Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowe wydanie drugiego tomu serii "Wallflowers" autorstwa amerykańskiej królowej romansu.Piękna i dumna ze swojej niezależności Lilian Bowman szybko pojmuje, że jej amerykańskie maniery nie przystają do zasad panujących w londyńskim towarzystwie. Na szczęście żadne upokorzenie nie osłabi jej silnej woli - żadne, oprócz dezaprobaty potężnego i aroganckiego lorda Marcusa Westcliffa. Mężczyzna znany ze swej lodowatej wyniosłości poczuł do niej niechęć, i to od pierwszego wejrzenia… Jednak nie bez powodu mówią, że od nienawiść od miłości tylko jeden krok. Wystarczy jedno popołudnie, by obydwoje zdali sobie sprawę z łączącej ich namiętności. Z czasem Lilian dowiaduje się coraz więcej o tym, co kryje się pod chłodną maską Westcliffa. Czy angielski lord zdecyduje się poślubić kobietę nie z jego sfery? Czy i tym razem miłość zwycięży wszystkie przeszkody?Lisa Kleypas to wyjątkowa autorka, która potrafi sprawić, że śmiejesz się i płaczesz, czytając tę samą stronę.Julia Quinn, autorka "Bridgertonów"Seria "Wallflowers" to pierwszorzędna propozycja od prawdziwie utalentowanej opowiadaczki - na zmianę zabawna, zmysłowa i poważna, za każdym razem jest jednak równie przekonująca."Publishers Weekly"Kleypas to klejnot romansu, królowa na ogromnym dworze zapełnionym autorami miłosnych opowieści w historycznym kostiumie."Entertainment Weekly"
Lisa Kleypas(ur. 1964) - amerykańska pisarka, której romanse stały się bestsellerami na całym świecie. Tworzy opowieści historyczne i współczesne, a grono ich wiernych czytelniczek powiększa się z każdą nową książką. Mieszka w stanie Waszyngton wraz z mężem i dwójką dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 397
Tytuł oryginału
IT HAPPENED ONE AUTUMN
Copyright © 2005 by Lisa Kleypas
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© Sandra Cunningham/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-497-5
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Christiny Dodd,
mojej siostry, przyjaciółki − mojej inspiracji
Z miłością,
L.K.
PROLOG
LONDYN, ROK 1843
Dwie młode kobiety stały na progu perfumerii; jedna z nich niecierpliwie szarpała drugą za rękę.
– Naprawdę musimy wchodzić do środka? – zapytała ta drobniejsza z wyraźnym amerykańskim akcentem, opierając się wysiłkom towarzyszki, która próbowała zaciągnąć ją do dyskretnie oświetlonego sklepu. – Zawsze w takich miejscach umieram z nudów, Lillian… podczas gdy ty godzinami wąchasz różne rzeczy…
– W takim razie zaczekaj ze służącą w powozie.
– To jeszcze nudniejsze! Poza tym nie wolno ci nigdzie chodzić samej. Popadłabyś beze mnie w kłopoty.
Wyższa dziewczyna roześmiała się na całe gardło w sposób, który nie przystoi damie, i obie weszły do sklepu.
– Ty wcale nie zamierzasz uchronić mnie przed kłopotami, Daisy. Po prostu nie chcesz, by ominęły ciebie.
– Niestety, w perfumerii nie spotka nas żadna przygoda – padła ponura odpowiedź.
Stwierdzenie to powitał cichy śmiech. Obie panny odwróciły się twarzami do staruszka w binoklach, który stał za odrapaną dębową ladą, ciągnącą się przez całą długość lokalu.
– Jesteś tego pewna, panienko? – zapytał, uśmiechając się, gdy podeszły bliżej. – Niektórzy wierzą, że perfumy to magia. Zapach jest najczystszą esencją rzeczy. A istnieją zapachy, które mogą przywołać duchy dawnych miłości i najsłodsze wspomnienia.
– Duchy? – powtórzyła zaintrygowana Daisy.
– On nie mówi dosłownie, moja droga – rzuciła zniecierpliwiona Lillian. − Perfumy nie potrafią wezwać ducha. I to żadna magia. To tylko mieszanina cząstek zapachowych, które pobudzają receptory węchowe w twoim nosie.
Staruszek, pan Phineas Nettle, patrzył na dziewczęta z rosnącym zainteresowaniem. Żadna z nich nie była konwencjonalnie piękna, choć obie cechowała uderzająca uroda – miały jasną cerę i gęste ciemne włosy, a także pewien bezpretensjonalny urok charakterystyczny dla Amerykanek.
