Każde serce to wrota / Patyki i kości - Seanan McGuire - ebook + książka

Każde serce to wrota / Patyki i kości ebook

Seanan McGuire

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nagroda Hugo dla najlepszego cyklu 2022!

Pierwsze dwie książki cyklu Zbłąkane dzieci Seanan McGuire Dołączcie do uczniów Eleanor i przejdźcie przez drzwi do światów niebezpiecznych i zarazem niezwykłych. Dzieci zawsze znikają w sprzyjających okolicznościach: wślizgują się w mrok panujący pod łóżkiem albo w głębi szafy, wpadają do króliczych nor albo do starych studni i wychodzą z nich... gdzieś indziej. Ale magiczne krainy nie potrzebują nadmiaru cudownych dzieci. Poznajcie Nancy wyrzuconą z jej świata przez Pana Umarłych. Poznajcie Jack i Jill, adoptowane przez potwora z Wrzosowisk.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 306

Oceny
3,9 (57 ocen)
14
26
16
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust

Całkiem niezła

Trudna do oceny książka. Pierwszy tom napisany dziwnie, ale intrygująco. Drugi tom to zwyczajny język. Kompletnie różne od siebie opowieści, które nie wniosły nic do mojego życia, jednak najprawdopodobniej spróbuję przeczytać trzeci tom, żeby sprawdzić, jak wypadnie dalsza opowieść i język, jakim będzie napisana.
30
squirr

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobało! "Patyki i kości" chyba trochę bardziej, ale obie części miały niepokojący klimacik.
20
Rose225

Dobrze spędzony czas

Historia oparta na znanym wszystkim motywie. Dzieci trafiają do baśniowych światów. Ale jak mają sobie poradzić po powrocie do rzeczywistości? Bardzo przyjemna książka. Prosta, ale jednocześnie intrygująca i wciągająca. Styl autorki jest świetny. Książki różnią się klimatem. ,,Każde serce to wrota" niejako wprowadza nas w fabułę, przedstawia bohaterów I problemy z jakimi się zmagają. W kolejnych tomach poznajemy historie tych bohaterów. Klimatem oba tomy różnią się od siebie. A ,,Beneath the sugeruje sky" będzie jeszcze bardziej ,,inne" niż te dwie historie. Bardzo przyjemna, a jednocześnie momentami jakoś chwytająca za serce historia.
10
klaudiagoska

Całkiem niezła

Niestety spodziewałam się czegoś lepszego, nie czułam chęci wracania do niej
10
miedzy_okladkamiii

Dobrze spędzony czas

Ale to było dziwne hahah Czułam się tak jakby pierwsza część była pisana przez innego autora niż druga. Pierwszy tom był tak osobliwy... Dziwne sformułowania, których często nie rozumiałam, ale oj jak mi się to podobało. Potem wątek kryminalny - jestem fanką. Natomiast drugi tom dużo poważniejszy. Tematy wychowania, rodziców którzy chcieli mieć dzieci tylko po to, żeby dobrze wypaść przed znajomymi. A następnie pobyt sióstr w krainie Pana, w której musiały przetrwać i każda radziła sobie z tym na swój sposób. Bardzo wyjątkowa i specyficzna książka.
00

Popularność




Każde serce to wrota

KAŻDE SERCE TO WROTA

Złym

Część I. Złote popołudnia

Część I

Złote popo­łu­dnia

Była sobie dziewczynka

Była sobie dziew­czynka

Dziew­czynki ni­gdy nie uczest­ni­czyły w roz­mo­wach kwa­li­fi­ka­cyj­nych. Tylko rodzice, opie­ku­no­wie, zdez­o­rien­to­wane rodzeń­stwo, które bar­dzo chciało pomóc, ale nie wie­działo jak. Sie­dze­nie i słu­cha­nie, jak ludzie, któ­rych one kochają naj­bar­dziej na świe­cie – przy­naj­mniej na tym świe­cie – depre­cjo­nują ich wspo­mnie­nia jako ilu­zje, doświad­cze­nia jako fan­ta­zje, ich życie jako nie­wy­kry­walną cho­robę, byłoby dla przy­szłych uczen­nic zbyt trudne.

Co wię­cej, pod­ko­pa­łoby to ich zaufa­nie do szkoły, gdyby pierw­szy raz zoba­czyły Ele­anor odzianą w dostojne sza­ro­ści i fio­lety, z wło­sami grzecz­nie uło­żo­nymi jak u powścią­gli­wej star­szej ciotki, która ist­nieje tylko w dzie­cię­cych baj­kach. Praw­dziwa Ele­anor wcale taka nie była. Słu­cha­nie tego, co mówiła, tylko pogor­szy­łoby sprawę, kiedy z wielką powagą i szcze­ro­ścią zapew­niała, że jej przy­by­tek zdoła napra­wić to, co poszło źle w umy­słach małych zagu­bio­nych owie­czek. Ona mogła przy­jąć te zepsute dzieci i je ule­czyć.

Oczy­wi­ście kła­mała, ale jej poten­cjalne uczen­nice w żad­nym razie nie mogły się o tym dowie­dzieć. Dla­tego doma­gała się spo­tkań z ich praw­nymi opie­ku­nami na osob­no­ści, żeby móc wci­skać im kit ze zręcz­no­ścią uro­dzo­nego oszu­sta. Gdyby ci opie­ku­no­wie kie­dyś się spo­tkali, żeby porów­nać notatki, stwier­dzi­liby, że jej sce­na­riusz jest spraw­dzony, dopro­wa­dzony do per­fek­cji i naostrzony niczym broń, którą w rze­czy­wi­sto­ści był.

– To rzad­kie, ale wcale nie wyjąt­kowe zabu­rze­nie, które ujaw­nia się w mło­dych dziew­czę­tach prze­kra­cza­ją­cych gra­nicę kobie­co­ści – mówiła, przez cały czas utrzy­mu­jąc kon­takt wzro­kowy ze zde­spe­ro­wa­nymi, przy­tło­czo­nymi opie­ku­nami kolej­nej zagu­bio­nej dziew­czyny.

Przy rzad­kich oka­zjach, kiedy musiała roz­ma­wiać z rodzi­cami chłop­ców, zmie­niała swoją prze­mowę, ale tylko w takim stop­niu, jakiego wyma­gała sytu­acja. Opra­co­wy­wała tę metodę od dawna i wie­działa, jak grać na oba­wach i pra­gnie­niach doro­słych, któ­rzy chcieli tego, co naj­lep­sze dla swo­ich pod­opiecz­nych, podob­nie jak Ele­anor. Tylko że oni mieli zupeł­nie inne poję­cie o tym, co ozna­cza „naj­lep­sze”.

Do rodzi­ców mówiła:

– To tylko złu­dze­nia, a tro­chę czasu spę­dzo­nego poza domem może z nich wyle­czyć.

Do dziad­ków mówiła:

– To nie pań­stwa wina, a ja mogę być roz­wią­za­niem.

Nie wszyst­kie rodziny zga­dzały się, że szkoła z inter­na­tem jest naj­lep­szym roz­wią­za­niem. Zwy­kle jeden na trzech poten­cjal­nych uczniów wymy­kał się jej z rąk, a ona im współ­czuła, że ich życie będzie o wiele trud­niej­sze, choć mogliby zostać ura­to­wani. Cie­szyła się jed­nak z tych, któ­rych powie­rzano jej opiece. Przy­naj­mniej dopóki u niej miesz­kali, znaj­do­wali się w przy­ja­znym oto­cze­niu. Nawet gdyby ni­gdy nie udało się im wró­cić do domu, mie­liby kogoś, kto ich rozu­mie, i towa­rzy­stwo rówie­śni­ków, które było nie­oce­nio­nym skar­bem.

Ele­anor West spę­dzała dni na dawa­niu im tego, czego sama ni­gdy nie miała, i żywiła nadzieję, że kie­dyś to wystar­czy, żeby zasłu­żyć na powrót do miej­sca, do któ­rego nale­żała.

