Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
„Jak się poznaliście?” To zasadnicze pytanie zadane każdej parze przynajmniej raz. W odpowiedzi zazwyczaj można usłyszeć słodką, ckliwą lub zabawną historię. Nie w tym przypadku.
Lottie zostaje zwolniona z pracy – i to przez najlepszą przyjaciółkę. Desperacko potrzebuje pieniędzy, aby spłacić kredyt studencki. Musi znaleźć źródło zarobku albo narzeczonego z milionami na koncie... W dodatku niedługo zjazd klasowy, na którym chciałaby się pochwalić jakimś przystojniakiem. Wtedy w jej życiu pojawia się Huxley Cane. Lottie i Huxley podpisują umowę i zaczynają maskaradę. Sami jednak nie wiedzą, kiedy przestają udawać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 502
Prolog
LOTTIE
– Cześć, skarbie!
Hmm. Nie podoba mi się ta słodycz w jej głosie.
Ten uśmieszek błąkający się na jej wargach.
Oraz duszący, toksyczny zapach perfum, którymi się obficie spryskała.
– Hej, Angela – odpowiadam z ostrożnym niepokojem, siadając przy stole w jej gabinecie. Jednym ręcznym ruchem zarzuca blond włosy na plecy i składa dłonie. Gdy pochyla się w moją stronę, mowa jej ciała wyraża zainteresowanie.
– Co u ciebie? – pyta.
Wygładzam jaskrawoczerwoną ołówkową spódnicę i odpowiadam:
– Wszystko dobrze, dziękuję.
– To cudownie. – Prostuje się i obdarza mnie uśmiechem, ale nic więcej nie dodaje.
No dobra, co tu się, do diabła, dzieje?
Zerkam przez ramię na rząd facetów w garniturach, którzy siedzą wyprostowani jak struny z teczkami na kolanach i przypatrują się naszej rozmowie. Znam Angelę od gimnazjum. Łączy nas przerywana przyjaźń, a ja zostałam ofiarą tej znajomościowej arytmii. Jednego dnia jestem jej najlepszą psiapsi, kolejnego moje miejsce zajmuje Blair z działu finansów albo Lauren z działu sprzedaży, by następnego znów trafiło na mnie. Ciągłe zmiany, trudno się połapać, kto zostanie najlepszą przyjaciółką w danym tygodniu. Wiecznie mnie to dręczy i niemal dostaję czkawki z ekstazy, kiedy los wręcza mi szczęśliwą kartę „dzisiejszej powiernicy Angeli”.
Zapytacie, po co w takim razie tkwię w tak toksycznej relacji?
Są trzy powody.
Po pierwsze, kiedy poznałam Angelę, byłam młodziutką dziewczyną i nie miałam pojęcia, co robić podczas szalonej jazdy rollercoasterem. Chwytałam się więc kurczowo poręczy i modliłam się, żeby przeżyć. Życie z Angelą okazało się bowiem ekscytujące. Inne. Wręcz zuchwałe.
Po drugie, kiedy Angela była dla mnie miła, kiedy zaszczycała mnie swoją przyjaźnią – czułam się przeszczęśliwa. Dorastanie w Beverly Hills w biednej rodzinie nie obfitowało w przygody, jednak bogata przyjaciółka, która nie zważając na twój pusty portfel, wprowadza cię do swojego świata – to było coś. Możecie uznać mnie za pustaka, ale w szkole średniej świetnie się bawiłam, mimo wzlotów i upadków naszej przyjaźni.
Po trzecie – jestem słaba. Za wszelką cenę unikam konfrontacji. Jestem jak ludzka wycieraczka, nie krępujcie się, wycierajcie we mnie brudne buciory.
– Angela? – pytam szeptem.
– Hmmm? – Uśmiecha się do mnie.
– Czy mogę zapytać, dlaczego wezwałaś mnie do siebie i dlaczego za moimi plecami stoi rząd facetów wyglądających jak agenci FBI?
Angela odchyla głowę do tyłu i wybucha serdecznym śmiechem. Jej dłoń ląduje na mojej.
– Och, Lottie. Będzie mi brakowało twojego poczucia humoru.
– Brakowało? – Cała sztywnieję. – Co masz na myśli, mówiąc, że będzie ci go „brakowało”? Wybierasz się na urlop?
Błagam, niech o to chodzi. Błagam. Nie mogę sobie pozwolić na utratę pracy.
– Tak.
Dzięki Bogu!
– Lecimy z Kenem na Bora-Bora. Za dziesięć minut mam umówioną sztuczną opaleniznę. Dlatego musimy szybko się z tym uporać.
Że jak?
– Z czym się musimy uporać? – pytam.
Rozradowana twarz Angeli staje się nagle poważna, a to rzadki widok. Ponieważ, owszem, Angela może i jest szefową swojego bloga o stylu życia, ale to nie ona wykonuje całą robotę – ma od tego sztab ludzi. Dlatego nie musi nigdy być poważna.
Teraz się prostuje i spogląda na mnie spod gęstych sztucznych rzęs.
– Lottie, jesteś prawdziwą pionierką w Angeloop. Nie masz sobie równych w naszej firmie w mistrzowskim operowaniu klawiaturą, a humor, który wnosisz do naszego jakże świetnie prosperującego i zarabiającego krocie bloga, pozwolił mi na urzeczywistnienie wymarzonej wyprawy na Bora-Bora.
Czy ja dobrze słyszę? To dzięki mnie może wyjechać na wakacje?
– Niestety, musimy cię pożegnać.
Ale… co?
Pożegnać?
Znaczy, koniec pracy?
Czterech facetów stojących z tyłu nagle – z szybkością światła – znajduje się tuż obok, otaczając mnie z obu stron niczym goryle celebrytę. Ich barczyste sylwetki nie pozwalają mi się ruszyć. Jeden z nich rzuca teczkę na znajdujący się przed nami stół. Otwiera ją, a moim oczom ukazuje się jakaś kartka. Jestem zbyt oszołomiona, żeby nawet rozważyć czytanie, ale mogę się domyślić, co to jest: rozwiązanie umowy.
– Tu podpisz. – Mężczyzna podaje mi długopis.
– Chwila. Co to ma być? – Odsuwam rękę faceta, która natychmiast wraca na miejsce. – Wyrzucasz mnie z pracy?
Angela się krzywi.
– Lottie, proszę cię, nie rób scen. Na pewno rozumiesz, jakie to dla mnie trudne. – Strzela palcami i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w pomieszczeniu zjawia się jej asystentka. Angela pociera szyję. – Ta rozmowa mnie wyczerpała. Poproszę o wodę. W temperaturze pokojowej, z cytryną i limonką, ale proszę je wyjąć przed podaniem. – Asystentka znika, Angela odwraca się i na mój widok łapie się za serce. – Och. Nadal tu jesteś!
No nie…
Mrugam kilkakrotnie, po czym decyduję się dopytać.
– Angela? O co chodzi? Przecież przed chwilą powiedziałaś, że zarabiam dla ciebie kupę forsy…
– Poważnie? Nie przypominam sobie, żebym powiedziała coś podobnego. Panowie, czy mówiłam, że ona zarabia dla nas pieniądze?
Mężczyźni kręcą głowami.
– Widzisz? Nie mówiłam.
Myślę, myślę… Czujecie ten zapach? To mój mózg się przegrzewa, próbując ogarnąć to wszystko i NIE ZWARIOWAĆ!
Pytam spokojnie, oczywiście, że bardzo spokojnie:
– Angela, czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego mnie wyrzucasz?
– Och. – Śmieje się. – Zawsze byłaś taka ciekawska. – Asystentka przynosi jej wodę i szybko ucieka. Angela upija łyk przez niepotrzebną słomkę i ciągnie dalej: – W piątek mija rok.
– Zgadza się – mówię.
– Zgodnie z twoją umową po upływie roku przestaje cię obejmować staż i powinnaś zacząć otrzymywać właściwą pensję. – Angela wzrusza ramionami. – Po co mam płacić ci więcej, skoro mogę znaleźć kogoś, kto wykona twoją robotę za mniej? To podstawowa zasada, na pewno ją rozumiesz.
– Nie, nie rozumiem. – Podnoszę głos, a wtedy dwie wielkie dłonie lądują mi na ramionach w geście ostrzeżenia.
A niech to diabli!
– Angela, tu chodzi o moje życie, to nie jest jakaś gierka, w którą możesz sobie pogrywać. Kiedy błagałaś mnie, żebym dla ciebie pracowała, obiecałaś, że ta praca zmieni moje życie.
– I co, nie zmieniła? – Angela rozpościera ręce. – Angeloop zmienia życie wszystkich. – To mówiąc, zerka na zegarek. – Za pięć minut muszę być rozebrana. Opalenizna nie może czekać. – Kiwa palcem na stojących za mną facetów. – Panowie, kończymy sprawę.
Dwie pary rąk chwytają mnie za łokcie i podnoszą z krzesła.
– Chyba sobie żartujesz – mówię. Nie dociera jeszcze do mnie to, co się właśnie dzieje. – Twoi ochroniarze wywalą mnie z gabinetu?
– Nie z mojego wyboru – odpowiada Angela, uosobienie niewinności. – Ale twoje wrogie nastawienie zaburza moje poczucie bezpieczeństwa.
– Wrogie nastawienie? – powtarzam. – Mam się cieszyć, że wyrzucasz mnie z pracy bez powodu?
– Skarbie, nie wierzę, że postrzegasz to w taki sposób – odpowiada tym swoim protekcjonalnym tonem. – To nic osobistego, dobrze wiesz, że nadal cię kocham i planuję nasze comiesięczne spotkania na późne śniadania. To tylko biznes – dodaje i przesyła mi buziaka. – W dalszym ciągu jesteś moją psiapsi.
Chyba postradała rozum.
Ochroniarze ciągną mnie w stronę drzwi, ale zapieram się obcasami moich szpilek Jimmy Choo sprzed dwóch sezonów.
– Angela, bez przesady. Przecież nie możesz mnie wyrzucić.
Patrzy na mnie, przechylając głowę na bok, i przyciska dłoń do serca.
– Ach, jak walczysz o swoją posadę. Zawsze byłaś taka zbuntowana. – Przesyła mi kolejnego buziaka, macha ręką i rzuca na odchodne: – Zadzwonię do ciebie kiedyś i wtedy opowiesz mi o swojej okropnej szefowej. Ach… I nie zapomnij wysłać odpowiedzi na zaproszenie na zjazd licealny. To już za dwa miesiące, musimy wiedzieć, ile osób się zjawi.
Poczucie klęski osłabia mnie tak bardzo, że nogi się pode mną uginają, ciało staje się bezwładne, a ochroniarze wywlekają mnie z biura Angeloop – najbardziej idiotycznego i absurdalnego w całym internecie bloga o stylu życia – miejsca, w którym tak naprawdę nigdy nie chciałam pracować.
Współpracownicy gapią się na mnie w milczeniu.
Ochroniarze nawet nie przystają, tylko ciągną mnie do przeszklonych drzwi frontowych.
Zanim się obejrzę, stoję za zewnątrz pod nieprzyzwoicie wielkim logo firmy, z pudełkiem moich rzeczy w ręku.
I kompletnie nie rozumiem, jak do tego doszło.
Rozdział pierwszy
HUXLEY
– Kurwa, za chwilę kogoś zamorduję! – krzyczę, ciskając marynarką przez środek mojego gabinetu, i zamykam drzwi z trzaskiem.
– Zgaduję, że spotkanie się udało – odzywa się JP, który opiera się o wielką ścianę z oknami od podłogi do sufitu.
– Zgaduję, że spotkanie udało się wyśmienicie – dopowiada Breaker, który leży na skórzanej sofie.
Ignoruję ich sarkastyczne komentarze, wplatam palce we włosy i odwracam się w kierunku panoramy Los Angeles. Dzisiaj jest pogodny dzień, a deszcz, który spadł w nocy, oczyścił nieco powietrze ze smogu. Wzdłuż ulic rosną wysokie palmy, jednak w porównaniu z moim biurowcem wydają się miniaturowe.
– Masz ochotę o tym porozmawiać? – pyta JP, siadając.
Odwracam się do tych dwóch idiotów, moich braci, którzy stoją za mną murem bez względu na okoliczności. Którzy są ze mną na dobre i na złe. Którzy rzucili wszystko i dołączyli do mnie w szalonym przedsięwzięciu, jakim było przejęcie rynku nieruchomości w LA dzięki pieniądzom, które zostawił nam po śmierci ojciec. Wspólnie zbudowaliśmy to imperium.
Jednak widząc przymilne uśmieszki na gębach braci, mam ochotę wywalić ich z gabinetu.
– A wyglądam, jakbym chciał? – rzucam.
– Nie. – Breaker uśmiecha się kpiąco. – Ale my chcemy usłyszeć, co się wydarzyło.
Oczywiście.
W końcu to oni nalegali, żebym się nie spotykał z Dave’em Toneyem.
To oni twierdzili, że spotkanie będzie stratą czasu.
To oni wyśmiali mnie, gdy oznajmiłem, że spotkanie odbędzie się dzisiaj.
A gdy na nie wychodziłem, sarkastycznie życzyli mi powodzenia.
Bardzo chciałem pokazać, że się mylą.
Chciałem udowodnić, że jestem w stanie przekonać Dave’a Toneya do współpracy z Cane Enterprises.
Uwaga, spoiler: nie udało mi się go przekonać.
Kapituluję pod naciskiem spojrzeń moich braci, siadam i wzdycham przeciągle.
– Kurwa – mamroczę pod nosem.
– Niech zgadnę: nie uległ twojemu naturalnemu wdziękowi? – pyta Breaker. – A przecież jesteś taki sympatyczny.
– To w ogóle nie powinno mieć żadnego znaczenia. – Wbijam palec w miękki podłokietnik skórzanego fotela. – To biznes, a nie cholerna parada przyjaciół, którzy sobie wzajemnie dogadzają.
– Chyba coś mu umknęło na studiach z zarządzania – zwraca się JP do Breakera. – Mieliśmy cały rok zajęć z relacji biznesowych, czyż nie? – Jego ironiczny ton drażni moje napięte nerwy.
– Tak mi się wydaje – odpowiada Breaker.
– Praktycznie całowałem go w dupę, czego jeszcze mógł chcieć?
– A miałeś szminkę na ustach? Bo nie wiem, czy jego dziewczyna dobrze przyjmie cudzą pomadkę na pośladkach swojego faceta. – Breaker znów uśmiecha się głupkowato.
– Nienawidzę was, gnojki.
Breaker wybucha śmiechem.
– Nie chcę nic mówić, ale… mówiliśmy! – odzywa się JP. – Dave Toney nie pracuje z byle kim. To zupełnie inna rasa ludzi. Wielu próbowało wedrzeć się do przepastnego świata nieruchomości, którymi dysponuje, i wielu poniosło sromotną klęskę. Dlaczego uznałeś, że z tobą będzie inaczej?
– Ponieważ jesteśmy Cane Enterprises! – krzyczę. – I, kurwa, wszyscy chcą z nami współpracować! Mamy najlepsze portfolio na rynku obrotu nieruchomościami w Los Angeles i w ciągu roku możemy zamienić ruinę w biznes przynoszący milionowy zysk! Znamy się na tym, co robimy, a Dave Toney, chociaż odnosi sukces za sukcesem, ma parę niesprzedawalnych parceli, które przynoszą mu straty. I, kuźwa, dobrze wie, że jestem gotów pozbawić go tego balastu.
JP podpiera brodę na dłoni.
– A co konkretnie mu powiedziałeś? Mam nadzieję, że nie to, co przed chwilą nam wykrzyczałeś? Bo chociaż od twojej przemowy stwardniały mi sutki, to jednak wątpię, by Dave docenił ton twojego głosu.
Przewracam oczami.
– Powiedziałem coś w ten deseń.
– Zdajesz sobie sprawę, że Dave Toney to dumny facet, prawda? – wtrąca Breaker. – Jeśli go obrazisz, nie będzie chciał z tobą pracować.
– Nie obraziłem go! – wrzeszczę. – Próbowałem porozumieć się z nim na tej samej płaszczyźnie, no wiecie, pokazać mu, że też jestem całkiem normalnym gościem.
Moi bracia prychają.
– Jestem normalnym gościem.
JP i Breaker spoglądają na siebie, po czym obaj pochylają się do przodu, a ja już wiem, co będzie dalej: klasyczny moment prawdy. Uwielbiają od czasu do czasu mi go zapodać.
– Wiesz, że cię kochamy, prawda? – pyta Breaker.
Zaczyna się.
– I jesteśmy dla ciebie zawsze, gdy tylko nas potrzebujesz – dodaje JP.
Przecieram twarz dłonią.
– No dalej, wyrzućcie to z siebie i kończymy – mówię.
– Ale nie jesteś normalny. Wręcz przeciwnie. Jak my wszyscy zresztą. Mieszkamy w Beverly Hills i wiecznie zapraszają nas na rozmaite premiery i spotkania celebrytów. Wielokrotnie pisały o nas portale plotkarskie. Widzisz w tym cokolwiek normalnego? Bo ja nie. Za to Dave Toney? On jest normalny.
– Niby dlaczego? Bo go nie zapraszają na afterparty z celebrytami?
Breaker kręci głową.
– Nie. Ponieważ jest rzeczowy i praktyczny. Dostępny. Bez problemu można wypić z nim piwo przy barze i nie czuć przy tym onieśmielenia. Ty natomiast jesteś jego przeciwieństwem. Ostentacyjnie rzucasz się w oczy.
– Nieprawda.
JP kiwa głową w stronę mojego zegarka.
– Ładny Movado. Nowy?
Zerkam na nadgarstek.
– Kupiłem w zeszłym tygodniu – wyjaśniam, a gdy podnoszę wzrok, napotykam porozumiewawcze spojrzenia moich braci. – Nie wolno mi wydawać ciężko zarobionych pieniędzy?
– Wolno – odpowiada PJ. – Twój styl życia jest w pełni zasłużony. Dom, samochód… zegarek… Ale jeśli chcesz nawiązać porozumieniem z Dave’em Toneyem, musisz zejść na inny poziom. I nie chodzi mi o to, że masz udawać skromnego gościa, bo on od razu to wyczuje. Wie, że jesteś ostentacyjny. Powinien jednak zobaczyć cię w innym świetle.
– Oooo, właśnie – wtrąca Breaker. – Inne światło. Tego mu trzeba. – Stuka palcem w brodę. – Tylko co to miałoby oznaczać?
Poirytowany wstaję z krzesła i zbieram ciśniętą na podłogę marynarkę.
– Zostawiam was, kretyni, z tym problemem, a sam idę kupić coś do jedzenia.
– Ach, gdyby tylko Toney mógł zobaczyć, jak Huxley Cane, zamiast poprosić swoją asystentkę, żeby przyniosła mu lunch, niczym prosty chłop rusza ulicami Los Angeles w poszukiwaniu pożywienia – odzywa się JP.
Wkładam marynarkę, chociaż na zewnątrz jest gorąco, po czym, ignorując moich braci, wychodzę.
– Przyniesiesz nam coś? – woła za mną Breaker.
Wzdycham.
– Napiszcie, co chcecie – rzucam przez ramię.
– Ogórki konserwowe! Ile się da! – wrzeszczy JP, kiedy staję przed windą. Na szczęście drzwi się od razu otwierają, więc wchodzę do środka, wciskam przycisk parteru i opieram się o ścianę, z rękoma w kieszeniach spodni.
„Mam zejść na inny poziom”. Żebym chociaż wiedział, co to oznacza. Wiem tylko, że jestem biznesmenem i robię interesy zarówno z ludźmi, z którymi dobrze się dogaduję, jak i z tymi, którymi pogardzam. W przeciwieństwie do Dave’a Toneya mam w dupie, kto kupuje ode mnie nieruchomości albo komu płacę moimi pieniędzmi. Biznes to biznes, nie ma tu miejsca na sentymenty.
Dzisiaj dałem Dave’owi zajebistą ofertę, szczerze mówiąc, lepszą niż to, na co zasługuje. A on, zamiast uścisnąć mi dłoń i przyjąć propozycję, rozsiadł się wygodnie na swoim krześle, podrapał po policzku i powiedział: „No nie wiem, muszę się z tym przespać”.
Prześpij się, do diabła.
Prześpij się z moją propozycją.
Chociaż nikt inny tego nie robi. Przyjmują oferty z wdzięcznością i niemal całują mnie po rękach za to, że mogli ubić interes z Cane Enterprises.
Przeciskam się przez rozsuwające się drzwi windy, meandruję pomiędzy ludźmi w zatłoczonym holu i wreszcie wychodzę na zewnątrz. Kieruję się ku małym, dość obskurnym delikatesom, które znajdują się dwie ulice dalej. Zwykle nie posyłam mojej asystentki Karli po jedzenie, bo wbrew temu, co ludzie mogą sobie o mnie myśleć, czułbym się wtedy jak dupek. Poza tym lubię przez chwilę odetchnąć świeżym powietrzem – oczywiście, mieszkamy w Los Angeles, więc „świeże powietrze” to oksymoron. Tak czy inaczej, taki spacer to dla mnie reset przed powrotem do biurka, przy którym zarządzam milionowymi operacjami finansowymi.