– Proszę – objął gestem rząd pobliskich półek – proszę obejrzeć moje towary, panno…
– Bowman – odparła uprzejmie starsza z dziewcząt. – Nazywamy się Lillian i Daisy Bowman. – Zerknęła na kosztownie odzianą blondynkę, którą pan Nettle właśnie obsługiwał, jakby rozumiała, że nie może jeszcze poświęcić im całej swej uwagi.
Podczas gdy niezdecydowana klientka pochylała się nad wyborem perfum, które zaproponował jej Nettle, Amerykanki spacerowały pomiędzy półkami zastawionymi perfumami, wodami kolońskimi, pomadami, woskami, kremami, mydłami i wszelkimi innymi artykułami przeznaczonymi do dbania o urodę. Były tam olejki do kąpieli w zakorkowanych kryształowych buteleczkach, puszki z ziołowymi maściami i małe pudełeczka z fioletowymi pastylkami odświeżającymi oddech. Na niższych półkach gościły zapachowe świece i atramenty, saszetki wypełnione solami pachnącymi koniczyną, misy potpourri i słoje z pastami i balsamami. Nettle zauważył, że gdy młodsza z dziewcząt, Daisy, przeglądała asortyment z pewnym zainteresowaniem, starsza przystanęła przed olejkami i ekstraktami czystych zapachów. Róża, uroczyn czerwony, jaśmin, bergamotka i tak dalej. Podnosiła buteleczki z ciemnego szkła, otwierała je ostrożnie i wdychała zapachy z widocznym uznaniem.
W końcu blondynka dokonała wyboru, zakupiła mały flakonik perfum i opuściła sklep. Dzwonek przy drzwiach zadzwonił radośnie, obwieszczając jej wyjście.
Lillian odprowadziła ją wzrokiem i wymamrotała z namysłem:
– Ciekawa jestem, dlaczego tyle jasnowłosych kobiet pachnie bursztynem…
– Masz na myśli perfumy? – zapytała Daisy.
– Nie… ich skórę. Bursztyn, a czasami miód…
– Co ty mówisz, na Boga? – zaśmiała się Daisy. – Ludzie nie mają zapachu. A jeśli mają, to znaczy, że muszą się umyć.
Siostry przez chwilę przyglądały się sobie z wzajemnym zaskoczeniem.
– Ależ mają – odparła Lillian. – Każdy z nas ma jakiś zapach. Nie mów, że nigdy tego nie zauważyłaś! Niektórzy pachną gorzkimi migdałami, fiołkami, a inni…
– Inni pachną śliwkami, miodem palmowym lub świeżym sianem – wtrącił Nettle.
Lillian zerknęła na niego, uśmiechając się z satysfakcją.
– Właśnie!
Starszy pan zdjął binokle i przetarł je starannie. Na usta cisnęło mu się mnóstwo pytań. Czy to możliwe? Czy to możliwe, by ta dziewczyna potrafiła wyczuć wrodzony zapach człowieka? On sam to potrafił, lecz był to rzadki dar i nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, która by go posiadała.
Lillian Bowman podeszła do niego, wyjmując złożony arkusik papieru z wyszywanej koralikami torebki, która wisiała na jej nadgarstku.
– Mam tu formułę na perfumy – oświadczyła, wręczając mu arkusik. – Choć nie jestem pewna, czy proporcje składników są odpowiednie. Czy mógłby je pan dla mnie wykonać?
Nettle rozłożył arkusik i odczytał listę, lekko unosząc siwiejące brwi.
– Niekonwencjonalna kombinacja. Niemniej bardzo ciekawa − przyznał. − Moim zdaniem będzie się ładnie komponować. – Zerknął na dziewczynę z żywym zainteresowaniem. – Mogę zapytać, gdzie otrzymała pani tę formułę, panno Bowman?
– Sama ją wymyśliłam. – Niewymuszony uśmiech złagodził rysy dziewczyny. – Próbowałam określić, jakie zapachy najlepiej zadziałałyby z moją własną alchemią. Choć jak zaznaczyłam, trudno mi było obliczyć proporcje.
Opuszczając wzrok, by ukryć sceptycyzm, Nettle jeszcze raz odczytał formułę. Klienci często przychodzili z prośbą, by opracował dla nich perfumy zawierające dominujący zapach, na przykład róży lub lawendy, lecz nikt dotąd nie przekazał mu takiej listy. Jeszcze bardziej intrygujący był jednak fakt, że dobór zapachów okazał się nie tylko nietypowy, lecz także harmonijny. Może to zwykły przypadek, że zdołała opracować tę konkretną kombinację...
