho­ciaż wie­dział, co to ozna­cza. Wiem tylko, że jestem biz­nes­me­nem i robię inte­resy zarówno z ludźmi, z któ­rymi dobrze się doga­duję, jak i z tymi, któ­rymi pogar­dzam. W prze­ci­wień­stwie do Dave’a Toneya mam w dupie, kto kupuje ode mnie nie­ru­cho­mo­ści albo komu płacę moimi pie­niędzmi. Biz­nes to biz­nes, nie ma tu miej­sca na sen­ty­menty.

Dzi­siaj dałem Dave’owi zaje­bi­stą ofertę, szcze­rze mówiąc, lep­szą niż to, na co zasłu­guje. A on, zamiast uści­snąć mi dłoń i przy­jąć pro­po­zy­cję, roz­siadł się wygod­nie na swoim krze­śle, podra­pał po policzku i powie­dział: „No nie wiem, muszę się z tym prze­spać”.

Prze­śpij się, do dia­bła.

Prze­śpij się z moją pro­po­zy­cją.

Cho­ciaż nikt inny tego nie robi. Przyj­mują oferty z wdzięcz­no­ścią i nie­mal całują mnie po rękach za to, że mogli ubić inte­res z Cane Enter­pri­ses.

Prze­ci­skam się przez roz­su­wa­jące się drzwi windy, mean­druję pomię­dzy ludźmi w zatło­czo­nym holu i wresz­cie wycho­dzę na zewnątrz. Kie­ruję się ku małym, dość obskur­nym deli­ka­te­som, które znaj­dują się dwie ulice dalej. Zwy­kle nie posy­łam mojej asy­stentki Karli po jedze­nie, bo wbrew temu, co ludzie mogą sobie o mnie myśleć, czuł­bym się wtedy jak dupek. Poza tym lubię przez chwilę ode­tchnąć świe­żym powie­trzem – oczy­wi­ście, miesz­kamy w Los Ange­les, więc „świeże powie­trze” to oksy­mo­ron. Tak czy ina­czej, taki spa­cer to dla mnie reset przed powro­tem do biurka, przy któ­rym zarzą­dzam milio­no­wymi ope­ra­cjami finan­so­wymi.

Komórka wibruje mi w kie­szeni, ale nawet jej nie wycią­gam. Dobrze wiem, że to zamó­wie­nie od moich braci. Nie mam poję­cia, po co kaza­łem im do mnie napi­sać, prze­cież zawsze kupują to, co ja. Zawsze to samo. Kanapkę Philly che­ese­steak1 z dodat­ko­wymi grzy­bami. No i oczy­wi­ście ogórki kon­ser­wowe. To nasza sztan­da­rowa potrawa. Nie jemy jej zbyt czę­sto, ale jeśli któ­ryś z nas idzie do deli­ka­te­sów, niczego innego nie kupuje.

Chod­nik jest bar­dziej zatło­czony niż zwy­kle. Lato zawi­tało już do mia­sta, a to ozna­cza napływ tury­stów. Mnó­stwo auto­bu­sów wyciecz­ko­wych z ludźmi wypa­tru­ją­cymi cele­bry­tów. Jazda sto jedynką za chwilę prze­ro­dzi się w kosz­mar. Na szczę­ście miesz­kam zale­d­wie pół godziny drogi od biura.

Gdy zbli­żam się do deli­ka­te­sów, pod drzwi pod­jeż­dża zna­jomo wyglą­da­jący czarny SUV. Otwie­rają się drzwi, ze środka wyła­nia się Dave Toney. O wilku mowa, kto by pomy­ślał!

Los naj­wy­raź­niej mi sprzyja. Nie ma jak wzmoc­nie­nie prze­kazu po nego­cja­cjach. Być może JP miał rację i Dave Toney zmieni zda­nie, gdy zoba­czy, jak kupuję kanapki. W końcu to na pewno jest zej­ściem na inny poziom.

Zapi­nam guziki mary­narki i przy­spie­szam kroku. W biz­ne­sie ni­gdy nie należy mar­no­wać dobrych oka­zji. To nie­do­pusz­czalne. Gdy pod­cho­dzę bli­żej, zupeł­nie zbija mnie z tropu widok dam­skiej ręki wysu­wa­ją­cej się z samo­chodu w ślad za Dave’em. Zwal­niam i wbi­jam wzrok w dłoń. Na drob­nym palcu znaj­duje się BAR­DZO duży pier­ścio­nek zarę­czy­nowy.

Jasna dupa, Dave jest zarę­czony?

Zakła­dam, że tak, skoro chwyta tę dziew­czynę za rękę.

Ale że zarę­czony? Jak mogło mi to umknąć?

Zwy­kle zwra­cam uwagę na takie…

Moje myśli zatrzy­mują się w miej­scu, a ja mru­gam kil­ka­krot­nie, narze­czona bowiem odwraca się i uka­zuje mi się z pro­filu. O ja… pier­ni­czę…

Naj­wy­raź­niej zarę­czyny nie są naj­więk­szą nie­spo­dzianką.

Dzięki obci­słej sukience i szczu­płej syl­wetce dziew­czyny nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści co do tego, że narze­czona Dave’a Toneya jest w ciąży.

Dave się zarę­czył i spo­dziewa się dziecka? Jakim cudem… Kiedy to się stało?

Poka­zuje coś gestem kie­rowcy, zamyka drzwi, po czym zerka do tyłu i mnie zauważa. Unosi brwi ze zdu­mie­nia, odwraca się cał­ko­wi­cie i macha do mnie.

– Cane! Nie spo­dzie­wa­łem się zoba­czyć cię spa­ce­ru­ją­cego po ulicy.

Żaden z nas nie spo­dzie­wał się tego spo­tka­nia, ale nie pozwolę, żeby wstrząs wywo­łany nie­ocze­ki­wa­nym obro­tem zda­rzeń wytrą­cił mnie z rów­no­wagi.

Czas na przed­sta­wie­nie.

Przy­kle­jam uśmiech do twa­rzy.

– Napa­wam się palą­cym kali­for­nij­skim słoń­cem, idąc po lunch dla mnie i moich braci. – Pod­cho­dzę i wycią­gam rękę. Dave ści­ska ją prze­lot­nie. – To nasze ulu­bione deli­ka­tesy – oznaj­miam.

– Poważ­nie? – pyta zasko­czony. – Ellie też tak uważa. Ja ni­gdy w nich nie byłem, ale ona twier­dzi, że mają tu naj­lep­sze ogórki kon­ser­wowe.

– Moi bra­cia daliby się za nie pokroić. – Wycią­gam rękę do jego narze­czo­nej. – Ty zapewne jesteś Ellie.

– Kur­czę, co za gbur ze mnie. – Dave śmieje się ner­wowo. – Tak, to Ellie. Ellie, to Hux­ley Cane.

– Miło mi cię poznać – odpo­wiada Ellie uro­czym połu­dnio­wym akcen­tem, który już wcze­śniej sły­sza­łem.

Podaję jej rękę i mówię:

– Niech zgadnę, jesteś z Geo­r­gii?

Uśmie­cha się sze­rzej.

– Tak. Skąd wiesz?

Yeeees! To moja szansa.

– Moja bab­cia pocho­dzi z Geo­r­gii. Spę­dzi­łem wiele okrut­nie gorą­cych i wil­got­nych mie­sięcy let­nich, buja­jąc się na fotelu na weran­dzie, pod­czas gdy ona zasy­py­wała mnie naj­now­szymi plot­kami z mia­sta.

– Naprawdę? Skąd pocho­dzi?

– Peach­tree City.

Dziew­czyna otwiera sze­roko oczy i przy­ci­ska dłoń do serca.

– Wycho­wa­łam się tuż obok, w Fay­et­te­ville. Ale ten świat jest mały.

Jesz­cze jak. Zwłasz­cza że moja bab­cia mieszka w San Diego, a moja noga w życiu nie postała w Geo­r­gii. Ale oni nie muszą tego wie­dzieć. Tak samo jak nie muszą wie­dzieć, że pozna­łem jej akcent, ponie­waż na stu­diach cho­dzi­łem z dziew­czyną z Peach­tree City. Ot, seman­tyka.

Ura­do­wany, że udało mi się nawią­zać rela­cję ze świa­tem Dave’a, odwra­cam się w jego stronę i widzę faceta bro­nią­cego swo­jego tery­to­rium. Zaci­śnięte zęby, zmarsz­czone czoło, zero rado­ści w oczach, które naj­wy­raź­niej nie znaj­dują niczego weso­łego w naszym małym świe­cie. Ulala.

Gość nie­malże zna­czy swoje tery­to­rium wście­kłą miną. Wcale bym się nie zdzi­wił, gdyby nagle zaczął okrą­żać Ellie i ją obsi­ki­wać.

Zwa­żyw­szy na to, co o mnie wie, osten­ta­cyj­nym flir­cia­rzu, boha­te­rze arty­ku­łów z plot­kar­skich stron – na szczę­ście nie ostat­nimi czasy – musi uwa­żać mnie za zagro­że­nie. Któ­rym nie jestem. To zna­czy, ow­szem, Ellie to drobna nie­bie­sko­oka blon­dynka, ale tak się składa, że jest w ciąży, a to kosz­mar. Poza tym jest zarę­czona, co wyklu­cza ją z rynku poten­cjal­nych kan­dy­da­tek.

Przy­po­mi­nam sobie, co powie­dzieli moi bra­cia, i docho­dzę do wnio­sku, że Dave zapewne ma inne wyobra­że­nie na ten temat.

Co ozna­cza, że muszę rato­wać sytu­ację, i to szybko. Tylko jak?

Jak mógł­bym…

„Żarówka nad głową”.

Zauwa­ży­li­ście ten ośle­pia­jący błysk? To pomysł, który przy­szedł mi do głowy. Nie jest może zbyt genialny, a już na pewno nie należy do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych pomy­słów, na jakie wpa­dłem, jed­nak Dave wydaje się coraz bar­dziej spięty, więc…

Jedziemy.

Oby tylko moje słowa nie obró­ciły się prze­ciwko mnie.

– Fay­et­te­ville? Hmm. – Zwil­żam usta. – Zabawne. Wydaje mi się, że rodzice mojej narze­czo­nej pocho­dzą z Pal­metto. To chyba w oko­licy, prawda?

Wiem, narze­czona. Haha. Mówi­łem, że to nie będzie bły­sko­tliwe zagra­nie, ale tylko na tyle mnie stać.

– Zga­dza się. Pale­metto leży na pół­nocy, bar­dzo bli­sko Fay­et­te­ville. – W gło­sie Ellie sły­chać taką radość, że Dave od razu obej­muje ją pro­tek­cjo­nal­nie w pasie.

– Narze­czona? – pyta, odchrzą­ku­jąc. – Jesteś zarę­czony, Cane? – W jego oczach widzę auten­tyczne zain­te­re­so­wa­nie, z jego ramion znika powoli napię­cie.

– Taaa.

– Hmmm. Jestem zasko­czony.

Nie potra­fię niczego wyczy­tać z jego twa­rzy. Czy pod­daje mnie pró­bie? Czy tylko pogar­szam sprawę? Mam nadzieję, że nie. Nie chciał­bym stra­cić szansy na sfi­na­li­zo­wa­nie tej umowy.

Nie pozwolę, żeby prze­cie­kła mi przez palce – jestem już tak bli­sko! Mam na wycią­gnię­cie ręki nie­ru­cho­mo­ści, które zna­cząco ubar­wi­łyby nasze port­fo­lio, zwłasz­cza po reali­za­cji tego, co sobie zapla­no­wa­li­śmy na ich miej­scu. Ponadto dobi­cie targu z takim trud­nym part­ne­rem jak Dave Toney dałoby mi poczu­cie zwy­cię­stwa. Bie­rze nade mną górę mój instynkt biz­ne­sowy, a tym samym zdrowy roz­są­dek chowa się gdzieś w kącie.

Zanim więc zmie­nię zda­nie, prze­ły­kam ciężko ślinę i mówię to, co mam na końcu języka:

– Taaa. Zarę­czony i… spo­dzie­wamy się dziecka.

Ledwo kłam­stwo wydo­staje się na świat, zaczy­nam czuć się jak idiota. Kur­czę, tyle kobiet ma pro­blemy z zaj­ściem w ciążę, a ja kła­mię jak z nut w tej kwe­stii… To nie­po­ważne. Ale, jak już nad­mie­ni­łem, zdrowy roz­są­dek chwi­lowo gdzieś znik­nął, został mi wyłącz­nie debilny instynkt.

– Poważ­nie? – Ellie się roz­pro­mie­nia. – O matko! – Gła­dzi się po brzu­chu. – My też! Dave, czy to nie cudowne?

– Abso­lut­nie. – Mina Dave’a prze­cho­dzi od nie­pew­no­ści opie­kuń­czego part­nera do… cze­goś, co jest dla mnie zupeł­nie nowe. Czego ni­gdy u niego nie widzia­łem. To współ­czu­cie. Zro­zu­mie­nie.

Czy mogę nazwać to „bra­ter­stwem”?

Wsu­wam dło­nie w kie­sze­nie spodni, żeby nie zapla­tać ich ner­wowo, gdy będę brnął w naj­więk­sze kłam­stwo mojego życia.

– Moja bab­cia nas ze sobą poznała w Peach­tree. To było jedno z tych roman­tycz­nych spo­tkań, kiedy amor strzela pro­sto w serce.

– Och, uwiel­biam takie spo­tka­nia! – Ellie aż składa ręce.

Wzru­szam ramio­nami.

– Dalej poszło bar­dzo szybko. – Uno­szę wzrok ku niebu, myśląc o mojej wyima­gi­no­wa­nej cię­żar­nej narze­czo­nej i o tym, jak bar­dzo ją „kocham”. – Co prawda tro­chę w odwrot­nej kolej­no­ści, bo zaczę­li­śmy od ciąży, ale w sumie od początku nie robi­li­śmy niczego tak, jak ocze­ki­wa­łoby tego spo­łe­czeń­stwo.

– My też – odpo­wiada Dave i widzę w jego oczach uzna­nie. O tym wła­śnie mówili moi bra­cia: tego potrze­bo­wał Dave, by zoba­czyć moją „ludzką” stronę.

Udało mi się zejść na inny poziom i nawią­zać nić poro­zu­mie­nia. Dave prze­stał widzieć we mnie boga­tego biz­nes­mena, który nie bie­rze jeń­ców, a zoba­czył kogoś, z kim można iść na piwo i poga­dać o stre­sie wywo­ła­nym nie­spo­dzie­waną ciążą part­nerki.

Może takiego wła­śnie poziomu było mi potrzeba. Nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej roz­mowy, wyszu­ka­nego kłam­stwa, które nikomu nie robi krzywdy. Prze­cież Dave nie musi pozna­wać mojej „dziew­czyny”. Nie musi wie­dzieć o niej niczego wię­cej. Sama idea, że ktoś taki ist­nieje u mojego boku, sta­wia mnie w korzyst­niej­szym świe­tle.

Hmm, może to jed­nak nie był wcale taki głupi pomysł.

Może to przy­kład abso­lut­nej dosko­na­ło­ści mojego umy­słu.

Nie zdzi­wił­bym się, gdyby jutro do mnie zadzwo­nił, już bez tek­stów w rodzaju „muszę się z tym prze­spać”, ale z kon­kretną pro­po­zy­cją.

Hux­leyu Canie, jesteś geniu­szem!

– Dave, czy nie byłoby cudow­nie, gdyby Hux­ley i jego narze­czona wpa­dli do nas na kola­cję?

Że co?

Na kola­cję?

Ellie składa dło­nie jak do modli­twy i cią­gnie dalej:

– Fan­ta­stycz­nie byłoby poroz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy są w dokład­nie takiej samej sytu­acji jak my. – Po czym przy­suwa się i dodaje ciszej: – Nasza rodzina nie jest zbyt szczę­śliwa z faktu, że chcemy wziąć ślub dopiero po naro­dzi­nach dziecka. Moi rodzice są tra­dy­cjo­na­li­stami.

Pot wystę­puje mi na czoło, ale pró­buję zacho­wać kamienną twarz.

Pro­szona kola­cja.

Z moją „narze­czoną”.

O kurwa.

Ucie­kaj, Cane. Ucie­kaj!

– Byłoby cudow­nie! – odpo­wiada Dave i uśmie­cha się sze­roko.

O ja pier­dzielę.

– Co powiesz na sobotę wie­czór?

Sobota wie­czór?

O matko.

To za cztery dni.

Cztery cho­lerne dni na zna­le­zie­nie nie tylko narze­czo­nej, ale w dodatku narze­czo­nej w ciąży!

Hux­leyu Canie, nie jesteś geniu­szem, ale debi­lem.

– Daj mu tro­chę czasu, niech omówi to ze swoją dziew­czyną – wtrąca Ellie. Powie­dział­bym: „Dzięki Bogu”, ale to prze­cież ona wyszła z pomy­słem kola­cji. – Zadzwoń, pro­szę, do Dave’a – zwraca się do mnie – i daj mu odpo­wiedź. Uwiel­biam goto­wać. Jeśli macie ochotę, mogę przygoto­wać praw­dzi­wie połu­dniowe menu.

Mój umysł już for­mu­łuje wymówki, dla­czego moja narze­czona i ja nie damy rady przyjść w sobotę, ale wtedy odzywa się Dave.

– I może wró­cimy wtedy do roz­mowy o trans­ak­cji – mówi, uśmie­cha­jąc się szcze­rze.

Kurwa.

A niech to.

Teraz nie mogę odmó­wić. Nie mogę sta­wiać na szali trans­ak­cji.

Chry­ste!

W ustach i gar­dle mam pusty­nię, ale prze­ły­kam ciężko ślinę i kiwam głową.

– Pew­nie – char­czę. – Sobota brzmi świet­nie.

– Wspa­niale! – Ellie klasz­cze w dło­nie. – Już się nie mogę docze­kać. Zro­bię brzo­skwi­nie pod pie­rzynką i przy­go­tuję zie­lone warzywa liścia­ste. Dave wszystko z tobą ustali.

– Ide­al­nie – odpo­wia­dam, uśmie­cha­jąc się słabo. W co ja się wpa­ko­wa­łem?

– Skar­bie, zaraz się spóź­nimy. Wej­dziemy do deli­ka­te­sów po zaję­ciach, dobrze? – pyta Dave.

– Pod warun­kiem że dostanę podwójną por­cję ogór­ków kon­ser­wo­wych – mówi Ellie i całuje Dave’a w usta.

W żołądku mi się prze­wraca na widok ich czu­ło­ści. Nie żeby publiczne oka­zy­wa­nie sobie uczuć budziło mój wstręt – po pro­stu przy­po­mina mi to, w jakim bagnie się zna­la­złem.

– To my pędzimy na zaję­cia z tech­niki Lamaze’a. Poga­damy wkrótce – mówi Dave i macha na poże­gna­nie.

Odma­chuję z nadzieją, że ręka mi się nie trzę­sie, po czym rezy­gnuję z wej­ścia do sklepu. Odwra­cam się na pię­cie i ruszam z powro­tem do biura. Myśli kotłują mi się w gło­wie.

Hux­leyu Canie, jesteś skoń­czo­nym kre­ty­nem!

Rozdział drugi LOTTIE

Roz­dział drugi

LOT­TIE

Trzy­mam ręce na kie­row­nicy i gapię się na dom rodzinny, sta­no­wiący także moje obecne miej­sce zamiesz­ka­nia. To nie­duży par­te­rowy budy­nek, który jest w rękach mojej rodziny od dekad. Bab­cia Pru kupiła go w latach pięć­dzie­sią­tych, po niej odzie­dzi­czyła go mama, która samot­nie wycho­wała tu mnie i moją sio­strę Kel­sey.

Z cza­sem biała fasada pożół­kła, a czer­wona dachówka domaga się naprawy, na którą mama nie ma pie­nię­dzy, cho­ciaż jej part­ner od trzy­na­stu lat, Jeff, już dawno zaofe­ro­wał, że to zrobi.

Skoro mowa o Jef­fie, wła­śnie pcha kosiarkę przed domem w swo­ich za dużych dżin­so­wych szor­tach i kla­sycz­nej bia­łej koszulce. Z jego ust, jak zwy­kle, wystaje nie­za­pa­lony papie­ros. Jeff nie pali, ale znaj­duje dziwne pocie­sze­nie w fak­cie, że mógłby, gdyby tylko zechciał. Nie każ­cie mi się bawić w psy­cho­loga, nie wyja­śnię tego. W każ­dym razie Jeff jest bar­dzo dobry dla mamy, a przez ostat­nie dzie­sięć lat był także świet­nym wer­bal­nym wor­kiem tre­nin­go­wym dla mnie i mojej sio­stry. Więc jeśli nawet zwisa mu z ust papie­ros, to trudno. Zawsze mogło być gorzej.

Jed­nakże Jeff przed domem unie­moż­li­wia mi wnie­sie­nie pudła z rze­czami z pracy w taki spo­sób, by nie wywo­łało to lawiny pytań. A nie chcę, żeby pytali. Nie mogą się dowie­dzieć, że Angela mnie wywa­liła, to byłaby abso­lutna kata­strofa.

NI­GDY nie mogą się dowie­dzieć.

Dla­czego?

Ponie­waż to oni prośbą i groźbą pró­bo­wali wyper­swa­do­wać mi pod­ję­cie kolej­nej pracy u kogoś, z kim łączyła mnie wie­lo­let­nia tok­syczna zna­jo­mość.

Wie­cie, jak to jest. Rodzice na niczym się nie znają, my sami wszystko wiemy naj­le­piej, a potem przy­cho­dzi chwila, w któ­rej musimy przy­znać się do błędu, dociera do nas bowiem, że… trzeba było słu­chać rodzi­ców.

Ech.

Nie chcę, żeby Jeff zaczął cokol­wiek podej­rze­wać, więc wysia­dam z mojego roz­kle­ko­ta­nego volks­wa­gena gar­busa, zosta­wia­jąc pudło na tyl­nym sie­dze­niu. Torebkę wie­szam na ramie­niu, do twa­rzy przy­kle­jam piękny uśmiech, który, jak wiem, ucie­szy Jeffa.

– Cześć, Bączku – mówi, zwra­ca­jąc się do mnie prze­zwi­skiem, które mama nadała mi wieki temu.

– Hej, Jeff. – Wyłą­cza kosiarkę i popra­wia oku­lary prze­ciw­sło­neczne. – Traw­nik wygląda super.

– Dzię­kuję. Komi­sja z pew­no­ścią zauważy nas w tym roku.

Och, Jeff. Zawsze pełen nadziei.

Musi­cie wie­dzieć, że miesz­kamy na gra­nicy – dosłow­nie, ponie­waż tylko jedna ulica dzieli nas od osie­dla The Flats2 w Beverly Hills. Co roku latem spe­cjalna komi­sja cho­dzi od domu do domu, wybiera naj­ład­niej­sze ogrody, a następ­nie przy­znaje im wyróż­nie­nia. Czę­sto spa­ce­ru­jemy po The Flats, przy­glą­da­jąc się ide­al­nie wypie­lę­gno­wa­nym traw­ni­kom doglą­da­nym nie przez wła­ści­cieli, lecz przez pro­fe­sjo­nal­nych archi­tek­tów kra­jo­brazu. Ostatni tydzień przed fina­łem kon­kursu to mor­der­cza rywa­li­za­cja, także u nas. Nasz dom stoi naprze­ciwko ostat­niego budynku bra­nego pod uwagę przez juro­rów, a żeby mogli go obej­rzeć, muszą minąć nasz. Jeff posta­wił sobie za punkt honoru, żeby go zauwa­żyli.

– Jeśli chcesz mieć szansę, powi­nie­neś zmu­sić mamę do naprawy dachu.

Szansa na to, że nasz ogród zosta­nie doce­niony, wynosi zero. Ta komi­sja to banda boga­tych sno­bów, w życiu nawet nie spoj­rzą w naszą stronę. Ale miło jest dać Jef­fowi cień nadziei, zwłasz­cza że naprawdę się stara.

Jeff zwie­sza ramiona.

– Mówi­łem jej. Ten dach powi­nien wyglą­dać per­fek­cyj­nie, w życiu nie wygramy z popę­ka­nymi dachów­kami. Chyba zadzwo­nię po chło­pa­ków któ­re­goś dnia, kiedy będzie w pracy, i zro­bimy wszystko pod jej nie­obec­ność. W myśl zasady: naj­pierw rób, potem proś o wyba­cze­nie.

– Sprytne podej­ście.

– Jak było w pracy?

Zatrzy­muję się pod drzwiami i nie zdej­mu­jąc uśmie­chu z twa­rzy, odpo­wia­dam:

– Dobrze. Ot, zwy­czajny dzień.

Bar­dzo zwy­czajny. Łazi­łam po mie­ście, pró­bu­jąc zabić czas. Nie mogłam wró­cić wcze­śniej, ponie­waż mama i Jeff dobrze wie­dzą, o któ­rej koń­czę, i mój wcze­śniejszy powrót wzbu­dziłby ich podej­rze­nia. Tak się cudow­nie zło­żyło, że pod­czas mojego bez­sen­sow­nego łaże­nia jakiś prze­miły bez­domny kazał mi iść po raj­stopy, bo nie wypada cho­dzić z gołymi nogami. Kupi­łam sobie na pocie­sze­nie lody mię­towe, które w zetknię­ciu z kali­for­nij­skim słoń­cem prze­ro­dziły się w płyn i wylą­do­wały na mojej bia­łej bluzce. A jakby tego wszyst­kiego było mało, potknę­łam się o stu­dzienkę kana­li­za­cyjną i zła­ma­łam obcas w moich szpil­kach Jimmy Choo sprzed dwóch sezo­nów, dla­tego wła­śnie idę boso.

Tak, to jeden z tych dni.

– Za tydzień czeka cię awans i pod­wyżka, prawda? – pyta Jeff. – Pew­nie się cie­szysz? Wresz­cie będziesz mogła zamiesz­kać na swoim.

W tym miej­scu powin­nam wes­tchnąć głę­boko. Zamiast tego uno­szę kciuk.

– Jesz­cze jak – odpo­wia­dam i otwie­ram drzwi domu. W moje noz­drza ude­rza natych­miast zapach palusz­ków ryb­nych roboty mojej mamy. Jezu, znowu?

Dzi­siaj los nie daje mi wytchnie­nia.

– Jeff, obiad już pra­wie gotowy.

– To ja, mamo – odpo­wia­dam i ruszam do mojego pokoju. Mama jest jed­nak szyb­sza i wygląda z kuchni.

– Bączku, przy­szłaś w samą porę na obiad.

Macham lek­ce­wa­żąco ręką.

– Nie jestem głodna – mówię i doty­kam brzu­cha. – Jadłam późno dru­gie śnia­da­nie. Może potem wezmę sobie jabłko.

– Nie wygłu­piaj się, moje dziecko. Umyj ręce – tak, tak; mama na­dal każe mi myć ręce przed posił­kami – i się odśwież. Już nakry­łam dla cie­bie.

– Dzięki, mamo – wzdy­cham.

Wcho­dzę do pokoju, zamy­kam drzwi i osu­wam się wzdłuż ściany, aż pośladki doty­kają pod­łogi.

– Jezu, muszę się napić – mam­ro­czę. Się­gam po tele­fon i wysy­łam wia­do­mość do sio­stry.

LOT­TIE: Muszę się narą­bać. Co powiesz na poranne alko­ho­li­zo­wa­nie się jutro, kiedy mama i Jeff wyjdą do pracy?

Kel­sey, zale­d­wie dwa­na­ście mie­sięcy młod­sza ode mnie, jest aspi­ru­jącą orga­ni­za­torką – ja też nie rozu­mia­łam, o co cho­dzi, kiedy podzie­liła się ze mną tą infor­ma­cją. Gene­ral­nie otwo­rzyła wła­sny biz­nes i poka­zuje ludziom, jak powinni orga­ni­zo­wać prze­strzeń w gar­de­ro­bie czy spi­żarni, żeby było bar­dziej funk­cjo­nal­nie. Czyli żeby nie gro­ma­dzić nie­po­trzeb­nych rze­czy. Zapy­ta­łam ją, czym to się różni od mod­nego ostat­nio trendu porząd­ko­wego, i odpo­wiedź, którą usły­sza­łam, zro­biła na mnie spore wra­że­nie. Otóż Kel­sey ma to wszystko dosko­nale prze­my­ślane i zależy jej, by nie naru­szać rów­no­wagi eko­lo­gicz­nej. Dla­tego nie pro­muje sto­so­wa­nia prze­zro­czy­stych pla­sti­ko­wych pojem­ni­ków, tylko współ­pra­cuje z firmą ofe­ru­jącą pro­dukty wyko­nane z mate­ria­łów eko­lo­gicz­nych bądź pocho­dzą­cych z recy­klingu. Lep­sze dla śro­do­wi­ska i lep­sze dla domu. Sami widzi­cie, jak sobie to super wykom­bi­no­wała. Podobno potrze­buje jed­nego zna­nego klienta, żeby zyskać powszechne uzna­nie. Wie­rzę jej. Na razie zara­bia tyle, żeby roz­wi­jać firmę i wynaj­mo­wać małą kawa­lerkę w West Hol­ly­wood.

Komórka mi pika.

KEL­SEY: A nie powin­naś jutro być w pracy?

Wstaję z pod­łogi i roz­pi­nam bluzkę. Dopiero wtedy odpi­suję.

LOT­TIE: Powin­nam…

Odkła­dam tele­fon, roz­bie­ram się i wrzu­cam ubra­nia do kosza na brudy, igno­ru­jąc plamę po lodach. Trudno, naj­wy­żej się nie dopie­rze. Wkła­dam szorty i koszulkę bez ręka­wów, dłu­gie brą­zowe włosy zwią­zuję w koka.

KEL­SEY: Nie mów, że cię zwol­niła.

LOT­TIE: Możesz mnie uznać za bez­ro­botną.

KEL­SEY: Mówi­łam ci, że tak będzie. Ja pier­ni­czę! Ona jest… Lot­tie, jeśli jesz­cze kie­dy­kol­wiek się do niej ode­zwiesz, wydzie­dzi­czę cię. Rozu­miesz?

LOT­TIE: Zaufaj mi, Angela już dla mnie nie ist­nieje.

KEL­SEY: Niech zgadnę. Ta nar­cyzka na­dal uważa, że może­cie się przy­jaź­nić.

LOT­TIE: Taaa. Nie mogę powie­dzieć mamie i Jef­fowi, dopóki cze­goś nie wymy­ślę. Oni wie­rzą, że w przy­szłym tygo­dniu się wypro­wa­dzę po moim „awan­sie”.

KEL­SEY: Nie zdra­dzę two­jej tajem­nicy. Będę u cie­bie około 9 z tequ­ilą i mar­ga­ritą z dodat­kami.

LOT­TIE: A weź­miesz swój zeszyt pomy­słów?

KEL­SEY: Wła­śnie go pakuję. Trzy­maj się, sis.

LOT­TIE: Kocham cię.

KEL­SEY: A ja cie­bie. Nie martw się, coś wymy­ślimy.

Z poczu­ciem ulgi odkła­dam komórkę na toa­letkę. Jeśli mama zoba­czy tele­fon w pobliżu stołu, zabie­rze go i wrzuci do toa­lety. Już raz padłam ofiarą takiego nie­cnego prze­stęp­stwa. A po cało­noc­nym susze­niu komórki w ryżu czło­wiek szybko uczy się nie popeł­niać podob­nych błę­dów.

Idę do salonu i przy­ła­puję Jeffa, jak nie­win­nie całuje mamę w poli­czek. Szep­cze: „Dzię­kuję” i zaj­muje miej­sce. Prze­brał się i wyszo­ro­wał ręce po pracy w ogro­dzie. Wiem, że zaraz po jedze­niu wróci do roboty, tym bar­dziej więc doce­niam, że rozu­mie zasady, które obo­wią­zują przy stole u mojej mamy.

– Ład­nie pach­nie – kła­mię, sia­da­jąc.

Jeff uwiel­bia paluszki rybne domo­wej roboty, ja zaś ich nie­na­wi­dzę. Nie gry­ma­szę, ponie­waż zosta­łam nauczona w dzie­ciń­stwie, żeby jeść to, co mam na tale­rzu, i nie narze­kać. Mia­łam się cie­szyć, że w ogóle dostaję jedze­nie.

– Dzię­kuję. Na deser zro­bi­łam twoje ulu­bione owoce pod pie­rzynką.

No i to jest coś, dla czego mogę się poświę­cić i prze­łknąć paluszki rybne.

– Jesteś cudowna. Dzię­kuję.

Mama dołą­cza do nas, chwy­tamy się za ręce, a ona into­nuje modli­twę. Potem zaczy­namy jeść. Na szczę­ście dosta­łam nie­wielką por­cję, więc jestem w sta­nie się z nią upo­rać dla obiet­nicy gorą­cych owo­ców pod pie­rzynką.

– Jak było w pracy, skar­bie? – pyta mama, nakła­da­jąc sobie na talerz kapkę sosu tatar­skiego. Podaje sos Jef­fowi, który także nabiera odro­binę i wrę­cza słoik mnie. Nale­wam sobie hoj­nie, bo tylko w taki spo­sób prze­łknę te okropne paluszki.

– Super – odpo­wia­dam, a kolejne kłam­stwo nie­mal wyżera mi dziurę w krtani.

Dora­sta­jąc z silną i nie­za­leżną kobietą, jaką jest moja matka, nauczy­łam się trzech rze­czy: nie należy kła­mać, nie wolno oszu­ki­wać i zawsze trzeba zmie­rzać do celu. No cóż, wła­śnie skła­ma­łam, ale nie dam rady wydu­sić z sie­bie prawdy. Nie po tym, jak mama i Jeff – tak samo jak Kel­sey – od samego początku pró­bo­wali mnie prze­ko­nać, żebym nie przyj­mo­wała posady u Angeli. Na prze­mian lodo­wa­tej i gorą­cej. Nar­cy­stycz­nej i nie­zrów­no­wa­żo­nej. Suge­ro­wali, żebym się nie spie­szyła, że na pewno pojawi się coś lep­szego dla absol­wentki Uni­wer­sy­tetu Kali­for­nij­skiego w Irvine z tytu­łem magi­stra z eko­no­mii.

Coś się pojawi. Cokol­wiek. Guzik się poja­wiło.

Zero ofert, więc zro­bi­łam się zde­spe­ro­wana.

Kre­dyt stu­dencki już pukał do moich drzwi, a odpo­wie­dzial­ność pod­ci­nała mi nogi.

Potrze­bo­wa­łam pracy.

Angela była moją jedyną opcją. Zapro­po­no­wała mi tym­cza­sową posadę w swo­jej fir­mie, z tak niską pen­sją, że zosta­łam zmu­szona do miesz­ka­nia z mamą, żeby utrzy­mać się w kosz­tow­nej Kali­for­nii, ale obie­cała, że jeśli się spraw­dzę, po roku będę zara­biała trzy razy tyle – trzy razy, dobrze czy­ta­cie, rze­czy­wi­ście dałam się tak podejść – i dostanę umowę na stałe. Mama i Jeff stwier­dzili, że będę kre­tynką, jeżeli się zgo­dzę, ponie­waż Angela mnie wycycka.

Nie mia­łam innych opcji. Abso­lut­nie żad­nych. Uzna­łam, że nie mam wyboru, i przy­ję­łam ofertę.

I wymia­ta­łam w pracy.

W ciągu kolej­nych mie­sięcy doszło do gwał­tow­nego roz­woju bloga Angeli. Cele­bryci zaczęli go śle­dzić i zanim się obej­rza­łam, Ange­loop stał się znaną marką. A ja byłam czę­ścią jego suk­cesu. Po pierw­szym udziale w pro­gra­mie Today Show rzu­ci­łam mamie i Jef­fowi w twarz: „A nie mówi­łam?”. Oznaj­mi­łam, że wystar­czy, że się posta­ram, a będzie dobrze.

Czy sły­szy­cie teraz mój sar­ka­styczny śmiech?

Nie tylko zosta­łam bez gro­sza przy duszy, ale nie mam pracy, a za tydzień – chyba że powiem prawdę mojej matce – będę także bez­domna.

Jak by to powie­działa Rachel Green3, jest tak fan­ta­stycz­nie, jak­bym kop­nęła cię w kro­cze i napluła ci w twarz.

– Pod­pi­sa­łaś już umowę? Bo wiem, że zna­la­złaś fajne miej­sce w West Hol­ly­wood, nie­da­leko Kel­sey.

Ow­szem, ale dzięki Bogu za mój lęk przed zobo­wią­za­niami, bo dzięki niemu niczego nie pod­pi­sy­wa­łam. Umowa tylko zwięk­szy­łaby mój kosz­mar.

– To miesz­ka­nie nie do końca mi się podo­bało. Bra­ko­wało mu kli­matu.

Jeff wybu­cha śmie­chem.

– Mauro, pamię­tasz, jak mia­łaś dwa­dzie­ścia pięć lat i szu­ka­łaś lokum, kie­ru­jąc się kli­ma­tem danego miej­sca? – Chwyta się żar­to­bli­wie za serce. – Te wspo­mnie­nia!

Mama śmieje się i gła­dzi go po ręce.

– Pamię­tam, że zna­la­złam jed­no­po­ko­jową klitkę w dziel­nicy kore­ań­skiej, gdzie toa­leta stała tak bli­sko łóżka, że wyko­rzy­sty­wa­łam ją jako sto­lik nocny. I to wła­śnie w takich chwi­lach, gdy odkła­da­łam coś na zamkniętą klapę, myśla­łam sobie: „Wow, ten kli­mat…”. – Mama zerka na mnie.

Jeff kiwa głową z uśmie­chem.

– Toa­leta jako sto­lik nocny, muszę powie­dzieć, że mnie pobi­łaś. Ja mia­łem tylko sąsiadkę z mio­tłą, którą wiecz­nie zabi­jała mój kli­mat.

Prze­no­szę spoj­rze­nie z matki na Jeffa i z powro­tem.

– Zda­je­cie sobie sprawę, że jestem prak­tycz­nie poko­le­niem Z? Wasz sar­kazm spra­wia mi ból.

Śmieją się.

– Jesteś deli­kat­nym mile­nial­sem – mówi moja mama. – Ale nie martw się, kocha­nie. Możesz miesz­kać z mamu­sią i ojczy­mem tak długo, jak zechcesz. Uwiel­biamy zero pry­wat­no­ści. – Uśmie­cha się kpiąco, ale to tylko takie szczu­cie. Ni­gdy nie wyrzu­ci­łaby mnie z domu, jed­nak dobrze wiem, że już od pew­nego czasu oboje cze­kają, aż się wypro­wa­dzę.

– Skoro lubi­cie brak pry­wat­no­ści, co powie­cie na piżama party dziś wie­czo­rem? Możemy wszy­scy zebrać się w waszym wiel­kim łóżku.

Jeff unosi rękę.

– Bła­gam, oszczędź­cie mnie.

Biedny Jeff. To taki dobry czło­wiek, widzę, że marzy mu się poby­cie sam na sam z moją matką. Mieszka z nami, odkąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, i chyba chciałby, żeby nikt inny nie krę­cił mu się już po domu. Ogar­niają mnie wyrzuty sumie­nia. Nie dość że Angela zro­biła mnie na szaro, to jesz­cze, jeśli szybko nie znajdę roz­wią­za­nia, zabiorę mamie i Jef­fowi wol­ność, na którą cze­kali.

– Chcemy cho­dzić nago po domu – rzuca mama ni z gruszki, ni z pie­truszki. A gdy spo­glą­dam na nią z prze­ra­że­niem w oczach, dodaje: – To wła­śnie robimy za każ­dym razem, gdy jedziesz do Kel­sey. Włą­czamy Harry’ego Con­nicka Juniora, roz­bie­ramy się i tań­czymy nago w salo­nie.

– Jezus Maria, dla­czego mi to mówisz?

Odkła­dam wide­lec, nagle tracę ape­tyt. Ow­szem, mama i Jeff są atrak­cyjni. On pod­nosi cię­żary w garażu, ona dba o sie­bie, ale na litość boską! Mogli mi tego oszczę­dzić.

– Żebyś wie­działa, na co cze­kamy. – Mama mruga jed­nym okiem i bez­na­mięt­nie moczy palu­szek rybny w sosie.

– Nie musia­łam tego wie­dzieć. – Opie­ram się ple­cami o krze­sło i krzy­żuję ręce na piersi.

Mama macha widel­cem w stronę mojego tale­rza.

– Jedz, jedz – mówi. – Deser czeka.

Jak mogłam zapo­mnieć?

٭

Wyglą­dam zza krzaka i widzę, jak Jeff przy­ciąga mamę do sie­bie, całuje ją i szczy­pie w pośla­dek – bleee. A potem oboje wsia­dają do swo­ich samo­cho­dów i jadą do pracy. Nie od razu jed­nak opusz­czam sta­no­wi­sko, odcze­kuję jesz­cze dwie minuty, by mieć pew­ność, że niczego nie zapo­mnieli. Przy moim pechu mogliby wró­cić do domu w tym samym momen­cie, w któ­rym roz­ry­wa­ła­bym paczkę czip­sów.

Gdy czuję, że droga wolna, prze­ci­skam się za krza­kiem, sta­ra­jąc się nie zaha­czyć moją czarną ołów­kową spód­nicą o jakąś gałąź czy kolec – nie mogę sobie pozwo­lić na znisz­cze­nie porząd­nego stroju na roz­mowę o pracę – i prze­cho­dzę przez ulicę w moich nie­mar­ko­wych czar­nych szpil­kach. Jak dobrze, że te krzaki są takie wyso­kie, dzięki temu mama i Jeff niczego nie zauwa­żyli. Pod­cho­dzę dys­kret­nie do domu, otwie­ram drzwi, wsu­wam się do środka i wypusz­czam powie­trze z płuc.

Misja zakoń­czona suk­ce­sem.

Cho­ciaż w sumie nie mam poję­cia, dla­czego nie poje­cha­łam po pro­stu do mojej sio­stry, zamiast odsta­wiać takie szopki.

Cichy dom wypeł­nia jedy­nie szum lodówki. Wszę­dzie panuje ide­alny porzą­dek, nawet żadna poduszka nie leży krzywo. W zle­wie nie ma brud­nych naczyń. Mama tego zapewne pra­gnie – spo­koju. Moż­li­wo­ści cie­sze­nia się domem, który utrzy­mała z takim tru­dem.

Nie żebym ja była gło­śnym, przy­krym i bru­dzą­cym „loka­to­rem”, ale jest coś w chęci posia­da­nia domu dla sie­bie, robie­nia w nim, co dusza zapra­gnie, bez obawy, że ktoś nagle wej­dzie. Tego wła­śnie tak bar­dzo chcą mama i Jeff.

Wiem, ponie­waż nie­mal codzien­nie o tym wspo­mi­nają.

Muszę zna­leźć pracę, i to szybko.

I nie tylko dla­tego, żeby dać mamie i Jef­fowi spo­kój. Moje konto ban­kowe świeci pust­kami, zaś kre­dyt stu­dencki sam się nie spłaci. Że nie wspo­mnę o nad­cho­dzą­cym spo­tka­niu kla­so­wym, a prę­dzej mi kak­tus wyro­śnie na dłoni, niż poja­wię się tam bez­ro­botna, kom­plet­nie spłu­kana, miesz­ka­jąca z mamą i ubrana w sukienkę sprzed pię­ciu lat.

A znowu nie mogę nie przyjść, ponie­waż Angela od razu się domy­śli, dla­czego mnie nie ma. Nie dam jej tej satys­fak­cji. Nie może uwa­żać, że moje życie opie­rało się na jej łasce.

Muszę zna­leźć jakieś roz­wią­za­nie.

Idę do swo­jego pokoju, zdej­muję strój do pracy i prze­bie­ram się w spodenki oraz znisz­czoną koszulkę z podo­bi­zną Tay­lor Swift, którą mam od ponad dekady.

Gdy wra­cam do salonu, moja komórka pika.

KEL­SEY: Mogę wbi­jać?

LOT­TIE: Możesz.

Kilka minut póź­niej Kel­sey wpada do domu z tequ­ilą i mar­ga­ritą.

– Mam wszystko, czego potrze­bu­jesz, żeby zapo­mnieć o smut­kach.

Pod­cho­dzę do mojej sio­stry, ści­skam ją i zabie­ram tequ­ilę.

– Dzięki, że przy­je­cha­łaś.

– Po to są sio­stry. Poza tym dzi­siaj mam luźny dzień, tylko parę maili do napi­sa­nia. Ale zabra­łam lap­topa, zro­bię to tutaj.

– W trak­cie picia? – Uno­szę brwi. – To nie­zbyt dobry pomysł.

– Będziemy piły powoli – wyja­śnia, patrząc na mnie wymow­nie. – Alko­hol może i stłumi ból, ale niczego nie roz­wiąże. No chyba, że… posta­no­wi­łaś powie­dzieć o wszyst­kim mamie i Jef­fowi? Bo jeśli tak, to natych­miast się z tobą napruję. Powiedz tylko słowo, a za dwie godziny będziemy się biły o dostęp do muszli klo­ze­to­wej.

Kręcę głową.

– Nie. Nie zamie­rzam im mówić.

Bie­rzemy alko­hol i idziemy do kuchni. Sta­wiamy wszystko na bla­cie.

– Nie mam w sobie tyle odwagi, żeby im powie­dzieć. Szkoda, że nie widzia­łaś ich min wczo­raj wie­czo­rem, kiedy opo­wia­dali, że gdy będą mieli cały dom dla sie­bie, zaczną wresz­cie tań­czyć nago.

– Blee. – Kel­sey marsz­czy nos.

– Prawda? Nama­lo­wali obraz, który był mi kom­plet­nie zby­teczny, zwłasz­cza że pró­bo­wa­łam się nie udła­wić palusz­kami ryb­nymi mamy. – Wyj­muję z szafki dwie szklanki i sha­ker, a Kel­sey idzie do zamra­żarki po kostki lodu w pla­sti­ko­wym pojem­niku, mama wyznaje bowiem zasadę, że nie ma potrzeby inwe­sto­wa­nia w nową lodówkę, tak samo jak w nowy dach. – Cie­szyli się z mojej wypro­wadzki i na samą myśl, że mia­ła­bym im powie­dzieć, że nie nastąpi ona tak szybko, pra­gnę wypić całą butelkę tequ­ili. – Cho­wam twarz w dło­niach. – Jestem nie­udacz­ni­kiem, Kel­sey.

Moja sio­stra staje za moimi ple­cami i mnie przy­tula. Obej­muję ją mocno i napa­wam się sio­strzaną miło­ścią.

– Nie jesteś nie­udacz­ni­kiem – mówi Kel­sey. – Po pro­stu natra­fi­łaś na prze­szkodę na dro­dze.

– Ostrze­ga­łaś, że ona w końcu mnie wyro­luje, i może na początku też mia­łam takie obawy, ale póź­niej zaczęło mi się dobrze pra­co­wać i poka­za­łam, co potra­fię. Sądzi­łam, że mogę jej zaufać. Że zna­la­złam swoje miej­sce na rynku. – Kręcę głową z nie­do­wie­rza­niem. – Jestem kre­tynką.

– Nie jesteś. – Kel­sey gła­dzi mnie po dłoni i wypusz­cza z objęć. – Ale cza­sami podej­mu­jesz nie­wła­ściwe decy­zje.

– Podej­muję mnó­stwo nie­wła­ści­wych decy­zji. Pamię­tasz, jak zabro­ni­łaś mi uma­wiać się z Tyle­rem Dret­chem, twier­dząc, że to ty mu się podo­basz? Chcia­łam ci udo­wod­nić, że nie masz racji, i sama go zapro­si­łam na randkę. A on stwier­dził, że chciałby spo­ty­kać się z młod­szą wer­sją mnie. Cza­isz to, Kel­sey? To było w LICEUM.

Moja sio­stra się śmieje.

– Wiem. Mówi­łam, żebyś się z nim nie uma­wiała.

– A wtedy, kiedy kupi­łam te brzo­skwi­niowe spodnie w paseczki? Prze­ko­na­łam cię, że to naj­now­sza moda, tylko jesz­cze mało kto o tym wie, a potem zało­ży­łam je na plażę. Pochy­li­łam się i pękły w kroku. Mój zwie­racz odbytu jesz­cze ni­gdy tak szybko się nie zaci­snął.

– Na­dal widzę twoją prze­ra­żoną minę, kiedy poczu­łaś bryzę znad oce­anu na swo­ich intym­nych par­tiach. No i nie­no­sze­nie maj­tek to kolejna zła decy­zja.

– Sama widzisz. Ja nawet nie wiem, na czym pole­gają dobre decy­zje.

– Nie­prawda. To wszystko dro­bia­zgi. Były też mądre posu­nię­cia.

– Doprawdy? – pytam, wle­wa­jąc skład­niki mar­ga­rity do sha­kera. – Pro­szę cię, uświa­dom mnie, jakie to fan­ta­styczne posu­nię­cia mam na swoim kon­cie.

Kel­sey opiera się o blat i stuka pal­cem w brodę.

– Nooo… eee… kie­dyś… na przy­kład… a może nie…

– Nie no. Nie prze­ry­waj sobie. Zasy­pu­jesz mnie przy­kła­dami moich dosko­na­łych decy­zji. Ledwo oddy­cham pod napo­rem two­ich pochlebstw i kom­ple­men­tów.

– Ciii, daj mi chwilę. Już wiem. Masz magi­stra z eko­no­mii. To był super pomysł.

– Naprawdę? Bo wydaje mi się, że przez ostatni rok spła­ca­łam potężny kre­dyt stu­dencki z mizer­nej pen­syjki. A moje stu­dia? Jedyne, co dzięki nim zyska­łam, to posadę u Angeli, a wia­domo, jak to się skoń­czyło.

– Kur­czę, zapo­mnia­łam o twoim kre­dy­cie. Dużo tego masz?

Potrzą­sam sha­ke­rem i mówię:

– Prawdę powie­dziaw­szy, boję się zaj­rzeć na konto. Usta­wi­łam zle­ce­nie stałe na raty.

– A ile masz w banku?

Krzy­wię się.

Fatal­nie.

Wie­dzia­łam, że zapyta, ale i tak nie jestem na to gotowa psy­chicz­nie. Roz­le­wam mar­ga­ritę do szkla­nek i odpo­wia­dam:

– Nie wiem. Jak już mówi­łam, boję się tam zaglą­dać.

Kel­sey bie­rze głę­boki wdech i pod­nosi swo­jego drinka.

– Jeżeli mamy zna­leźć jakieś wyj­ście z tej sytu­acji, musimy zerwać ban­daż i prze­ko­nać się, co jest pod spodem. Musimy się dowie­dzieć, jak bar­dzo jesteś zde­spe­ro­wana.

Wyj­muje lap­topa z torby i poka­zuje brodą na stół w jadalni.

– Czas na chwilę prawdy.

Kurde. Oba­wiam się, że ma rację. Trzeba to zro­bić.

Wstaję i upi­jam wielki łyk drinka.

Będzie mi potrzebny.

٭

Gapimy się obie w ścianę naprze­ciwko. Mil­czymy.

Żadna z nas ani nie drgnie.

Tylko… patrzymy.

Co parę minut włą­cza się kli­ma­ty­za­tor i owiewa moje roz­grzane ciało chłod­nym powie­trzem. Jedyny ruch w całym domu – drobny kosmyk wło­sów omia­ta­jący moją zroz­pa­czoną i abso­lut­nie zszo­ko­waną twarz.

Sły­sza­łam wcze­śniej wyra­że­nie „się­gnąć dna”. Czy­ta­łam o tym. Spo­tka­łam ludzi, któ­rzy tego doświad­czyli.

Byłam w błę­dzie.

Dopiero to… To jest abso­lutne dno.

W końcu, po dobrych pię­ciu minu­tach ciszy, Kel­sey się odzywa:

– Czyli co? Alarm bom­bowy, jeśli cho­dzi o twój poziom zde­spe­ro­wa­nia?

Zeruję mojego drinka.

– Taaa – mówię.

Ponad trzy­dzie­ści tysięcy dola­rów długu i nie­całe trzy tysiące na kon­cie.

Zbyt mało na czynsz za pierw­szy mie­siąc wynajmu jakie­goś lokum wraz z kau­cją.

Zbyt mało, żeby spła­cić kre­dyt.

Zbyt mało, żeby mieć jakie­kol­wiek zaple­cze finan­sowe.

Dupa blada.

Alarm bom­bowy – dosko­nałe okre­śle­nie. Albo jesz­cze lep­sze: wojna ato­mowa.

– Nie zara­bia­łaś u niej za dużo, co? – dopy­tuje moja sio­stra.

– Nie – potwier­dzam, przy­ci­ska­jąc dłoń do czoła, zaczyna do mnie bowiem docie­rać powaga sytu­acji. – Nie jestem szczę­śliwa w związku z tym, co teraz powiem, ale chyba muszę zna­leźć pracę jako strip­ti­zerka.

– Co takiego?

– Dobrze sły­sza­łaś. Strip­ti­zerka. Widzia­łam, ile te laski zara­biają, po pro­stu koszą kasę jak zboże. – Zaglą­dam sobie w dekolt. – Mam ładne cycki, może tro­chę za małe, ale face­tom się takie podo­bają, nie? Jędrne. Poza tym… Potra­fię się koły­sać w rytm muzyki.

– Kluby ze strip­ti­zem nie szu­kają dziew­czyn koły­szą­cych się do pio­se­nek Tay­lor Swift, ale tań­czą­cych zmy­słowo. Potra­fisz tań­czyć zmy­słowo?

– Czło­wiek ni­gdy nie jest za stary, żeby się nauczyć cze­goś nowego, a zmy­słowy taniec to po pro­stu wyrzu­ca­nie mied­nicy do przodu. Powin­ny­śmy pospraw­dzać strony paru takich klu­bów, żeby, no wiesz, ogar­nąć temat. Prze­ko­nać się, od czego stają ostat­nio penisy w Hol­ly­wood.

– Uprze­dzam, że to nie jest taniec, jaki zwy­kle usku­tecz­niasz, czyli dwa kroki w bok i powrót. Poza tym mama cię zabije, jeśli się dowie. No i chyba zda­jesz sobie sprawę, że musia­ła­byś tań­czyć w strin­gach, a każdy mógłby sobie popa­trzeć na twoje cycki.

Prze­wra­cam oczami.

– Wiem, co robią strip­ti­zerki, prze­cież nie jestem kre­tynką – mówię, po czym stu­kam pal­cem w brodę. – Myślisz, że jeśli prze­kłuję sobie sutki, to zwięk­szy moje szanse?

Kel­sey zasta­na­wia się na poważ­nie.

– Być może… Nie! – Kręci głową. – Nie zosta­niesz strip­ti­zerką. Na pewno ist­nieje lep­szy pomysł niż nara­ża­nie face­tów na twój bez­na­dziejny taniec z gołym biu­stem. – Wstaje i podaje mi rękę, a kiedy ja też się pod­no­szę, dodaje: – Chodźmy na spa­cer, świeże powie­trze oczy­ści nam umy­sły. Alko­hol pozwala zapo­mnieć, ale my nie możemy zapo­mi­nać, ponie­waż mamy alarm bom­bowy. Potrzebne nam są roz­wią­za­nia, a nie topie­nie smut­ków.

– Chcesz powie­dzieć, że nie wolno mi się zamar­twiać?

Ponow­nie kręci głową.

– Nie. Nie ma na to czasu. No chyba, że powiesz mamie i…

– Wyklu­czone!

– W takim razie wkła­daj buty. Musimy zro­bić burzę mózgów.

Wsu­wam san­dały, bo tak jest szyb­ciej. Zamy­kamy drzwi na klucz i wycho­dzimy na ulicę. Kel­sey prze­cho­dzi na drugą stronę i skręca w prawo.

– Masz zamiar spa­ce­ro­wać po The Flats? – pytam. – Chcesz mnie dobić?

– Być może oto­cze­nie boga­tych, eks­klu­zyw­nych domów jest dokład­nie tym, czego ci trzeba. Może okaże się inspi­ra­cją.

Powłó­cząc nogami, ruszam za moją sio­strą. Zaczy­namy nasz spa­cer przez dziel­nicę naj­bar­dziej wyszu­ka­nych domów w całym Los Ange­les. Chod­niki są nie­ska­zi­telne, ani jed­nej szcze­liny w pły­tach, a traw­niki przy­strzy­żone tak ide­al­nie, że na pierw­szy rzut oka wyglą­dają jak sztuczna trawa. Wzdłuż ulic rosną palmy i stare dęby, a kaskady krze­wów oraz żeliwne bramy strzegą dostępu do rezy­den­cji miej­sco­wych boga­czy.

– To przy­gnę­bia­jące – mówię i zaczy­nam zawra­cać.

– Wręcz prze­ciw­nie, inspi­ru­jące. Musisz zmie­nić nasta­wie­nie. Kto wie, może idąc tędy, wpad­niemy na jakie­goś nadzia­nego czło­wieka, który chciałby zająć się jakimś bez­na­dziej­nym przy­pad­kiem. To zna­czy tobą.

– Jak zawsze miła aż do bólu.

Kel­sey się śmieje.

– A tak poważ­nie, ni­gdy nie wiesz, kogo spo­tkasz po dro­dze. Nie sły­sza­łaś histo­rii o tym, jak ktoś usiadł w samo­lo­cie obok wiel­kiego inwe­stora i chwilę póź­niej jego pro­dukt znaj­do­wał się na pół­kach każ­dego super­mar­ketu w kraju?

– Nie. Nie sły­sza­łam.

– A jed­nak takie rze­czy się zda­rzają. Więc ni­gdy nie wia­domo, na kogo się natkniesz. – Moja sio­stra wybu­cha śmie­chem. – Kto wie, może za chwilę spo­tkasz swo­jego przy­szłego bar­dzo boga­tego męża – dodaje, po czym mie­rzy mnie wzro­kiem. – No, może nie w tym stroju…

– Wiesz co? To aku­rat nie jest wcale taki zły pomysł.

– Ale co? Spo­tka­nie boga­tego męża? Prze­cież żar­to­wa­łam.

W mojej gło­wie rysuje się jed­nak cał­kiem poważna kon­cep­cja. Ow­szem, być może to ta wypita odro­bina tequ­ili, ale nie da się ukryć, że w dziel­nicy, którą wła­śnie prze­mie­rzamy, z pew­no­ścią ist­nieją męż­czyźni szu­ka­jący żony, prawda? Sin­gle zain­te­re­so­wani przy­gar­nię­ciem kobiety na swój luk­su­sowy mate­rac z myślą, że może randka prze­ro­dzi się w wie­lo­letni stały zwią­zek? Nie mam żad­nych obiek­cji co do robie­nia wra­że­nia na face­tach sek­su­al­nymi wyczy­nami. Pamię­taj­cie, alarm bom­bowy!

– Nie, nie. To dobry trop.

– Jezus Maria! – Kel­sey nie kryje swo­jego zbul­wer­so­wa­nia. – Lot­tie, wiem, że jesteś zde­spe­ro­wana, ale nie trać przy tym rozumu, dobrze? Zna­le­zie­nie boga­tego męża nie roz­wiąże two­ich pro­ble­mów. Bo co, wyj­dziesz za niego w przy­szłym tygo­dniu?

– Nie­kiedy miłość przy­cho­dzi bar­dzo szybko.

– Lot­tie. Skończmy z tym. To nie jest roz­wią­za­nie. Potrzeba nam kon­kre­tów, cze­goś, nad czym będziemy w sta­nie zapa­no­wać.

– Nie. – Poka­zuję gestem dookoła. – Spójrz na te domy. Nie powiesz mi, że każdy miesz­ka­niec wie­dzie per­fek­cyjne i szczę­śliwe życie. Jestem pewna, że są tu kawa­le­ro­wie, któ­rych nie ma kto ogrzać w nocy. – Wska­zuję na sie­bie. – Tą osobą mogę być ja. Jestem cie­pła. Potra­fię przy­tu­lać i jestem tole­ran­cyjna. Wiele zaak­cep­tuję.

– Matko święta, Lot­tie! – Kel­sey składa ręce jak do modli­twy i spo­gląda ku niebu.

Wyj­muję komórkę i otwie­ram prze­glą­darkę inter­ne­tową.

– Co robisz? – pyta moja sio­stra.

– Spraw­dzam, jak się poluje na boga­tego męża.

– Lot­tie, prze­stań. Teraz to już naprawdę się­gnę­łaś dna.

– Wła­śnie. A to ozna­cza, że ist­nieje tylko jedna droga: w górę. Zobacz! – Poka­zuję na ekran komórki. – Arty­kuł o tym, jak zro­bić wra­że­nie na boga­tych. – Kli­kam w tekst i zaczy­nam prze­wi­jać. – Piszą, że lubią war­ko­czyki – czy­tam i patrzę na Kel­sey. – Bogaci lubią war­ko­czyki? Twoi klienci mają zaple­cione włosy?

Kel­sey się zamy­śla.

– Eeee… Chyba pra­co­wa­łam z kil­koma, któ­rzy mieli uro­cze war­ko­czyki na gło­wie.

– Czyli dobrze. War­ko­czyki.

– Lot­tie. Nie mówisz poważ­nie, prawda?

Jestem abso­lut­nie zde­spe­ro­wana, a kiedy zafik­suję się na czymś, co moim zda­niem może oka­zać się wyba­wie­niem, idę na całość. Więc, ow­szem, mówię poważ­nie.

– Ubra­nie z klasą, nic szo­ku­ją­cego. – Zer­kam na moją koszulkę. – Myślisz, że spodoba im się mój T-shirt z Tay­lor Swift?

– Nie. Nikomu się nie podoba. Ma dziury pod pachami.

– Nie powin­naś wypo­wia­dać się w tej kwe­stii, dopóki nie doświad­czysz bryzy omia­ta­ją­cej ci pachy przez te dziury. Ale przy­ję­łam do wia­do­mo­ści: boga­tym może to nie przy­paść do gustu. – Prze­bie­gam wzro­kiem resztę arty­kułu. – Maki­jaż, wyszu­kane roz­mowy. Sze­roka wie­dza na różne tematy. – Zamy­ślam się. – Czy ja dużo wiem?

– Dużo, czyli co?

Zer­kam ponow­nie na tekst.

– Nie piszą. Mówią tylko o sze­ro­kiej wie­dzy na różne tematy.

– Eeee… Znasz mnó­stwo ran­do­mo­wych fak­tów o reality TV.

– Prawda. – Roz­ch­mu­rzam się. – To może być zabawne.

– Ale nie dla kogoś, kto zara­bia tyle, że stać go na dom za dwa­dzie­ścia cztery miliony dola­rów.

– Hmmm. Zapewne masz rację. Ale nie martw się. Przej­rzę Wiki­pe­dię, dowiem się tego i owego.

– Oczy­wi­ście. Ponie­waż Wiki­pe­dia jest ide­al­nym miej­scem do cze­goś takiego – odpo­wiada Kel­sey sar­ka­stycz­nie i przy­staje, odwra­ca­jąc się w moją stronę. – Lot­tie, musimy się sku­pić. Poważ­nie. Wymy­ślić jakieś sen­sowne roz­wią­za­nie. Wiem, że nie tego ocze­ki­wa­łaś, ale może powin­naś zapy­tać Kena, czy…

– Nie. – Odwra­cam się od Kel­sey i ruszam wzdłuż wypie­lę­gno­wa­nych ogród­ków. – Nie zamie­rzam się z nim kon­tak­to­wać.

– Dobrze wiesz, że dałby ci pracę.

– Ken nie wcho­dzi w rachubę. Wola­ła­bym wycie­rać się cyc­kami o twarz jakie­goś pijaka niż do niego zadzwo­nić.

– Dla­tego, że cho­dzi z Angelą?

Zaci­skam zęby i się krzy­wię.

– Nie. Po pro­stu nie zamie­rzam wra­cać z pod­ku­lo­nym ogo­nem do mojego eks, który zosta­wił mnie dla mojej sze­fo­wej, gdy tylko ich sobie przed­sta­wi­łam. W życiu nie będę go bła­gać o posadę w tej jego bez­na­dziej­nej fir­mie trans­por­to­wej. Poważ­nie, mój cycek na twa­rzy pija­nego klienta klubu wydaje się znacz­nie bar­dziej pocią­ga­ją­cym roz­wią­za­niem.

– Wiesz, że by ci pomógł. – Kel­sey nie daje za wygraną.

Kręcę głową i zawra­cam.

– To bez sensu. Powin­ny­śmy zasta­no­wić się nad jaki­miś prak­tycz­nymi pomy­słami, a łazimy po oko­licy i roz­wa­żamy bzdurne idee, typu pro­sze­nie mojego byłego o pracę. Nie obraź się, Kel­sey, ale nie jesteś dzi­siaj w szczy­to­wej for­mie.

– Nie wyspa­łam się zeszłej nocy, a poza tym ta mar­ga­rita była chyba stara. – Kel­sey chwyta się za brzuch.

Łapię ją za rękę i odwra­cam w stronę domu.

– Świeże powie­trze oka­zało się klapą.

– Lep­sze to niż sie­dze­nie na sofie z drin­kiem w dłoni.

– Oba­wiam się, że się z tobą nie zgo­dzę – oznaj­miam. W naszym kie­runku zmie­rza czarny samo­chód o przy­ciem­nia­nych szy­bach. – Wiesz, ten czło­wiek za kie­row­nicą mógłby być moim ratun­kiem. W dal­szym ciągu roz­wa­żam opcję zna­le­zie­nia boga­tego męża.

– Chyba osza­la­łaś. Nie wiem, czy zda­jesz sobie sprawę, że wyglą­dasz jak bez­ro­botna bez­domna. W tym stroju nikt nie będzie chciał mieć z tobą nic wspól­nego.

– Tak się składa, że to są moje naj­lep­sze spodenki. Mają dopiero trzy lata.

Kel­sey klasz­cze.

– Brawo, siora.

Gdy prze­cho­dzimy przez ulicę naprze­ciwko naszego domu, komórka wibruje mi w dłoni. Zer­kam na wyświe­tlacz dopiero wtedy, kiedy znajdę się na chod­niku.

I natych­miast staję jak wryta.

– Co? Co się stało? Mama i Jeff dowie­dzieli się, że zro­bi­ły­śmy imprezę? – pyta Kel­sey.

Kręcę głową i poka­zuję jej tele­fon.

– Angela do mnie napi­sała.

– Nie­eeeee! – Kel­sey wyj­muje mi komórkę z rąk i wbija hasło. Ow­szem, nie mamy przed sobą tajem­nic. – Jak myślisz, czego ta wariatka od cie­bie chce?

– Skąd mam wie­dzieć? Zabra­łaś mi tele­fon.

Pochy­lamy się obie nad ekra­nem.

ANGELA: Cześć, słońce. Skoro teraz masz sporo wol­nego czasu, może pomo­gła­byś mi w orga­ni­za­cji spo­tka­nia kla­so­wego? Przy­da­łyby mi się twoje cudowne zdol­no­ści. Masz złote ręce.

– Coooo? – Kel­sey krzy­czy na cały głos. – Ma czel­ność pisać do cie­bie i pro­sić o pomoc? Czy jej kom­plet­nie odbiło? I jesz­cze to „masz teraz sporo wol­nego czasu”? Tak się składa, że nie masz, ponie­waż każdą chwilę spę­dzisz na szu­ka­niu nowej pracy!

Gapię się w tekst, nie­zdolna choćby ruszyć ręką. Jestem zszo­ko­wana, że mogła mi coś takiego napi­sać. Że uznała, iż wyrzu­ce­nie mnie z roboty to nic takiego.

To nic oso­bi­stego…

Tyle że dla mnie to bar­dzo oso­bi­sta sprawa…

Kręcę głową z nie­do­wie­rza­niem.

– To naj­gor­sza istota ludzka, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam.

– Wresz­cie to do cie­bie dotarło! – Kel­sey kle­pie mnie po ple­cach, zachę­ca­jąc tym samym do wej­ścia do domu, ja jed­nak na­dal stoję bez ruchu.

– Nie ma mowy, żebym wybrała się na to spo­tka­nie kla­sowe. A wiesz czemu? Ponie­waż ona przez cały czas będzie mnie upo­ka­rzać.

Kel­sey odwraca mnie do sie­bie i zmu­sza, żebym spoj­rzała jej w oczy.

– O nie, nie. Pój­dziesz na to spo­tka­nie. Sły­szysz? Pój­dziesz, a do tego nie sama, tylko z jakimś obłęd­nie sek­sow­nym face­tem, przy któ­rym Ken będzie wyglą­dał jak stary troll. Angela zaślini się na jego widok.

– Kel­sey, to za dwa mie­siące. Chwi­lowo jestem bez pracy, miesz­kam z mamą, a na hory­zon­cie nie widać żad­nego cia­cha. A jeśli choćby prze­mknie ci przez myśl, żebym wyna­jęła osobę do towa­rzy­stwa, wyrze­kam się cie­bie jako sio­stry, rozu­miesz?

Kiwa głową.

– Rozu­miem. Osoba do towa­rzy­stwa nie wcho­dzi w grę. Wiesz co? Wejdźmy do środka. Prze­dys­ku­tujmy wszystko, ustalmy plan dzia­ła­nia. Wydo­sta­niemy cię z tego bagna, choć­byś miała przez kilka naj­bliż­szych tygo­dni spać u mnie na pod­ło­dze.

– Już myśla­łam, że się­gnę­łam dna, ale twoja pro­po­zy­cja otwo­rzyła jesz­cze więk­szy dół.

٭

KEL­SEY: Wiesz co? Zmie­rzy­łam moje miesz­ka­nie. Nie zmie­ści się kolejne łóżko. A co powiesz na to: zro­bimy ci posła­nie pod moim sto­li­kiem baro­wym? Będziesz się czuła jak na dole łóżka pię­tro­wego czy coś…

LOT­TIE: Nie będę miesz­kała u cie­bie.

KEL­SEY: Wczo­raj pró­bo­wa­ły­śmy coś wymy­ślić i nic. To naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Wiesz, że gdyby tylko było mnie na to stać, zatrud­ni­ła­bym cię i zaję­ła­byś się stroną biz­ne­sową, a ja mogła­bym się sku­pić na pozy­ski­wa­niu klien­tów. No ale potrze­bu­jesz pie­nię­dzy.

LOT­TIE: Praca z tobą byłaby marze­niem, ale jeśli chcę się wypro­wa­dzić od mamy, potrzebna mi kasa. Nie martw się, mam wszystko ogar­nięte.

KEL­SEY: Co to niby ozna­cza? Mówi­łam, że żad­nego strip­tizu, bez względu na to, jak ładne masz cycki.

LOT­TIE: Nie zamie­rzam się roz­bie­rać. Moje sutki nie są chyba na to gotowe.

KEL­SEY: W takim razie aż boję się zapy­tać, co wykom­bi­no­wa­łaś.

LOT­TIE: Nie twier­dzę, że to doce­lowy plan, ale zawsze to jakieś tym­cza­sowe roz­wią­za­nie, dopóki nie wymy­ślę cze­goś lep­szego.

KEL­SEY: Lot­tie! Co ty, do dia­bła, robisz?

LOT­TIE: Spa­ce­ruję sobie…

KEL­SEY: Jezus Maria! Po The Flats?

LOT­TIE: A co jest złego w spa­cerku dla zdro­wia? Ćwi­czę mię­śnie.

KEL­SEY: Co masz na sobie? Jeśli powiesz, że sukienkę i szpilki, natych­miast jadę cię zgar­nąć. To nie jest plan Pretty Woman. Sły­szysz? Julii Roberts poszczę­ściło się z Edwar­dem, ale to szansa jedna na milion.

LOT­TIE: To była fik­cja.

KEL­SEY: Tak czy ina­czej, co masz na sobie?

LOT­TIE: [zdję­cie] Zwy­czajne ciu­chy spor­towe.

KEL­SEY: Wło­ży­łaś spor­towy sta­nik bez koszulki. To się rzuca w oczy.

LOT­TIE: W tej dziel­nicy wszystko rzuca się w oczy. Włosy zwią­za­łam wysoko w kitkę, wyglą­dam jak przy­stępna, fajna osoba. Oczy­wi­ście z boku mam mały war­ko­czyk. Do tego śnież­no­białe buty spor­towe, które z daleka krzy­czą: „Kocha tenisa!”. Wczo­raj, kiedy uda­wa­łam, że wra­cam do domu z pracy, zna­la­złam butelkę po wodzie Fuji. Zabra­łam ją, umy­łam i teraz mam ze sobą. No wiesz, że niby kupuję taką drogą wodę.

KEL­SEY: Ble… Pijesz z niej?

LOT­TIE: Nie, no co ty! Nie chcę zła­pać syfi­lisu. To tylko rekwi­zyt.

KEL­SEY: Rekwi­zyt? Grasz w fil­mie, o czym mnie nie poin­for­mo­wa­łaś?

LOT­TIE: Jesz­cze nie, ale zgło­si­łam się do agen­cji, która zatrud­nia sta­ty­stów do fil­mów i tele­wi­zji. Można zaro­bić nawet czter­dzie­ści dola­rów dzien­nie. Super.

KEL­SEY: Ni­gdy nie sądzi­łam, że zoba­czę cię w takim wyda­niu. Wow.

LOT­TIE: Co to ma zna­czyć?

KEL­SEY: Eks­cy­tuje cię moż­li­wość zaro­bie­nia czter­dzie­stu dolców, a jed­no­cze­śnie prze­mie­rzasz ulice dziel­nicy, do któ­rej nie nale­żysz, w poszu­ki­wa­niu poten­cjal­nego boga­tego sin­gla. DZWOŃ DO KENA!

LOT­TIE: PO MOIM TRU­PIE! Czuję to, Kels. To mój dzień. Dzi­siaj moje życie ule­gnie zmia­nie, choć­bym miała cho­dzić po tych prze­klę­tych uli­cach aż do nocy. To moje wyj­ście z tego bagna.

KEL­SEY: Kiedy wró­cisz do domu, nie zdziw się, jeśli będzie cze­kała na cie­bie pomoc. Się­gnę­łaś abso­lut­nego dna.

LOT­TIE: Jesz­cze to odszcze­kasz. A tym­cza­sem patrz i się ucz!

Rozdział trzeci HUXLEY

Roz­dział trzeci

HUX­LEY

JP przy­ci­ska palce do skroni.

– Chwilę – mówi i patrzy na mnie. – Bo nie wiem, kurwa, czy dobrze zro­zu­mia­łem. Wpa­dłeś na ulicy na Dave’a Toneya i oznaj­mi­łeś mu, że jesteś zarę­czony z cię­żarną dziew­czyną z Geo­r­gii?

Zwil­żam wargi języ­kiem.

– Wła­śnie tak.

Sie­dzimy na tara­sie mojego domu z piwem w dłoni, a ja wyznaję bra­ciom, jak bar­dzo spie­przy­łem sprawę. Wczo­raj nie wspo­mnia­łem im ani sło­wem o spo­tka­niu z Dave’em, ponie­waż musia­łem prze­spać się z tym gów­nem, w które się wpa­ko­wa­łem. Teraz, po ponad dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach deli­be­ra­cji, docho­dzę do wnio­sku, że może chło­paki pomogą mi się wydo­stać z tego bagna.

Bre­aker sta­wia piwo na pod­ło­kiet­niku fotela.

– Co ci, do cho­lery, strze­liło do głowy?

Wzru­szam ramio­nami.

– Poja­wiła się oka­zja, więc nie­wiele myśląc, z niej sko­rzy­sta­łem.

– Gło­sze­nie wszem wobec, że twoja nie­ist­nie­jąca narze­czona jest z tobą w ciąży, to nie korzy­sta­nie z oka­zji, ale bez­na­dziejny błąd. Zda­jesz sobie sprawę, że za trzy dni idziesz do nich na kola­cję?

Zaczy­nam rwać sobie włosy z głowy.

– Wiem. Kurde, co ja mam zro­bić?

– Powiedz mu prawdę – pod­suwa JP. – Że jesteś kłamcą.

– Tak, to z pew­no­ścią pozwoli mi dobić z nim targu. – Prze­wra­cam oczami. – Nie mogę tego zro­bić. Jeśli przy­znam się do kłam­stwa, nasza repu­ta­cja zosta­nie zszar­gana. Nikt nie będzie chciał z nami współ­pra­co­wać.

– Nie mogłeś o tym pomy­śleć, zanim otwo­rzy­łeś gębę i wymy­śli­łeś nie­ist­nie­jącą narze­czoną i dziecko w dro­dze? – pyta Bre­aker. – Ja pier­dzielę.

Wiem, wiem.

W nocy mia­łem pro­blem z zaśnię­ciem, ponie­waż przez cały czas myśla­łem, jak się wyka­ra­skać z tej sytu­acji. Prawdę powie­dziaw­szy, nie rozu­miem, co mi strze­liło do głowy.

Ow­szem, ta nie­ru­cho­mość byłaby dla nas sza­le­nie korzystna finan­sowo, zwłasz­cza w związku z pla­nami, jakie mam wobec niej, ale to nie jest tak, że jeśli nie pod­pi­szemy umowy, nasza firma zban­kru­tuje. Wydaje mi się, że po pro­stu gdzieś w głębi duszy czuję, że muszę dostać to, czego nie mogę mieć. A ponie­waż te nie­ru­cho­mo­ści Dave’a wpa­dły mi w oko, zro­bił­bym wszystko, żeby poło­żyć na nich łapę.

Nawet ryzy­ku­jąc przy­szłość naszej firmy.

I ta wła­śnie myśl spra­wiła, że o trze­ciej nad ranem mało nie zwy­mio­to­wa­łem z roz­pa­czy. Razem z braćmi zbu­do­wa­li­śmy Cane Enter­pri­ses od zera, wkła­da­jąc w nie ogrom pracy, kosz­to­wało nas to także mnó­stwo wła­ści­wych decy­zji oraz inwe­sty­cji.

Ten jeden drobny błąd z wczo­raj może wszystko zaprze­pa­ścić, zwłasz­cza jeśli to się rozej­dzie.

– Znasz jakieś sin­gielki? – pyta Bre­aker.

– Ledwo znaj­duję czas, żeby spo­ty­kać się z wami, naprawdę sądzisz, że miał­bym kiedy dbać o przy­jaźń z kobietą?

– Hej! Nie musisz się tak rzu­cać! – pro­te­stuje Bre­aker. – To ty wpa­dłeś na ten pomysł.

Wzdy­cham i wstaję z krze­sła, odsta­wia­jąc piwo.

– Idę na spa­cer. Musi mi się roz­ja­śnić w gło­wie.

– Dobrze – odpo­wiada mój brat. – A ja w tym cza­sie zamó­wię coś do jedze­nia. I wiesz co? Biorę lody, bo to wła­śnie taka chwila, która aż się o nie prosi.

– Cia­stecz­kowe ze śmie­taną. Marzę o nich – odpo­wiada JP i obaj wcho­dzą do domu.

Zbie­gam po stop­niach i wycho­dzę na ulicę. Wolę użyć bocz­nej furtki niż otwie­rać całą bramę. Kie­ruję się na prawo.