Komórka wibruje mi w kieszeni, ale nawet jej nie wyciągam. Dobrze wiem, że to zamówienie od moich braci. Nie mam pojęcia, po co kazałem im do mnie napisać, przecież zawsze kupują to, co ja. Zawsze to samo. Kanapkę Philly cheesesteak1 z dodatkowymi grzybami. No i oczywiście ogórki konserwowe. To nasza sztandarowa potrawa. Nie jemy jej zbyt często, ale jeśli któryś z nas idzie do delikatesów, niczego innego nie kupuje.
Chodnik jest bardziej zatłoczony niż zwykle. Lato zawitało już do miasta, a to oznacza napływ turystów. Mnóstwo autobusów wycieczkowych z ludźmi wypatrującymi celebrytów. Jazda sto jedynką za chwilę przerodzi się w koszmar. Na szczęście mieszkam zaledwie pół godziny drogi od biura.
Gdy zbliżam się do delikatesów, pod drzwi podjeżdża znajomo wyglądający czarny SUV. Otwierają się drzwi, ze środka wyłania się Dave Toney. O wilku mowa, kto by pomyślał!
Los najwyraźniej mi sprzyja. Nie ma jak wzmocnienie przekazu po negocjacjach. Być może JP miał rację i Dave Toney zmieni zdanie, gdy zobaczy, jak kupuję kanapki. W końcu to na pewno jest zejściem na inny poziom.
Zapinam guziki marynarki i przyspieszam kroku. W biznesie nigdy nie należy marnować dobrych okazji. To niedopuszczalne. Gdy podchodzę bliżej, zupełnie zbija mnie z tropu widok damskiej ręki wysuwającej się z samochodu w ślad za Dave’em. Zwalniam i wbijam wzrok w dłoń. Na drobnym palcu znajduje się BARDZO duży pierścionek zaręczynowy.
Jasna dupa, Dave jest zaręczony?
Zakładam, że tak, skoro chwyta tę dziewczynę za rękę.
Ale że zaręczony? Jak mogło mi to umknąć?
Zwykle zwracam uwagę na takie…
Moje myśli zatrzymują się w miejscu, a ja mrugam kilkakrotnie, narzeczona bowiem odwraca się i ukazuje mi się z profilu. O ja… pierniczę…
Najwyraźniej zaręczyny nie są największą niespodzianką.
Dzięki obcisłej sukience i szczupłej sylwetce dziewczyny nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że narzeczona Dave’a Toneya jest w ciąży.
Dave się zaręczył i spodziewa się dziecka? Jakim cudem… Kiedy to się stało?
Pokazuje coś gestem kierowcy, zamyka drzwi, po czym zerka do tyłu i mnie zauważa. Unosi brwi ze zdumienia, odwraca się całkowicie i macha do mnie.
– Cane! Nie spodziewałem się zobaczyć cię spacerującego po ulicy.
Żaden z nas nie spodziewał się tego spotkania, ale nie pozwolę, żeby wstrząs wywołany nieoczekiwanym obrotem zdarzeń wytrącił mnie z równowagi.
Czas na przedstawienie.
Przyklejam uśmiech do twarzy.
– Napawam się palącym kalifornijskim słońcem, idąc po lunch dla mnie i moich braci. – Podchodzę i wyciągam rękę. Dave ściska ją przelotnie. – To nasze ulubione delikatesy – oznajmiam.
– Poważnie? – pyta zaskoczony. – Ellie też tak uważa. Ja nigdy w nich nie byłem, ale ona twierdzi, że mają tu najlepsze ogórki konserwowe.
– Moi bracia daliby się za nie pokroić. – Wyciągam rękę do jego narzeczonej. – Ty zapewne jesteś Ellie.
– Kurczę, co za gbur ze mnie. – Dave śmieje się nerwowo. – Tak, to Ellie. Ellie, to Huxley Cane.
– Miło mi cię poznać – odpowiada Ellie uroczym południowym akcentem, który już wcześniej słyszałem.
Podaję jej rękę i mówię:
– Niech zgadnę, jesteś z Georgii?
Uśmiecha się szerzej.
– Tak. Skąd wiesz?
Yeeees! To moja szansa.
– Moja babcia pochodzi z Georgii. Spędziłem wiele okrutnie gorących i wilgotnych miesięcy letnich, bujając się na fotelu na werandzie, podczas gdy ona zasypywała mnie najnowszymi plotkami z miasta.
– Naprawdę? Skąd pochodzi?
– Peachtree City.
Dziewczyna otwiera szeroko oczy i przyciska dłoń do serca.
– Wychowałam się tuż obok, w Fayetteville. Ale ten świat jest mały.
Jeszcze jak. Zwłaszcza że moja babcia mieszka w San Diego, a moja noga w życiu nie postała w Georgii. Ale oni nie muszą tego wiedzieć. Tak samo jak nie muszą wiedzieć, że poznałem jej akcent, ponieważ na studiach chodziłem z dziewczyną z Peachtree City. Ot, semantyka.
Uradowany, że udało mi się nawiązać relację ze światem Dave’a, odwracam się w jego stronę i widzę faceta broniącego swojego terytorium. Zaciśnięte zęby, zmarszczone czoło, zero radości w oczach, które najwyraźniej nie znajdują niczego wesołego w naszym małym świecie. Ulala.
Gość niemalże znaczy swoje terytorium wściekłą miną. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nagle zaczął okrążać Ellie i ją obsikiwać.
Zważywszy na to, co o mnie wie, ostentacyjnym flirciarzu, bohaterze artykułów z plotkarskich stron – na szczęście nie ostatnimi czasy – musi uważać mnie za zagrożenie. Którym nie jestem. To znaczy, owszem, Ellie to drobna niebieskooka blondynka, ale tak się składa, że jest w ciąży, a to koszmar. Poza tym jest zaręczona, co wyklucza ją z rynku potencjalnych kandydatek.
Przypominam sobie, co powiedzieli moi bracia, i dochodzę do wniosku, że Dave zapewne ma inne wyobrażenie na ten temat.
Co oznacza, że muszę ratować sytuację, i to szybko. Tylko jak?
Jak mógłbym…
„Żarówka nad głową”.
Zauważyliście ten oślepiający błysk? To pomysł, który przyszedł mi do głowy. Nie jest może zbyt genialny, a już na pewno nie należy do najbardziej błyskotliwych pomysłów, na jakie wpadłem, jednak Dave wydaje się coraz bardziej spięty, więc…
Jedziemy.
Oby tylko moje słowa nie obróciły się przeciwko mnie.
– Fayetteville? Hmm. – Zwilżam usta. – Zabawne. Wydaje mi się, że rodzice mojej narzeczonej pochodzą z Palmetto. To chyba w okolicy, prawda?
Wiem, narzeczona. Haha. Mówiłem, że to nie będzie błyskotliwe zagranie, ale tylko na tyle mnie stać.
– Zgadza się. Palemetto leży na północy, bardzo blisko Fayetteville. – W głosie Ellie słychać taką radość, że Dave od razu obejmuje ją protekcjonalnie w pasie.
– Narzeczona? – pyta, odchrząkując. – Jesteś zaręczony, Cane? – W jego oczach widzę autentyczne zainteresowanie, z jego ramion znika powoli napięcie.
– Taaa.
– Hmmm. Jestem zaskoczony.
Nie potrafię niczego wyczytać z jego twarzy. Czy poddaje mnie próbie? Czy tylko pogarszam sprawę? Mam nadzieję, że nie. Nie chciałbym stracić szansy na sfinalizowanie tej umowy.
Nie pozwolę, żeby przeciekła mi przez palce – jestem już tak blisko! Mam na wyciągnięcie ręki nieruchomości, które znacząco ubarwiłyby nasze portfolio, zwłaszcza po realizacji tego, co sobie zaplanowaliśmy na ich miejscu. Ponadto dobicie targu z takim trudnym partnerem jak Dave Toney dałoby mi poczucie zwycięstwa. Bierze nade mną górę mój instynkt biznesowy, a tym samym zdrowy rozsądek chowa się gdzieś w kącie.
Zanim więc zmienię zdanie, przełykam ciężko ślinę i mówię to, co mam na końcu języka:
– Taaa. Zaręczony i… spodziewamy się dziecka.
Ledwo kłamstwo wydostaje się na świat, zaczynam czuć się jak idiota. Kurczę, tyle kobiet ma problemy z zajściem w ciążę, a ja kłamię jak z nut w tej kwestii… To niepoważne. Ale, jak już nadmieniłem, zdrowy rozsądek chwilowo gdzieś zniknął, został mi wyłącznie debilny instynkt.
– Poważnie? – Ellie się rozpromienia. – O matko! – Gładzi się po brzuchu. – My też! Dave, czy to nie cudowne?
– Absolutnie. – Mina Dave’a przechodzi od niepewności opiekuńczego partnera do… czegoś, co jest dla mnie zupełnie nowe. Czego nigdy u niego nie widziałem. To współczucie. Zrozumienie.
Czy mogę nazwać to „braterstwem”?
Wsuwam dłonie w kieszenie spodni, żeby nie zaplatać ich nerwowo, gdy będę brnął w największe kłamstwo mojego życia.
– Moja babcia nas ze sobą poznała w Peachtree. To było jedno z tych romantycznych spotkań, kiedy amor strzela prosto w serce.
– Och, uwielbiam takie spotkania! – Ellie aż składa ręce.
Wzruszam ramionami.
– Dalej poszło bardzo szybko. – Unoszę wzrok ku niebu, myśląc o mojej wyimaginowanej ciężarnej narzeczonej i o tym, jak bardzo ją „kocham”. – Co prawda trochę w odwrotnej kolejności, bo zaczęliśmy od ciąży, ale w sumie od początku nie robiliśmy niczego tak, jak oczekiwałoby tego społeczeństwo.
– My też – odpowiada Dave i widzę w jego oczach uznanie. O tym właśnie mówili moi bracia: tego potrzebował Dave, by zobaczyć moją „ludzką” stronę.
Udało mi się zejść na inny poziom i nawiązać nić porozumienia. Dave przestał widzieć we mnie bogatego biznesmena, który nie bierze jeńców, a zobaczył kogoś, z kim można iść na piwo i pogadać o stresie wywołanym niespodziewaną ciążą partnerki.
Może takiego właśnie poziomu było mi potrzeba. Niezobowiązującej rozmowy, wyszukanego kłamstwa, które nikomu nie robi krzywdy. Przecież Dave nie musi poznawać mojej „dziewczyny”. Nie musi wiedzieć o niej niczego więcej. Sama idea, że ktoś taki istnieje u mojego boku, stawia mnie w korzystniejszym świetle.
Hmm, może to jednak nie był wcale taki głupi pomysł.
Może to przykład absolutnej doskonałości mojego umysłu.
Nie zdziwiłbym się, gdyby jutro do mnie zadzwonił, już bez tekstów w rodzaju „muszę się z tym przespać”, ale z konkretną propozycją.
Huxleyu Canie, jesteś geniuszem!
– Dave, czy nie byłoby cudownie, gdyby Huxley i jego narzeczona wpadli do nas na kolację?
Że co?
Na kolację?
Ellie składa dłonie jak do modlitwy i ciągnie dalej:
– Fantastycznie byłoby porozmawiać z ludźmi, którzy są w dokładnie takiej samej sytuacji jak my. – Po czym przysuwa się i dodaje ciszej: – Nasza rodzina nie jest zbyt szczęśliwa z faktu, że chcemy wziąć ślub dopiero po narodzinach dziecka. Moi rodzice są tradycjonalistami.
Pot występuje mi na czoło, ale próbuję zachować kamienną twarz.
Proszona kolacja.
Z moją „narzeczoną”.
O kurwa.
Uciekaj, Cane. Uciekaj!
– Byłoby cudownie! – odpowiada Dave i uśmiecha się szeroko.
O ja pierdzielę.
– Co powiesz na sobotę wieczór?
Sobota wieczór?
O matko.
To za cztery dni.
Cztery cholerne dni na znalezienie nie tylko narzeczonej, ale w dodatku narzeczonej w ciąży!
Huxleyu Canie, nie jesteś geniuszem, ale debilem.
– Daj mu trochę czasu, niech omówi to ze swoją dziewczyną – wtrąca Ellie. Powiedziałbym: „Dzięki Bogu”, ale to przecież ona wyszła z pomysłem kolacji. – Zadzwoń, proszę, do Dave’a – zwraca się do mnie – i daj mu odpowiedź. Uwielbiam gotować. Jeśli macie ochotę, mogę przygotować prawdziwie południowe menu.
Mój umysł już formułuje wymówki, dlaczego moja narzeczona i ja nie damy rady przyjść w sobotę, ale wtedy odzywa się Dave.
– I może wrócimy wtedy do rozmowy o transakcji – mówi, uśmiechając się szczerze.
Kurwa.
A niech to.
Teraz nie mogę odmówić. Nie mogę stawiać na szali transakcji.
Chryste!
W ustach i gardle mam pustynię, ale przełykam ciężko ślinę i kiwam głową.
– Pewnie – charczę. – Sobota brzmi świetnie.
– Wspaniale! – Ellie klaszcze w dłonie. – Już się nie mogę doczekać. Zrobię brzoskwinie pod pierzynką i przygotuję zielone warzywa liściaste. Dave wszystko z tobą ustali.
– Idealnie – odpowiadam, uśmiechając się słabo. W co ja się wpakowałem?
– Skarbie, zaraz się spóźnimy. Wejdziemy do delikatesów po zajęciach, dobrze? – pyta Dave.
– Pod warunkiem że dostanę podwójną porcję ogórków konserwowych – mówi Ellie i całuje Dave’a w usta.
W żołądku mi się przewraca na widok ich czułości. Nie żeby publiczne okazywanie sobie uczuć budziło mój wstręt – po prostu przypomina mi to, w jakim bagnie się znalazłem.
– To my pędzimy na zajęcia z techniki Lamaze’a. Pogadamy wkrótce – mówi Dave i macha na pożegnanie.
Odmachuję z nadzieją, że ręka mi się nie trzęsie, po czym rezygnuję z wejścia do sklepu. Odwracam się na pięcie i ruszam z powrotem do biura. Myśli kotłują mi się w głowie.
Huxleyu Canie, jesteś skończonym kretynem!
Rozdział drugi
LOTTIE
Trzymam ręce na kierownicy i gapię się na dom rodzinny, stanowiący także moje obecne miejsce zamieszkania. To nieduży parterowy budynek, który jest w rękach mojej rodziny od dekad. Babcia Pru kupiła go w latach pięćdziesiątych, po niej odziedziczyła go mama, która samotnie wychowała tu mnie i moją siostrę Kelsey.
Z czasem biała fasada pożółkła, a czerwona dachówka domaga się naprawy, na którą mama nie ma pieniędzy, chociaż jej partner od trzynastu lat, Jeff, już dawno zaoferował, że to zrobi.
Skoro mowa o Jeffie, właśnie pcha kosiarkę przed domem w swoich za dużych dżinsowych szortach i klasycznej białej koszulce. Z jego ust, jak zwykle, wystaje niezapalony papieros. Jeff nie pali, ale znajduje dziwne pocieszenie w fakcie, że mógłby, gdyby tylko zechciał. Nie każcie mi się bawić w psychologa, nie wyjaśnię tego. W każdym razie Jeff jest bardzo dobry dla mamy, a przez ostatnie dziesięć lat był także świetnym werbalnym workiem treningowym dla mnie i mojej siostry. Więc jeśli nawet zwisa mu z ust papieros, to trudno. Zawsze mogło być gorzej.
Jednakże Jeff przed domem uniemożliwia mi wniesienie pudła z rzeczami z pracy w taki sposób, by nie wywołało to lawiny pytań. A nie chcę, żeby pytali. Nie mogą się dowiedzieć, że Angela mnie wywaliła, to byłaby absolutna katastrofa.
NIGDY nie mogą się dowiedzieć.
Dlaczego?
Ponieważ to oni prośbą i groźbą próbowali wyperswadować mi podjęcie kolejnej pracy u kogoś, z kim łączyła mnie wieloletnia toksyczna znajomość.
Wiecie, jak to jest. Rodzice na niczym się nie znają, my sami wszystko wiemy najlepiej, a potem przychodzi chwila, w której musimy przyznać się do błędu, dociera do nas bowiem, że… trzeba było słuchać rodziców.
Ech.
Nie chcę, żeby Jeff zaczął cokolwiek podejrzewać, więc wysiadam z mojego rozklekotanego volkswagena garbusa, zostawiając pudło na tylnym siedzeniu. Torebkę wieszam na ramieniu, do twarzy przyklejam piękny uśmiech, który, jak wiem, ucieszy Jeffa.
– Cześć, Bączku – mówi, zwracając się do mnie przezwiskiem, które mama nadała mi wieki temu.
– Hej, Jeff. – Wyłącza kosiarkę i poprawia okulary przeciwsłoneczne. – Trawnik wygląda super.
– Dziękuję. Komisja z pewnością zauważy nas w tym roku.
Och, Jeff. Zawsze pełen nadziei.
Musicie wiedzieć, że mieszkamy na granicy – dosłownie, ponieważ tylko jedna ulica dzieli nas od osiedla The Flats2 w Beverly Hills. Co roku latem specjalna komisja chodzi od domu do domu, wybiera najładniejsze ogrody, a następnie przyznaje im wyróżnienia. Często spacerujemy po The Flats, przyglądając się idealnie wypielęgnowanym trawnikom doglądanym nie przez właścicieli, lecz przez profesjonalnych architektów krajobrazu. Ostatni tydzień przed finałem konkursu to mordercza rywalizacja, także u nas. Nasz dom stoi naprzeciwko ostatniego budynku branego pod uwagę przez jurorów, a żeby mogli go obejrzeć, muszą minąć nasz. Jeff postawił sobie za punkt honoru, żeby go zauważyli.
– Jeśli chcesz mieć szansę, powinieneś zmusić mamę do naprawy dachu.
Szansa na to, że nasz ogród zostanie doceniony, wynosi zero. Ta komisja to banda bogatych snobów, w życiu nawet nie spojrzą w naszą stronę. Ale miło jest dać Jeffowi cień nadziei, zwłaszcza że naprawdę się stara.
Jeff zwiesza ramiona.
– Mówiłem jej. Ten dach powinien wyglądać perfekcyjnie, w życiu nie wygramy z popękanymi dachówkami. Chyba zadzwonię po chłopaków któregoś dnia, kiedy będzie w pracy, i zrobimy wszystko pod jej nieobecność. W myśl zasady: najpierw rób, potem proś o wybaczenie.
– Sprytne podejście.
– Jak było w pracy?
Zatrzymuję się pod drzwiami i nie zdejmując uśmiechu z twarzy, odpowiadam:
– Dobrze. Ot, zwyczajny dzień.
Bardzo zwyczajny. Łaziłam po mieście, próbując zabić czas. Nie mogłam wrócić wcześniej, ponieważ mama i Jeff dobrze wiedzą, o której kończę, i mój wcześniejszy powrót wzbudziłby ich podejrzenia. Tak się cudownie złożyło, że podczas mojego bezsensownego łażenia jakiś przemiły bezdomny kazał mi iść po rajstopy, bo nie wypada chodzić z gołymi nogami. Kupiłam sobie na pocieszenie lody miętowe, które w zetknięciu z kalifornijskim słońcem przerodziły się w płyn i wylądowały na mojej białej bluzce. A jakby tego wszystkiego było mało, potknęłam się o studzienkę kanalizacyjną i złamałam obcas w moich szpilkach Jimmy Choo sprzed dwóch sezonów, dlatego właśnie idę boso.
Tak, to jeden z tych dni.
– Za tydzień czeka cię awans i podwyżka, prawda? – pyta Jeff. – Pewnie się cieszysz? Wreszcie będziesz mogła zamieszkać na swoim.
W tym miejscu powinnam westchnąć głęboko. Zamiast tego unoszę kciuk.
– Jeszcze jak – odpowiadam i otwieram drzwi domu. W moje nozdrza uderza natychmiast zapach paluszków rybnych roboty mojej mamy. Jezu, znowu?
Dzisiaj los nie daje mi wytchnienia.
– Jeff, obiad już prawie gotowy.
– To ja, mamo – odpowiadam i ruszam do mojego pokoju. Mama jest jednak szybsza i wygląda z kuchni.
– Bączku, przyszłaś w samą porę na obiad.
Macham lekceważąco ręką.
– Nie jestem głodna – mówię i dotykam brzucha. – Jadłam późno drugie śniadanie. Może potem wezmę sobie jabłko.
– Nie wygłupiaj się, moje dziecko. Umyj ręce – tak, tak; mama nadal każe mi myć ręce przed posiłkami – i się odśwież. Już nakryłam dla ciebie.
– Dzięki, mamo – wzdycham.
Wchodzę do pokoju, zamykam drzwi i osuwam się wzdłuż ściany, aż pośladki dotykają podłogi.
– Jezu, muszę się napić – mamroczę. Sięgam po telefon i wysyłam wiadomość do siostry.
LOTTIE: Muszę się narąbać. Co powiesz na poranne alkoholizowanie się jutro, kiedy mama i Jeff wyjdą do pracy?
Kelsey, zaledwie dwanaście miesięcy młodsza ode mnie, jest aspirującą organizatorką – ja też nie rozumiałam, o co chodzi, kiedy podzieliła się ze mną tą informacją. Generalnie otworzyła własny biznes i pokazuje ludziom, jak powinni organizować przestrzeń w garderobie czy spiżarni, żeby było bardziej funkcjonalnie. Czyli żeby nie gromadzić niepotrzebnych rzeczy. Zapytałam ją, czym to się różni od modnego ostatnio trendu porządkowego, i odpowiedź, którą usłyszałam, zrobiła na mnie spore wrażenie. Otóż Kelsey ma to wszystko doskonale przemyślane i zależy jej, by nie naruszać równowagi ekologicznej. Dlatego nie promuje stosowania przezroczystych plastikowych pojemników, tylko współpracuje z firmą oferującą produkty wykonane z materiałów ekologicznych bądź pochodzących z recyklingu. Lepsze dla środowiska i lepsze dla domu. Sami widzicie, jak sobie to super wykombinowała. Podobno potrzebuje jednego znanego klienta, żeby zyskać powszechne uznanie. Wierzę jej. Na razie zarabia tyle, żeby rozwijać firmę i wynajmować małą kawalerkę w West Hollywood.
Komórka mi pika.
KELSEY: A nie powinnaś jutro być w pracy?
Wstaję z podłogi i rozpinam bluzkę. Dopiero wtedy odpisuję.
LOTTIE: Powinnam…
Odkładam telefon, rozbieram się i wrzucam ubrania do kosza na brudy, ignorując plamę po lodach. Trudno, najwyżej się nie dopierze. Wkładam szorty i koszulkę bez rękawów, długie brązowe włosy związuję w koka.
KELSEY: Nie mów, że cię zwolniła.
LOTTIE: Możesz mnie uznać za bezrobotną.
KELSEY: Mówiłam ci, że tak będzie. Ja pierniczę! Ona jest… Lottie, jeśli jeszcze kiedykolwiek się do niej odezwiesz, wydziedziczę cię. Rozumiesz?
LOTTIE: Zaufaj mi, Angela już dla mnie nie istnieje.
KELSEY: Niech zgadnę. Ta narcyzka nadal uważa, że możecie się przyjaźnić.
LOTTIE: Taaa. Nie mogę powiedzieć mamie i Jeffowi, dopóki czegoś nie wymyślę. Oni wierzą, że w przyszłym tygodniu się wyprowadzę po moim „awansie”.
KELSEY: Nie zdradzę twojej tajemnicy. Będę u ciebie około 9 z tequilą i margaritą z dodatkami.
LOTTIE: A weźmiesz swój zeszyt pomysłów?
KELSEY: Właśnie go pakuję. Trzymaj się, sis.
LOTTIE: Kocham cię.
KELSEY: A ja ciebie. Nie martw się, coś wymyślimy.
Z poczuciem ulgi odkładam komórkę na toaletkę. Jeśli mama zobaczy telefon w pobliżu stołu, zabierze go i wrzuci do toalety. Już raz padłam ofiarą takiego niecnego przestępstwa. A po całonocnym suszeniu komórki w ryżu człowiek szybko uczy się nie popełniać podobnych błędów.
Idę do salonu i przyłapuję Jeffa, jak niewinnie całuje mamę w policzek. Szepcze: „Dziękuję” i zajmuje miejsce. Przebrał się i wyszorował ręce po pracy w ogrodzie. Wiem, że zaraz po jedzeniu wróci do roboty, tym bardziej więc doceniam, że rozumie zasady, które obowiązują przy stole u mojej mamy.
– Ładnie pachnie – kłamię, siadając.
Jeff uwielbia paluszki rybne domowej roboty, ja zaś ich nienawidzę. Nie grymaszę, ponieważ zostałam nauczona w dzieciństwie, żeby jeść to, co mam na talerzu, i nie narzekać. Miałam się cieszyć, że w ogóle dostaję jedzenie.
– Dziękuję. Na deser zrobiłam twoje ulubione owoce pod pierzynką.
No i to jest coś, dla czego mogę się poświęcić i przełknąć paluszki rybne.
– Jesteś cudowna. Dziękuję.
Mama dołącza do nas, chwytamy się za ręce, a ona intonuje modlitwę. Potem zaczynamy jeść. Na szczęście dostałam niewielką porcję, więc jestem w stanie się z nią uporać dla obietnicy gorących owoców pod pierzynką.
– Jak było w pracy, skarbie? – pyta mama, nakładając sobie na talerz kapkę sosu tatarskiego. Podaje sos Jeffowi, który także nabiera odrobinę i wręcza słoik mnie. Nalewam sobie hojnie, bo tylko w taki sposób przełknę te okropne paluszki.
– Super – odpowiadam, a kolejne kłamstwo niemal wyżera mi dziurę w krtani.
Dorastając z silną i niezależną kobietą, jaką jest moja matka, nauczyłam się trzech rzeczy: nie należy kłamać, nie wolno oszukiwać i zawsze trzeba zmierzać do celu. No cóż, właśnie skłamałam, ale nie dam rady wydusić z siebie prawdy. Nie po tym, jak mama i Jeff – tak samo jak Kelsey – od samego początku próbowali mnie przekonać, żebym nie przyjmowała posady u Angeli. Na przemian lodowatej i gorącej. Narcystycznej i niezrównoważonej. Sugerowali, żebym się nie spieszyła, że na pewno pojawi się coś lepszego dla absolwentki Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine z tytułem magistra z ekonomii.
Coś się pojawi. Cokolwiek. Guzik się pojawiło.
Zero ofert, więc zrobiłam się zdesperowana.
Kredyt studencki już pukał do moich drzwi, a odpowiedzialność podcinała mi nogi.
Potrzebowałam pracy.
Angela była moją jedyną opcją. Zaproponowała mi tymczasową posadę w swojej firmie, z tak niską pensją, że zostałam zmuszona do mieszkania z mamą, żeby utrzymać się w kosztownej Kalifornii, ale obiecała, że jeśli się sprawdzę, po roku będę zarabiała trzy razy tyle – trzy razy, dobrze czytacie, rzeczywiście dałam się tak podejść – i dostanę umowę na stałe. Mama i Jeff stwierdzili, że będę kretynką, jeżeli się zgodzę, ponieważ Angela mnie wycycka.
Nie miałam innych opcji. Absolutnie żadnych. Uznałam, że nie mam wyboru, i przyjęłam ofertę.
I wymiatałam w pracy.
W ciągu kolejnych miesięcy doszło do gwałtownego rozwoju bloga Angeli. Celebryci zaczęli go śledzić i zanim się obejrzałam, Angeloop stał się znaną marką. A ja byłam częścią jego sukcesu. Po pierwszym udziale w programie Today Show rzuciłam mamie i Jeffowi w twarz: „A nie mówiłam?”. Oznajmiłam, że wystarczy, że się postaram, a będzie dobrze.
Czy słyszycie teraz mój sarkastyczny śmiech?
Nie tylko zostałam bez grosza przy duszy, ale nie mam pracy, a za tydzień – chyba że powiem prawdę mojej matce – będę także bezdomna.
Jak by to powiedziała Rachel Green3, jest tak fantastycznie, jakbym kopnęła cię w krocze i napluła ci w twarz.
– Podpisałaś już umowę? Bo wiem, że znalazłaś fajne miejsce w West Hollywood, niedaleko Kelsey.
Owszem, ale dzięki Bogu za mój lęk przed zobowiązaniami, bo dzięki niemu niczego nie podpisywałam. Umowa tylko zwiększyłaby mój koszmar.
– To mieszkanie nie do końca mi się podobało. Brakowało mu klimatu.
Jeff wybucha śmiechem.
– Mauro, pamiętasz, jak miałaś dwadzieścia pięć lat i szukałaś lokum, kierując się klimatem danego miejsca? – Chwyta się żartobliwie za serce. – Te wspomnienia!
Mama śmieje się i gładzi go po ręce.
– Pamiętam, że znalazłam jednopokojową klitkę w dzielnicy koreańskiej, gdzie toaleta stała tak blisko łóżka, że wykorzystywałam ją jako stolik nocny. I to właśnie w takich chwilach, gdy odkładałam coś na zamkniętą klapę, myślałam sobie: „Wow, ten klimat…”. – Mama zerka na mnie.
Jeff kiwa głową z uśmiechem.
– Toaleta jako stolik nocny, muszę powiedzieć, że mnie pobiłaś. Ja miałem tylko sąsiadkę z miotłą, którą wiecznie zabijała mój klimat.
Przenoszę spojrzenie z matki na Jeffa i z powrotem.
– Zdajecie sobie sprawę, że jestem praktycznie pokoleniem Z? Wasz sarkazm sprawia mi ból.
Śmieją się.
– Jesteś delikatnym milenialsem – mówi moja mama. – Ale nie martw się, kochanie. Możesz mieszkać z mamusią i ojczymem tak długo, jak zechcesz. Uwielbiamy zero prywatności. – Uśmiecha się kpiąco, ale to tylko takie szczucie. Nigdy nie wyrzuciłaby mnie z domu, jednak dobrze wiem, że już od pewnego czasu oboje czekają, aż się wyprowadzę.
– Skoro lubicie brak prywatności, co powiecie na piżama party dziś wieczorem? Możemy wszyscy zebrać się w waszym wielkim łóżku.
Jeff unosi rękę.
– Błagam, oszczędźcie mnie.
Biedny Jeff. To taki dobry człowiek, widzę, że marzy mu się pobycie sam na sam z moją matką. Mieszka z nami, odkąd skończyłam piętnaście lat, i chyba chciałby, żeby nikt inny nie kręcił mu się już po domu. Ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Nie dość że Angela zrobiła mnie na szaro, to jeszcze, jeśli szybko nie znajdę rozwiązania, zabiorę mamie i Jeffowi wolność, na którą czekali.
– Chcemy chodzić nago po domu – rzuca mama ni z gruszki, ni z pietruszki. A gdy spoglądam na nią z przerażeniem w oczach, dodaje: – To właśnie robimy za każdym razem, gdy jedziesz do Kelsey. Włączamy Harry’ego Connicka Juniora, rozbieramy się i tańczymy nago w salonie.
– Jezus Maria, dlaczego mi to mówisz?
Odkładam widelec, nagle tracę apetyt. Owszem, mama i Jeff są atrakcyjni. On podnosi ciężary w garażu, ona dba o siebie, ale na litość boską! Mogli mi tego oszczędzić.
– Żebyś wiedziała, na co czekamy. – Mama mruga jednym okiem i beznamiętnie moczy paluszek rybny w sosie.
– Nie musiałam tego wiedzieć. – Opieram się plecami o krzesło i krzyżuję ręce na piersi.
Mama macha widelcem w stronę mojego talerza.
– Jedz, jedz – mówi. – Deser czeka.
Jak mogłam zapomnieć?
٭
Wyglądam zza krzaka i widzę, jak Jeff przyciąga mamę do siebie, całuje ją i szczypie w pośladek – bleee. A potem oboje wsiadają do swoich samochodów i jadą do pracy. Nie od razu jednak opuszczam stanowisko, odczekuję jeszcze dwie minuty, by mieć pewność, że niczego nie zapomnieli. Przy moim pechu mogliby wrócić do domu w tym samym momencie, w którym rozrywałabym paczkę czipsów.
Gdy czuję, że droga wolna, przeciskam się za krzakiem, starając się nie zahaczyć moją czarną ołówkową spódnicą o jakąś gałąź czy kolec – nie mogę sobie pozwolić na zniszczenie porządnego stroju na rozmowę o pracę – i przechodzę przez ulicę w moich niemarkowych czarnych szpilkach. Jak dobrze, że te krzaki są takie wysokie, dzięki temu mama i Jeff niczego nie zauważyli. Podchodzę dyskretnie do domu, otwieram drzwi, wsuwam się do środka i wypuszczam powietrze z płuc.
Misja zakończona sukcesem.
Chociaż w sumie nie mam pojęcia, dlaczego nie pojechałam po prostu do mojej siostry, zamiast odstawiać takie szopki.
Cichy dom wypełnia jedynie szum lodówki. Wszędzie panuje idealny porządek, nawet żadna poduszka nie leży krzywo. W zlewie nie ma brudnych naczyń. Mama tego zapewne pragnie – spokoju. Możliwości cieszenia się domem, który utrzymała z takim trudem.
Nie żebym ja była głośnym, przykrym i brudzącym „lokatorem”, ale jest coś w chęci posiadania domu dla siebie, robienia w nim, co dusza zapragnie, bez obawy, że ktoś nagle wejdzie. Tego właśnie tak bardzo chcą mama i Jeff.
Wiem, ponieważ niemal codziennie o tym wspominają.
Muszę znaleźć pracę, i to szybko.
I nie tylko dlatego, żeby dać mamie i Jeffowi spokój. Moje konto bankowe świeci pustkami, zaś kredyt studencki sam się nie spłaci. Że nie wspomnę o nadchodzącym spotkaniu klasowym, a prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż pojawię się tam bezrobotna, kompletnie spłukana, mieszkająca z mamą i ubrana w sukienkę sprzed pięciu lat.
A znowu nie mogę nie przyjść, ponieważ Angela od razu się domyśli, dlaczego mnie nie ma. Nie dam jej tej satysfakcji. Nie może uważać, że moje życie opierało się na jej łasce.
Muszę znaleźć jakieś rozwiązanie.
Idę do swojego pokoju, zdejmuję strój do pracy i przebieram się w spodenki oraz zniszczoną koszulkę z podobizną Taylor Swift, którą mam od ponad dekady.
Gdy wracam do salonu, moja komórka pika.
KELSEY: Mogę wbijać?
LOTTIE: Możesz.
Kilka minut później Kelsey wpada do domu z tequilą i margaritą.
– Mam wszystko, czego potrzebujesz, żeby zapomnieć o smutkach.
Podchodzę do mojej siostry, ściskam ją i zabieram tequilę.
– Dzięki, że przyjechałaś.
– Po to są siostry. Poza tym dzisiaj mam luźny dzień, tylko parę maili do napisania. Ale zabrałam laptopa, zrobię to tutaj.
– W trakcie picia? – Unoszę brwi. – To niezbyt dobry pomysł.
– Będziemy piły powoli – wyjaśnia, patrząc na mnie wymownie. – Alkohol może i stłumi ból, ale niczego nie rozwiąże. No chyba, że… postanowiłaś powiedzieć o wszystkim mamie i Jeffowi? Bo jeśli tak, to natychmiast się z tobą napruję. Powiedz tylko słowo, a za dwie godziny będziemy się biły o dostęp do muszli klozetowej.
Kręcę głową.
– Nie. Nie zamierzam im mówić.
Bierzemy alkohol i idziemy do kuchni. Stawiamy wszystko na blacie.
– Nie mam w sobie tyle odwagi, żeby im powiedzieć. Szkoda, że nie widziałaś ich min wczoraj wieczorem, kiedy opowiadali, że gdy będą mieli cały dom dla siebie, zaczną wreszcie tańczyć nago.
– Blee. – Kelsey marszczy nos.
– Prawda? Namalowali obraz, który był mi kompletnie zbyteczny, zwłaszcza że próbowałam się nie udławić paluszkami rybnymi mamy. – Wyjmuję z szafki dwie szklanki i shaker, a Kelsey idzie do zamrażarki po kostki lodu w plastikowym pojemniku, mama wyznaje bowiem zasadę, że nie ma potrzeby inwestowania w nową lodówkę, tak samo jak w nowy dach. – Cieszyli się z mojej wyprowadzki i na samą myśl, że miałabym im powiedzieć, że nie nastąpi ona tak szybko, pragnę wypić całą butelkę tequili. – Chowam twarz w dłoniach. – Jestem nieudacznikiem, Kelsey.
Moja siostra staje za moimi plecami i mnie przytula. Obejmuję ją mocno i napawam się siostrzaną miłością.
– Nie jesteś nieudacznikiem – mówi Kelsey. – Po prostu natrafiłaś na przeszkodę na drodze.
– Ostrzegałaś, że ona w końcu mnie wyroluje, i może na początku też miałam takie obawy, ale później zaczęło mi się dobrze pracować i pokazałam, co potrafię. Sądziłam, że mogę jej zaufać. Że znalazłam swoje miejsce na rynku. – Kręcę głową z niedowierzaniem. – Jestem kretynką.
– Nie jesteś. – Kelsey gładzi mnie po dłoni i wypuszcza z objęć. – Ale czasami podejmujesz niewłaściwe decyzje.
– Podejmuję mnóstwo niewłaściwych decyzji. Pamiętasz, jak zabroniłaś mi umawiać się z Tylerem Dretchem, twierdząc, że to ty mu się podobasz? Chciałam ci udowodnić, że nie masz racji, i sama go zaprosiłam na randkę. A on stwierdził, że chciałby spotykać się z młodszą wersją mnie. Czaisz to, Kelsey? To było w LICEUM.
Moja siostra się śmieje.
– Wiem. Mówiłam, żebyś się z nim nie umawiała.
– A wtedy, kiedy kupiłam te brzoskwiniowe spodnie w paseczki? Przekonałam cię, że to najnowsza moda, tylko jeszcze mało kto o tym wie, a potem założyłam je na plażę. Pochyliłam się i pękły w kroku. Mój zwieracz odbytu jeszcze nigdy tak szybko się nie zacisnął.
– Nadal widzę twoją przerażoną minę, kiedy poczułaś bryzę znad oceanu na swoich intymnych partiach. No i nienoszenie majtek to kolejna zła decyzja.
– Sama widzisz. Ja nawet nie wiem, na czym polegają dobre decyzje.
– Nieprawda. To wszystko drobiazgi. Były też mądre posunięcia.
– Doprawdy? – pytam, wlewając składniki margarity do shakera. – Proszę cię, uświadom mnie, jakie to fantastyczne posunięcia mam na swoim koncie.
Kelsey opiera się o blat i stuka palcem w brodę.
– Nooo… eee… kiedyś… na przykład… a może nie…
– Nie no. Nie przerywaj sobie. Zasypujesz mnie przykładami moich doskonałych decyzji. Ledwo oddycham pod naporem twoich pochlebstw i komplementów.
– Ciii, daj mi chwilę. Już wiem. Masz magistra z ekonomii. To był super pomysł.
– Naprawdę? Bo wydaje mi się, że przez ostatni rok spłacałam potężny kredyt studencki z mizernej pensyjki. A moje studia? Jedyne, co dzięki nim zyskałam, to posadę u Angeli, a wiadomo, jak to się skończyło.
– Kurczę, zapomniałam o twoim kredycie. Dużo tego masz?
Potrząsam shakerem i mówię:
– Prawdę powiedziawszy, boję się zajrzeć na konto. Ustawiłam zlecenie stałe na raty.
– A ile masz w banku?
Krzywię się.
Fatalnie.
Wiedziałam, że zapyta, ale i tak nie jestem na to gotowa psychicznie. Rozlewam margaritę do szklanek i odpowiadam:
– Nie wiem. Jak już mówiłam, boję się tam zaglądać.
Kelsey bierze głęboki wdech i podnosi swojego drinka.
– Jeżeli mamy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, musimy zerwać bandaż i przekonać się, co jest pod spodem. Musimy się dowiedzieć, jak bardzo jesteś zdesperowana.
Wyjmuje laptopa z torby i pokazuje brodą na stół w jadalni.
– Czas na chwilę prawdy.
Kurde. Obawiam się, że ma rację. Trzeba to zrobić.
Wstaję i upijam wielki łyk drinka.
Będzie mi potrzebny.
٭
Gapimy się obie w ścianę naprzeciwko. Milczymy.
Żadna z nas ani nie drgnie.
Tylko… patrzymy.
Co parę minut włącza się klimatyzator i owiewa moje rozgrzane ciało chłodnym powietrzem. Jedyny ruch w całym domu – drobny kosmyk włosów omiatający moją zrozpaczoną i absolutnie zszokowaną twarz.
Słyszałam wcześniej wyrażenie „sięgnąć dna”. Czytałam o tym. Spotkałam ludzi, którzy tego doświadczyli.
Byłam w błędzie.
Dopiero to… To jest absolutne dno.
W końcu, po dobrych pięciu minutach ciszy, Kelsey się odzywa:
– Czyli co? Alarm bombowy, jeśli chodzi o twój poziom zdesperowania?
Zeruję mojego drinka.
– Taaa – mówię.
Ponad trzydzieści tysięcy dolarów długu i niecałe trzy tysiące na koncie.
Zbyt mało na czynsz za pierwszy miesiąc wynajmu jakiegoś lokum wraz z kaucją.
Zbyt mało, żeby spłacić kredyt.
Zbyt mało, żeby mieć jakiekolwiek zaplecze finansowe.
Dupa blada.
Alarm bombowy – doskonałe określenie. Albo jeszcze lepsze: wojna atomowa.
– Nie zarabiałaś u niej za dużo, co? – dopytuje moja siostra.
– Nie – potwierdzam, przyciskając dłoń do czoła, zaczyna do mnie bowiem docierać powaga sytuacji. – Nie jestem szczęśliwa w związku z tym, co teraz powiem, ale chyba muszę znaleźć pracę jako striptizerka.
– Co takiego?
– Dobrze słyszałaś. Striptizerka. Widziałam, ile te laski zarabiają, po prostu koszą kasę jak zboże. – Zaglądam sobie w dekolt. – Mam ładne cycki, może trochę za małe, ale facetom się takie podobają, nie? Jędrne. Poza tym… Potrafię się kołysać w rytm muzyki.
– Kluby ze striptizem nie szukają dziewczyn kołyszących się do piosenek Taylor Swift, ale tańczących zmysłowo. Potrafisz tańczyć zmysłowo?
– Człowiek nigdy nie jest za stary, żeby się nauczyć czegoś nowego, a zmysłowy taniec to po prostu wyrzucanie miednicy do przodu. Powinnyśmy posprawdzać strony paru takich klubów, żeby, no wiesz, ogarnąć temat. Przekonać się, od czego stają ostatnio penisy w Hollywood.
– Uprzedzam, że to nie jest taniec, jaki zwykle uskuteczniasz, czyli dwa kroki w bok i powrót. Poza tym mama cię zabije, jeśli się dowie. No i chyba zdajesz sobie sprawę, że musiałabyś tańczyć w stringach, a każdy mógłby sobie popatrzeć na twoje cycki.
Przewracam oczami.
– Wiem, co robią striptizerki, przecież nie jestem kretynką – mówię, po czym stukam palcem w brodę. – Myślisz, że jeśli przekłuję sobie sutki, to zwiększy moje szanse?
Kelsey zastanawia się na poważnie.
– Być może… Nie! – Kręci głową. – Nie zostaniesz striptizerką. Na pewno istnieje lepszy pomysł niż narażanie facetów na twój beznadziejny taniec z gołym biustem. – Wstaje i podaje mi rękę, a kiedy ja też się podnoszę, dodaje: – Chodźmy na spacer, świeże powietrze oczyści nam umysły. Alkohol pozwala zapomnieć, ale my nie możemy zapominać, ponieważ mamy alarm bombowy. Potrzebne nam są rozwiązania, a nie topienie smutków.
– Chcesz powiedzieć, że nie wolno mi się zamartwiać?
Ponownie kręci głową.
– Nie. Nie ma na to czasu. No chyba, że powiesz mamie i…
– Wykluczone!
– W takim razie wkładaj buty. Musimy zrobić burzę mózgów.
Wsuwam sandały, bo tak jest szybciej. Zamykamy drzwi na klucz i wychodzimy na ulicę. Kelsey przechodzi na drugą stronę i skręca w prawo.
– Masz zamiar spacerować po The Flats? – pytam. – Chcesz mnie dobić?
– Być może otoczenie bogatych, ekskluzywnych domów jest dokładnie tym, czego ci trzeba. Może okaże się inspiracją.
Powłócząc nogami, ruszam za moją siostrą. Zaczynamy nasz spacer przez dzielnicę najbardziej wyszukanych domów w całym Los Angeles. Chodniki są nieskazitelne, ani jednej szczeliny w płytach, a trawniki przystrzyżone tak idealnie, że na pierwszy rzut oka wyglądają jak sztuczna trawa. Wzdłuż ulic rosną palmy i stare dęby, a kaskady krzewów oraz żeliwne bramy strzegą dostępu do rezydencji miejscowych bogaczy.
– To przygnębiające – mówię i zaczynam zawracać.
– Wręcz przeciwnie, inspirujące. Musisz zmienić nastawienie. Kto wie, może idąc tędy, wpadniemy na jakiegoś nadzianego człowieka, który chciałby zająć się jakimś beznadziejnym przypadkiem. To znaczy tobą.
– Jak zawsze miła aż do bólu.
Kelsey się śmieje.
– A tak poważnie, nigdy nie wiesz, kogo spotkasz po drodze. Nie słyszałaś historii o tym, jak ktoś usiadł w samolocie obok wielkiego inwestora i chwilę później jego produkt znajdował się na półkach każdego supermarketu w kraju?
– Nie. Nie słyszałam.
– A jednak takie rzeczy się zdarzają. Więc nigdy nie wiadomo, na kogo się natkniesz. – Moja siostra wybucha śmiechem. – Kto wie, może za chwilę spotkasz swojego przyszłego bardzo bogatego męża – dodaje, po czym mierzy mnie wzrokiem. – No, może nie w tym stroju…
– Wiesz co? To akurat nie jest wcale taki zły pomysł.
– Ale co? Spotkanie bogatego męża? Przecież żartowałam.
W mojej głowie rysuje się jednak całkiem poważna koncepcja. Owszem, być może to ta wypita odrobina tequili, ale nie da się ukryć, że w dzielnicy, którą właśnie przemierzamy, z pewnością istnieją mężczyźni szukający żony, prawda? Single zainteresowani przygarnięciem kobiety na swój luksusowy materac z myślą, że może randka przerodzi się w wieloletni stały związek? Nie mam żadnych obiekcji co do robienia wrażenia na facetach seksualnymi wyczynami. Pamiętajcie, alarm bombowy!
– Nie, nie. To dobry trop.
– Jezus Maria! – Kelsey nie kryje swojego zbulwersowania. – Lottie, wiem, że jesteś zdesperowana, ale nie trać przy tym rozumu, dobrze? Znalezienie bogatego męża nie rozwiąże twoich problemów. Bo co, wyjdziesz za niego w przyszłym tygodniu?
– Niekiedy miłość przychodzi bardzo szybko.
– Lottie. Skończmy z tym. To nie jest rozwiązanie. Potrzeba nam konkretów, czegoś, nad czym będziemy w stanie zapanować.
– Nie. – Pokazuję gestem dookoła. – Spójrz na te domy. Nie powiesz mi, że każdy mieszkaniec wiedzie perfekcyjne i szczęśliwe życie. Jestem pewna, że są tu kawalerowie, których nie ma kto ogrzać w nocy. – Wskazuję na siebie. – Tą osobą mogę być ja. Jestem ciepła. Potrafię przytulać i jestem tolerancyjna. Wiele zaakceptuję.
– Matko święta, Lottie! – Kelsey składa ręce jak do modlitwy i spogląda ku niebu.
Wyjmuję komórkę i otwieram przeglądarkę internetową.
– Co robisz? – pyta moja siostra.
– Sprawdzam, jak się poluje na bogatego męża.
– Lottie, przestań. Teraz to już naprawdę sięgnęłaś dna.
– Właśnie. A to oznacza, że istnieje tylko jedna droga: w górę. Zobacz! – Pokazuję na ekran komórki. – Artykuł o tym, jak zrobić wrażenie na bogatych. – Klikam w tekst i zaczynam przewijać. – Piszą, że lubią warkoczyki – czytam i patrzę na Kelsey. – Bogaci lubią warkoczyki? Twoi klienci mają zaplecione włosy?
Kelsey się zamyśla.
– Eeee… Chyba pracowałam z kilkoma, którzy mieli urocze warkoczyki na głowie.
– Czyli dobrze. Warkoczyki.
– Lottie. Nie mówisz poważnie, prawda?
Jestem absolutnie zdesperowana, a kiedy zafiksuję się na czymś, co moim zdaniem może okazać się wybawieniem, idę na całość. Więc, owszem, mówię poważnie.
– Ubranie z klasą, nic szokującego. – Zerkam na moją koszulkę. – Myślisz, że spodoba im się mój T-shirt z Taylor Swift?
– Nie. Nikomu się nie podoba. Ma dziury pod pachami.
– Nie powinnaś wypowiadać się w tej kwestii, dopóki nie doświadczysz bryzy omiatającej ci pachy przez te dziury. Ale przyjęłam do wiadomości: bogatym może to nie przypaść do gustu. – Przebiegam wzrokiem resztę artykułu. – Makijaż, wyszukane rozmowy. Szeroka wiedza na różne tematy. – Zamyślam się. – Czy ja dużo wiem?
– Dużo, czyli co?
Zerkam ponownie na tekst.
– Nie piszą. Mówią tylko o szerokiej wiedzy na różne tematy.
– Eeee… Znasz mnóstwo randomowych faktów o reality TV.
– Prawda. – Rozchmurzam się. – To może być zabawne.
– Ale nie dla kogoś, kto zarabia tyle, że stać go na dom za dwadzieścia cztery miliony dolarów.
– Hmmm. Zapewne masz rację. Ale nie martw się. Przejrzę Wikipedię, dowiem się tego i owego.
– Oczywiście. Ponieważ Wikipedia jest idealnym miejscem do czegoś takiego – odpowiada Kelsey sarkastycznie i przystaje, odwracając się w moją stronę. – Lottie, musimy się skupić. Poważnie. Wymyślić jakieś sensowne rozwiązanie. Wiem, że nie tego oczekiwałaś, ale może powinnaś zapytać Kena, czy…
– Nie. – Odwracam się od Kelsey i ruszam wzdłuż wypielęgnowanych ogródków. – Nie zamierzam się z nim kontaktować.
– Dobrze wiesz, że dałby ci pracę.
– Ken nie wchodzi w rachubę. Wolałabym wycierać się cyckami o twarz jakiegoś pijaka niż do niego zadzwonić.
– Dlatego, że chodzi z Angelą?
Zaciskam zęby i się krzywię.
– Nie. Po prostu nie zamierzam wracać z podkulonym ogonem do mojego eks, który zostawił mnie dla mojej szefowej, gdy tylko ich sobie przedstawiłam. W życiu nie będę go błagać o posadę w tej jego beznadziejnej firmie transportowej. Poważnie, mój cycek na twarzy pijanego klienta klubu wydaje się znacznie bardziej pociągającym rozwiązaniem.
– Wiesz, że by ci pomógł. – Kelsey nie daje za wygraną.
Kręcę głową i zawracam.
– To bez sensu. Powinnyśmy zastanowić się nad jakimiś praktycznymi pomysłami, a łazimy po okolicy i rozważamy bzdurne idee, typu proszenie mojego byłego o pracę. Nie obraź się, Kelsey, ale nie jesteś dzisiaj w szczytowej formie.
– Nie wyspałam się zeszłej nocy, a poza tym ta margarita była chyba stara. – Kelsey chwyta się za brzuch.
Łapię ją za rękę i odwracam w stronę domu.
– Świeże powietrze okazało się klapą.
– Lepsze to niż siedzenie na sofie z drinkiem w dłoni.
– Obawiam się, że się z tobą nie zgodzę – oznajmiam. W naszym kierunku zmierza czarny samochód o przyciemnianych szybach. – Wiesz, ten człowiek za kierownicą mógłby być moim ratunkiem. W dalszym ciągu rozważam opcję znalezienia bogatego męża.
– Chyba oszalałaś. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że wyglądasz jak bezrobotna bezdomna. W tym stroju nikt nie będzie chciał mieć z tobą nic wspólnego.
– Tak się składa, że to są moje najlepsze spodenki. Mają dopiero trzy lata.
Kelsey klaszcze.
– Brawo, siora.
Gdy przechodzimy przez ulicę naprzeciwko naszego domu, komórka wibruje mi w dłoni. Zerkam na wyświetlacz dopiero wtedy, kiedy znajdę się na chodniku.
I natychmiast staję jak wryta.
– Co? Co się stało? Mama i Jeff dowiedzieli się, że zrobiłyśmy imprezę? – pyta Kelsey.
Kręcę głową i pokazuję jej telefon.
– Angela do mnie napisała.
– Nieeeeee! – Kelsey wyjmuje mi komórkę z rąk i wbija hasło. Owszem, nie mamy przed sobą tajemnic. – Jak myślisz, czego ta wariatka od ciebie chce?
– Skąd mam wiedzieć? Zabrałaś mi telefon.
Pochylamy się obie nad ekranem.
ANGELA: Cześć, słońce. Skoro teraz masz sporo wolnego czasu, może pomogłabyś mi w organizacji spotkania klasowego? Przydałyby mi się twoje cudowne zdolności. Masz złote ręce.
– Coooo? – Kelsey krzyczy na cały głos. – Ma czelność pisać do ciebie i prosić o pomoc? Czy jej kompletnie odbiło? I jeszcze to „masz teraz sporo wolnego czasu”? Tak się składa, że nie masz, ponieważ każdą chwilę spędzisz na szukaniu nowej pracy!
Gapię się w tekst, niezdolna choćby ruszyć ręką. Jestem zszokowana, że mogła mi coś takiego napisać. Że uznała, iż wyrzucenie mnie z roboty to nic takiego.
To nic osobistego…
Tyle że dla mnie to bardzo osobista sprawa…
Kręcę głową z niedowierzaniem.
– To najgorsza istota ludzka, jaką kiedykolwiek spotkałam.
– Wreszcie to do ciebie dotarło! – Kelsey klepie mnie po plecach, zachęcając tym samym do wejścia do domu, ja jednak nadal stoję bez ruchu.
– Nie ma mowy, żebym wybrała się na to spotkanie klasowe. A wiesz czemu? Ponieważ ona przez cały czas będzie mnie upokarzać.
Kelsey odwraca mnie do siebie i zmusza, żebym spojrzała jej w oczy.
– O nie, nie. Pójdziesz na to spotkanie. Słyszysz? Pójdziesz, a do tego nie sama, tylko z jakimś obłędnie seksownym facetem, przy którym Ken będzie wyglądał jak stary troll. Angela zaślini się na jego widok.
– Kelsey, to za dwa miesiące. Chwilowo jestem bez pracy, mieszkam z mamą, a na horyzoncie nie widać żadnego ciacha. A jeśli choćby przemknie ci przez myśl, żebym wynajęła osobę do towarzystwa, wyrzekam się ciebie jako siostry, rozumiesz?
Kiwa głową.
– Rozumiem. Osoba do towarzystwa nie wchodzi w grę. Wiesz co? Wejdźmy do środka. Przedyskutujmy wszystko, ustalmy plan działania. Wydostaniemy cię z tego bagna, choćbyś miała przez kilka najbliższych tygodni spać u mnie na podłodze.
– Już myślałam, że sięgnęłam dna, ale twoja propozycja otworzyła jeszcze większy dół.
٭
KELSEY: Wiesz co? Zmierzyłam moje mieszkanie. Nie zmieści się kolejne łóżko. A co powiesz na to: zrobimy ci posłanie pod moim stolikiem barowym? Będziesz się czuła jak na dole łóżka piętrowego czy coś…
LOTTIE: Nie będę mieszkała u ciebie.
KELSEY: Wczoraj próbowałyśmy coś wymyślić i nic. To najlepsze rozwiązanie. Wiesz, że gdyby tylko było mnie na to stać, zatrudniłabym cię i zajęłabyś się stroną biznesową, a ja mogłabym się skupić na pozyskiwaniu klientów. No ale potrzebujesz pieniędzy.
LOTTIE: Praca z tobą byłaby marzeniem, ale jeśli chcę się wyprowadzić od mamy, potrzebna mi kasa. Nie martw się, mam wszystko ogarnięte.
KELSEY: Co to niby oznacza? Mówiłam, że żadnego striptizu, bez względu na to, jak ładne masz cycki.
LOTTIE: Nie zamierzam się rozbierać. Moje sutki nie są chyba na to gotowe.
KELSEY: W takim razie aż boję się zapytać, co wykombinowałaś.
LOTTIE: Nie twierdzę, że to docelowy plan, ale zawsze to jakieś tymczasowe rozwiązanie, dopóki nie wymyślę czegoś lepszego.
KELSEY: Lottie! Co ty, do diabła, robisz?
LOTTIE: Spaceruję sobie…
KELSEY: Jezus Maria! Po The Flats?
LOTTIE: A co jest złego w spacerku dla zdrowia? Ćwiczę mięśnie.
KELSEY: Co masz na sobie? Jeśli powiesz, że sukienkę i szpilki, natychmiast jadę cię zgarnąć. To nie jest plan Pretty Woman. Słyszysz? Julii Roberts poszczęściło się z Edwardem, ale to szansa jedna na milion.
LOTTIE: To była fikcja.
KELSEY: Tak czy inaczej, co masz na sobie?
LOTTIE: [zdjęcie] Zwyczajne ciuchy sportowe.
KELSEY: Włożyłaś sportowy stanik bez koszulki. To się rzuca w oczy.
LOTTIE: W tej dzielnicy wszystko rzuca się w oczy. Włosy związałam wysoko w kitkę, wyglądam jak przystępna, fajna osoba. Oczywiście z boku mam mały warkoczyk. Do tego śnieżnobiałe buty sportowe, które z daleka krzyczą: „Kocha tenisa!”. Wczoraj, kiedy udawałam, że wracam do domu z pracy, znalazłam butelkę po wodzie Fuji. Zabrałam ją, umyłam i teraz mam ze sobą. No wiesz, że niby kupuję taką drogą wodę.
KELSEY: Ble… Pijesz z niej?
LOTTIE: Nie, no co ty! Nie chcę złapać syfilisu. To tylko rekwizyt.
KELSEY: Rekwizyt? Grasz w filmie, o czym mnie nie poinformowałaś?
LOTTIE: Jeszcze nie, ale zgłosiłam się do agencji, która zatrudnia statystów do filmów i telewizji. Można zarobić nawet czterdzieści dolarów dziennie. Super.
KELSEY: Nigdy nie sądziłam, że zobaczę cię w takim wydaniu. Wow.
LOTTIE: Co to ma znaczyć?
KELSEY: Ekscytuje cię możliwość zarobienia czterdziestu dolców, a jednocześnie przemierzasz ulice dzielnicy, do której nie należysz, w poszukiwaniu potencjalnego bogatego singla. DZWOŃ DO KENA!
LOTTIE: PO MOIM TRUPIE! Czuję to, Kels. To mój dzień. Dzisiaj moje życie ulegnie zmianie, choćbym miała chodzić po tych przeklętych ulicach aż do nocy. To moje wyjście z tego bagna.
KELSEY: Kiedy wrócisz do domu, nie zdziw się, jeśli będzie czekała na ciebie pomoc. Sięgnęłaś absolutnego dna.
LOTTIE: Jeszcze to odszczekasz. A tymczasem patrz i się ucz!
Rozdział trzeci
HUXLEY
JP przyciska palce do skroni.
– Chwilę – mówi i patrzy na mnie. – Bo nie wiem, kurwa, czy dobrze zrozumiałem. Wpadłeś na ulicy na Dave’a Toneya i oznajmiłeś mu, że jesteś zaręczony z ciężarną dziewczyną z Georgii?
Zwilżam wargi językiem.
– Właśnie tak.
Siedzimy na tarasie mojego domu z piwem w dłoni, a ja wyznaję braciom, jak bardzo spieprzyłem sprawę. Wczoraj nie wspomniałem im ani słowem o spotkaniu z Dave’em, ponieważ musiałem przespać się z tym gównem, w które się wpakowałem. Teraz, po ponad dwudziestu czterech godzinach deliberacji, dochodzę do wniosku, że może chłopaki pomogą mi się wydostać z tego bagna.
Breaker stawia piwo na podłokietniku fotela.
– Co ci, do cholery, strzeliło do głowy?
Wzruszam ramionami.
– Pojawiła się okazja, więc niewiele myśląc, z niej skorzystałem.
– Głoszenie wszem wobec, że twoja nieistniejąca narzeczona jest z tobą w ciąży, to nie korzystanie z okazji, ale beznadziejny błąd. Zdajesz sobie sprawę, że za trzy dni idziesz do nich na kolację?
Zaczynam rwać sobie włosy z głowy.
– Wiem. Kurde, co ja mam zrobić?
– Powiedz mu prawdę – podsuwa JP. – Że jesteś kłamcą.
– Tak, to z pewnością pozwoli mi dobić z nim targu. – Przewracam oczami. – Nie mogę tego zrobić. Jeśli przyznam się do kłamstwa, nasza reputacja zostanie zszargana. Nikt nie będzie chciał z nami współpracować.
– Nie mogłeś o tym pomyśleć, zanim otworzyłeś gębę i wymyśliłeś nieistniejącą narzeczoną i dziecko w drodze? – pyta Breaker. – Ja pierdzielę.
Wiem, wiem.
W nocy miałem problem z zaśnięciem, ponieważ przez cały czas myślałem, jak się wykaraskać z tej sytuacji. Prawdę powiedziawszy, nie rozumiem, co mi strzeliło do głowy.
Owszem, ta nieruchomość byłaby dla nas szalenie korzystna finansowo, zwłaszcza w związku z planami, jakie mam wobec niej, ale to nie jest tak, że jeśli nie podpiszemy umowy, nasza firma zbankrutuje. Wydaje mi się, że po prostu gdzieś w głębi duszy czuję, że muszę dostać to, czego nie mogę mieć. A ponieważ te nieruchomości Dave’a wpadły mi w oko, zrobiłbym wszystko, żeby położyć na nich łapę.
Nawet ryzykując przyszłość naszej firmy.
I ta właśnie myśl sprawiła, że o trzeciej nad ranem mało nie zwymiotowałem z rozpaczy. Razem z braćmi zbudowaliśmy Cane Enterprises od zera, wkładając w nie ogrom pracy, kosztowało nas to także mnóstwo właściwych decyzji oraz inwestycji.
Ten jeden drobny błąd z wczoraj może wszystko zaprzepaścić, zwłaszcza jeśli to się rozejdzie.
– Znasz jakieś singielki? – pyta Breaker.
– Ledwo znajduję czas, żeby spotykać się z wami, naprawdę sądzisz, że miałbym kiedy dbać o przyjaźń z kobietą?
– Hej! Nie musisz się tak rzucać! – protestuje Breaker. – To ty wpadłeś na ten pomysł.
Wzdycham i wstaję z krzesła, odstawiając piwo.
– Idę na spacer. Musi mi się rozjaśnić w głowie.
– Dobrze – odpowiada mój brat. – A ja w tym czasie zamówię coś do jedzenia. I wiesz co? Biorę lody, bo to właśnie taka chwila, która aż się o nie prosi.
– Ciasteczkowe ze śmietaną. Marzę o nich – odpowiada JP i obaj wchodzą do domu.
Zbiegam po stopniach i wychodzę na ulicę. Wolę użyć bocznej furtki niż otwierać całą bramę. Kieruję się na prawo.