– Panno Bowman – powiedział, ciekaw, jak dalece sięgają jej umiejętności – czy pozwoli pani, bym pokazał jej swoje perfumy?
– Ależ oczywiście. – Uradowana Lillian podeszła bliżej lady, gdy Nettle podał jej mały kryształowy flakonik zawierający jasny, błyszczący płyn. – Co pan robi? – zapytała, kiedy strząsnął kilka kropli na czystą lnianą chusteczkę.
– Nie należy wąchać perfum prosto z butelki – wyjaśnił, podając jej chusteczkę. – Zapach musi najpierw się utlenić, by alkohol wywietrzał. Dopiero wtedy mamy do czynienia z prawdziwym zapachem. Panno Bowman, jakie aromaty wyczuwa pani w tych perfumach?
Nawet najbardziej doświadczonych perfumiarzy wiele wysiłku kosztowało rozdzielenie składników mieszanych perfum. Nieraz musiały upłynąć minuty, a nawet godziny wąchania, gdy rozpoznawali jeden składnik po drugim.
Lillian pochyliła głowę, by odetchnąć zapachem z chusteczki. Potem podała listę składników z lotną finezją pianisty wodzącego palcami po wyuczonych klawiszach:
– Kwiecie pomarańczy… neroli… ambra i… mech? – Urwała i uniosła powieki, odsłaniając aksamitnie brązowe oczy mieniące się zdumieniem. – Mech w perfumach?
Nettle przyglądał się jej z bezgranicznym zdumieniem. Przeciętny człowiek nie był w stanie rozpoznać składników skomplikowanego zapachu. Mógł zidentyfikować podstawowy zapach, aromaty oczywiste, takie jak róża, cytryna lub mięta, lecz większość nie mogłaby rozpoznać warstw i zawiłości konkretnego zapachu.
Doszedłszy do siebie, uśmiechnął się blado w odpowiedzi na jej pytanie. Często dodawał do swoich perfum osobliwe nuty, które nadawały zapachom głębię i strukturę, dotąd nie spotkał jednak nikogo, kto by je rozpoznał.
– Nasze zmysły rozkoszują się złożonością, ukrytymi niespodziankami… Proszę spróbować z tymi. – Sięgnął po czystą chusteczkę i zwilżył ją kolejnymi perfumami.
Lillian poradziła sobie z zadaniem z taką samą zadziwiającą swobodą.
– Bergamotka… tuberoza… olibanum… – Zawahała się i odetchnęła raz jeszcze, pozwalając, by bogaty aromat wypełnił jej nozdrza. Uśmiechnęła się ze zdumieniem. – I nuta kawy.
– Kawy? – zawołała Daisy, pochylając się nad flakonikiem. – W tym nie czuć kawy.
Lillian posłała Nettle’owi pytające spojrzenie.
– Tak, to kawa. – Uśmiechnął się, a potem pokręcił głową z podziwem i zaskoczeniem. – Ma pani dar, panno Bowman.
Lillian wzruszyła ramionami i odparła drwiąco:
– Ten dar nie na wiele się przyda w poszukiwaniach męża, obawiam się. Takie mam właśnie szczęście, że posiadam ów bezużyteczny talent. Bardziej skorzystałabym na pięknym głosie lub wielkiej urodzie. Jak mawia moja matka, dama nie powinna rozkoszować się wąchaniem różnych rzeczy.
– W moim sklepie powinna – odparł Nettle.
Rozmawiali o aromatach, tak jak inni ludzie rozmawiają o dziełach sztuki wystawianych w muzeum: o słodkich, mrocznych, ożywczych zapachach lasu po kilku dniach deszczu, o słodowej bryzie morskiej, o ziemistym bogactwie trufli, o świeżej, gryzącej nucie zaśnieżonego nieba. Daisy szybko straciła zainteresowanie dyskusją i wróciła do przeglądania półek z kosmetykami – otworzyła słój z proszkiem, od którego kichnęła, po czym sięgnęła po puszkę pastylek i zaczęła je głośno pogryzać.
Nettle wywnioskował z rozmowy, że ojciec sióstr prowadzi w Nowym Jorku manufakturę wytwarzającą zapachy i mydła. Podczas okazjonalnych wizyt w laboratoriach i fabrykach Lillian posiadła podstawową wiedzę na temat zapachów i ich mieszania. Pomogła nawet opracować recepturę dla jednego z mydeł Bowmana. Nie przeszła żadnego szkolenia, lecz Nettle na pierwszy rzut oka rozpoznał w niej talent. Talent, którego nigdy nie będzie mogła szlifować z powodu swojej płci.
– Panno Bowman, mam esencję, którą chciałbym pani pokazać – powiedział. − Czy będzie pani tak miła i zaczeka tutaj, gdy będę jej szukał na zapleczu?
Czując wzmożoną ciekawość, Lillian pokiwała głową. Oparła łokcie na ladzie, podczas gdy Nettle zniknął za zasłoną oddzielającą sklep od składziku na tyłach.
Pomieszczenie wypełniały teczki z formułami, szafki z destylatami, ekstraktami i tynkturami, półki pełne narzędzi, lejków, buteleczek i miarek – wszystko to było niezbędne w jego fachu. Na najwyższej półce przechowywał kilka owiniętych płótnem starogalijskich i starogreckich tekstów na temat sztuki perfumeryjnej. Dobry perfumiarz był po części alchemikiem, po części artystą i po części czarodziejem.
Wspiął się na drewnianą drabinę, sięgnął po małe sosnowe pudełko leżące na najwyższej półce i zniósł je na dół. Wrócił do sklepu i postawił pudełko na ladzie. Obie siostry Bowman śledziły wzrokiem każdy jego ruch, gdy podniósł wieko umocowane na małym mosiężnym zawiasie i odsłonił niewielką buteleczkę zapieczętowaną nicią i woskiem. Pół uncji niemal przezroczystego płynu stanowiło najkosztowniejszą esencję, jaką kiedykolwiek wyprodukował.
Odkorkował buteleczkę, wytrząsnął cenną kroplę na chusteczkę i podał ją Lillian. Pierwsze wrażenie było lekkie i łagodne, niemal niewyczuwalne. Gdy jednak zapach osadzał się w nosie, stawał się zdumiewająco zmysłowy, pozostawiając po sobie słodycz na długo po pierwszym doznaniu.
Lillian spojrzała na perfumiarza nad brzegiem chusteczki z oczywistym zdumieniem.
– Co to jest?
– Rzadka orchidea, która pachnie tylko nocą – odparł Nettle. – Ma śnieżnobiałe płatki, o wiele delikatniejsze od samego jaśminu. Nie sposób wyekstrahować z nich esencji poprzez ogrzewanie… są na to zbyt kruche.
– W takim razie metoda enfleurage na zimno? – wymamrotała Lillian, mając na myśli proces moczenia cennych płatków w rozprowadzonym na szklanych płytach tłuszczu, który absorbuje zapach. Czystą esencję pozyskiwano z tłuszczu dzięki rozpuszczalnikom bazującym na alkoholu.
– Tak.
Raz jeszcze odetchnęła zdumiewającą esencją.
– Jak się nazywa ta orchidea?
– Dama Nocy.
Słysząc to, Daisy wybuchnęła śmiechem.
– To brzmi jak tytuł jednej z tych powieści, które matka zabrania mi czytać − powiedziała.
– Sugeruję zastąpienie lawendy zapachem orchidei w pani formule – oświadczył Nettle. – Okaże się to kosztowniejsze, lecz moim zdaniem byłaby to idealna nuta bazowa, zwłaszcza jeśli chce pani wykorzystać bursztyn w roli utrwalacza.
– O ile kosztowniejsze? – zapytała Lillian, a gdy perfumiarz podał cenę, jej oczy zrobiły się okrągłe. – Dobry Boże, to więcej niż waga ekstraktu w złocie!
Nettle podniósł małą buteleczkę do światła; płyn zamigotał i zalśnił niczym diament.
– Magia nie jest tania, obawiam się.
Lillian wybuchnęła śmiechem, ale wciąż jak zahipnotyzowana wodziła wzrokiem za buteleczką.
– Magia – prychnęła.
– Te perfumy sprawią, że stanie się magia – powtórzył staruszek, uśmiechając się do niej. – Dodam nawet pewien sekretny składnik, aby wzmocnić jej działanie.
Oczarowana, lecz widocznie niedowierzająca Lillian ustaliła z Nettle’em, że wróci jeszcze tego samego dnia, by odebrać perfumy. Zapłaciła za puszkę pastylek Daisy, jak również za obiecany zapach, a następnie obie wyszły na zewnątrz. Jedno spojrzenie na twarz Daisy wystarczyło, by zauważyć, że jej wyobraźnia, która nie potrzebowała wielu bodźców, już szalała od wizji magicznych formuł i sekretnych składników.
– Lillian… pozwolisz mi wypróbować te magiczne perfumy, prawda?
– Przecież zawsze się z tobą dzielę.
– Wcale nie.
Lillian uśmiechnęła się szeroko. Pomimo pozorów rywalizacji i okazjonalnych sprzeczek siostry były najzagorzalszymi sojuszniczkami i najbliższymi przyjaciółkami. Niewiele osób kochało Lillian tak, jak kochała ją Daisy, która uwielbiała najbrzydsze bezpańskie psy, najbardziej irytujące dzieci i wszystkie rzeczy, które wymagały naprawy lub które należało wyrzucić.
Mimo swej bliskości jednak znacznie się różniły. Daisy była idealistką, marzycielką, zmienną istotą, którą cechowała zarówno dziecinna kapryśność, jak i przenikliwa inteligencja. Lillian miała ostry język i otaczała się obronnym murem, który odgradzał ją od świata – cechowały ją cynizm i zgryźliwe poczucie humoru. Była też bezgranicznie lojalna wobec małego kręgu ludzi w swojej sferze, zwłaszcza paprotek – grupy dziewcząt, które same ochrzciły się tym mianem, gdy poznały się, podpierając ściany na wszystkich balach i wieczorkach w poprzednim sezonie. Lillian, Daisy oraz ich przyjaciółki Annabelle Peyton i Evangeline Jenner poprzysięgły sobie wzajemną pomoc w polowaniach na męża. Ich wysiłki uwieńczył sukces w postaci ślubu Annabelle z panem Simonem Huntem zaledwie dwa miesiące temu. Następna w kolejce była Lillian. Na razie jednak nie miały żadnego konkretnego pomysłu na to, kogo powinny dla niej złapać, ani też solidnego planu, dzięki któremu miałyby osiągnąć swój cel.
– Oczywiście pozwolę ci wypróbować perfumy – zapewniła Lillian. – Choć naprawdę nie potrafię pojąć, czego się po nich spodziewasz.
– Spodziewam się, że sprawią, iż zakocha się we mnie do szaleństwa przystojny książę – odparła Daisy.
– Zauważyłaś może, jak niewielu jest młodych i przystojnych arystokratów? – zadrwiła Lillian. – Na ogół są tępi, starzy lub mają oblicze, do którego pasuje tylko haczyk w ustach.
Daisy prychnęła śmiechem i otoczyła siostrę ramieniem.
– Odpowiedni dżentelmeni już gdzieś tam czekają – oświadczyła. – A my ich znajdziemy.
– Skąd ta pewność? – mruknęła Lillian z przekąsem.
Daisy uśmiechnęła się do niej psotnie.
– Mamy magię po swojej stronie.
ROZDZIAŁ 1
STONY CROSS PARK, HRABSTWO HAMPSHIRE
Bowmanowie przyjechali – oświadczyła od progu gabinetu lady Olivia Shaw.
Jej starszy brat siedział za biurkiem w otoczeniu stosów ksiąg rachunkowych. Późnopopołudniowe słońce wlewało się do pokoju przez wysokie, prostokątne, witrażowe okna, które stanowiły jedyną ozdobę surowego wnętrza, wyłożonego panelami z różanego drewna.
Lord Marcus Westcliff podniósł wzrok znad ksiąg i gniewnie zmarszczył ciemne brwi, stanowiące oprawę oczu koloru czarnej kawy.
– Niechaj zapanuje chaos – wymamrotał.
Livia wybuchnęła śmiechem.
– Zakładam, że masz na myśli córki? Przecież nie są takie złe.
– Są gorsze – mruknął lakonicznie Marcus. Zmarszczka pomiędzy jego brwiami pogłębiła się, gdy zauważył, że zapomniane na chwilę pióro zostawiło atramentowe plamy na nieskazitelnych jeszcze przed momentem kolumnach cyfr. – Jak żyję, nie spotkałem dwóch gorzej wychowanych młodych kobiet. Mówię zwłaszcza o starszej.
– Cóż, to Amerykanki – zauważyła Livia. – Należy je traktować nieco pobłażliwiej, nie sądzisz? Nie możemy wymagać, by znały każdy zawiły szczegół naszej niekończącej się listy zasad obowiązujących w towarzystwie…
– Jestem gotów pobłażliwiej spoglądać na szczegóły – przerwał jej Marcus zimno. – Jak wiesz, nie należę do osób, które zbeształyby pannę Bowman za kąt, pod jakim ugina mały palec, podnosząc filiżankę do ust. Nie mogę natomiast przymykać oczu na zachowania, które w każdym zakątku cywilizowanego świata zostałyby uznane za skandaliczne.
Zachowania? To ciekawe, pomyślała Livia, wchodząc w głąb gabinetu. Nie lubiła tego pomieszczenia, ponieważ przypominało jej o zmarłym ojcu.
Żadne wspomnienia o ósmym hrabim Westcliffie nie należały do szczęśliwych. Ich ojciec był pozbawionym uczuć okrutnikiem, który wysysał tlen z każdego pomieszczenia, do którego wchodził. Wszystko i wszyscy go rozczarowywali. Z trojga potomstwa tylko Marcus spełniał jego surowe standardy. Niezależnie od tego, jaką karę wymierzał mu hrabia, jak niemożliwe stawiał przed nim wymagania i jak niesprawiedliwie go osądzał, Marcus nigdy nie narzekał.
Livia i Aline podziwiały jego uparte dążenie do doskonałości, dzięki któremu zdobywał w szkole najwyższe oceny, bił wszelkie rekordy w wybranych przez siebie sportach i które kazało mu siebie oceniać surowiej niż innych. Marcus należał do mężczyzn, którzy umieją ujeżdżać konie, tańczyć kadryla, wygłosić wykład z teorii matematyki, opatrzyć ranę i naprawić złamane koło powozu. Jego osiągnięcia nigdy jednak nie zasłużyły na pochwałę ojca.
Z perspektywy czasu Livia rozumiała, że intencją starego hrabiego było wykorzenić każdy przejaw łagodności i współczucia z jedynego syna. Przez jakiś czas wszystkim się wydawało, że osiągnął sukces. Pięć lat temu, po śmierci starego hrabiego, Marcus dowiódł jednak, że wyrósł na zupełnie innego człowieka, niż świadczyłoby jego wychowanie. Livia i Aline odkryły, że ich starszy brat zawsze znajdzie czas, aby ich wysłuchać, i niezależnie od tego, jak błahe wydawały się ich problemy, zawsze pospieszy im z pomocą. Był pełen empatii, uczuć i zrozumienia – prawdziwy cud, jeśli pomyśleć o tym, że przez większość jego życia nikt nie przejawiał wobec niego tych emocji.
Marcus okazał się też jednak nieco apodyktyczny. Właściwie bardzo apodyktyczny. Jeśli w grę wchodziły jego ukochane osoby, nie przejawiał żadnych skrupułów w manipulowaniu nimi tak, by robiły to, co jego zdaniem najlepsze. Nie była to szczególnie urocza cecha jego charakteru. Gdyby Livia chciała zastanowić się głębiej nad wadami brata, musiałaby też przyznać, że przejawia irytującą wręcz wiarę we własną nieomylność.
Uśmiechając się czule do charyzmatycznego brata, zastanawiała się, jak to możliwe, że tak go kocha pomimo jego ogromnego podobieństwa do ich zmarłego ojca. Marcus miał te same surowe rysy, wysokie czoło i szerokie usta o wąskich wargach. Miał takie same gęste kruczoczarne włosy, wydatny szeroki nos i tak samo uparcie wystający podbródek. Kombinacja ta była raczej uderzająca niż ujmująca… lecz jego twarz z łatwością przyciągała kobiece spojrzenia. W przeciwieństwie do oczu ojca bystre ciemne oczy Marcusa błyszczały radością, a jego uśmiech lśnił kontrastującą bielą na tle ogorzałej twarzy.
Na widok Livii odchylił się na oparcie fotela, splótł palce i oparł je na swoim twardym brzuchu. Popołudnie było wyjątkowo ciepłe jak na wrzesień, dlatego też wcześniej zdjął surdut i podwinął rękawy koszuli, odsłaniając muskularne opalone przedramiona porośnięte czarnymi włosami. Miał średni wzrost i utrzymywał się w zdumiewającej formie, będąc zapalonym sportsmenem.
Pragnąc usłyszeć coś więcej o zachowaniu panny Bowman, Livia oparła się o krawędź biurka, zwracając się do brata twarzą.
– Zastanawiam się, cóż uczyniła, co tak cię obraziło? – rozmyślała na głos. – Powiedz mi, Marcusie. Jeśli nie, moja bujna wyobraźnia z pewnością podpowie mi coś o wiele bardziej skandalicznego niż czyny, do których jest zdolna biedna panna Bowman.
– Biedna panna Bowman? – prychnął Marcus. – Nie pytaj, Livio. Nie wolno mi o tym mówić.
Jak większość mężczyzn Marcus nie rozumiał chyba, że nic tak nie rozpala kobiecej ciekawości, jak temat, którego nie wolno poruszać.
– No dalej, Marcusie – zarządziła Livia. – Jeśli mi nie powiesz, narażę cię na niewypowiedziane cierpienia.
Jedna z jego brwi wygięła się sardonicznie.
– Jako że Bowmanówny już tu są, twoja groźba jest zbędna.
– W takim razie będę zgadywać. Przyłapałeś pannę Bowman z mężczyzną? Pozwoliła mu się pocałować… lub gorzej?
Marcus odpowiedział szyderczym uśmieszkiem.
– Ależ skąd. Jedno spojrzenie na nią i każdy mężczyzna przy zdrowych zmysłach uciekłby z krzykiem jak najdalej.
Żywiąc przekonanie, że brat nieco zbyt surowo traktuje Lillian Bowman, Livia zmarszczyła brwi.
– To bardzo ładna dziewczyna, Marcusie.
– Śliczna fasada to za mało, by przesłonić wady jej charakteru.
– Jakie wady?
Marcus znów cicho prychnął, jakby wady panny Bowman były zbyt oczywiste, by trzeba było je wymieniać.
– Manipuluje ludźmi.
– Ty również, mój drogi – wymamrotała Livia.
Zignorował te słowa.
– Jest apodyktyczna.
– Tak jak ty.
– Arogancka.
– Znowu ty.
Marcus zmierzył siostrę gniewnym spojrzeniem.
– Myślałem, że dyskutujemy o wadach panny Bowman, a nie moich.
– Wygląda na to, że macie wiele wspólnego – wyjaśniła Livia niewinnie. Brat położył pióro obok innych przyborów na biurku. – Wracając do jej niestosownego zachowania… Mówisz więc, że nie przyłapałeś jej w kompromitującej sytuacji?
– Nie, tego nie powiedziałem. Przyznałem tylko, że nie była z mężczyzną.
– Marcusie, nie mam na to czasu – oświadczyła Livia niecierpliwie. – Muszę zejść na dół powitać Bowmanów, ty zresztą również, lecz zanim opuścimy ten gabinet, żądam, byś mi powiedział, co takiego skandalicznego zrobiła!
– To zbyt niedorzeczne, aby o tym mówić.
– Jeździła konno okrakiem? Paliła cygaro? Pływała nago w sadzawce?
– Niezupełnie. – Marcus sięgnął po stereoskop stojący w kącie biurka; był to prezent urodzinowy przesłany przez Aline, która mieszkała obecnie w Nowym Jorku ze swoim mężem. Stereoskop stanowił zupełnie nowy wynalazek. Wykonany był z drewna klonowego i szkła. Gdy za soczewkę wsuwało się odpowiednią kartę, to znaczy dwa zdjęcia wykonane z dwóch różnych punktów widzenia, obraz nabierał pozorów trójwymiarowości. Głębia i szczegółowość fotografii były zdumiewające. Oglądający miał wrażenie, że gałązki drzewa drapią go po nosie, a górska przepaść otwiera się przed nim z realizmem budzącym obawę przed śmiercią w jej otchłani.
Marcus podniósł stereoskop do oczu i z przesadną koncentracją zaczął się przyglądać rzymskiemu Koloseum.
Livia już miała wybuchnąć, gdy brat wymamrotał:
– Widziałem, jak grała w palanta w bieliźnie.
Siostra utkwiła w nim pytające spojrzenie.
– W palanta? Chodzi ci o tę grę ze skórzaną piłką i spłaszczonym kijem?
Marcus niecierpliwie wykrzywił wargi.
– To się stało podczas jej poprzedniej wizyty tutaj. Panna Bowman i jej siostra hasały z przyjaciółkami w dolinie w północno-zachodniej części posiadłości, przez którą przez przypadek przejeżdżałem z Simonem Huntem. Wszystkie cztery były w bieliźnie… Wyjaśniły, że trudno im grać w ciężkich spódnicach. Moim zdaniem skorzystałyby z każdej wymówki, aby biegać półnago. Siostry Bowman to hedonistki.
Livia przycisnęła dłoń do ust, próbując stłumić śmiech. Niestety, bez powodzenia.
– Nie mogę uwierzyć, że mi o tym wcześniej nie powiedziałeś!
– Marzyłem, by o tym zapomnieć – odparł Marcus ponuro, odsuwając stereoskop od twarzy. – Bóg jeden wie, jak mam teraz spojrzeć w oczy Thomasowi Bowmanowi. Wciąż mam w głowie obraz jego rozebranej córki.
Livia z rozbawieniem przyglądała się śmiałym liniom profilu brata. Nie umknął jej uwagi fakt, iż Marcus powiedział: „córki”, a nie „córek” – co jej zdaniem świadczyło o tym, że tę młodszą ledwie zauważył. Wyraźnie koncentrował się na Lillian.
Znała go dobrze i na tej podstawie byłaby gotowa założyć, że taki incydent go rozbawi. Marcusa cechowało silne poczucie moralności, lecz nie był skromnisiem i miał poczucie humoru. Choć nie utrzymywał stałej kochanki, Livia słyszała plotki o kilku jego dyskretnych romansach, a nawet głosy świadczące o tym, że na pozór purytański lord wykazywał w sypialni ducha przygody. Z jakiegoś powodu jednak jej brata głęboko niepokoiła ta czerwonokrwista bezczelna Amerykanka o obcesowych manierach. Przez chwilę zastanawiała się, czy ewidentna słabość rodziny Marsdenów do Amerykanów – bądź co bądź Aline jednego z nich poślubiła, a ona sama niedawno wyszła za Gideona Shawa z nowojorskich Shawów – udzieliła się również Marcusowi.
– Czy wyglądała nieprzyzwoicie zachwycająco w samej bieliźnie? – zapytała przebiegle.
– Tak – odparł Marcus bez namysłu, po czym wykrzywił wargi. – To znaczy nie. To znaczy... nie przyglądałem się jej na tyle długo, aby ocenić jej uroki. Jeśli w ogóle w jej przypadku można mówić o urokach.
Livia przygryzła dolną wargę, aby powstrzymać wybuch śmiechu.
– Ależ Marcusie, jesteś zdrowym trzydziestopięcioletnim mężczyzną i chcesz mi powiedzieć, że nawet nie zerknąłeś na pannę Bowman, która stała przed tobą w reformach?
– Ja nie zerkam, Livio. Albo się czemuś dobrze przyglądam, albo nie patrzę. Zerkanie pozostawiam dzieciom i dewiantom.
Siostra posłała mu głęboko współczujące spojrzenie.
– Cóż, potwornie mi przykro, że poddano cię tak bolesnej próbie. Pozostaje nam tylko żywić nadzieję, że panna Bowman w twojej obecności będzie się nosić przyzwoicie, aby więcej nie szokować twej wytwornej delikatności.
W odpowiedzi na drwinę Marcus zmarszczył brwi.
– Wątpię.
– Wątpisz w to, że będzie się nosić przyzwoicie czy że zdoła cię zaszokować?
– Wystarczy już, Livio – warknął.
– Chodź – zachichotała − musimy powitać Bowmanów.
– Nie mam na to czasu. Powitaj ich sama i jakoś wytłumacz moją nieobecność.
Livia utkwiła w bracie pełne zdumienia spojrzenie.
– Nie zamierzasz… Och, Marcusie, ależ musisz! Nigdy nie ignorowałeś zasad dobrego wychowania.
– Później im to wynagrodzę. Na miłość boską, zostaną tu niemal miesiąc. Będę miał mnóstwo okazji, by ich udobruchać. Rozmowa o dziewczynach Bowmanów popsuła mi nastrój i teraz na samą myśl o przebywaniu z nią w tym samym pomieszczeniu mam ochotę zgrzytać zębami.
Livia lekko pokręciła głową i spojrzała na brata w sposób, który mu się nie spodobał.
– Hm. Widziałam, jak traktujesz ludzi, których nie darzysz sympatią, i zawsze byłeś wobec nich uprzejmy… zwłaszcza gdy czegoś od nich chciałeś. Panna Bowman jednak z jakiegoś powodu zdaje się działać ci na nerwy. Mam co do tego pewną teorię.
– Czyżby? – Oczy Marcusa zapłonęły subtelnym wyzwaniem.
– Jeszcze nad nią pracuję. Powiadomię cię, gdy dojdę do ostatecznych wniosków.
– Boże, dopomóż. Idź już, Livio. Powitaj naszych gości.
– A ty zamierzasz ukryć się w gabinecie jak lis w swojej norze?
Marcus wstał i gestem nakazał siostrze iść przodem.
– Wyjdę przez kuchnię i udam się na długą konną przejażdżkę.
– Jak długo cię nie będzie?
– Wrócę na czas, by przebrać się do kolacji.
Livia westchnęła ciężko. Tego wieczoru podejmowali licznych gości. Było to preludium do oficjalnego pierwszego dnia ich przyjęcia, które w pełni miało się rozpocząć nazajutrz. Wiele zaproszonych osób już się zjawiło, czekano tylko na maruderów.
– Obyś się nie spóźnił – ostrzegła. – Zgodziłam się podjąć roli twojej gospodyni, lecz nie zamierzam przejąć wszystkich twoich obowiązków.
– Ja nigdy się nie spóźniam – odparł Marcus spokojnie, po czym oddalił się krokiem mężczyzny niespodziewanie ocalonego przed szubienicą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI