Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Devon Ravenel, czarujący londyński rozpustnik i hulaka, odziedziczył właśnie majątek i hrabiowski tytuł. Ten niespodziewany awans niesie jednak za sobą przykre zadania i obowiązki… oraz sporo niespodzianek. Okazuje się, że zaniedbany majątek to finansowa pułapka, a w rezydencji nadal mieszkają trzy niewinne siostry poprzedniego gospodarza i… Kathleen - lady Trenear, piękna młoda wdowa, która nie ustępuje Devonowi determinacją ani rozumem.
Kathleen dobrze wie, że nie powinna ufać takiemu bezwzględnemu łotrowi jak Devon. Jednak żadne z nich nie potrafi się oprzeć pożądaniu, które przyciąga ich do siebie z siłą magnesu - od pierwszej chwili, gdy wdowa trafia w jego ramiona, hrabia poprzysięga sobie, że zrobi wszystko, by ją zdobyć. Kathleen ulega uwodzicielskim sztuczkom, pozostaje więc tylko jedno pytanie:
Czy zapanuje nad porywami serca i nie odda go w niewolę najniebezpieczniejszemu człowiekowi, jakiego kiedykolwiek znała?
Misterna, elegancka i niezwykle romantyczna intryga, doskonałe postaci drugoplanowe oraz epilog, który sprawi, że czytelnicy będą niecierpliwie czekać na ciąg dalszy.
Świetny początek serii pióra autorki, której nie wolno tracić z oczu.
"Kirkus Reviews"
Wnikliwa charakterystyka postaci, sugestywna seksualna chemia, szczypta ironicznego humoru i urzekający główny bohater tworzą fantastyczną mieszankę, która wprawia w zachwyt legiony wielbicieli autorki, uradowanych jej triumfalnym powrotem do romansu historycznego.
"Booklist"
Parada trójwymiarowych postaci, które już przy pierwszym spotkaniu podbijają serce czytelnika, oraz wielowarstwowa intryga, która pozwala tymże postaciom rozwijać się z rozdziału na rozdział, nie pozwolą wielbicielom romansów oderwać się od tej wciągającej, uroczej historii. (…) Ta cudowna, fascynująca książką jest pierwszą z nowej wiktoriańskiej serii powieści Kleypas o rodzinie Ravenelów.
"Library Journal"
Czytelnicy poznają niezapomniane postaci i ich oryginalne osobowości dzięki zachwycającej narracji okraszonej błyskotliwymi dialogami i zmysłowymi opisami. Jednak tym, co najbardziej intryguje i urzeka czytelników, jest przemiana bohaterów i ich motywacji, która każe zarezerwować dla tej książki specjalne miejsce w biblioteczce.
RT Book Reviews
Lisa Kleypas (ur. 1964) - bestsellerowa amerykańska pisarka, laureatka nagrody RITA, autorka licznych współczesnych i historycznych romansów, które mają swoje wierne czytelniczki na całym świecie. Autorka mieszka w stanie Waszyngton wraz z mężem i dwójką dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Tytuł oryginału
COLD-HEARTED RAKE
Copyright © 2015 by Lisa Kleypas
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© Lee Avison/Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Joanna Maciuk
Redakcja
Michał Koźbiel
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8123-863-2
Warszawa 2018
Wydawca
Mojej cudownej i utalentowanej redaktorce,
Carrie Feron –
dziękuję za spełnienie marzeń!
Zawsze oddana,
L.K.
Rozdział 1
Hampshire, Anglia, sierpień 1875
Diabeł jeden wie, dlaczego moje życie ma lec w gruzach – oznajmił Devon Ravenel ponuro. – Wszystko przez to, że kuzyn, którego i tak nigdy nie lubiłem, spadł z konia.
– Theo nie spadł, dokładnie rzecz biorąc – zauważył jego młodszy brat, Weston. – Został zrzucony.
– Najwyraźniej koń nie mógł go znieść, tak jak i ja. – Devon krążył nerwowo po salonie. – Gdyby Theo sam nie skręcił sobie karku, ja bym to zrobił.
West obrzucił go spojrzeniem, w którym irytacja mieszała się z rozbawieniem.
– Jak możesz narzekać, skoro właśnie odziedziczyłeś hrabiostwo? Posiadłość Hampshire, ziemie w Norfolk, dom w Londynie…
– Wszystko w ramach ordynacji. Wybacz, że nie cieszy mnie majątek, którego i tak nie będę mógł podzielić ani sprzedać.
– Może uda ci się podważyć ordynację, jeśli znajdziesz lukę w zapisach. Wtedy będziesz mógł wszystko sprzedać i mieć sprawę z głowy.
– Daj Boże. – Devon spojrzał z niesmakiem na plamę pleśni w kącie. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekiwałby chyba, że tu zamieszkam. To rudera.
Obaj po raz pierwszy w życiu byli w Eversby Priory, starej rodowej rezydencji wzniesionej na pozostałościach klasztoru i kościoła. Choć przejął ją oficjalnie tuż po śmierci kuzyna – czyli prawie przed trzema miesiącami – odwlekał tę wizytę najdłużej, jak mógł, świadom, że czeka go tutaj masa problemów.
Jak dotąd widział tylko ten pokój i hol, dwa pomieszczenia, które powinny robić największe wrażenie na gościach. Dywany były przetarte, meble brudne i zaniedbane, stiuki popękane. Devon wolał nawet nie myśleć, jak w takim razie wygląda reszta domostwa.
– Trzeba by to odświeżyć – przyznał West.
– Trzeba by to zrównać z ziemią.
– Nie jest tak źle… – West przerwał raptownie, tłumiąc krzyk, gdy jego stopa zapadła się w zagłębienie pod dywanem. Odskoczył do tyłu i spojrzał w zdumieniu na dołek. – Co do licha…?
Devon się pochylił i uniósł róg dywanu, odsłaniając dziurę w przegniłej podłodze. Pokręcił głową, opuścił materiał na miejsce i podszedł do okna o romboidalnych szybach. Ołowiane ramki były spękane, zawiasy i klamki – przerdzewiałe.
– Dlaczego nikt o to nie dbał? – zastanawiał się głośno Weston.
– Najwyraźniej z braku pieniędzy.
– Ale jak to możliwe? Do posiadłości należą rozległe ziemie. Ponad dwadzieścia tysięcy akrów. Przy tylu dzierżawcach roczne dochody…
– Uprawa roli nie jest już dochodowa.
– W Hampshire?
Devon obrzucił go ponurym spojrzeniem, po czym ponownie odwrócił się do okna.
– Nigdzie.
Krajobraz Hampshire, starannie podzielony kwitnącymi żywopłotami, wydawał się zielony i sielski. Gdzieś tam jednak – za skupiskami miłych dla oka, krytych strzechą chat, za leśną gęstwiną – już układano tysiące mil stalowych torów, przygotowując najazd parowozów i wagonów. Jak Anglia długa i szeroka nowe fabryki i całe miasta wyrastały szybciej niż bazie na wiosnę. Devon miał pecha, że odziedziczył tytuł i majątek w czasie, gdy przemysłowa fala zmywała w przeszłość arystokratyczne tradycje i styl życia.
– Skąd wiesz? – spytał jego brat.
– Wszyscy wiedzą, West. Ceny zboża gwałtownie spadły. Kiedy ostatnio czytałeś „Timesa”? Słuchasz w ogóle, co mówią w klubie czy w tawernach?
– Nie wtedy, gdy mowa o rolnictwie – odrzekł West cierpkim tonem. Usiadł ciężko i potarł skronie. – Nie podoba mi się to. Uzgodniliśmy chyba, że nigdy nie będziemy niczego traktować zbyt poważnie.
– Staram się. Ale śmierć i bieda sprawiają, że nagle wszystko wydaje się mniej zabawne. – Devon oparł czoło o szybę i dodał posępnie: – Zawsze lubiłem prowadzić wygodne życie, nie musiałem dotąd przepracować uczciwie ani jednego dnia. Teraz mam obowiązki. – Ostatnie słowo wypowiedział, jakby było wyjątkowo paskudnym przekleństwem.
– Pomogę ci ich unikać. – West sięgnął do wewnętrznej kieszeni surduta i wyjął srebrną piersiówkę. Odkręcił ją i pociągnął długi łyk.
Starszy Ravenel uniósł brwi.
– Nie za wcześnie? Ululasz się jeszcze przed południem.
– Nie dojdzie do tego, jeśli nie zacznę już teraz – odparł West i łyknął ponownie.
Devon pomyślał z niepokojem, że jego młodszy brat coraz częściej nie potrafi zachować umiaru. Weston był wysokim i przystojnym dwudziestoczterolatkiem, obdarzonym nieprzeciętną inteligencją, której starał się jednak używać jak najrzadziej. W zeszłym roku od nadmiaru mocnych alkoholi jego policzki zabarwiły się niezdrową czerwienią, a szyja i talia wyraźnie zaokrągliły. Choć Devon z zasady nie mieszał się do spraw brata, teraz poważnie rozważał, czy nie powinien powiedzieć czegoś jeszcze o piciu. W końcu doszedł jednak do wniosku, że to kiepski pomysł. West na pewno by odrzucił kłopotliwe rady.
Schowawszy piersiówkę do kieszeni, West złączył dłonie w piramidkę i spojrzał znad nich na Devona.
– Musisz zdobyć jakoś kapitał i spłodzić dziedzica. Bogata żona rozwiązałaby oba te problemy.
Tamten zbladł.
– Wiesz, że nigdy się nie ożenię.
Dobrze znał swoje ograniczenia, po prostu nie nadawał się na męża ani na ojca. Kiedy pomyślał, że miałby powtórzyć farsę, którą znał z dzieciństwa, tym razem odgrywając rolę okrutnego i obojętnego ojca, robiło mu się słabo.
– Kiedy umrę, ty będziesz następny w kolejce – dodał.
– Naprawdę myślisz, że cię przeżyję? Z wszystkimi moimi słabościami?
– Mam ich tyle samo.
– Tak, ale ja traktuję moje ze znacznie większym entuzjazmem.
Devon nie mógł powstrzymać gorzkiego śmiechu.
Kto by pomyślał, że właśnie oni dwaj, przedstawiciele odległej gałęzi rodu, będą ostatnim pokoleniem Ravenelów, których korzenie sięgały czasów Wilhelma Zdobywcy. Niestety, zawsze byli zbyt porywczy i nieobliczalni. Ulegali wszelkim pokusom, oddawali się wszystkim grzechom i gardzili tylomaż cnotami, co sprawiało, że wymierali szybciej, niż się mnożyli.
Teraz zostało ich tylko dwóch.
Choć byli dobrze urodzeni, nigdy nie należeli do świata parów – świata tak oderwanego od rzeczywistości, że najwyższe warstwy arystokracji były niedostępne nawet dla szlachciców, jeśli nie dysponowali wystarczającym bogactwem. Devon niewiele wiedział o skomplikowanych regułach i rytuałach, które odróżniały arystokrację od pospólstwa. Miał jedynie świadomość, że majątek Eversby nie był wcale manną z nieba, lecz pułapką. Nie generował nawet dość wpływów, by zarobić na własne utrzymanie. Najpewniej zacznie pochłaniać skromne roczne dochody z trustu nowego właściciela, doprowadzi go do bankructwa, a potem wykończy jego brata.
– Połóżmy wreszcie kres rodowi Ravenelów – oznajmił Devon. – Jesteśmy i zawsze byliśmy złymi ludźmi. Czy ktokolwiek się przejmie, jeśli hrabiostwo wygaśnie?
– Służący i dzierżawcy mogą być niezadowoleni, jeśli stracą dochody i domy – zauważył cierpko West.
– Mogą iść wszyscy do diabła. Powiem ci, co należy zrobić. Najpierw odprawię stąd wdowę po Theo i jego siostry. Nie są mi do niczego potrzebne.
– Devon… – spróbował mu nerwowo przerwać West.
– Potem znajdę jakiś sposób, żeby podważyć ordynację, podzielę majątek i sprzedam go po kawałku. Jeśli to okaże się niemożliwe, zabiorę z domu wszystko, co ma jakąś wartość, zburzę go i sprzedam kamień…
– Devon – powtórzył West z naciskiem, wskazując na drzwi, w których stała drobna, szczupła kobieta ubrana na czarno.
Wdowa po Theo.
Była córką lorda Carbery, irlandzkiego para, właściciela stadniny w Glengariff. Wyszła za Theo zaledwie trzy dni przed jego śmiercią. Taka tragedia tuż po radosnym ślubie i weselu musiała być dla niej okrutnym szokiem. Jako jeden z ostatnich członków kurczącej się rodziny, Devon powinien był właściwie wysłać jej list z wyrazami współczucia trzy miesiące wcześniej, zaraz po śmierci Theo. Ta myśl nigdy jednak nie została przekuta w czyn i pozostała w jego umyśle niczym kłaczek na klapie surduta.
Być może by się przemógł i wysłał list, gdyby tak bardzo nie gardził swoim kuzynem. Los sprzyjał Theo na różne sposoby, zsyłając mu bogactwo, przywileje i urodę, lecz on, zamiast okazywać wdzięczność za te wszystkie dary, zawsze był przemądrzały i wyniosły. I złośliwy. Ponieważ Devon nigdy nie umiał znosić spokojnie obelg czy prowokacji, gdy tylko spotykał się z Theo, wcześniej czy później musiało dojść do awantury. Skłamałby, mówiąc, że żałuje, iż nigdy już nie zobaczy kuzyna.
Jeśli zaś chodziło o wdowę po Theo, to zdaniem Devona nie potrzebowała wcale współczucia. Była młoda i bezdzietna, miała też dożywotni wdowi zasiłek, co oznaczało, że bez trudu znajdzie następnego męża. Uchodziła za prawdziwą piękność, choć teraz nie mógł tego ocenić: jej twarz kryła się w cieniu gęstej woalki. Jedno jednak było pewne: po tym, co właśnie usłyszała, z pewnością uzna Devona za nikczemnika.
Miał to gdzieś.
Bracia ukłonili się grzecznie, a wdowa odpowiedziała zdawkowym dygnięciem.
– Witam pana, milordzie. I pana, panie Ravenel. Postaram się jak najszybciej przygotować spis inwentarza, żeby mógł pan grabić i plądrować w uporządkowany sposób. – Mówiła wytwornym, wystudiowanym głosem, który jednak wręcz ociekał niechęcią.
Devon przyjrzał się jej uważnie, gdy weszła głębiej do pokoju. Była nieco za szczupła jak na jego gust, czego nie mogły ukryć nawet obszerne, żałobne ubrania. Jednak w jej opanowanych gestach i ruchach wyczuwało się coś intrygującego, gwałtowność zamkniętą w pozorach spokoju.
– Proszę przyjąć wyrazy współczucia – powiedział.
– Proszę przyjąć moje gratulacje.
Zmarszczył brwi.
– Zapewniam panią, że nigdy nie chciałem przejąć tytułu pani męża.
– To prawda – wtrącił West. – Narzekał na to przez całą drogę z Londynu.
Devon zgromił brata spojrzeniem.
– Kamerdyner, Sims, oprowadzi pana po domu i całej posiadłości, kiedy tylko pan zechce – kontynuowała wdowa. – Ponieważ, jak był pan łaskaw zauważyć, nie jestem mu do niczego potrzebna, wrócę teraz do swojego pokoju i zacznę się pakować.
– Lady Trenear – przemówił szorstko. – Wygląda na to, że nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej. Przepraszam, jeśli panią uraziłem.
– Nie musi pan przepraszać, milordzie. Właśnie tego rodzaju uwag się po nim spodziewałam – odparła i, nim Devon zdążył zareagować, dodała: – Na jak długo zamierza się pan zatrzymać w Eversby Priory, jeśli wolno spytać?
– Przypuszczam, że dwa dni. Przy kolacji moglibyśmy omówić…
– Obawiam się, że ja i moja szwagierka nie będziemy mogły towarzyszyć panu przy kolacji. Jesteśmy pogrążone w głębokim smutku i zjemy oddzielnie.
– Hrabino…
Wdowa odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju bez słowa. Nawet się nie ukłoniła.
Zdumiony i oburzony, Devon patrzył na drzwi, zmrużywszy oczy. Kobiety nigdy nie traktowały go z taką pogardą. Czuł, że lada moment straci nad sobą panowanie. Jak, do diabła, mogła go winić za coś, na co nie miał żadnego wpływu?
– Czym sobie na to zasłużyłem? – spytał.
West uśmiechnął się mimowolnie.
– Prócz tego, że jak sam powiedziałeś, zamierzasz ją wyrzucić i zniszczyć jej dom?
– Przeprosiłem!
– Nigdy nie przepraszaj kobiet. To tylko umacnia je w przekonaniu, że zrobiłeś coś złego, i jeszcze bardziej złości.
Devon wolałby umrzeć, niż tolerować bezczelność kobiety, która powinna mu raczej zaoferować pomoc, zamiast obarczać go winą. Wdowa czy nie wdowa, musiała odebrać teraz lekcję dobrego wychowania.
– Porozmawiam sobie z nią – mruknął groźnie.
West ułożył stopy na skórzanym podnóżku, ułożył się wygodniej i poprawił poduszkę pod głową.
– Obudź mnie, gdy będzie po wszystkim.
Devon wyszedł z salonu i ruszył za wdową długimi energicznymi krokami. Dostrzegł jej sylwetkę na drugim końcu korytarza; sunęła w czerni do swojego pokoju niczym okręt piracki pod pełnymi żaglami.
– Proszę poczekać – zawołał za nią. – Tak naprawdę wcale nie zamierzam robić tego, o czym mówiłem.
– Owszem, zamierza pan. – Zatrzymała się raptownie i odwróciła do niego. – Chce pan zniszczyć posiadłość i rodzinne dziedzictwo tylko dla swoich samolubnych celów.
Stanął przed nią i zacisnął dłonie w pięści.
– Proszę posłuchać – zaczął chłodno. – Wszystko, czego się w życiu dorobiłem, to mieszkanie z tarasem, kucharka, służący i jeden koń. Teraz mam zarządzać upadającym majątkiem z ponad dwiema setkami dzierżawców. Dlatego też wydaje mi się, że zasługuję na więcej zrozumienia. Może nawet odrobinę współczucia.
– Biedactwo. Jakież to musi być trudne, jakie kłopotliwe, gdy człowiek nagle musi myśleć o kimś prócz siebie.
Wypuściwszy tę zatrutą strzałę, próbowała odejść. Tak się jednak złożyło, że za nią znajdowała się zwieńczona łukiem wnęka, przeznaczona zapewne na rzeźbę lub inne dzieło sztuki na postumencie.
Devon postanowił to wykorzystać i położył dłonie na ścianie po obu stronach wnęki, blokując w ten sposób przejście. Usłyszał, jak wdowa głośno wciąga powietrze i – choć nie był z tego dumny – poczuł pewną satysfakcję, że udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.
– Proszę mnie przepuścić – powiedziała.
Nawet nie drgnął.
– Najpierw proszę zdradzić mi swoje imię – odparł.
– Po co? I tak nigdy nie pozwoliłabym panu go używać.
Zirytowany, obrzucił ją taksującym spojrzeniem.
– Nie przyszło pani do głowy, że więcej zyska, współpracując ze mną, niż okazując mi wrogość?
– Właśnie straciłam męża i dom. Co właściwie miałabym zyskać, milordzie?
– Może powinna się pani tego dowiedzieć, zanim zrobi sobie ze mnie wroga.
– Był pan wrogiem, nim postawił stopę w tych progach.
Devon westchnął ciężko, próbując przebić wzrokiem siateczkę woalki.
– Musi pani nosić tę przeklętą zasłonę? – burknął. – Czuję się, jakbym rozmawiał z abażurem.
– Nazywa się to żałobnym woalem. I owszem, muszę go nosić w obecności obcych.
– Nie jestem obcy, jestem pani kuzynem.
– Tylko spowinowaconym.
Przyglądał się jej przez chwilę w milczeniu. Czuł, że powoli opuszcza go złość. Wdowa była naprawdę drobna i krucha, przywodziła mu na myśl wystraszonego wróbelka. W końcu znów się odezwał, łagodniejszym już tonem.
– Proszę się nie upierać. Nie musi pani nosić przy mnie tego welonu, chyba że naprawdę zamierza płakać, ale w takim razie sam poproszę, żeby go pani założyła. Nie mogę znieść widoku płaczącej kobiety.
– Bo tak naprawdę ma pan gołębie serce? – spytała ostro.
Nagle do Devona wróciło odległe wspomnienie, którego od lat do siebie nie dopuszczał. Próbował odrzucić je i tym razem, lecz umysł uparcie podsuwał mu obraz z czasów, gdy miał pięć lub sześć lat i siedział przy zamkniętych drzwiach garderoby matki, poruszony dobiegającym zza nich płaczem. Nie wiedział, co konkretnie było jego przyczyną, przypuszczał jednak, że kolejny z wielu nieudanych romansów. Jego matka uchodziła za prawdziwą piękność, która potrafiła się zakochać i odkochać w ciągu jednego wieczora. Ojciec, wyczerpany jej kaprysami i dręczony przez własne demony, rzadko bywał w domu. Devon pamiętał dokładnie poczucie bezsilności, które dławiło go w tamtej chwili. Słyszał jej szloch, lecz nie mógł pomóc. W końcu zaczął wsuwać pod zamknięte drzwi chusteczki, to błagając mamę, by mu otworzyła, to znów pytając, co się właściwie stało.
– Dev, jesteś słodki – wykrztusiła pomiędzy kolejnymi spazmami płaczu. – Jak wszyscy mali chłopcy. Ale potem wyrastacie na samolubnych i okrutnych mężczyzn. Urodziłeś się po to, żeby łamać kobietom serca.
– Nie będę tego robił, mamusiu – zawołał przerażony. – Obiecuję, że nie będę.
Usłyszał przytłumiony śmiech, jakby powiedział coś niemądrego.
– Oczywiście, że będziesz, kochanie. Choćby wbrew własnej woli.
Podobne sceny powtarzały się wiele razy, lecz właśnie tę Devon zapamiętał wyjątkowo wyraźnie.
Z czasem okazało się, że jego matka miała rację. A przynajmniej wielokrotnie oskarżano go o to, że złamał kobiece serce, choć przecież zawsze dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie zamierza się żenić. Nawet jeśli zdarzało mu się zakochać, nigdy nie składał takich obietnic. Nie widział powodu, by to robić, skoro i tak każdą obietnicę można złamać. Doświadczywszy bólu, jaki mogą sobie zadawać kochający się ludzie, sam nie chciał krzywdzić nikogo w taki sposób.
Otrząsnął się ze wspomnień i wpatrzył w stojącą przed nim kobietę.
– Nie, nie mam gołębiego serca. Uważam po prostu, że kobiecy płacz to forma manipulacji. Co gorsza, forma nieatrakcyjna.
– Jest pan najnikczemniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam.
Devon uśmiechnął się lekko, rozbawiony pasją, z jaką wymawiała każde słowo. Jakby strzelała nimi z łuku.
– A iluż ich pani poznała?
– Wystarczająco dużo, by rozpoznać niegodziwca.
– Wątpię, czy rozpoznałaby pani kogokolwiek zza tej zasłonki. – Musnął czarną siatkę palcami. – Nie wierzę, żeby lubiła pani to nosić.
– Owszem, lubię.
– Bo zakrywa pani twarz, kiedy pani płacze.
– Ja nigdy nie płaczę.
Zdumiony, zastanawiał się przez moment, czy dobrze usłyszał.
– Chce pani powiedzieć, że ostatnio płakała po śmierci męża?
– Wtedy też tego nie robiłam.
Jaka kobieta powiedziałaby coś podobnego, nawet gdyby było prawdą? Devon znów sięgnął do woalki, ale tym razem zaczął ją podnosić.
– Proszę się nie ruszać. – Przełożył materiał za kapelusik, który utrzymywał ją na głowie. – Nie, proszę nie uciekać. Staniemy twarzą w twarz i spróbujemy porozmawiać jak cywilizowani ludzie. Dobry Boże, można by z tego uszyć żagle dla sporego statku…
Przerwał raptownie, odsłoniwszy jej twarz. Ujrzał przed sobą parę bursztynowych oczu o uniesionych kącikach niczym kocie ślepia. Przez moment nie mógł oddychać, nie mógł myśleć, próbując ogarnąć zmysłami ten niezwykły widok.
Nigdy nie widział kogoś takiego jak ona.
Była młodsza, niż się spodziewał, miała jasną cerę i kasztanowe włosy tak gęste i ciężkie, że wsuwki i szpilki z trudem trzymały je w ryzach. Szerokie, wydatne kości policzkowe i wąski podbródek – podobnie jak skośne oczy – nadawały jej twarzy uroczo koci wygląd. Usta młodej wdowy były tak kształtne i pełne, że nawet gniewnie zaciśnięte wyglądały kusząco i kobieco. Choć zapewne nikt nie nazwałby jej klasyczną pięknością, była tak oryginalna, że kanony urody traciły w jej wypadku znaczenie.
Żałobna suknia wdowy była wąska i obcisła od szyi po biodra, potem rozszerzała się seriami skomplikowanych plis. Można się było jedynie domyślać, jaką figurę skrywają wszystkie jej fiszbiny, usztywnienia i misterne szwy. Nawet nadgarstki i dłonie kobiety skrywały się w czarnych rękawiczkach. Jedyną prócz twarzy odkrytą częścią jej ciała było gardło, bo wysoki kołnierz sukni rozchodził się na boki w kształcie litery U. Devon widział, jak wdowa przełyka nerwowo. Jej kształtna szyja wydawała się bardzo delikatna, niemal sama prosiła się o to, by przyłożyć do niej usta i poczuć rytm pulsu.
Chciał zacząć właśnie od tego miejsca. Całować jej szyję i jednocześnie rozbierać hrabinę tak, jakby rozpakowywał starannie zapakowany prezent, aż będzie się pod nim wiła i jęczała z rozkoszy. Gdyby była kimś innym i gdyby spotkali się w innych okolicznościach, natychmiast zacząłby ją uwodzić. Uświadomiwszy sobie nagle, że nie powinien tak stać i się gapić jak cielę na malowane wrota, zaczął gorączkowo szukać w myślach jakiejś niewinnej, konwencjonalnej uwagi.
Ku jego zdumieniu to ona przerwała ciszę:
– Nazywam się Kathleen.
Irlandzkie imię.
– Dlaczego nie mówi pani z akcentem?
– Wysłano mnie do Anglii, gdy byłam jeszcze dzieckiem, mieszkałam z przyjaciółmi rodziny w Leominster.
– Dlaczego?
Kathleen zmarszczyła lekko kształtne brwi.
– Moi rodzice byli pochłonięci hodowlą swoich ukochanych koni. Co roku spędzali kilka miesięcy w Egipcie, gdzie kupowali araby do kolekcji. Ja byłam… zawadą. Ich przyjaciele, lord i lady Berwick, również wielbiciele koni, zaproponowali, że będą mnie wychowywać razem z dwójką własnych córek.
– Pani rodzice nadal mieszkają w Irlandii?
– Mama zmarła, ale ojciec wciąż tam jest. – Zapatrzyła się w przestrzeń, odbiegając myślami gdzieś daleko. – Przysłał mi Asada jako prezent ślubny.
– Asada? – powtórzył zdezorientowany Devon.
Podniosła nań wzrok. Wydawała się zakłopotana, a jej twarz nagle pobladła.
Wtedy zrozumiał.
– Konia, który zrzucił Theo – powiedział cicho.
– To nie była wina Asada. Był tak fatalnie wyszkolony, że ojciec odkupił go od człowieka, któremu go wcześniej sprzedał.
– Dlaczego więc podarował pani takie kłopotliwe zwierzę?
– Lord Berwick często pozwalał mi pomagać mu w ujeżdżaniu koni.
Ravenel zmierzył ją spojrzeniem.
– Przecież pani jest drobna jak wróbelek.
– Arabów nie trenuje się siłą. To wrażliwa rasa, wymaga zrozumienia i umiejętności.
Dwóch cech, których Theo nie miał. Postąpił naprawdę cholernie głupio, ryzykując życie własne i cennego zwierzęcia.
– Czy Theo traktował to jak zabawę? – Devon wiedział, że nie powinien zadawać tego pytania, ale nie mógł się oprzeć pokusie. – Próbował się popisywać?
W lśniących oczach Kathleen pojawił się gniewny błysk, szybko jednak zapanowała nad emocjami.
– Był rozzłoszczony. Nie dało mu się przemówić do rozumu.
No tak, prawdziwy Ravenel.
Gdy ktokolwiek próbował się sprzeciwić Theo lub czegoś mu odmówić, zawsze się kończyło wybuchem. Być może Kathleen myślała, że zdoła go obłaskawić albo że z czasem sam złagodnieje. Nie mogła wiedzieć, że porywczość Ravenelów prawie zawsze bierze górę nad rozsądkiem i instynktem samozachowawczym. Devon chciałby wierzyć, że sam jest ponad to, ale w przeszłości już nieraz dawał się ponieść emocjom i rzucał w otchłań wszechogarniającej furii. W takich chwilach zawsze czuł się niemalże bogiem, dopóki nie musiał stawić czoła konsekwencjom.
Kathleen mocno splotła ręce na piersiach, obejmując urękawiczonymi dłońmi łokcie.
– Po wypadku niektórzy ludzie mówili, że powinnam zabić Asada, ale ja uważam, że postąpiłabym okrutnie i niesprawiedliwie, karząc go za coś, czemu nie był winny.
– A nie zastanawiała się pani nad sprzedażą?
– Nie chciałabym tego robić. Zresztą nawet gdybym się na to zdecydowała, najpierw musiałabym go odpowiednio wyszkolić.
Devon wątpił, czy należy dopuszczać Kathleen do konia, który zabił właśnie jej męża, nawet jeśli zrobił to przypadkowo. Poza tym najprawdopodobniej wkrótce będzie musiała opuścić Eversby Priory, więc nie wystarczy jej czasu, by odpowiednio wyszkolić krnąbrnego araba.
Wiedział jednak, że na razie nie powinien o tym wspominać.
– Chciałbym obejrzeć posiadłość – powiedział. – Zechce mi pani towarzyszyć?
Cofnęła się o krok, zaskoczona i zaniepokojona.
– Poproszę głównego ogrodnika, żeby pana oprowadził.
– Wolałbym przejść się z panią. – Devon zrobił krótką pauzę, po czym spytał wprost: – Chyba się pani mnie nie boi?
Wdowa ściągnęła gniewnie brwi.
– Oczywiście, że nie.
– Proszę więc pójść ze mną.
Wyciągnął do niej rękę, lecz Kathleen zignorowała ten gest i spojrzała na Devona nieufnie.
– Może zaprosimy też pańskiego brata?
Pokręcił głową.
– Właśnie uciął sobie drzemkę.
– O tej porze? Czy jest chory?
– Nie, prowadzi prawdziwie kocie życie. Długie godziny snu przerywane krótkimi okresami aktywności, w których głównie zajmuje się sobą.
Widział, że Kathleen uśmiechnęła się mimowolnie, choć próbowała to ukryć.
– Chodźmy więc – mruknęła, przechodząc obok niego w stronę wyjścia. Devon bez wahania ruszył jej śladem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI