Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krwawa litera „Z” na policzku tyrana, worek złota dla ubogich i tajemniczy bohater w masce. Oto Zorro – postrach możnych i obrońca ludu. Czy uda mu się wymierzyć sprawiedliwość księciu Aragonii? Czy zdobędzie serce pięknej Dolores? Czy głupi Zefirio w końcu okaże się sprytniejszy, niż wszyscy myślą? Pełna humoru i wartkiej akcji opowieść o walce dobra ze złem, w której nie zawsze wiadomo, kto jest kim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 240
Wielkorządca Aragonii, książę don Ramido y Carvalho, wydał bal z okazji dwudziestopięciolecia panowania królowej Izabeli Hiszpańskiej.
Działo się to w roku 1858. Lud się burzył przeciwko wielkorządcy. Ostatnie rozporządzenie księcia było nieludzkie; podwyższył podatki od konia, pługa i od każdego okna w chacie wieśniaczej.
Egzekutorzy księcia zabierali ostatnią krowę, stołek, poduszkę… Bywały wypadki pobicia przez żołnierzy i puszczenia z dymem niewypłacalnych dłużników.
Lud groził, burzył się i przeklinał.
Wówczas ogłoszone zostało, przy biciu w bębny, nowe rozporządzenie:
Kto podczas przejazdu wielkorządcy nie zdejmie kapelusza i nie okaże przy tym największej czci dla osoby książęcej, ukarany zostanie chłostą i więzieniem. Należną cześć okazywać należy również wszystkim dworzanom i członkom całej świty.
Więzienia pękały w szwach. Coraz więcej żebraków ukazywało się na drogach publicznych, kobiety zaś modliły się o nagłą śmierć dla tyrana.
Olbrzymie sale pałacu książęcego były rzęsiście oświetlone. Orkiestra pałacowa przygrywała raźno. Tańce jeszcze się nie rozpoczęły.
Widok ogólny na zebrane tłumy był bardzo malowniczy. Udekorowane mundury; zielone, niebieskie i czerwone fraki; panie z arystokracji zjawiskowo piękne i obwieszone brylantami – wszystko to iskrzyło się, mieniło i przelewało w obszernych salach.
Nieustanne wybuchy śmiechu w jednym z kątów sali świadczyły o tym, że zebrane tu liczne towarzystwo bawiło się wyśmienicie.
– Co się tam dzieje? Cóż ich tak śmieszy? – odezwał się książę don Ramido, zwracając się do jednej z dam. – Po raz pierwszy słyszę w moim domu podobne kaskady beztroskiego śmiechu.
– Nic dziwnego, mości książę – odrzekła, składając mu ukłon dworski. – Pomiędzy paniami znajduje się Zefirio.
Książę uniósł krzaczaste brwi:
– Zefirio? – rzekł z namysłem. – Ach tak, przypominam sobie. Głupi Zefirio, chybiony synalek tego właściciela ziemskiego, jakżeż on się nazywa…? Aha… Corti! – Po chwili zaś dodał, zwracając się do kilku dworaków: – Chodźmy również posłuchać tego durnia!
Zbliżyli się ku miejscu w rogu sali, gdzie Zefirio stał otoczony gromadą roześmianych twarzy.
– A więc, Zefirio, opowiadaj, jak to było z tym kozłem? – zawołała ze śmiechem piękna Dolores, siostrzenica księcia.
Usta Zefiria rozciągnęły się w głupkowatym uśmiechu.
Dziwny to był młodzieniec: wysoki, piękny, nawet zbyt piękny jak na mężczyznę przystało. Dodatnie wrażenie, jakie wywierał w pierwszej chwili, psuły jednak oczy, ładne co prawda, lecz zupełnie bez wyrazu, oraz uśmiech bezdennie głupi.
Wszystko było w nim powolne i gnuśne; ruchy zniewieściałe i mowa, której człowiek o zdrowych nerwach nie mógł spokojnie słuchać przez czas dłuższy, rozciągał bowiem każde słowo do niemożliwości.
W całej okolicy opowiadano sobie kawały na temat jego głupoty i niezaradności.
– Opowiedz, opowiedz, Zefirio – wołano zewsząd – jak to było z tym kozłem.
– Dobrze, opowiem – rzekł Zefirio z ociąganiem. – Tylko nie śmiejcie się, proszę… był to wypadek zbyt smutny dla mnie… Otóż postanowiłem pewnego dnia nauczyć się konnej jazdy. Wiecie przecież, że w Madrycie, ucząc się na uniwersytecie, nie miałem nigdy okazji dosiadania rumaka… Jako słuchacz teologii i filozofii… – Przerwał mu wybuch śmiechu. – Czego się śmiejecie? Tu nie ma nic śmiesznego! Otóż, przyjechałem tutaj przed pięcioma miesiącami i postanowiłem jeździć konno… Wsiadłem na konia z boku, jak należy, a zsiadłem z tyłu. Właściwie to nie ja zsiadłem, tylko on mnie zsadził, ten koń… Leżę więc, wypoczywam i wreszcie chcę wstać, aż tu widzę, że nade mną stoi kozioł… Olbrzymi, straszny kozioł z długą brodą… Straszny, mówię wam, podobny zupełnie, no zupełnie…
Zefirio zatrzymał się na chwilę i wodził baranimi oczami po zebranych, szukając porównania. Nagle jego wzrok zatrzymał się na księciu, który również, z uśmiechem na ustach, przysłuchiwał się jego opowiadaniu.
Młodzieniec roześmiał się radośnie.
– Mam, mam! – zawołał, wskazując na księcia. – Straszny kozioł podobny był zupełnie do tego brodacza…
Książę zbladł i ściągnął brwi.
Zebranych ogarnęło przerażenie.
Nastała śmiertelna cisza. Wreszcie don Pedro, dworzanin księcia, otrząsnął się z osłupienia.
Pociągnął Zefiria za rękaw i rzekł:
– Szaleńcze, przecież to książę pan!
– Świetnie! Otóż, moi drodzy, ów kozioł był zupełnie podobny do księcia pana.
Nie wiadomo, jak ta scena by się zakończyła, gdyż głupiec wcale nie chciał zrozumieć, na co się naraża, gdyby nie nagłe zamieszanie powstałe przy wejściu do sali.
Pobladły oficer torował sobie drogę wśród zebranych.
Dwaj żołnierze trzymali pod ręce pokrwawionego, słaniającego się człowieka.
Był to komisarz książęcy.
Poprzez dziury w mundurze widać było długie, krwawe pręgi na rękach, nogach i na piersi tego mężczyzny.
Były to ślady uderzeń długiego bicza z bawolej skóry. Lecz najstraszniejszą rzeczą był znak na twarzy rannego. Na lewym policzku krwawiły trzy pręgi w kształcie litery „Z”.
– Znalazłem go w lesie na wielkiej drodze, mości książę! – raportował oficer.
– Pienią… dze… księcia… zra… bowane! – wyszeptał komisarz i ponownie stracił przytomność.
I podczas gdy żołnierze, nie wiedząc na razie, co mają czynić z ciałem zemdlonego, przytrzymywali go w pozycji stojącej, wszyscy zebrani z przerażeniem wpatrywali się w trzy złowrogie pręgi na lewym policzku.
– Litera „Z”! – szeptano dookoła. – Czy widzicie? Litera „Z”!
– Ha, ha! – rozległ się nagle głupkowaty śmiech. – To ci heca! Toż to znak Zorro!
Dreszcz zgrozy przeszedł dworaków i tych wszystkich, którzy żyli na łasce księcia.
Zefirio pękał ze śmiechu.
Kareta pocztowa stanęła na drodze. Woźnica zaklął. W poprzek drogi przeciągnięta była długa lina.
Mercedes wychyliła swoją piękną twarzyczkę przez okno karety.
– Co się stało? – zapytała. – Dlaczego nie jedziemy?
Żołnierz z eskorty, galopującej obok, nie zdążył odpowiedzieć.
– Rzucić broń! Ręce do góry! – zagrzmiał metaliczny głos.
Nieco na uboczu stał jeździec w masce. Czarny rumak nie ruszał się z miejsca. Człowiek w masce nie nosił kapelusza o szerokim rondzie, zwanym sombrero, głowę miał owiązaną czarną jedwabną chustką, której końce spadały na lewe ramię. Miał na sobie obcisłe spodnie z czarnego weluru i lekką, czarną koszulę ściągniętą w talii pasem wyszywanym złotem.
Siedział na koniu, dumnie wyprostowany, z lewą rękę opartą na biodrze.
Mercedes cofnęła głowę, blada z przerażenia. Jej ojciec, stary generał don Borrago, zaniemówił.
„Bandyta!”, przemknęło przez myśl dziewczynie. W następnej sekundzie jednak odetchnęła z ulgą.
Bandyta nie miał broni, jeśli nie liczyć szpady wiszącej u siodła. Żadnego pistoletu, absolutnie nic w ręku.
„Ale dlaczego żołnierze z eskorty stoją jakby zdrętwiali?”, pomyślała. „Podli tchórze, uzbrojeni od stóp do głów!”
– Czyście poszaleli?! – krzyknęła przez okno. – Boicie się jednego bandyty? Strzelajcie, na miłość boską. Strzelajcie!
Stary sierżant usłuchał. Szybko podniósł strzelbę do oka i wycelował.
Stała się jednak rzecz niespodziewana. W prawym ręku zamaskowanego jeźdźca pojawił się bicz – jakiego używają hiszpańscy poganiacze mułów – o krótkiej rękojeści i bardzo długim rzemieniu z bawolej skóry.
Rzemień zatoczył łuk w powietrzu, po czym owinął się dookoła strzelby wycelowanej w bandytę. Krótkie szarpnięcie i strzelba znalazła się w przydrożnych krzakach. Następnie rzemień wykonał powtórnie łuk w powietrzu, owinął się dookoła szyi woźnicy, znów ostre szarpnięcie i biedny człowiek znalazł się na ziemi.
Zdumiona do najwyższego stopnia Mercedes, mimo wszystko musiała podziwiać nieprawdopodobną zręczność bandyty, graniczącą wprost z cudem. Z tak wielkiej odległości manewrować w ten sposób zwykłym biczyskiem z bawolej skóry? Nic dziwnego, że niepotrzebna mu była inna broń.
– Podziękuj Bogu, sierżancie, że znajduje się tutaj señorita, w przeciwnym razie otrzymałbyś porządną porcję batów! – zawołał jeździec, zbliżając się do karety. – A teraz moje panie i panowie, niczego się nie obawiajcie. Nie tknę nikogo, nikomu z obecnych nic nie zabiorę! Z wyjątkiem…
Tu uczynił pauzę i Mercedes znów musiała podziwiać jego piękne oczy widoczne poprzez otwory w masce.
– Z wyjątkiem pieniędzy zabranych niesprawiedliwie biednym ludziom przez komisarzy księcia pana – dodał ostro. – Żywo! Żywo! – wołał niecierpliwie. – Dawać tu pieniądze!
A gdy go usłuchano, przytroczył ciężki worek do siodła i zawołał wesoło, spinając konia:
– Adios, señoritas é señores! Biedni otrzymają swoje pieniądze z powrotem. Przydadzą się na zbliżającą się Wielkanoc.
Rumak dał potężnego szczupaka i po chwili znikł w zaroślach.
Długo jeszcze w uszach obecnych dźwięczał młody śmiech i powtarzający się okrzyk, którym rabuś zachęcał konia do szybkiego biegu:
– Zorro! Zorro! Zorro!
Kareta pocztowa stanęła nieopodal domu należącego do Anzelma Cortiego.
Mercedes wysiadła z niej i podała rękę staremu generałowi, który z trudem schodził ze stopni.
– Pamiętaj – szepnął generał do córki – bądź uprzejma dla swojego dalekiego krewnego, syna Anzelma Cortiego, z którym się umówiłem, że was zaręczymy, gdy tylko się poznacie… Sądzę, że ci się spodoba. Jest to spokojny, stateczny młodzieniec i jedyny spadkobierca bogatego ojca.
Mercedes nic nie odpowiedziała. Myśli jej były zaprzątnięte tajemniczą postacią z długim biczem.
– Witamy, witamy z radością! – zawołał señor Corti, przystępując do generała.
Uściskali się serdecznie.
Nadbiegła służba i zajęła się bagażem przybyłych.
Gospodarz wprowadził gości na swoje patio.
Po pewnym czasie wszyscy siedzieli za suto zastawionym stołem.
– Gdzież jest Zefirio? – zapytał generał, rozglądając się na wszystkie strony.
Corti był nieco zażenowany, gdy odpowiedział:
– Mój syn nic nie wie o waszym przybyciu! Sądzę, że zjawi się niebawem!
Rzeczywiście, w głębi domu rozległ się głos mężczyzny:
– Aa więc droogi Baatisto! – dolatywały słowa wypowiadane z wielką powolnością. – Pokażę ci sztuczkę z moonetą… Wspaniała, mówię ci! Coo, są goście…? No to niech sobie będą, a ja ci pokażę tę sztuczkę!
Corti wstał i rzekł z uśmiechem:
– Bardzo przepraszam moich kochanych gości, wybaczcie mi, że oddalę się na chwilę… Idę po syna.
Wyszedł.
– Jeśli ten głos należy do Zefiria – rzekła Mercedes – to winszuję ojcu wyboru! Musi to być kompletny idiota!
Corti zjawił się z powrotem. Za nim podążał jego syn, który oznajmił swoje pojawienie się potężnym ziewnięciem.
Był to poważny nietakt, Mercedes pogardliwie skrzywiła dumne usta.
„Ładny chłopiec”, pomyślała, „lecz bezdennie głupi i nietaktowny”.
Rzeczywiście, Zefirio sprawował się nieszczególnie. Przelał zupę, wywrócił solniczkę, kawał pieczeni, który wkładał do ust, spadł mu na kolana, a z kolan na podłogę.
Nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na współbiesiadników. Uśmiechał się przez cały czas sam do siebie.
– Cóż to kuzynek taki milczący? – zagadnęła go Mercedes.
Spojrzał na nią niczym przebudzony ze snu.
– Aaa… bo… jak by to powiedzieć? Obmyśliłem wspaniałą sztuczkę – rzekł. – Sztuczkę z chusteczką do nosa. – Wyciągnął chustkę z kieszeni. – Chce kuzynka, to jej pokażę!
Zwinął chustkę w mały kłębek i dmuchnął. W ręku zjawiły się dwie chustki. Zwinął je w dwa kłębki. Dmuchnął po raz drugi i rozwinął kłębki. Trzymał już w rękach cztery chustki. Zgniótł je razem, dmuchnął po raz trzeci i chustki znikły. Po prostu ulotniły się w jakiś niewytłumaczalny sposób.
– Ha, ha! – zarżał jak młody źrebak. – Wspaniałe, co?
Przy stole zaległo milczenie.
„Nie!”, pomyślała Mercedes. „Prędzej śmierć niż taki małżonek!”
Wstali od stołu. Goście udali się do swoich komnat, by wypocząć po trudach podróży.
Mercedes otrzymała piękny buduarowy pokoik, którego okno wychodziło na sad. Wychylając głowę, mogła widzieć, nieco na lewo, altankę oplecioną dzikim winem.
Upał tego dnia był nieznośny, toteż wszystko w domu wypoczywało. Panowała kompletna cisza, przerywana od czasu do czasu brzęczeniem muchy.
Dzień miał się ku schyłkowi.
Nagle w oddali, na drodze wiodącej obok hacjendy, uniósł się tuman kurzu.
Spoza tej chmury wyłonił się orszak uzbrojonych jeźdźców.
Corti wyszedł na dziedziniec i patrzył zaciekawiony na zbliżających się kawalerzystów. Obok niego stał Zefirio, bawiąc się małą piłeczką, którą wyjmował kolejno z nosa, z kolana i ze słupa przy płocie… Była to jego najnowsza sztuka magiczna.
Jeźdźcy zbliżyli się tymczasem i zsiedli z koni. Było ich około czterdziestu.
Oficer, butny, młody człowiek, szeroki w barach i o ruchach świadczących o wielkiej zręczności oraz sile fizycznej, zbliżył się ku stojącym.
– Witaj, señor Anzelmo Corti!
– Witaj, don Alvarez y Gonzano!
– Rad jestem widzieć was w dobrym zdrowiu!
– I ja również!
– Przybywam, señor, w pewnej misji!
– Słucham!
– Doniesiono nam, że w tej okolicy krąży od niedawna Zorro. Mamy rozkaz księcia, aby zakwaterować się tutaj, w twojej hacjendzie, na kilka dni. Będziemy lustrować okolicę i czynić wypady. Proszę więc, señor, o łaskawe przydzielenie nam kwatery!
Corti skrzywił się nieznacznie. Czterdziestu ludzi – żarty! Przewidywał spustoszenia w spiżarniach, jakie poczynią ci butni i rozwydrzeni żołdacy księcia… Nie śmiał jednak oponować. Nic by to nie pomogło, a naraziłby się niepotrzebnie na gniew tyranicznego wielkorządcy.
Przywołał więc swojego majordoma i wydał odpowiednie rozkazy, zapraszając jednocześnie oficera na kolację.
Przy stole don Alvarez y Gonzano był niezwykle wesół. Działała na niego podniecająco obecność pięknej Mercedes, która z uśmiechem odpowiadała na jego komplementy.
Zefirio próbował kilkakrotnie wtrącić się do konwersacji, lecz skarcony surowym spojrzeniem oficera, milkł.
Rozmowa zeszła na Zorro.
– Dostanie się wreszcie w moje ręce! – zawołał don Alvarez. – Biada mu, wtedy dopiero zobaczy!
– Nic dziwnego – wtrącił Zefirio – gdy jest was czterdziestu…
Oficer rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
– Myślę – rzekł – że gdybyśmy się spotkali bez świadków nawet, sam na sam, poczułby z całą pewnością moją rękę na swym kołnierzu!
– Co pan mówi, oficerze? – zdumiał się Zefirio. – Przecież on ma bat, taki długi bicz z bawolej skóry!
– Bicze istnieją tylko dla takich głupców jak pan, señor Zefirio – rzekł ostro don Alvarez. – I radzę, patrz lepiej w swój talerz, zamiast wypowiadać głupie uwagi.
Wszyscy zamilkli. Mercedes z trudem powstrzymywała się, by nie parsknąć śmiechem.
Zefirio nie przejął się zbytnio obelgą. Spoglądał baranimi oczami przed siebie i kładł coraz większe kawałki jedzenia do ust.
Wszyscy w hacjendzie spali, tylko Mercedes stała oparta o framugę okna i marzyła. Myślami wracała do przygody podczas podróży i obraz Zorro stawał jej przed oczami.
– Jestem zbyt romantyczna – rzekła do siebie wreszcie. – Ciągle myślę o tajemniczym rabusiu… A jednak… a jednak ciekawa jestem… jak wygląda w rzeczywistości. Maska zasłaniała jego rysy, widziałam tylko płonące oczy…
Nagle jej rozmyślania przerwał cichy dźwięk gitary. Tęskna i rzewna melodia płynęła z altanki w pobliżu okna. Mercedes wychyliła się, nadsłuchując ciekawie. Serce zaczęło walić w piersiach jak młotem. Z altanki, oświetlonej srebrzystym promieniem księżyca, wyszedł… Zorro! Tak, poznała jego gibką, wysmukłą postać w obcisłym stroju i chustkę związaną na głowie. Przebierając cicho struny gitary, zbliżył się do okna.
– Och, señorito! – zabrzmiał melodyjny głos. – Nie śpisz jeszcze? Marzysz? Czy marzysz o dalekim kochanku… co…
Urwał i tęskna pieśń popłynęła, śpiewana głębokim i pięknym głosem.
Mercedes nie wierzyła własnym oczom, wydawało jej się, że śni. Zorro tutaj, pod jej oknem, wzdycha ku niej i śpiewa smętne hiszpańskie piosenki… Zorro – postrach południowej Hiszpanii, samotny jeździec, tajemnicza, żywa zagadka.
Tymczasem mężczyzna umilkł, spojrzał w górę, chwycił za wystający w murze kamień i w ciągu jednej sekundy był już u framugi okna. Zanim Mercedes zdążyła wykonać jakikolwiek ruch, poczuła dotknięcie jedwabnej maski na swojej twarzy – i gorące usta wpiły się w jej wargi! W tej samej chwili rozległ się strzał. Kula świsnęła tuż obok i utkwiła w ścianie pokoju.
Zorro już był na dole. Słał ręką czułe całusy, ukazując przy tym dwa rzędy białych zębów w szerokim uśmiechu.
Podniesiono alarm. Zaspani żołnierze wysypali się z obór i stajen. Rozległ się okrzyk:
– Zorro koło domu! – I żołnierze otoczyli posiadłość.
– Uciekaj señor, na litość boską! – szepnęła Mercedes. – Żołnierze otaczają dom.
– Obawiasz się o mnie? – zawołał ze śmiechem. – A więc mnie kochasz!
– Uciekaj… uciekaj…
– A wczoraj kazałaś do mnie strzelać! – rzekł z wyrzutem.
– Boże… jesteś schwytany!
Kilku żołnierzy skoczyło na niego. Otrzymali kilka błyskawicznych uderzeń pięścią i potoczyli się na ziemię.
Świsnął bat, raz i drugi.
Księżyc chował się za chmury.
Rozległy się przekleństwa i jęki.
Gdy po chwili księżyc znów się ukazał, pięciu żołnierzy wiło się na murawie, inni stali rzędem z szablami w ręku, gotowi do ataku.
Zorro znikł.
– Ukrył się w domu! – zagrzmiał głos don Alvareza. – Piętnastu żołnierzy stanie pod oknami z pistoletem w ręku, a reszta za mną! Przeszukamy dom od piwnicy po strych.
Rzucili się ku drzwiom.
Wszyscy mieszkańcy byli już na nogach, wyrwani ze snu piekielnym hałasem.
Zapalono lampy i rozpoczęły się poszukiwania.
Spenetrowano wszystkie zakamarki, don Alvarez się wściekał, lecz wszelkie wysiłki żołnierzy były daremne.
Nagle rozległo się potężne ziewnięcie. Do jasno oświetlonego salonu, gdzie byli zebrani wszyscy domownicy i gdzie pienił się oficer, wszedł, przeciągając się leniwie, Zefirio. Spojrzał sennie na zebranych i wybuchnął głośnym śmiechem, gdy jego wzrok padł na oficera.
– Ha, ha! A to ci heca! Bicz jest tylko dla głupich, tak pan powiedział, señor?
Teraz dopiero wszyscy zauważyli, że lewy policzek don Alvareza krwawił. Widniały na nim trzy pręgi… Znak Zorro – litera „Z”.
Oficer skoczył, blady jak trup.
– Ty durniu! Śmiesz kpić z oficera królewskiego? To masz…
Trzasnął go pięścią w pierś i biedny Zefirio legł jak długi na podłogę.
Mercedes ze wstrętem spojrzała na leżącego niedołęgę. Wychowana w środowisku wojskowym, miała kult dla bohaterów, ludzi śmiałych – nienawidziła tchórzy.
Zefirio, leżąc na podłodze, zaczął się śmiać głupio i głośno, szczerząc białe, równe zęby.
– Boże – szepnęła Mercedes. – Ten śmiech! Ten śmiech i te dwa rzędy białych, lśniących zębów!
Nagle przypomniała sobie dwa rzędy śnieżnobiałych zębów Zorro, lśniących w poświacie księżyca. Musiała się głośno roześmiać, tak śmieszne wydało jej się to porównanie.
Don Alvarez spojrzał z pogardą na leżącego, odwrócił się do niego plecami i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Zefirio wstał z podłogi, otrzepał starannie ubranie i rzekł:
– Śmiejesz się, kuzynko? Masz rację! Taki brutal, ten Alvarez, ale co dostał, to dostał, ha, ha! Pięknie wygląda z tym znakiem na policzku! Obalił mnie na ziemię uderzeniem pięści, ten awanturnik! Jego szczęście, że byłaś przy tym, moja kuzynko, bo gdybym mu się odpłacił pięknym za nadobne, nosiłby znaki na całym ciele! Lecz go nie tknąłem, gdyż mam co do niego pewien projekt… Ha, ha!
I wyszedł, śmiejąc się na całe gardło.
„Człowiek bez honoru, dotknięty na umyśle!”, pomyślała Mercedes.
Wiele by dała, żeby wiedzieć, co w obecnej chwili porabia Zorro…
– Mam już tego dosyć! – rzekł Zefirio do Mercedes, zdobywając się na stanowczy ton. – Wszyscy ze mnie kpią, popychają, pomiatają! Nawet taki don Alvarez, brutalny żołdak, śmiał mnie uderzyć! Dotąd mnie pierś boli od uderzenia. Nie, naprawdę, położę temu kres!
– Mój biedny kuzynku – rzekła Mercedes ze współczuciem. – Natura nie była dla ciebie zbyt hojna. Obdarzając cię piękną postawą i urodą, nie dała ci nic więcej!
Kobiety, które nie kochają, potrafią być okrutne.
– To znaczy – westchnął Zefirio – że jestem niedołęgą, niedorajdą i kompletnym głupcem!
– No, nie przesadzajmy! – próbowała go pocieszyć. – Nie każdy może być tak dzielny, waleczny i nieustraszony jak, dajmy na to, Zorro!
– Och, Zorro! Ten bandyta!
– Nieprawda! – oburzyła się Mercedes. – Zorro nie jest bandytą… Zorro walczy przeciwko tyranii wielkorządcy Aragonii. Nie tknie nigdy prywatnej własności. Zabiera tylko to, co tyran zagrabił biednym ludziom. I oddaje ludowi pieniądze.
– A więc to maniak!
– Nie! To bohater, mściciel pokrzywdzonych!
Jej twarz, gdy to mówiła, rozogniła się. Zefirio spoglądał na nią z nieukrywaną ciekawością. Mercedes była piękna w tym podnieceniu.
Milczał chwilę, aż wreszcie rzekł:
– Bohater czy mściciel, wszystko mi jedno. Pokażę światu, że nie jestem znów takim niedołęgą, za jakiego mnie uważają. Muszę schwytać Zorro żywcem.
Mercedes zaniemówiła w pierwszej chwili, wreszcie wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
– Ha, ha! Och, Zefirio, ubawiłeś mnie. Chcesz schwytać Zorro? To wspaniałe!
– Tak, to będzie wspaniałe – rzekł Zefirio, usiłując przybrać dumną postawę. – A gdy go schwytam – dodał – poproszę cię o rękę, Mercedes.
– Możesz prosić, kochany Zefirio, ile razy ci się spodoba, ale dopiero po schwytaniu Zorro.
Zefirio popadł w zadumę. Po chwili ocknął się i rzekł:
– Nie, rozmyśliłem się!
– Co? Już zrezygnowałeś z Zorro?
– Nie, nie zrezygnowałem. Przyszła mi jednak myśl, że powinienem właściwie oświadczyć się przedtem. Gdy się pobierzemy, sama myśl, że mam tak piękną żonę, doda mi sił w walce z Zorro.
„Mercedes zbladła. Co też temu idiocie przyszło do głowy?”, pomyślała, a głośno zaś rzekła:
– Nie, mój drogi Zefirio, nie chcę mieć męża, o którym cała okolica mówi, że nie jest zbyt odważny. Pokonaj najpierw Zorro, a potem zobaczymy.
Lecz Zefirio się uparł.
– Tak powiadasz? Nie wierzę ci, że w okolicy źle o mnie mówią! Będziesz moją żoną i basta! Poskarżę się na ciebie generałowi i mojemu ojcu! Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Mercedes złożyła błagalnie ręce.
– Drogi, kochany Zefirio, nie uczynisz tego!
– Właśnie, że uczynię!
– Kiedy ja cię nie kocham… jeszcze!
– Pokochasz!
– Nigdy!
– Cooo? Nigdy? Czyżbyś kochała innego?
– Tak!
– To komplikuje sprawę! Do diabła… Przedkładasz innego mężczyznę nade mnie? Czy może być ktoś piękniejszy, postawniejszy, dowcipniejszy niż Zefirio? A te sztuczki magiczne? Czy i ten inny pokaże ci podobne z monetą i chusteczką do nosa? Nie, prawda? A więc jestem więcej wart od niego! W moim towarzystwie nie będziesz się nigdy nudziła. O, nigdy! Zresztą ustąpię ci pod pewnym względem! Przyrzeknij mi, że zostaniesz moją żoną, gdy pokonam Zorro lub gdy ten uzna się za pokonanego, a wówczas zaczekam z weselem!
– Przyrzekam ci – zawołała Mercedes uradowana. – Przyrzekam ci, o śmiały i nieustraszony Zefirio, chlubo wszystkich młodych bohaterów…
– Zorro, biada ci! – ryknął Zefirio, klękając na jednym kolanie i teatralnym ruchem wznosząc prawą rękę ku niebu.
PODOBAŁA CI SIĘ TA KSIĄŻKA?
Zostaw opinię w internecie lub poleć ją znajomemu.
Dziękujemy!
Śledź nas na social media:
@miastoksiazek
@miastoksiazek