1. Powrót do domu, opuszczenie domu

1

Powrót do domu, opusz­cze­nie domu

Nawyk opo­wia­da­nia, two­rze­nia cze­goś cudow­nego z pospo­li­tej rze­czy trudno było prze­ła­mać. Snu­cie opo­wie­ści przy­cho­dziło natu­ral­nie po cza­sie spę­dzo­nym w towa­rzy­stwie gada­ją­cych stra­chów na wró­ble albo zni­ka­ją­cych kotów; był to w pew­nym sen­sie spo­sób, żeby zacho­wać zdrowe zmy­sły i połą­cze­nie z cienką nicią cią­gło­ści bie­gnącą przez wszyst­kie ist­nie­nia, choćby naj­dziw­niej­sze. Opo­wie­dzieć o nie­moż­li­wych rze­czach, zmie­nić je w histo­rię i wtedy można je kon­tro­lo­wać. Zatem:

Rezy­den­cja stała pośrodku cze­goś, co można by uznać za pole, gdyby nie to, że ota­czało ono pry­watny dom. Trawa była ide­al­nie zie­lona, drzewa ide­al­nie przy­strzy­żone, ogród olśnie­wał kolo­rami, które nor­mal­nie ist­niały tylko w tęczy albo w pudełku z zabaw­kami. Cienka czarna wstęga pod­jazdu wiła się od odle­głej bramy, two­rzyła pętlę przed samym budyn­kiem i koń­czyła ele­gancko u stóp ganku. Na miej­scu posto­jo­wym zatrzy­mał się jeden samo­chód, krzy­kli­wie żółty i tro­chę zde­ze­lo­wany na tle tej wymu­ska­nej sce­ne­rii. Trza­snęły tylne drzwi od strony pasa­żera i gru­chot odje­chał, zosta­wia­jąc na pod­jeź­dzie nasto­let­nią dziew­czynę.

Dziew­czyna, wysoka i smu­kła, nie mogła mieć wię­cej niż sie­dem­na­ście lat. Jej oczy i usta wyda­wały się jesz­cze nie do końca ufor­mo­wane, jakby praca nad nimi na­dal trwała. Była ubrana na czarno: czarne dżinsy, czarne botki z małymi czar­nymi guzi­kami masze­ru­ją­cymi jak żoł­nie­rze od pal­ców do łydki, i na biało: luźny pod­ko­szu­lek, bran­so­letki ze sztucz­nych pereł na nad­garst­kach. Kucyk prze­wią­zała wstążką koloru pestek gra­natu. Włosy miała koloru kości z pasmami czerni, jakby olej wylał się na mar­mu­rową posadzkę, oczy jasne jak lód. Mru­żyła je w bla­sku dnia. Naj­wy­raź­niej minęło tro­chę czasu, odkąd widziała słońce. Jej mała walizka na kół­kach była jasno­ró­żowa, ozdo­biona sto­krot­kami. Według wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa nie kupiła jej sobie sama.

Dziew­czyna unio­sła rękę, żeby osło­nić oczy, i spoj­rzała na rezy­den­cję. Zatrzy­mała wzrok na szyl­dzie przy­bi­tym do okapu ganku. Dom ele­anor west dla zbłą­ka­nych dzieci, gło­siły duże litery. Niżej, mniej­szymi lite­rami, było napi­sane: „Żad­nych domo­krąż­ców, żad­nych gości, żad­nych kwest”.

Dziew­czyna zamru­gała, opu­ściła rękę i powoli ruszyła w stronę scho­dów.

Na trze­cim pię­trze rezy­den­cji Ele­anor West puściła zasłonę i odwró­ciła się do drzwi. Wła­ści­cielka szkoły wyglą­dała na dobrze się trzy­ma­jącą kobietę po sześć­dzie­siątce, choć tak naprawdę zbli­żała się do setki; podróże po kra­inach, które kie­dyś odwie­dzała, tak prze­sta­wiły wewnętrzny zegar, że czas miał trud­no­ści z wywar­ciem wła­ści­wego wpływu na jej ciało. W nie­które dni Ele­anor była wdzięczna za swoją dłu­go­wiecz­ność, bo dzięki niej mogła pomóc więk­szej licz­bie dzieci, niż zdo­ła­łaby, gdyby dawno temu nie otwo­rzyła pew­nych drzwi, gdyby nie posta­no­wiła zbo­czyć z wła­ści­wej ścieżki. Kiedy indziej zasta­na­wiała się, czy ten świat w ogóle dostrzegłby jej ist­nie­nie – małej krnąbr­nej Ely West jakimś cudem żywej po tych wszyst­kich latach – i co wtedy by się z nią stało.

Na razie jed­nak miała silne plecy, a oczy bystre, jak w dniu, kiedy jako sied­mio­let­nia dziew­czynka wypa­trzyła szcze­linę mię­dzy korze­niami drzewa rosną­cego w posia­dło­ści ojca. Gdyby jej włosy posi­wiały, a skóra zro­biła się wiotka od zmarsz­czek i wspo­mnień… cóż, to w ogóle nie miało zna­cze­nia. Jej oczy na­dal wyda­wały się nie­do­koń­czone. Ona była opo­wie­ścią, a nie epi­lo­giem. Gdyby posta­no­wiła opo­wie­dzieć swoją, idąc teraz po scho­dach na spo­tka­nie nowo przy­by­łej, nikogo by nie skrzyw­dziła. Bądź co bądź, opo­wia­da­nie to nawyk trudny do zwal­cze­nia.

Cza­sami ono jest wszyst­kim.

***

Nancy stała jak wro­śnięta pośrodku holu i roz­glą­dała się, ści­ska­jąc rączkę walizki. Pró­bo­wała roze­znać się w oto­cze­niu. Nie miała pew­no­ści, czego wła­ści­wie spo­dzie­wała się po „szkole spe­cjal­nej”, do któ­rej wysłali ją rodzice, ale z pew­no­ścią nie tego – ele­ganc­kiej wiej­skiej rezy­den­cji. Ściany wyło­żone tapetą w sta­ro­modny wzór z róż i pną­czy kle­ma­tisu, pod­łoga z wiśni, w skąpo ume­blo­wa­nym holu wej­ścio­wym same antyki z solid­nego, wypo­le­ro­wa­nego drewna z mosięż­nymi oku­ciami pasu­ją­cymi do krę­tej balu­strady scho­dów. Kiedy Nancy spoj­rzała w górę, sta­ra­jąc się poru­szać tylko oczami, bez pod­no­sze­nia brody, zoba­czyła wyszu­kany żyran­dol w kształ­cie roz­wi­nię­tego kwiatu.

– Został zro­biony przez jed­nego z naszych wycho­wan­ków.

Nancy ode­rwała wzrok od żyran­dola i skie­ro­wała go na schody.

Scho­dząca po nich kobieta była chuda jak wysu­szona sta­ruszka, ale plecy miała pro­ste, a ręka spo­czy­wa­jąca na balu­stra­dzie słu­żyła tylko do kie­ro­wa­nia, nie do pod­par­cia. Włosy białe jak u Nancy, ale bez pase­mek bun­tow­ni­czej czerni, tylko z trwałą ondu­la­cją, przy­po­mi­nały dmu­cha­wiec. Kobieta wyglą­da­łaby dostoj­nie, gdyby nie jaskra­wo­po­ma­rań­czowe spodnie zesta­wione z ręcz­nie dzier­ga­nym tęczo­wym swe­trem i naszyj­ni­kiem z pół­sz­la­chet­nych kamieni w dwu­na­stu gry­zą­cych się ze sobą kolo­rach. Nancy poczuła, że jej oczy roz­sze­rzają się mimo woli, i znie­na­wi­dziła się za tę reak­cję. Z dnia na dzień tra­ciła opa­no­wa­nie. Wkrótce będzie tak pło­chliwa i nie­sta­bilna jak inne istoty, a wtedy ni­gdy nie znaj­dzie drogi powrot­nej do domu.

– Dosłow­nie cały jest ze szkła, nie licząc tych frag­men­tów, które takie nie są – cią­gnęła kobieta, nie zwa­ża­jąc na osłu­piałe spoj­rze­nie nowej uczen­nicy. – Nie jestem pewna, jak się robi takie rze­czy. Chyba ze sto­pio­nego pia­sku. Ale mam swój wkład w te duże pry­zmaty w kształ­cie łez pośrodku. Wszyst­kie dwa­na­ście to moje dzieło. Jestem z nich dumna. – Kobieta umil­kła, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na jakąś reak­cję.

Nancy prze­łknęła ślinę. Ostat­nimi czasy gar­dło miała tak suche, że nic nie było w sta­nie usu­nąć z niego pyłu.

– Skoro pani nie wie, jak robi się szkło, to jak pani zro­biła pry­zmaty? – spy­tała.

Kobieta się uśmiech­nęła.

– Oczy­wi­ście ze swo­ich łez. Zawsze należy zakła­dać, że naj­prost­sza odpo­wiedź jest tą praw­dziwą, bo tak bywa w więk­szo­ści przy­pad­ków. Jestem Ele­anor West. Witaj w moim domu. Ty musisz być Nancy.

– Tak – odpo­wie­działa wolno dziew­czyna. – Skąd pani…?

– Cóż, jesteś jedyną uczen­nicą, któ­rej się dzi­siaj spo­dzie­wa­li­śmy. Nie jest was tyle, ile bywało kie­dyś. Albo coś się dzieje z drzwiami, albo sta­je­cie się coraz lepsi w tym, żeby tu nie wra­cać. A teraz bądź cicho przez chwilę i pozwól, że ci się przyj­rzę. – Ele­anor zeszła z ostat­nich trzech stopni i zatrzy­mała się przed Nancy. Otak­so­wała ją wzro­kiem, a potem obe­szła ją powoli. – Hmm. Wysoka, chuda i bar­dzo blada. Musisz pocho­dzić z miej­sca, gdzie nie ma słońca… ale wam­pi­rów rów­nież, sądząc po skó­rze two­jej szyi. Myślę, że Jack i Jill bar­dzo się ucie­szą, kiedy cię poznają. Mają już dość tego całego świa­tła sło­necz­nego i sło­dy­czy, którą tutaj przy­no­szą ze sobą ludzie.

– Wam­piry? – powtó­rzyła Nancy ze zdu­mie­niem. – One nie są praw­dziwe.

– Nic z tego nie jest praw­dziwe, moja droga. Ani ten dom, ani ta roz­mowa, ani buty, które masz na nogach… a przy oka­zji, one wyszły z mody przed kilku laty, jeśli pró­bu­jesz dosto­so­wać się do swo­ich rówie­śni­ków. I nie jest to obu­wie żałobne, jeśli chcesz tkwić przy swo­jej nie­daw­nej prze­szło­ści. Żadna z nas rów­nież nie jest praw­dziwa. „Praw­dziwy” to dzie­wię­cio­li­te­rowe słowo, któ­rego powin­naś uży­wać jak naj­rza­dziej, dopóki miesz­kasz pod moim dachem. Będę ci za to wdzięczna. – Ele­anor znowu sta­nęła przed Nancy. – To włosy cię zdra­dzają. Byłaś w Pod­zie­miu czy w Zaświa­tach? Nie mogłaś być w Nico­ści. Stam­tąd nikt nie wraca.

Nancy gapiła się na nią i poru­szała ustami, usi­łu­jąc wydo­być z sie­bie głos. Star­sza kobieta mówiła te rze­czy – te okrutne, nie­moż­liwe rze­czy – z taką bez­tro­ską, jakby pytała o jakiś dro­biazg, na przy­kład o jej kartę szcze­pień.

Wyraz twa­rzy Ele­anor zmie­nił się na łagodny i prze­pra­sza­jący.

– Och, widzę, że cię zde­ner­wo­wa­łam. Oba­wiam się, że mam do tego skłon­ność. Sześć razy uda­wa­łam się do świata Non­sensu, zanim skoń­czy­łam szes­na­ście lat, i choć w końcu musia­łam prze­stać, ni­gdy nie nauczy­łam się hamo­wać języka. Musisz być zmę­czona po podróży i cie­kawa, jak tutaj jest. Tak? Mogę cię zapro­wa­dzić do two­jego pokoju, kiedy tylko się dowiem, gdzie jest twoje miej­sce na kom­pa­sie. Oba­wiam się, że to naprawdę ma zna­cze­nie dla takich kwe­stii jak zakwa­te­ro­wa­nie. Nie można umie­ścić podróż­nika z Nico­ści z kimś, kto prze­by­wał w Logice, jeśli nie ma się ochoty tłu­ma­czyć z prze­mocy przed miej­scową poli­cją. Oni nas tutaj spraw­dzają, nawet jeśli zwy­kle potra­fimy spra­wić, żeby patrzyli w inną stronę. Cho­dzi o to, żeby szkoła nie stra­ciła akre­dy­ta­cji, choć według mnie jeste­śmy raczej czymś w rodzaju sana­to­rium. Podoba mi się to słowo. A tobie? Sana­to­rium. Brzmi tak ofi­cjal­nie, a jed­no­cze­śnie abso­lut­nie nic nie zna­czy.

– Nie rozu­miem nic z tego, co pani mówi – wyznała Nancy.

Poczuła wstyd, że jej głos zabrzmiał jak pisk, ale jed­no­cze­śnie była dumna, że w ogóle go odzy­skała.

Twarz Ele­anor jesz­cze bar­dziej zła­god­niała.

– Nie musisz dłu­żej uda­wać, Nancy. Wiem, przez co prze­szłaś, gdzie byłaś. Ja sama coś takiego prze­ży­łam dawno temu, kiedy wró­ci­łam ze swo­ich podróży. To nie jest miej­sce na kłam­stwa albo uda­wa­nie, że wszystko w porządku. Wiemy, że nic nie jest w porządku. Gdyby było, nie zna­la­zła­byś się tutaj. No dobrze. Gdzie tra­fi­łaś?

– Ja nie…

– Zapo­mnij o takich sło­wach jak Non­sens i Logika. Póź­niej możemy zająć się tymi szcze­gó­łami. Po pro­stu odpo­wiedz. Gdzie byłaś?

– Na Dwo­rze Umar­łych. – Wymó­wie­nie tych słów na głos spra­wiło jej nie­mal bole­sną ulgę. Nancy znie­ru­cho­miała, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń, jakby mogła zoba­czyć swój głos wiszący w powie­trzu, ide­alny jak owoc gra­natu. Potem prze­łknęła ślinę i choć na­dal nie udało się jej usu­nąć sucho­ści z gar­dła, powie­działa: – To było… Szu­ka­łam wia­dra w piw­nicy naszego domu i natknę­łam się na drzwi, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. Kiedy przez nie prze­szłam, zna­la­złam się w zagaj­niku gra­na­tów. Pomy­śla­łam, że upa­dłam i ude­rzy­łam się w głowę. Szłam dalej, bo… bo…

Bo powie­trze pach­niało tak słodko, niebo było czarne niczym aksa­mit, usiane punk­ci­kami dia­men­to­wego świa­tła, które w ogóle nie mru­gało, tylko jaśniało nie­ru­chomo i chłodno. Bo trawa była mokra od rosy, a drzewa cięż­kie od owo­ców. Bo chciała się dowie­dzieć, co jest na końcu dłu­giej ścieżki bie­gną­cej mię­dzy drze­wami, i nie chciała wra­cać, zanim wszyst­kiego nie zro­zu­mie. Bo po raz pierw­szy w życiu odnio­sła wra­że­nie, że zna­la­zła się w domu, i to uczu­cie wystar­czyło, by ruszyła przed sie­bie, naj­pierw wolno, potem szyb­ciej i szyb­ciej, aż w końcu bie­gła w czy­stym noc­nym powie­trzu, wszystko inne stra­ciło zna­cze­nie i już ni­gdy miało go nie odzy­skać…

– Jak długo cię nie było?

Pyta­nie nie miało sensu. Nancy pokrę­ciła głową.

– Przez wiecz­ność. Lata… Byłam tam przez lata. Nie chcia­łam wra­cać. Ni­gdy.

– Wiem, kocha­nie. – Ele­anor deli­kat­nie poło­żyła dłoń na łok­ciu Nancy i skie­ro­wała ją w stronę drzwi za scho­dami. Jej per­fumy pach­niały mnisz­kiem i pier­ni­kami, połą­cze­nie rów­nie non­sen­sowne jak wszystko inne w tej kobie­cie. – Chodź ze mną. Mam dla cie­bie ide­alny pokój.

„Ide­alny pokój” mie­ścił się na par­te­rze, w cie­niu wiel­kiego sta­rego wiązu, który odci­nał pra­wie całe świa­tło wpa­da­jące przez poje­dyn­cze okno, tak że w środku pano­wał wieczny pół­mrok. Kiedy Nancy do niego weszła i się rozej­rzała, poczuła, że z jej ramion spada cię­żar. Jedna połowa pokoju – ta z oknem – była kłę­bo­wi­skiem ubrań, ksią­żek i róż­nych dro­bia­zgów. Na łóżku leżały bez­tro­sko rzu­cone skrzypce, smy­czek balan­so­wał na brzegu półki na książki, gotowy spaść przy pierw­szej oka­zji. Powie­trze pach­niało miętą i bło­tem.

Druga połowa wyglą­dała neu­tral­nie jak w hotelu. Znaj­do­wały się tam łóżko, mała komoda, półka na książki i biurko, wszystko z jasnego, nie­la­kie­ro­wa­nego drewna. Ściany były puste. Nancy spoj­rzała na Ele­anor i zoba­czyła zachę­ca­jące ski­nie­nie głową. Wtedy weszła dalej i poło­żyła walizkę na środku łóżka, które zapewne miało nale­żeć do niej.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Na pewno będzie mi tu dobrze.

– Przy­znam, że ja nie jestem taka pewna – stwier­dziła Ele­anor, patrząc ze zmarsz­czo­nymi brwiami na walizkę, uło­żoną aż nazbyt równo. – Każde miej­sce zwane Dwo­rem Umar­łych musi znaj­do­wać się w Pod­zie­miu, a więk­szość z nich pod­pada raczej pod kate­go­rię Non­sensu niż Logiki. Zdaje się, że w twoim pano­wała więk­sza dys­cy­plina. Cóż, mniej­sza o to. Zawsze możemy cię prze­nieść, jeśli ty i Sumi oka­że­cie się źle do sie­bie dopa­so­wane. Kto wie? Może nauczysz ją tro­chę samo­kon­troli, któ­rej obec­nie jej bra­kuje. A jeśli nie, to miejmy nadzieję, że przy­naj­mniej się nie poza­bi­ja­cie.

– Sumi?

– Twoja współ­lo­ka­torka. – Ele­anor ruszyła przez bała­gan w stronę okna. Otwo­rzyła je, wychy­liła się i przyj­rzała wią­zowi, aż wśród gałęzi zna­la­zła to, czego szu­kała. – Raz, dwa, trzy, widzę cię, Sumi. Chodź i przy­wi­taj się z nową kole­żanką.

– Kole­żanką? – Głos był młody i roz­draż­niony.

– Uprze­dza­łam cię – powie­działa Ele­anor, odsu­nęła się od okna i wró­ciła na śro­dek pokoju. Poru­szała się z godną podziwu zręcz­no­ścią, zwa­żyw­szy na to, jak wyglą­dała pod­łoga. Nancy spo­dzie­wała się, że panna West zaraz upad­nie, ale tak się nie stało. – Mówi­łam, że w tym tygo­dniu przy­jeż­dża nowa uczen­nica i że jeśli to będzie dziew­czyna z odpo­wied­nią prze­szło­ścią, zaj­mie wolne łóżko. Pamię­tasz?

– Myśla­łam, że mówiła pani po to, żeby posłu­chać swo­jego głosu. Tak pani robi. Wszy­scy tak robią. – W oknie poja­wiła się głowa, skie­ro­wana w dół; jej wła­ści­cielka naj­wy­raź­niej zwi­sała z gałęzi wiązu. Była mniej wię­cej w wieku Nancy, japoń­skiego pocho­dze­nia, z dłu­gimi czar­nymi wło­sami zwią­za­nymi nad uszami w dwa dzie­cinne kucyki. Spoj­rzała na Nancy z nie­skry­waną podejrz­li­wo­ścią i zapy­tała: – Jesteś słu­żącą Kró­lo­wej Ciast i przy­by­łaś tutaj, żeby mnie uka­rać za wykro­cze­nie prze­ciwko Hra­bi­nie Waty Cukro­wej? Bo nie mam teraz ochoty iść na wojnę.

– Nie – odpo­wie­działa zasko­czona Nancy. – Jestem Nancy.

– Nudne imię. Skąd się tu wzię­łaś z takim nud­nym imie­niem? – Sumi wyko­nała szybki obrót i zesko­czyła z drzewa. Znik­nęła na chwilę, ale zaraz poja­wiła się za oknem, oparła łok­ciami o para­pet i spy­tała: – Ele­anor-Ely, jest pani pewna? To zna­czy pewna pewna? Ona nie wygląda, jakby to było miej­sce dla niej. Może kiedy zaj­rzała pani w jej papiery, znowu pani zoba­czyła to, czego tam nie ma, a ona tak naprawdę powinna być w szkole dla mło­do­cia­nych ofiar złego far­bo­wa­nia.

– Ja nie far­buję wło­sów! – gwał­tow­nie zapro­te­sto­wała Nancy.

Sumi umil­kła i wytrzesz­czyła oczy. Ele­anor też na nią spoj­rzała. Policzki Nancy zro­biły się gorące, ale jakoś zdo­łała się powstrzy­mać przed dotknię­ciem głowy.

– Kie­dyś były całe czarne jak u mojej matki. Gdy tań­czy­łam z Panem Umar­łych po raz pierw­szy, on powie­dział, że są piękne, i prze­su­nął po nich pal­cami, a wtedy włosy wokół nich zbie­lały z zazdro­ści. To dla­tego zostały mi tylko czarne pasemka. Tam, gdzie on ich dotknął.

Przyj­rzaw­szy się jej badaw­czym wzro­kiem, Ele­anor zauwa­żyła, że te pięć pase­mek two­rzy wid­mowy zarys dłoni w miej­scu, gdzie sto­jąca przed nią młoda blada kobieta została dotknięta raz i już ni­gdy wię­cej.

– Rozu­miem – powie­działa.

– Ja ich nie far­buję – powtó­rzyła Nancy, na­dal obu­rzona. – Ni­gdy bym tego nie zro­biła. To byłby brak sza­cunku.

Sumi na­dal się na nią gapiła sze­roko otwar­tymi oczami. Potem się uśmiech­nęła.

– Och, podo­basz mi się – stwier­dziła. – Jesteś naj­bar­dziej sza­loną kartą w talii, co?

– Nie uży­wamy tutaj tego słowa – skar­ciła ją Ele­anor.

– Ale to prawda – rzu­ciła Sumi. – Ona myśli, że tam wróci. Mam rację, Nancy? Myślisz, że otwo­rzysz wła­ściwe drzwi i zoba­czysz za nimi schody do nieba, zro­bisz jeden krok, drugi, trzeci, i znowu będziesz w swo­jej histo­rii. Sza­lona dziew­czyna. Głu­pia dziew­czyna. Nie możesz wró­cić. Gdy raz cię wyrzucą, nie możesz wró­cić.

Nancy poczuła się tak, jakby jej serce pró­bo­wało wdra­pać się do gar­dła i ją udu­sić. Prze­łknęła je z powro­tem i wyszep­tała:

– Mylisz się.

Oczy Sumi się roz­ja­rzyły.

– Tak?

Ele­anor kla­snęła w dło­nie.

– Nancy, może się roz­pa­ku­jesz i roz­go­ścisz? Kola­cja jest o szó­stej trzy­dzie­ści, a tera­pia gru­powa o ósmej. Sumi, pro­szę, nie pro­wo­kuj jej do mor­der­stwa. Niech dziew­czyna spę­dzi tu przy­naj­mniej jeden cały dzień.

– Wszy­scy mamy wła­sne spo­soby na powrót do domu – odparła Sumi i znik­nęła, żeby znowu robić to, co robiła, zanim panna West Ele­anor jej prze­szko­dziła.

Ele­anor posłała nowej uczen­nicy szyb­kie, prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie i też znik­nęła. Gdy zamknęła za sobą drzwi pokoju, Nancy nagle została sama.

Stała bez ruchu przez czas potrzebny, żeby poli­czyć do dzie­się­ciu, i roz­ko­szo­wała się ciszą. Kiedy prze­by­wała na Dwo­rze Umar­łych, cza­sami musiała tkwić w jed­nym miej­scu przez wiele dni, sta­piać się z resztą żywych posą­gów. Słu­żące, które miały mniej wprawy w trwa­niu w bez­ru­chu, przy­cho­dziły z gąb­kami nasą­czo­nymi sokiem z gra­na­tów i przy­ci­skały je do ust tych, któ­rzy się nie ruszali. Nancy nie prze­ły­kała, tylko pozwa­lała, żeby sok spły­wał jej po gar­dle, przyj­mo­wała go bier­nie, tak jak kamień chwyta blask księ­życa. Nauka sta­nia cał­kiem nie­ru­chomo zajęła jej mie­siące, nawet lata, ale tego doko­nała, a Pani Cieni ogło­siła ją bar­dzo piękną, małą śmier­tel­niczką, która nie widzi potrzeby, żeby być szybką, gorącą albo nie­spo­kojną.

Ale w prze­ci­wień­stwie do cichego Dworu Umar­łych ten świat był stwo­rzony dla szyb­kich, gorą­cych i nie­spo­koj­nych istot. Nancy z wes­tchnie­niem porzu­ciła bez­ruch i otwo­rzyła walizkę. I znowu zamarła, tym razem z szoku i prze­ra­że­nia. Jej ubra­nia – prze­zro­czy­ste suk­nie i lek­kie jak mgiełka czarne koszulki, które zapa­ko­wała z taką sta­ran­no­ścią – znik­nęły, zastą­pione przez bez­ład tka­nin kolo­ro­wych jak rze­czy Sumi roz­rzu­cone po jej stro­nie pokoju. Na ster­cie leżała koperta. Nancy pod­nio­sła ją drżą­cymi rękami i wyjęła z niej list.

Nancy,

przy­kro nam, że zro­bi­li­śmy Ci taki podły żart, skar­bie, ale nie zosta­wi­łaś nam dużego wyboru. Jedziesz do szkoły z inter­na­tem, żeby poczuć się lepiej, a nie żeby roz­pa­mię­ty­wać to, co zro­bili Ci pory­wa­cze. Chcemy odzy­skać naszą praw­dziwą córkę. Te ubra­nia były two­imi ulu­bio­nymi, zanim znik­nę­łaś. Kie­dyś byłaś naszą małą tęczą! Pamię­tasz?

Tyle zapo­mnia­łaś.

Kochamy Cię. Twój ojciec i ja kochamy Cię naj­bar­dziej na świe­cie i wie­rzymy, że do nas wró­cisz. Pro­szę, wybacz nam, że spa­ko­wa­li­śmy Ci bar­dziej sto­sowne rze­czy, i wiedz, że zro­bi­li­śmy to tylko dla­tego, że chcemy dla Cie­bie jak naj­le­piej. Chcemy Cię odzy­skać.

Baw się dobrze w szkole, a my będziemy na Cie­bie cze­kać, aż będziesz gotowa wró­cić do domu.

List był skre­ślony nie­pew­nym pismem matki. Nancy ledwo widziała litery, bo oczy miała prze­peł­nione gorą­cymi łzami nie­na­wi­ści. Ręce jej drżały, palce się zaci­skały, aż zgnio­tły papier w nie­czy­telny labi­rynt zagnie­ceń i fałd. Nancy osu­nęła się na pod­łogę, pod­cią­gnęła kolana do piersi i utkwiła wzrok w otwar­tej walizce. Jak mogła nosić te rze­czy? To były dzienne kolory, prze­zna­czone dla ludzi gorą­cych i szyb­kich, nie­chęt­nie widzia­nych na Dwo­rze Umar­łych.

– Co robisz? – Głos nale­żał do Sumi.

Nancy się nie odwró­ciła. Ciało już ją zdra­dzało, poru­sza­jąc się bez jej zgody. Jedyne, co mogła zro­bić, to narzu­cić mu swoją wolę i w ogóle się nie ruszać.

– Wyglą­dasz, jak­byś sie­działa na pod­ło­dze i pła­kała, co, jak wszy­scy wie­dzą, jest nie­bez­pieczne, nie­bez­pieczne, „nie-rób-tego” nie­bez­pieczne. Jak­byś nie pano­wała nad sobą i za chwilę mogła cał­kiem się roz­paść. – Sumi nachy­liła się i przy­su­nęła tak bli­sko, że jej kucyki musnęły ramię Nancy. – Dla­czego pła­czesz, dziew­czyno duchu? Ktoś prze­szedł po twoim gro­bie?

– Ja nie umar­łam, tylko przez jakiś czas słu­ży­łam Panu Umar­łych, to wszystko. Zamie­rza­łam zostać tam na zawsze, ale on powie­dział, że mam wró­cić tutaj, do czasu, aż będę cał­kiem pewna. A ja już byłam pewna, zanim ode­szłam, więc nie wiem, dla­czego nie ma tutaj moich drzwi. – Łzy spły­wa­jące jej po policz­kach były zbyt gorące. Nie­mal parzyły. Nancy pozwo­liła sobie na ruch. Unio­sła rękę i wytarła je gwał­tow­nie. – Pła­czę, bo jestem zła i smutna. I chcę do domu.

– Głu­pia dziew­czyna. – Sumi ze współ­czu­ciem poło­żyła rękę na jej gło­wie, a potem ją ude­rzyła, lekko, ale ude­rzyła. Następ­nie wsko­czyła na łóżko Nancy i ukuc­nęła obok otwar­tej walizki. – Chyba nie masz na myśli domu, w któ­rym miesz­kają twoi rodzice, co? Szkoła, klasa, chłopcy, glę­dze­nie, nie, nie, nie, to już nie dla cie­bie, wszyst­kie te rze­czy są dla innych ludzi, ludzi, któ­rzy nie są tak wyjąt­kowi jak ty. Masz na myśli dom, w któ­rym żyje męż­czy­zna od tych two­ich wło­sów. Albo nie żyje, bo jesteś dziew­czyną duchem. Głu­pią dziew­czyną duchem. Na pewno już to wiesz.

Nancy unio­sła głowę i popa­trzyła na Sumi ze zmarsz­czo­nymi brwiami.

– Dla­czego? Zanim prze­szłam przez tamte drzwi, wie­dzia­łam, że nie ma takich rze­czy, jak brama do innego świata. Teraz wiem, że jeśli otwo­rzysz wła­ściwe drzwi we wła­ści­wym cza­sie, w końcu znaj­dziesz swoje miej­sce. Dla­czego nie mia­ła­bym tam wró­cić? Może po pro­stu jesz­cze nie jestem pewna.

Pan Umar­łych ni­gdy by jej nie okła­mał, nie zro­biłby tego. On ją kochał.

Tak.

– Bo nadzieja to nóż, który potrafi prze­ciąć fun­da­menty świata. – Głos Sumi nagle stał się kry­sta­liczny i czy­sty, bez śladu wcze­śniej­szego roz­ka­pry­sze­nia. Dziew­czyna spoj­rzała na Nancy spo­koj­nym, nie­ru­cho­mym wzro­kiem. – Nadzieja rani. Tego musisz się nauczyć, i to szybko, jeśli nie chcesz, żeby ten nóż cię roz­pła­tał. Nadzieja jest zła. Nadzieja ozna­cza, że trzy­masz się rze­czy, które już ni­gdy nie będą takie same, a ty wykrwa­wisz się po tro­chu, aż nic nie zosta­nie. Ely-Ele­anor zawsze mówi: „nie uży­waj tego słowa”, „nie uży­waj tam­tego słowa”, ale ni­gdy nie zaka­zuje tych, które są naprawdę złe. Ni­gdy nie zaka­zuje nadziei.

– Ja chcę jedy­nie wró­cić do domu – wyszep­tała Nancy.

– Głupi duch. My wszy­scy tylko tego chcemy. Dla­tego tutaj jeste­śmy. – Sumi odwró­ciła się do walizki i zaczęła grze­bać w rze­czach Nancy. – Ładne. Ale dla mnie za małe. Dla­czego musisz być taka chuda? Nie mogę kraść ubrań, które na mnie nie pasują. To byłoby głu­pie, bo nie stanę się mniej­sza. Nikt ni­gdy taki się nie staje w tym świe­cie. Wysoka Logika wcale nie jest zabawna.

– Nie­na­wi­dzę ich – wyrzu­ciła z sie­bie Nancy. – Weź je wszyst­kie. Potnij i zawieś jak ser­pen­tyny na swoim drze­wie. Nic mnie to nie obcho­dzi. Po pro­stu je ode mnie zabierz.

– Bo mają nie­wła­ściwe kolory, prawda? Nie twoja tęcza. – Sumi zesko­czyła z łóżka, zamknęła walizkę i ruszyła do drzwi, cią­gnąc ją za sobą. – No, dalej, wsta­waj. Idziemy z wizytą.

– Co? – Nancy popa­trzyła na Sumi oszo­ło­miona i zre­zy­gno­wana. – Przy­kro mi. Dopiero cię pozna­łam i naprawdę nie chcę ni­gdzie z tobą iść.

– W takim razie dobrze, że mi nie zależy, nie sądzisz? – Sumi uśmiech­nęła się pro­mien­nie jak znie­na­wi­dzone, znie­na­wi­dzone słońce i wyszła z pokoju z walizką pełną ubrań.

Nancy nie chciała tych rze­czy i przez jedną kuszącą chwilę roz­wa­żała, czy nie zostać tam, gdzie jest. Potem wstała z wes­tchnie­niem i poszła za Sumi. W tym świe­cie miała tak nie­wiele. Zresztą w końcu będzie potrze­bo­wać czy­stej bie­li­zny.

2. Piękni chłopcy i olśniewające dziewczyny

2

Piękni chłopcy i olśnie­wa­jące dziew­czyny

Sumi była nie­spo­kojna, jak bywają żywi, ale szybka nawet jak na żywych. Zanim Nancy wyszła z pokoju, ona już znaj­do­wała się w poło­wie kory­ta­rza. Na dźwięk kro­ków obej­rzała się przez ramię i łyp­nęła na nową kole­żankę.

– Żwawo, żwawo, żwawo – pona­gliła ją. – Jeśli kola­cja nas dogoni, zanim zro­bimy to, co trzeba zro­bić, prze­padną nam roga­liki z dże­mem.

– A kola­cja cię ściga? – zdzi­wiła się Nancy. – I jeśli cię nie dogoni, dosta­niesz roga­liki z dże­mem?

– Zwy­kle nie – odpo­wie­działa Sumi. – Nie­czę­sto. No dobrze, ni­gdy. Na razie. Ale to może się zda­rzyć, jeśli pocze­kamy dosta­tecz­nie długo, a ja nie chcę tego prze­ga­pić! Kola­cje są prze­waż­nie mdłe i okropne, głów­nie mięso, ziem­niaki i rze­czy zdrowe dla ciała i umy­słu. Nudy. Założę się, że twoje kola­cje z umar­łymi były dużo zabaw­niej­sze.

– Cza­sami – przy­znała Nancy.

Zda­rzały się ban­kiety, ow­szem, uczty trwa­jące całe tygo­dnie, stoły ugi­na­jące się pod cię­ża­rem owo­ców, win i ciem­nych, boga­tych dese­rów. Kie­dyś na jed­nej z tych uczt spró­bo­wała jed­no­rożca i poszła spać z ustami swę­dzą­cymi od deli­kat­nego jadu zawar­tego w słod­kim mię­sie tego stwo­rze­nia. Ale głów­nie były srebrne pucharki z sokiem z gra­na­tów i uczu­cie pustki w żołądku, wspo­ma­ga­jące bez­ruch. W Pod­zie­miu głód ni­gdy nie doskwie­rał długo. Był nie­po­trzebny i sta­no­wił niską cenę ze spo­kój, ciszę i tańce; za wszystko, co spra­wiało jej tak wielką radość.

– Widzisz? Więc rozu­miesz zna­cze­nie dobrej kola­cji. – Sumi szła dalej, skra­ca­jąc krok, żeby dosto­so­wać się do powol­niej­szego tempa Nancy. – Kade coś dla cie­bie wymy­śli, wyszuka, wyszy­kuje, zoba­czysz. Kade wie, gdzie są naj­lep­sze rze­czy.

– Kto to jest Kade? Pro­szę, musisz zwol­nić. – Nancy czuła się tak, jakby bie­gła co sił w nogach, kiedy pró­bo­wała dotrzy­mać kroku Sumi.

Ruchy nowej kole­żanki były zbyt szyb­kie, żeby oczy Nancy, przy­zwy­cza­jone do Pod­zie­mia, mogły je śle­dzić. Zupeł­nie jakby podą­żała za dużym koli­brem zmie­rza­ją­cym ku jakie­muś nie­zna­nemu celowi i już czuła się wyczer­pana.

– Kade jest tutaj od bar­dzo dawna. Jego rodzice nie chcą go z powro­tem. – Sumi zer­k­nęła przez ramię i zami­go­tała do Nancy. Nie było innego słowa na opi­sa­nie wyrazu jej twa­rzy, dziw­nej kom­bi­na­cji zmarsz­cze­nia nosa i napię­cia się skóry wokół oczu, a wszystko to bez widocz­nego uśmie­chu. – Moi rodzice też mnie nie chcieli z powro­tem, chyba że była­bym gotowa stać się znowu ich małą córeczką i odrzu­cić te wszyst­kie non­sensy o Non­sen­sie. Wysłali mnie tutaj, a potem umarli i teraz już w ogóle nie będą mnie chcieli. Zostanę tu na zawsze, aż w końcu Ely-Ele­anor będzie musiała dać mi pod­da­sze. Będę żuć cią­gutki na kro­kwiach i zada­wać zagadki wszyst­kim nowym dziew­czy­nom.

Gdy dotarły do scho­dów, Sumi zaczęła wska­ki­wać po stop­niach. Nancy podą­żyła za nią bar­dziej sta­tecz­nie.

– Nie wpadną ci do cukier­ków pająki, pie­rze i papro­chy? – zapy­tała.

Sumi nagro­dziła ją par­sk­nię­ciem i praw­dzi­wym uśmie­chem.

– Pająki, pie­rze i papro­chy! – zapiała. – Już ali­te­ru­jesz! Och, może jed­nak zosta­niemy przy­ja­ciół­kami, dziew­czyno duchu, i może to nie będzie takie straszne. No, chodź. Mamy dużo do zro­bie­nia, a czas tutaj upiera się, żeby być line­ar­nym, bo jest okropny.

Sumi nie zatrzy­mała się na pode­ście, tylko od razu ruszyła dalej w górę, nie zosta­wia­jąc Nancy innego wyboru, jak pój­ście za nią. Wszyst­kie dni bez­ru­chu wzmoc­niły jej mię­śnie, bo musiały przez wiele godzin utrzy­my­wać jej cię­żar. Nie­któ­rzy ludzie sądzili, że tylko ruch daje siłę. Ci ludzie się mylili. Góra jest rów­nie potężna jak fala, tylko… w inny spo­sób. Nancy czuła się jak góra, kiedy goniła Sumi, aż serce łomo­tało jej w piersi, a oddech wiązł w krtani, aż zaczęła się bać, że się udusi.

Sumi zatrzy­mała się przed pro­stymi bia­łymi drzwiami ozna­czo­nymi jedy­nie małym, nie­mal uprzej­mym napi­sem: Nie wcho­dzić. Uśmie­cha­jąc się sze­roko, powie­działa:

– Gdyby tak myślał, ni­gdy by tego nie powie­dział. On wie, że dla kogoś, kto spę­dził tro­chę czasu w Non­sen­sie, to tak naprawdę jest zapro­sze­nie.

– Dla­czego ludzie tutaj wciąż uży­wają tego słowa na okre­śle­nie miej­sca? – spy­tała Nancy.

Naj­wy­raź­niej przy­dałby się jej kurs wstępny, który odpo­wie­działby na wszyst­kie pyta­nia doty­czące tej szkoły i spra­wił, że czu­łaby się mniej zagu­biona.

– Bo nim jest i nie jest, i to nie ma zna­cze­nia. – Sumi zapu­kała do drzwi i krzyk­nęła: – Wcho­dzimy!

Gdy je otwo­rzyła, Nancy zoba­czyła coś w rodzaju skrzy­żo­wa­nia księ­garni z pra­cow­nią kra­wiecką. Każdą dostępną prze­strzeń zaj­mo­wały stosy ksią­żek. Wyda­wało się, że są z nich zro­bione rów­nież meble – łóżko, biurko i stół – z wyjąt­kiem rega­łów sto­ją­cych wzdłuż ścian, bo przy­naj­mniej one były z drewna, praw­do­po­dob­nie ze względu na sta­bil­ność. Na papie­ro­wych hał­dach leżały bele tka­nin, od bawełny i muślinu po aksa­mit i naj­de­li­kat­niej­sze z cien­kich, lśnią­cych jedwabi. Pośrodku tego wszyst­kiego, na pie­de­stale z wydań w mięk­kich okład­kach sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami naj­pięk­niej­szy chło­piec, jakiego Nancy w życiu widziała.

Skórę miał opa­loną na złoto, włosy czarne, a kiedy pod­niósł wzrok – z wyraźną iry­ta­cją – znad książki, którą trzy­mał w ręce, Nancy zoba­czyła, że jego oczy są brą­zowe, a rysy ide­alne. Było w nim coś ponad­cza­so­wego, jakby wyszedł z obrazu do świata mate­rial­nego. I wtedy się ode­zwał.

– Co, kurwa, znowu tutaj robisz, Sumi? – Akcent z Okla­homy był gęsty jak masło orze­chowe. – Mówi­łem ci, że nie jesteś tu mile widziana po ostat­nim razie.

– Jesteś wście­kły tylko dla­tego, że wymy­śli­łam lep­szy sys­tem kata­lo­go­wa­nia two­ich ksią­żek niż ty – odcięła się Sumi, zupeł­nie nie­spe­szona. – Zresztą nie mówi­łeś serio. Jestem słoń­cem na twoim nie­bie i tęsk­nił­byś, gdy­bym ode­szła.

– Uło­ży­łaś je według kolo­rów, a ja potem musia­łem przez całe tygo­dnie roz­gry­zać, gdzie co jest. Pro­wa­dzę tutaj poważne bada­nia. – Kade wypro­sto­wał nogi i zsu­nął się ze stosu ksią­żek. Strą­cił przy tym jedną i zła­pał ją zręcz­nie, zanim upa­dła na pod­łogę. Potem odwró­cił się i spoj­rzał na Nancy. – Jesteś nowa. Mam nadzieję, że ona już nie zwio­dła cię na manowce.

– Na razie przy­pro­wa­dziła mnie na strych – głu­pio odpo­wie­działa Nancy i natych­miast poczer­wie­niała: – To zna­czy… nie, nie jest łatwo mną kie­ro­wać. Przez więk­szość czasu.

– Ona jest raczej z tych dziew­czyn, co „stoją cał­kiem nie­ru­chomo i mają nadzieję, że nic ich nie zje” – wtrą­ciła Sumi i pchnęła walizkę w jego stronę. – Zobacz, co zro­bili jej rodzice.

Kade uniósł brwi, widząc w środku zja­dliwy róż.

– Bar­dzo kolo­rowe – zauwa­żył po chwili. – Farba mogłaby temu zara­dzić.

– Z wierz­chu tak. Ale nie da się ufar­bo­wać maj­tek. No, może ty potra­fisz, ale wtedy zro­bią się zupeł­nie sztywne i nikt nie uwie­rzy, że ich nie znisz­czy­łeś. – Sumi spo­waż­niała na chwilę. Kiedy znowu się ode­zwała, kla­row­ność jej słów była nie­mal iry­tu­jąca. – Rodzice zamie­nili jej rze­czy, nim ode­słali ją do szkoły. Wie­dzieli, że to się jej nie spodoba, ale i tak to zro­bili. Był liścik.

– Aha – mruk­nął Kade z bły­skiem zro­zu­mie­nia w oczach. – To jedna z tych. W porządku. Więc to będzie pro­sta wymiana?

– Przy­kro mi, ale nie rozu­miem, co się dzieje – ode­zwała się Nancy. – Sumi zła­pała moją walizkę i z nią ucie­kła. Nie chcę nikomu spra­wiać kło­potu…

– Nie spra­wiasz mi kło­potu – prze­rwał jej Kade, Wziął walizkę od Sumi i odwró­cił się do Nancy. – Rodzice nie zawsze lubią przy­zna­wać, że coś się zmie­niło. Chcą, żeby świat był dokład­nie taki sam jak wcze­śniej, zanim ich dzieci wyru­szyły na przy­godę życia, a kiedy świat ich nie słu­cha, pró­bują wci­snąć go do pude­łek, które sami zbu­do­wali. Jestem Kade, tak przy oka­zji. Z Kra­iny Wró­żek.

– Jestem Nancy i przy­kro mi, ale nie rozu­miem.

– Posze­dłem do Kra­iny Wró­żek. Spę­dzi­łem tam trzy lata, ści­ga­jąc tęcze i rosnąc. Zabi­łem króla gobli­nów jego wła­snym mie­czem, a on w chwili śmierci wyzna­czył mnie na swo­jego następcę, księ­cia gobli­nów. – Kade ruszył w książ­kowy labi­rynt, nio­sąc walizkę Nancy. Tylko głos zdra­dzał jego poło­że­nie. – Król był moim wro­giem, ale i pierw­szym w życiu doro­słym, który mnie dostrzegł. Dwo­rza­nie Tęczo­wego Księ­cia byli wstrzą­śnięci. Wrzu­cili mnie do pierw­szej studni życzeń, którą mija­li­śmy. Obu­dzi­łem się na polu pośrodku Nebra­ski, z powro­tem w ciele dzie­się­cio­let­niego chłopca, w ubra­niu, które mia­łem na sobie, kiedy wpa­dłem do Pry­zmatu.

Spo­sób, w jaki powie­dział słowo „Pry­zmat”, nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści, co Kade miał na myśli. Była to nazwa wła­sna jakie­goś dziw­nego przej­ścia, a te dwie sylaby spra­wiały taki ból jego gło­sowi, jak nóż ciału.

– Na­dal nie rozu­miem – stwier­dziła Nancy.

Sumi wes­tchnęła prze­sad­nie.

– On mówi, że wpadł do Kra­iny Wró­żek, czyli jakby wszedł do lustra, tylko że tak naprawdę to była wysoka Logika, która uda­wała wysoki Non­sens, co jest nie­uczciwe. Mnó­stwo zasad, a jeśli jedną zła­miesz… – Sumi prze­su­nęła dło­nią po gar­dle – …wypa­dasz jak zeszło­roczne śmieci. Oni myśleli, że porwali małą dziew­czynkę, bo wróżki uwiel­biają zabie­rać małe dziew­czynki, to dla nich jest coś w rodzaju uza­leż­nie­nia, a kiedy odkryli, że mają małego chłopca, który tylko wyglą­dał jak mała dziew­czynka, odrzu­cili go z powro­tem.

– Aha – bąk­nęła Nancy.

– Tak. – Kade wyło­nił się z labi­ryntu. Już nie niósł walizki. Zamiast niej trzy­mał w rękach wikli­nowy kosz wypeł­niony tka­ni­nami w koją­cych odcie­niach czerni, bieli i sza­ro­ści. – Mie­li­śmy tutaj kilka lat temu dziew­czynę, która spę­dziła dekadę w miej­scu jak z fil­mów Ham­mera. Wszystko czarno-białe, powiewne, koron­kowe, super­wik­to­riań­skie. Zdaje się, że to twój styl. Chyba dobrze oce­ni­łem twój roz­miar, ale jeśli nie, możesz przyjść i powie­dzieć, że potrze­bu­jesz cze­goś więk­szego albo mniej­szego. Uzna­łem, że nie prze­pa­dasz za gor­se­tami. Pomy­li­łem się?

– Co? Mm… – Nancy ode­rwała wzrok od kosza. – Nie. Nie­zu­peł­nie. Po dniu albo dwóch usztyw­nie­nie robi się nie­wy­godne. Tam, gdzie byłam, nosi­li­śmy się bar­dziej… eee, po grecku. Chyba. Albo pre­ra­fa­elicku.

Oczy­wi­ście kła­mała. Wie­działa dokład­nie, jaki styl domi­no­wał w Pod­zie­miu, w tych pięk­nych, cichych kom­na­tach. Kiedy w poszu­ki­wa­niu kogoś, kto mógłby wie­dzieć, gdzie zna­leźć drzwi, zaczęła prze­cze­sy­wać Google’a i spraw­dzać linki w Wiki­pe­dii, natra­fiła na dzieła mala­rza o nazwi­sku Water­ho­use i krzyk­nęła z czy­stej ulgi, widząc ludzi w ubra­niach, które nie raziły jej oczu.

Kade poki­wał głową.

– Nad­zo­ruję wymianę ubrań i zawar­tość szaf, ale rów­nież szyję na zamó­wie­nie. Za to musia­ła­byś zapła­cić, bo szy­cie na miarę wymaga wię­cej pracy. Przyj­muję infor­ma­cje i gotówkę. Mogła­byś opo­wie­dzieć mi o swo­ich drzwiach i o miej­scu, do któ­rego tra­fi­łaś, a ja uszył­bym ci parę rze­czy, które bar­dziej by do cie­bie paso­wały.

Nancy poczer­wie­niała.

– Chcia­ła­bym.

– Super. A teraz wyno­ście się obie. Nie­długo kola­cja, a ja chcę skoń­czyć książkę. – Kade uśmiech­nął się. – Ni­gdy nie lubi­łem nie­do­koń­czo­nych histo­rii.

***

Kiedy szły w dół po scho­dach, Sumi obser­wo­wała nową kole­żankę. Nancy przy­ci­skała do sie­bie kosz z czar­nymi i bia­łymi ubra­niami, policzki miała lekko zaró­żo­wione. Kolory wyda­wały się nie­mal obsce­niczne i nie na miej­scu na jej twa­rzy.

– Chcia­ła­byś się z nim pie­przyć?

Nancy omal nie spa­dła ze scho­dów. Chwy­ciła się balu­strady, odwró­ciła do Sumi i wykrztu­siła, czer­wona jak burak:

– Nie!

– Jesteś pewna? Bo wyglą­da­łaś, jak­byś chciała, a potem wyglą­da­łaś na tro­chę zde­ner­wo­waną, jak­byś uznała, że jed­nak nie chcesz. Jill… poznasz ją na kola­cji, chciała się z nim pie­przyć, aż odkryła, że on kie­dyś był dziew­czyną, i wtedy zaczęła mówić o nim „ona”, ale panna Ely powie­działa, że tutaj sza­nu­jemy toż­sa­mość innych, i potem wszy­scy musie­li­śmy wysłu­chać dzi­wacz­nej histo­rii o dziew­czy­nie, która kie­dyś miesz­kała na pod­da­szu, naprawdę była tęczą, udało się jej obra­zić Króla Nieba w jed­nej z Krain Wró­żek i została stam­tąd wyko­pana. – Sumi umil­kła, żeby nabrać powie­trza, i dodała: – To było dość prze­ra­ża­jące. Ni­gdy nie myśli się o tym, że ludzie stam­tąd tra­fiają tutaj, tylko że ludzie stąd lądują tam. Może ściany nie są tak nie­prze­ni­kalne, jak sądzimy.

– Tak – zgo­dziła się Nancy, odzy­sku­jąc pano­wa­nie nad sobą. Ruszyła w dół po scho­dach. – Jestem cał­kiem pewna, że nie chcę… mieć z nim sto­sun­ków sek­su­al­nych, i uwa­żam, że jego toż­sa­mość płciowa to nie moja sprawa. – Była prze­ko­nana, że wyraża się we wła­ściwy spo­sób. Znała te słowa, zanim opu­ściła ten świat i jego pro­blemy. – To sprawa mię­dzy nim a tymi, z któ­rymi on posta­nowi się zwią­zać.

– Skoro nie chcesz barasz­ko­wać z Kade’em, chyba powin­nam ci powie­dzieć, że jestem pod wra­że­niem – rzu­ciła Sumi lek­kim tonem. – On jest far­me­rem z krań­ców kró­le­stwa i moją jedyną praw­dziwą miło­ścią, i pew­nego dnia zamie­rzamy się pobrać. Albo raczej zamie­rza­li­śmy, gdyby nie to, że tra­fi­łam na wygna­nie. Teraz on będzie sam upra­wiał pola, a ja doro­snę i uznam, że on był tylko snem, i może pew­nego dnia córka mojej córki odwie­dzi jego grób z kwia­tami lukre­cji i modli­twą za zmar­łych na ustach.

Jej ton nie zmie­nił się ani na chwilę, nawet kiedy mówiła o śmierci kogoś, kogo nazwała swoją jedyną praw­dziwą miło­ścią. Nancy spoj­rzała na nią z ukosa, pró­bu­jąc oce­nić, na ile Sumi jest poważna, ale trudno to było stwier­dzić.

Gdy dotarły do wspól­nego pokoju, Nancy pod­jęła decy­zję.

– Nie ma zna­cze­nia, czy jesteś pod wra­że­niem, czy nie. – Otwo­rzyła drzwi i pode­szła do swo­jego łóżka. Poło­żyła na nim kosz z ubra­niami. Powinna je przej­rzeć dokład­niej, spraw­dzić krój i mate­riał, ale te rze­czy i tak były lep­sze od tych, które zosta­wiła u Kade’a. – Nie robię tego. Z nikim.

– Żyjesz w celi­ba­cie?

– Nie. Celi­bat to wybór. Ja jestem asek­su­alna. Nie czuję tych rze­czy.

Można by pomy­śleć, że to wła­śnie brak sek­su­al­nych pra­gnień przy­cią­gnął ją do Pod­zie­mia – tylu ludzi nazy­wało ją „zimną rybą” i mówiło, że jest mar­twa w środku, kiedy cho­dziła do zwy­czaj­nego ogól­niaka, ze zwy­kłymi nasto­lat­kami – ale żadna z osób, które spo­tkała w tam­tych cudow­nych, nawie­dzo­nych kom­na­tach, nie była taka jak ona. Wszyst­kie odczu­wały takie samo gorące pożą­da­nie jak żywi. Pan Umar­łych i Pani Cieni nie kryli się ze swoją namięt­no­ścią i cały pałac ogrze­wał się w jej bla­sku. Nancy uśmiech­nęła się lekko na to wspo­mnie­nie, aż zauwa­żyła, że Sumi ją obser­wuje. Potrzą­snęła głową.

– Ja… po pro­stu tego nie robię. Potra­fię doce­nić, że ktoś jest piękny, i inni mogą mnie pocią­gać w roman­tyczny spo­sób, ale tyle mi wystar­cza.

– Hm – mruk­nęła Sumi, kie­ru­jąc się na wła­sną połowę pokoju. – No dobrze. Będzie ci prze­szka­dzać, jeśli będę się mastur­bo­wać?

– Co, teraz? – Nancy nie potra­fiła ukryć prze­ra­że­nia. Nie na myśl o mastur­ba­cji, tylko o tym, że dziew­czyna, którą dopiero poznała, zdej­mie spodnie i przy niej zasza­leje.

– Eee… – Sumi zmarsz­czyła nos. – Nie, mia­łam na myśli, że w ogóle. Późno w nocy, kiedy świa­tła są zga­szone, a księ­ży­cowe manty roz­po­ście­rają skrzy­dła na nie­bie, dziew­czyna może nabrać ochoty, żeby pal­cami zaorać pole.

– Prze­stań, pro­szę – powie­działa Nancy sła­bym gło­sem. – Nie, nie będę zła, jeśli będziesz się mastur­bo­wać. W nocy. Po ciemku. Bez mówie­nia mi o tym. Nie mam nic prze­ciwko mastur­ba­cji. Po pro­stu nie chcę tego widzieć.

– Podob­nie jak moja ostat­nia współ­lo­ka­torka – rzu­ciła Sumi i wyda­wało się, że to koniec roz­mowy, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o nią.

Chwilę póź­niej wyszła przez okno i zosta­wiła Nancy samą z jej myślami, poko­jem i nową gar­de­robą.

Nancy przez pra­wie minutę patrzyła na puste okno, zanim opa­dła na łóżko i poło­żyła głowę na rękach. Spo­dzie­wała się, że szkoła z inter­na­tem będzie pełna ludzi takich jak ona, cichych, poważ­nych i spra­gnio­nych powrotu do domów, które opu­ścili. A nie… cze­goś takiego. Nie Sumi i ludzi rzu­ca­ją­cych nie­zro­zu­miałe tech­niczne ter­miny.

Poczuła się, jakby pró­bo­wała żeglo­wać do domu bez mapy. Ode­słano ją z powro­tem do świata naro­dzin, żeby zyskała pew­ność… a ona jesz­cze ni­gdy w życiu nie była mniej pewna.

***

Kola­cję podano w sali balo­wej na par­te­rze, roz­le­głym pomiesz­cze­niu, jesz­cze powięk­szo­nym przez mar­mu­rową posadzkę i kate­dralne skle­pie­nie. Nancy zatrzy­mała się w wej­ściu, onie­śmie­lona roz­mia­rami sali i wido­kiem szkol­nych kole­gów i kole­ża­nek sie­dzą­cych przy sto­łach. Miej­sca wystar­czy­łoby dla setki uczniów, może wię­cej, ale znaj­do­wało się ich tam jedy­nie czter­dzie­ścioro. Byli tacy mali, a prze­strzeń taka ogromna.

– Nie­grzecz­nie i wred­nie jest blo­ko­wać dostęp do jedze­nia – oświad­czyła Sumi, prze­py­cha­jąc się obok niej.

Nancy stra­ciła rów­no­wagę, potknęła się o próg i wpa­dła do sali balo­wej. Kiedy w środku wszy­scy umil­kli i odwró­cili się w jej stronę, Nancy zamarła. Był to jedy­nie mecha­nizm obronny, któ­rego nauczyła się w cza­sie pobytu wśród zmar­łych. Kiedy się nie ruszała, duchy nie mogły jej zoba­czyć i ukraść jej życia. Bez­ruch sta­no­wił naj­lep­szą ochronę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki