Upadek / Przez zielone pola - Seanan McGuire - ebook + książka

Upadek / Przez zielone pola ebook

Seanan McGuire

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda dziewczyna odkrywa portal prowadzący do krainy centaurów i jednorożców, do świata, który oczekuje, że jego goście podejmą wyzwanie i zostaną bohaterami.

Kiedy Jack wraca do szkoły, staje się jasne, że coś się jej przydarzyło. Coś strasznego. W przezwyciężeniu skutków tej traumy mogą jej pomóc wyłącznie przyjaciele.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 310

Oceny
4,1 (10 ocen)
3
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
squirr

Dobrze spędzony czas

O ile "krainę centaurów i jednorożców" oceniam na "ok", to absolutnie nie spodziewałam się powrotu niepokojących bliźniaczek - bawiłam się świetnie, uwielbiam je i ich przerażający świat.
00
Agailukasz

Dobrze spędzony czas

Mam mieszane odczucia. Książka to tak naprawdę dwie opowieść. Pierwsza rozwlekła wg. mnie niepotrzebnie. Druga pozostawiła niedosyt. Autor ma niesamowitą wyobraźnię i jednocześnie pozostawia niedosyt w zakończeniach.
00

Popularność




Upadek

Jil­lian,która roz­po­zna­łaby Wrzo­so­wi­ska.One zawsze będą cze­kać, żeby powi­tać cię w domu.

Jestem, kim jestem, i wielu rze­czy we mnie nie zmie­nią żadne dobre chęci czy sta­ra­nia. Przy­kro mi z tego powodu. Dużo bym dała za popo­łu­dnie spę­dzone z tobą na sia­nie, bez przej­mo­wa­nia się kurzem w powie­trzu i potem na skó­rze. Oba­wiam się jed­nak, że to doświad­cze­nie dopro­wa­dzi­łoby mnie do sza­leń­stwa. Jestem nie­wol­nicą ste­ryl­nego oto­cze­nia. Już za późno, żebym się zmie­niła.

Jack Wol­cott

Część I. Ciężar chwili

Część I

Cię­żar chwili

Z powrotem w domu

Z powro­tem w domu

Ele­anor West wie­lo­krot­nie mawiała – lubiła bowiem powta­rzać rze­czy prze­wi­dy­walne i roz­sądne wię­cej niż jeden raz – że jej szkoła nie ma absol­wen­tów, tylko uczniów, któ­rzy zna­leźli sobie inne miej­sce, żeby przez jakiś czas tam pobie­rać nauki. Zbłą­kane dziecko już na zawsze pozo­sta­nie zbłą­ka­nym dziec­kiem. Drzwi jej przy­bytku nie­zmien­nie pozo­sta­wały dla nich otwarte. Zagu­bieni i samotni za każ­dym razem byli mile witani, gdy posta­na­wiali wró­cić do domu.

Nauczy­ciele, któ­rych zatrud­niała, uczyli jej pod­opiecz­nych mate­ma­tyki, lite­ra­tury i przy­rody zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cym pro­gra­mem, nato­miast Ele­anor dzie­liła się z nimi inną, rów­nie ważną wie­dzą. Uczyła, jak mają kła­mać i uda­wać oraz jak roz­róż­niać te dwie rze­czy. Poka­zy­wała, jak otwo­rzyć zamek wytry­chem, jak wybić okno. Roz­wi­jała w nich wiele innych umie­jęt­no­ści, uży­tecz­nych dla kogoś, kto w każ­dej chwili mógł się zna­leźć w sytu­acji, w któ­rej będzie musiał rzu­cić wszystko i biec do nie­praw­do­po­dob­nych drzwi, do nie­praw­do­po­dob­nej przy­szło­ści, do nie­praw­do­po­dob­nego marze­nia.

I naprawę był to dla nich praw­dziwy dar. Panna West uczyła, jak zacho­wać nadzieję w świe­cie, który wma­wiał im, że ich wspo­mnie­nia to omamy, ich doświad­cze­nia życiowe to kłam­stwa, a ich marze­nia ni­gdy się nie speł­nią. Może wła­śnie na tym pole­gał jej sekret, dzięki któ­remu zapew­niała sobie lojal­ność uczniów, skąd­inąd nie­zbyt skłon­nych do ufa­nia doro­słym, słu­cha­nia ich albo odbie­ra­nia od nich tele­fo­nów. Ona im wie­rzyła.

Dla ludzi takich jak jej ucznio­wie – dla ludzi takich jak sama Ele­anor – wiara była naj­rzad­szym darem.

Rodzice tych uczniów, pytani o dyrek­torkę, opi­sy­wali ją róż­nymi przy­miot­ni­kami. „Dobra”, „tak­towna” albo „eks­cen­tryczna, ale w spo­sób, który ma sens w przy­padku kogoś, kto pra­cuje z dziećmi”. Jed­nak nie­wiele osób zada­wało tego rodzaju pyta­nia. Rodziny dzieci, które Ele­anor przyj­mo­wała do swo­jej szkoły, w więk­szo­ści chciały pozbyć się ich jak naj­szyb­ciej i jak naj­dy­skret­niej. One już raz znik­nęły i wró­ciły… odmie­nione. Tak więc byłoby lepiej, żeby znik­nęły ponow­nie, tym razem zgod­nie z wszel­kimi for­mal­no­ściami i pro­ce­du­rami. Doro­śli mogli mieć tylko nadzieję, że jeśli wrócą do domu po raz drugi, będą takie jak wcze­śniej, a nie takie, jakimi się stały.

Nadzieja to zło­śliwa bestia. Wbija pazury i nie pusz­cza. Lecz Ele­anor lubiła wszyst­kich swo­ich uczniów, nawet tych naj­dzik­szych, a więk­szość z nich – na­dal zdol­nych do kocha­nia kogo­kol­wiek w tym dziw­nym, okrut­nym świe­cie, w któ­rym się uro­dzili i w któ­rym, jak się oba­wiali, w końcu umrą – odwza­jem­niała jej uczu­cia. W Domu Ele­anor West dla Zbłą­ka­nych Dzieci pod­opieczni mogli pozwo­lić sobie na oddech. Przez jakiś czas byli chro­nieni.

Żad­nych domo­krąż­ców. Żad­nych gości.

Żad­nych kwest.

1. Spowita w błyskawice, szlochająca grzmotem

1

Spo­wita w bły­ska­wice, szlo­cha­jąca grzmo­tem

Każdy bystry obser­wa­tor potra­fiłby dostrzec, że szkoła powstała w wiej­skiej rezy­den­cji rodu, który miał wię­cej pie­nię­dzy niż roz­sądku. Ele­menty ory­gi­nal­nej archi­tek­tury kryły się jed­nak pod licz­nymi prze­rób­kami. Kie­dyś był to skromny trzy­pię­trowy dom, stop­niowo upięk­szany przez kolejne poko­le­nia wdów i wdow­ców, któ­rzy radzili sobie z żałobą i spad­kiem w taki sam spo­sób: chwy­ta­jąc młot i bio­rąc się do pracy.

Dom roz­ra­stał się jak ogród, wypusz­czał pędy w postaci skrzy­deł, pokoi na wie­żach i oran­że­rii. Z pier­wot­nej budowli zacho­wały się nie­liczne detale: kształt drzwi albo kon­struk­cja zada­sze­nia. Zastą­piło ją zachwy­ca­jąco cha­otyczne sku­pi­sko gan­ków, por­ty­ków, okien man­sar­do­wych i nie­wy­tłu­ma­czal­nych komi­nów. Nie­które z pomiesz­czeń na wie­żach znaj­do­wały się wyżej niż strych, część okien na niż­szych pię­trach zamu­ro­wano, żeby desz­cze nie zale­wały kory­ta­rzy.

Jed­nak na wszyst­kich pię­trach świa­tła paliły się dzień i noc, pokoje czę­sto wypeł­niał śmiech. Domy musiały zno­sić gor­sze rze­czy.

Szkoła stała samot­nie na środku roz­le­głego, pofał­do­wa­nego terenu usia­nego zagaj­ni­kami; w pro­mie­niu wielu mil nie było żad­nych sąsia­dów. Ele­anor odzie­dzi­czyła tę posia­dłość po śmierci rodzi­ców i od razu powie­rzyła zarzą­dza­nie swo­imi akty­wami zaufa­nemu księ­go­wemu. Wydała mu ści­słe instruk­cje, żeby zwra­cał uwagę na wszyst­kie oferty sprze­daży w naj­bliż­szym sąsiedz­twie. Gdyby je zna­lazł, miał wkro­czyć i posta­rać się, żeby ta zie­mia nie tra­fiła na rynek. Żadna cena za pry­wat­ność nie była zbyt wysoka. Cza­sami Ele­anor nie potra­fiła się doli­czyć, ile oko­licz­nych hek­ta­rów znaj­duje się w jej posia­da­niu.

Dla nie­któ­rych uczniów nawet to nie wystar­czało. Oni szu­kali jesz­cze głęb­szych cieni, mrocz­niej­szych miejsc, wię­cej pry­wat­no­ści i wol­no­ści od zewnętrz­nego świata. Dla nich piw­nica była naj­bar­dziej pożą­da­nym miej­scem w domu, a jej miesz­kańcy zażar­cie bro­nili się przed suge­stiami prze­nie­sie­nia albo dokwa­te­ro­wa­nia współ­lo­ka­to­rów.

W gorącą let­nią noc, kiedy zaczy­namy tę opo­wieść, piw­nicę zaj­mo­wał chło­piec imie­niem Chri­sto­pher. Miał sie­dem­na­ście lat i wie­dział, że w taki czy inny spo­sób jego pobyt w szkole zbliża się do natu­ral­nego końca. Albo zakoń­czy naukę i wróci do rodzi­ców, któ­rzy ocze­ki­wali, że zain­te­re­suje się stu­diami, karierą i tym, co nazy­wali „praw­dzi­wym świa­tem”, albo znaj­dzie drzwi w postaci kra­tow­nicy z kości, skrzy­deł motyli i płat­ków aksa­mitki i znik­nie po raz drugi i ostatni. On wie­dział, któ­rego zakoń­cze­nia pra­gnie.

Wie­dział, że nie będzie musiał wybie­rać.

Może dla­tego leżał wycią­gnięty na łóżku jak ciało przy­go­to­wane do autop­sji, z rękami zło­żo­nymi na piersi i pal­cami obej­mu­ją­cymi flet wyrzeź­biony z jed­nej kości. Na powierzchni instru­mentu nie było żad­nych otwo­rów, tylko wgłę­bie­nia, ale jego kształt wyraź­nie wska­zy­wał na prze­zna­cze­nie.

Jedyne małe okno było otwarte i wpusz­czało do piw­nicy szept wia­tru. Przez ciemną, oło­wiową szybę nie­wiele świa­tła wpa­dało do środka. Chri­sto­phe­rowi to nie prze­szka­dzało. Zawsze mógł wyjść na zewnątrz, kiedy chciał poczuć słońce na twa­rzy. Więk­szość wol­nego czasu spę­dzał w zagaj­niku za szkołą. Usa­do­wiony pośród wyso­kich kona­rów, wygry­wał na fle­cie nie­sły­szalne melo­die.

Cza­sami z nie­ozna­czo­nych gro­bów wsta­wały szkie­lety zwie­rząt – wie­wió­rek, szczu­rów i raz, o dziwo, nawet jele­nia – i dla niego tań­czyły. Kiedy tak się działo, Chri­sto­pher pro­wa­dził je, gra­jąc na swoim kościa­nym instru­men­cie, z dala od szkoły do miej­sca osta­tecz­nego spo­czynku, gdzie nikt nie mógł przy­pad­kiem się na nie natknąć. Dzi­wił się, że nie­któ­rzy jego kole­dzy i kole­żanki bar­dzo nie lubią kości, ale co tam. Jemu też nie spodo­ba­łyby się ich światy, a oni wcale nie wycho­dzili z sie­bie, żeby zasy­py­wać go bro­ka­tem, tęczami czy innymi pamiąt­kami po swo­ich utra­co­nych baśnio­wych marze­niach. Przy­naj­mniej tyle mógł zro­bić: oczysz­czać teren szkoły ze szkie­le­to­wych nie­spo­dzia­nek.

Cza­sami sta­tus ostat­niej osoby na kam­pu­sie, którą drzwi zapro­wa­dziły do świata przez więk­szość uczniów uwa­ża­nego za „upiorny”, naprawdę był do bani. Sytu­acja wyglą­dała ina­czej, kiedy pierw­szy raz się tutaj zja­wił. Wtedy „upior­ność” dzie­lił z bliź­niacz­kami Wol­cott, które tra­fiły na Wrzo­so­wi­ska – do świata chyba jesz­cze bar­dziej odpy­cha­ją­cego niż jego Mari­posa – i w taki sam spo­sób wró­ciły do swo­jego wybra­nego domu.

Jack doce­ni­łaby jego szkie­le­to­wych tan­ce­rzy. Jack doce­niała jego szkie­le­to­wych tan­ce­rzy przy tych rzad­kich oka­zjach, kiedy zdo­łała ode­rwać oczy od sio­stry, żeby zoba­czyć, co on robi. Jill zawsze była tą bar­dziej nie­bez­pieczną, mniej prze­wi­dy­walną Wol­cot­tówną, mimo że to ona nosiła paste­lowe kolory i koronki i cza­sami sobie przy­po­mi­nała, że ludzie lubią, kiedy ktoś się uśmie­cha. Spo­sób, w jaki pod wstąż­kami i kokard­kami ukry­wała swoje serce niczym z hor­roru, koja­rzył mu się z nie­wła­ści­wie zabal­sa­mo­wa­nym tru­pem, jakby była ładna na zewnątrz i zgniła w środku.

Jack też była potwo­rem, tylko że bar­dziej szcze­rym. Ni­gdy nie pró­bo­wała ukry­wać tego, jaka jest. Świat, który sio­stry zna­la­zły po dru­giej stro­nie swo­ich drzwi, z nich obu uczy­nił mon­stra.

Jill zawsze mówiła o Wrzo­so­wi­skach jak o cen­nej zabawce, o czymś, z czego można korzy­stać według wła­snego uzna­nia. Jack zawsze wspo­mi­nała je z tęskną dzi­ko­ścią w oczach, jakby były naj­pięk­niej­szym miej­scem, jakie można sobie wyobra­zić, tak nie­wia­ry­god­nym, że nie potra­fiła zna­leźć słów, żeby je opi­sać. Jill była prze­ra­ża­jąca, Jack… swoj­ska.

Cza­sami Chri­sto­pher myślał, że jedyna szansa, żeby kie­dy­kol­wiek zako­chał się w dziew­czy­nie ze „skórą”, „tkanką mię­śniową” i „pul­sem”, prze­pa­dła wraz z cichym, wil­got­nym dźwię­kiem, kiedy Jack wbiła nożyczki w okropne serce swo­jej sio­stry. Mógłby ją wtedy poko­chać i poko­chał ją, kiedy wycią­gnęła nożyczki z rany i wycięła nimi dziurę w ścia­nie świata. Wezwała swoje drzwi z nico­ści, z sio­stro­bój­stwa i nadziei, i prze­nio­sła przez nie ciało Jill w krwa­wiące świa­tło kar­ma­zy­no­wego księ­życa.

Chri­sto­pher zdą­żył jesz­cze zoba­czyć, jak wokół niej roz­po­ście­rają się Wrzo­so­wi­ska niczym ramiona matki wita­ją­cej zbłą­kaną córkę. Cza­sami na­dal je widział, kiedy w nocy zamy­kał oczy. A potem drzwi się zatrza­snęły, sio­stry Wol­cott znik­nęły, a on został sam. Nie­na­wi­dził jej za to, że dostała szansę powrotu do domu, i kochał ją za to, że z niej sko­rzy­stała bez oglą­da­nia się za sie­bie. Jego los został wtedy przy­pie­czę­to­wany. Skoro Jack mogła wró­cić do domu, on też mógł. Musiał jedy­nie wymy­ślić, jak to zro­bić.

Piesz­czo­tli­wym gestem prze­su­nął pal­cami po fle­cie. Kiedy zamy­kał oczy, nie­mal widział Szkie­le­tową Dziew­czynę, która sie­dzi obok niego i klasz­cze w opa­li­zu­jące dło­nie, zachwy­cona jego kunsz­tem.

Kiedy uno­sił flet do ust, zami­go­tało górne świa­tło. Chri­sto­pher znie­ru­cho­miał i popa­trzył na nie z lek­kim zdzi­wie­niem. Lampa znowu zamru­gała, a potem strze­liła wielką, nie­równą bły­ska­wicą pro­sto w beto­nową posadzkę z trza­skiem tak gło­śnym, jakby cały świat się roz­pa­dał.

W ciągu sie­dem­na­stu lat swo­jego życia Chri­sto­pher prze­żył kilka rze­czy: od nauki w szkole publicz­nej, przez raka, po pobyt w świe­cie zalud­nio­nym w cało­ści przez czu­jące oży­wione szkie­lety. Prze­wró­cił się na bok, zanim uci­chło echo łoskotu, i przy­lgnął do ściany w nadziei, że usu­nie się z drogi następ­nej nie­praw­do­po­dob­nej bły­ska­wicy. Nie żeby słowo „nie­praw­do­po­dobny” dużo tutaj zna­czyło. Do jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół nale­żała tym­cza­sowo dwu­nożna syrena, książę gobli­nów i cukier­kowy twór przy­wró­cony do życia w naprawdę dużym piecu przez kogoś w rodzaju pół­bo­gini. Oce­nia­nie rze­czy po tym, czy są moż­liwe, nie było dobrym spo­so­bem, żeby pozo­stać przy życiu.

Z pew­no­ścią nie podzia­ła­łoby w tym wypadku. Chri­sto­pher z osłu­pie­niem patrzył, jak z sufitu spada następna świetlna strzała. Po niej następna i jesz­cze jedna, aż powie­trze zatrzesz­czało od ozonu, włosy sta­nęły mu dęba, a pod­łoga poczer­niała od kolej­nych ude­rzeń pio­ru­nów.

Drzwi od piw­nicy otwo­rzyły się z hukiem. Wpa­dła przez nie dziew­czyna o nie­bie­sko-zie­lo­nych wło­sach, ruszyła w dół po scho­dach i zatrzy­mała się w pół drogi. Jej oczy zro­biły się okrą­głe, kiedy zoba­czyła bły­ska­wicę. Pio­run ją zigno­ro­wał i na­dal ryso­wał gorącą białą linię przez śro­dek pokoju.

– Coro, zostań, gdzie jesteś! – krzyk­nął Chri­sto­pher. Wyso­kie rze­czy przy­cią­gały pio­runy, prawda? Póki jego przy­ja­ciółka nie była naj­wyż­szą rze­czą w pokoju, nic jej nie gro­ziło.

Gromy przy­cią­gał rów­nież metal, ale ostat­nie wyła­do­wa­nie tra­fiło w pod­łogę, a nie w sta­lowe regały sto­jące wzdłuż ścian ani w stół sek­cyjny Jack. Chri­sto­pher nakrył go obru­sem, tak że wyglą­dał teraz mniej maka­brycz­nie, ale czy to wystar­czy, żeby znie­chę­cić pio­runy? One zwy­kle strze­lały z nieba, a nie z sufitu. Dla­czego miałby zakła­dać, że te będą zacho­wy­wały się nor­mal­nie?

– Co się dzieje?! – Cora musiała wrza­snąć, żeby prze­krzy­czeć bły­ska­wice. Powie­trze było tak nała­do­wane, że jej włosy skrę­ciły się i pod­nio­sły. W innych oko­licz­no­ściach mogłoby to wyglą­dać zabaw­nie. W tej chwili tro­chę prze­ra­żało. – Usły­sze­li­śmy hałas aż na samej górze!

Słowo „my” budziło nie­po­kój. Mogło ozna­czać wię­cej ludzi wpa­da­ją­cych do piw­nicy, w pro­mień raże­nia gro­mów.

Oczy­wi­ście więk­szość uczniów uwa­żała Chri­sto­phera za strasz­nego dzi­waka, który nie roz­sta­wał się z fle­tem zro­bio­nym z jego wła­snej kości, wcze­śniej tra­fił do świata zamiesz­ka­nego przez żywe, śmie­jące się, tań­czące szkie­lety, a teraz z wła­snej woli miesz­kał w piw­nicy. Tak więc Cora mogła być jedyną osobą w zasięgu słu­chu, któ­rej zale­żało na nim na tyle, żeby spraw­dzić, co się dzieje. Chri­sto­pher nie miał pew­no­ści, czy ta reflek­sja podoba mu się bar­dziej niż per­spek­tywa, że na jego scho­dach pio­runy porażą połowę szkoły, ale hej, czym byłoby życie bez kilku sprzecz­no­ści?

– Nie wiem! – ryk­nął. – To się dopiero zaczęło!

– Może wysa­dzi­łeś bez­piecz­nik?

Mimo powagi sytu­acji Chri­sto­pher wytrzesz­czył oczy. Cora odpo­wie­działa mu pustym spoj­rze­niem. Jej kolo­rowe włosy pod­no­siły się coraz wyżej w naelek­try­zo­wane powie­trze.

– Bez­piecz­niki tak nie dzia­łają! – krzyk­nął Chri­sto­pher.

– Masz lep­szy pomysł?

Nie miał. I to był pro­blem, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Kolejna bły­ska­wica tra­fiła w pod­łogę, po niej następna i jesz­cze jedna, aż powi­doki stały się tak silne i jasne, że Chri­sto­pher ledwo widział pokój.

Nagle wszystko się skoń­czyło.

Cora i Chri­sto­pher spoj­rzeli na poczer­niałe miej­sce na sufi­cie. Lampa wyda­wała się nie­tknięta, co było chyba nie­moż­liwe, ale mniej ważne niż wydo­sta­nie się z piw­nicy, nim znowu zaczną bić pio­runy. Chri­sto­pher usiadł na łóżku i ostroż­nie wysu­nął jedną stopę w stronę pod­łogi.

Kano­nada wró­ciła. Cora pisnęła. Nie był to okrzyk, tylko prze­ni­kliwy, śmieszny dźwięk. Chri­sto­pher się nie roz­śmiał. Patrzył, jak bły­ska­wice spa­dają coraz szyb­ciej i two­rzą trzesz­czące łań­cu­chy świa­tła. W tej jasno­ści coś się kryło, coś czy­stego, pra­sta­rego, nie­zna­jo­mego, coś…

Po ostat­nim biało-nie­bie­skim roz­bły­sku pio­runy uci­chły. Powie­trze, na­dal cięż­kie od ozonu, pul­so­wało pod cię­ża­rem tego, co wła­śnie rodziło.

Na sczer­nia­łym beto­nie na środku piw­nicy poja­wiły się drzwi.

Byłyby zwy­czajne, gdyby nie znaj­do­wały się tam, gdzie nie można się ich spo­dzie­wać, bo nie ma tam żad­nej ściany, która by je pod­trzy­my­wała. Nie spusz­cza­jąc z nich wzroku, Chri­sto­pher chwiej­nie wstał z łóżka.

– Coro, widzisz to? – zawo­łał.

– To drzwi. – Dziew­czyna zeszła po scho­dach, trzy­ma­jąc się porę­czy. Jej włosy na­dal były skrę­cone i nastro­szone. – Ni­gdy ich tu nie było.

– Tak, bo chyba bym zauwa­żył.

– Czy to…? – Pyta­nie zamarło jej na war­gach, jakby Cora się bała, że wypo­wie­dze­nie domy­słów na głos sprawi, że staną się nie­do­rzeczne.

Chri­sto­pher pokrę­cił głową.

– Nie. Moje nie… To zna­czy, Mari­posa nie jest fanką bły­ska­wic. Kra­ina Kości posłu­guje się innego rodzaju mocą. To nie są moje drzwi, tylko twoje.

– Ja nie mia­łam żad­nych drzwi. – Cora ruszyła ostroż­nie w jego stronę, omi­ja­jąc ślady osma­leń na pod­ło­dze. Cza­sami Chri­sto­phera zaska­ki­wało, jak deli­kat­nie jego przy­ja­ciółka się poru­sza. Była okrą­głą, dorodną dziew­czyną, a zwa­żyw­szy na jej roz­miary i włosy, powinna zaj­mo­wać wię­cej miej­sca, niż rze­czy­wi­ście zaj­mo­wała. – Ja mia­łam trzciny i wzór ze świa­tła na wodzie. Panna Ele­anor mówi, że to nor­malne dla pod­wod­nych świa­tów. Drewno gnije, stal rdze­wieje, lecz abs­trak­cje pozo­stają.

– Cza­sami to wszystko przy­pra­wia mnie o ból głowy – wyznał Chri­sto­pher.

Zro­bił ostrożny krok w stronę drzwi. One pozo­stały w tym samym miej­scu, naj­wy­raź­niej solidne, i nie sta­nęły w pło­mie­niach ani nie pora­ziły go prą­dem albo czymś rów­nie nie­przy­ja­znym.

– Chcesz, żebym poszła po Kade’a?

Chri­sto­pher się zawa­hał. Kade był sio­strzeń­cem Ele­anor i jej zastępcą. Gdy coś nie­ko­niecz­nie wyma­gało uwagi dyrek­torki, wła­śnie on dbał o to, żeby wszystko dzia­łało. Lek­cje skoń­czyły się parę godzin temu, więc Kade pew­nie był na pod­da­szu i zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami. W ciągu dnia poja­wiało się wiele drob­nych pro­ble­mów, więc nie miał dużo czasu dla sie­bie, a na doda­tek zaj­mo­wał się szkolną gar­de­robą.

– Nie – zde­cy­do­wał Chri­sto­pher. – Jesz­cze nie chcę zawra­cać mu głowy.

Cora zmie­rzyła go wzro­kiem.

– To są drzwi.

– Widzę.

– Więk­szość szkoły czeka na drzwi.

– Wiem.

– Nie sądzisz…

– Nie wiem, okay? Ni­gdy wcze­śniej drzwi nie poja­wiły się na środku mojej sypialni! I jesz­cze te wszyst­kie bły­ska­wice. To mi wygląda na Jack i Jill, ale one ode­szły, zanim ty się tu zja­wi­łaś, więc nie wiem, czyje to mogą być drzwi. Potrze­buję chwili, żeby pomy­śleć. Pozwól mi pomy­śleć!

Cora zamru­gała i oświad­czyła sztywno:

– Ja tylko pró­buję zadbać o nasze bez­pie­czeń­stwo.

Chri­sto­pher wziął głę­boki oddech.

W tym momen­cie zardze­wiała gałka zaczęła się poru­szać, jakby ktoś się z nią moco­wał. Chri­sto­pher i Cora wymie­nili spoj­rze­nia. Potem jed­no­cze­śnie cof­nęli się o krok przed tym, co zaraz miało się poja­wić. Żadne z nich nie ucie­kło.

Gałka się obró­ciła.

Drzwi zadrżały, fra­muga prze­su­nęła się i wes­tchnęła, jakby dawała wyraz jakie­muś nie­wy­po­wie­dzia­nemu ocze­ki­wa­niu.

Drzwi uchy­liły się do środka.

Dziew­czyna sto­jąca po dru­giej stro­nie wyglą­dała na sie­dem­na­ście, osiem­na­ście lat, była moc­nej budowy, o sze­ro­kich ramio­nach, ubrana w sta­ro­modną suk­nię z samo­działu. W pasie miała zawią­zany popla­miony far­tuch. Przez bok jej szyi bie­gła poskrę­cana bli­zna, białą linią prze­ci­nała poli­czek i zni­kała pod mio­do­wymi falami wło­sów. Nie­zna­joma pew­nie uwa­żała te włosy za swój naj­więk­szy atut: gęste, lśniące i piękne, w prze­ci­wień­stwie do jej bla­dej twa­rzy.

Świa­tło kolej­nej bły­ska­wicy na chwilę zmie­niło ją i tobo­łek, który trzy­mała na rękach, w strasz­liwy relief.

Druga dziew­czyna, lżej­sza, mniej­sza, o dłu­gich szczu­płych koń­czy­nach, była rów­nie blada jak jej towa­rzyszka, ale nie tak szara. Leżała bez­wład­nie w ramio­nach pierw­szej jak ciało przy­go­to­wane do pogrzebu. Miała na sobie suk­nię z bia­łej lek­kiej koronki, jej jasne włosy, dłu­gie i nie­zwią­zane, zwi­sały jak flaga wymar­łego narodu.

Chri­sto­pher gło­śno nabrał powie­trza. Przez chwilę nie mógł oddy­chać. Wycią­gnął rękę, żeby się cze­goś chwy­cić, i tra­fił na Corę, która stała pew­nie obok niego i nie wydała żad­nego dźwięku.

– Jack? – zapy­tał. – Jill?

Nie­zna­joma z cię­ża­rem bliź­niaczki Wol­cott na rękach nie powie­działa ani słowa, tylko prze­kro­czyła próg. Drzwi się za nią zatrza­snęły. W kolej­nym nie­bie­sko-bia­łym roz­bły­sku znik­nęły, zosta­wia­jąc czworo nasto­lat­ków samych w szkol­nej piw­nicy, w powi­doku, nie­pew­nych, co wyda­rzy się następ­nie.

2. Oni zawsze wracają do domu

2

Oni zawsze wra­cają do domu

Chri­sto­pher zaczerp­nął tchu i nie­mal się zadła­wił, kiedy powie­trze prze­sy­cone ozo­nem podraż­niło mu gar­dło. Kasz­ląc, spoj­rzał na dziew­czynę nio­sącą nie­przy­tomną… – Mar­twą? Nie, na pewno nie­przy­tomną, nikt na Wrzo­so­wi­skach nie ośmie­liłby się skrzyw­dzić Wol­cot­tówny – …bliź­niaczkę.

– Prze­pra­szam, nie wiem, kim jesteś – powie­dział. – Czy to Jack czy Jill? Jest ranna?

To musiała być Jill. Jej włosy były lśniące i gład­kie, wyglą­dały, jakby szczot­ko­wano je tysiąc razy dzien­nie przez ostat­nich dzie­sięć lat. Jack ni­gdy tak bar­dzo nie dbała o swoje. Co waż­niej­sze, nie­przy­tomna dziew­czyna miała chude i deli­katne ręce, a wła­śnie mię­śnie ramion naj­bar­dziej odróż­niały sio­stry. Jack zawsze nosiła koszule z dłu­gimi ręka­wami i man­kie­tami na guziki, ale i tak było widać, że jedna z nich wyko­nuje fizyczną pracę, a druga… nie.

Jill – jak zga­dy­wał – wyglą­dała jak oblana księ­ży­co­wym bla­skiem nawet w elek­trycz­nym świe­tle piw­nicy. Miała na sobie koron­kową, prze­zro­czy­stą koszulę nocną, tak wymyślną, że pew­nie nale­ża­łoby opi­sać ją jakimś pre­ten­sjo­nal­nym zwro­tem, na przy­kład „peniuar”, i odsła­nia­jącą nie­po­ko­jąco dużo bla­dej skóry. Jed­nak koł­nie­rzyk się­gał pod­bródka i był tak gęsto ozdo­biony koron­ko­wymi roze­tkami, że Chri­sto­pher nie potra­fił stwier­dzić, jak dużo tkanki bli­zno­wa­tej zasła­niał. Ide­alny krój dla adop­to­wa­nej córki wam­pira.

Nie­zna­joma otwo­rzyła usta i przez chwilę poru­szała nimi bez­gło­śnie, po czym je zamknęła i pokrę­ciła głową.

– Pójdę po pomoc – oznaj­miła Cora i pobie­gła do scho­dów, zanim Chri­sto­pher zdą­żył ją popro­sić, żeby tego nie robiła.

Szcze­rze mówiąc, sam nie wie­dział, dla­czego chciał ją powstrzy­mać. Może cho­dziło o ozon w powie­trzu, o wra­że­nie, że zaraz coś runie na nich z góry, prze­drze się, roz­pad­nie na kawałki. Był uczniem szkoły dla dzie­cia­ków, które podró­żo­wały mię­dzy świa­tami, prze­kra­czały nie­prze­kra­czalne progi, więc żeby coś wydało mu się dziwne, musiało być naprawdę bar­dzo dziwne.

Wol­cot­tówna – Jill, to musiała być Jill – leżąca w ramio­nach nie­zna­jo­mej była blada i nie­ru­choma. Chri­sto­pher zmarsz­czył brwi.

– Chcesz ją poło­żyć? – zapy­tał. – Mam na imię Chri­sto­pher. Byłem przy­ja­cie­lem Jack, zanim wró­ciła na Wrzo­so­wi­ska. To zna­czy, nie­zu­peł­nie. Jack nie ma przy­ja­ciół, tylko fawo­ry­tów, któ­rzy jesz­cze nie ogar­nęli swo­jej roli w wiel­kim pla­nie. Ale lubiła mnie, ow­szem, a Jill tole­ro­wała. To kie­dyś był ich pokój. Możesz poło­żyć ją na moim łóżku, jeśli chcesz.

Nie­zna­joma pokrę­ciła głową z wyraźną fru­stra­cją. Jej usta się poru­szyły.

– Sorry – powie­dział Chri­sto­pher. – Ja nie… Jeśli wyda­jesz jakieś dźwięki, ja ich nie sły­szę.

Dziew­czyna wzięła głę­boki oddech i powie­działa coś bez­gło­śnie, sta­ran­nie ukła­da­jąc wargi.

– Za mięk­kie? – spy­tał Chri­sto­pher. – To mówisz? Że łóżko jest za mięk­kie?

Nie­zna­joma poki­wała głową.

Chri­sto­pher wska­zał na stół sek­cyjny, który, przy­kryty obru­sem, nie wyglą­dał na miej­sce, gdzie ludzie otwie­rają mar­twe ciała.

– Jack na nim spała. Mówiła, że tak jest lepiej dla jej ple­ców. Co prawda, twier­dziła rów­nież, że mogłaby wyjąć czyjś krę­go­słup i zro­bić sobie z niego nowy dla sie­bie, gdyby to było konieczne, ale to dużo roboty, więc lepiej posta­rać się o wła­ściwe pod­par­cie lędźwi.

Nie­zna­joma wymó­wiła bez­gło­śnie słowo „dzię­kuję” i ruszyła do stołu. Z lek­kim zdzi­wie­niem popa­trzyła na obrus, po czym wzru­szyła ramio­nami i poło­żyła na nim Jill z wyjąt­kową ostroż­no­ścią. Następ­nie wypro­sto­wała jej nogi i zło­żyła jej ręce na pier­siach w kla­sycz­nej pogrze­bo­wej pozie.

Kło­pot spra­wiły jej włosy Jill. Dziew­czyna zaczęła je ukła­dać, ale nagle znie­ru­cho­miała i spoj­rzała na nie takim wzro­kiem, jakby ni­gdy wcze­śniej ich nie widziała. W końcu zro­biła krok do tyłu, ukryła dło­nie w fał­dach spód­nicy i posłała Chri­sto­phe­rowi nieme, zmar­twione spoj­rze­nie.

– Prze­pra­szam. Nie wiem, o co cho­dzi, ale i tak mi przy­kro. Czy ona… – Chri­sto­pher umilkł. Jeśli Jill nie oddy­chała, on nie chciał o tym sły­szeć.

– Cho­lera jasna, czy to Jill?

Chri­sto­pher z ulgą odwró­cił się w stronę scho­dów. Kade będzie wie­dział, co robić. On zawsze wie­dział, co robić. Była to jedna z jego naj­lep­szych i naj­bar­dziej iry­tu­ją­cych cech.

Nie był sam. Za nim stała Sumi. Wspi­na­jąc się na palce, pró­bo­wała coś zoba­czyć ponad jego ramie­niem. W końcu ziry­to­wana popchnęła go lekko.

– No dalej, śmiało, w powie­trzu czuć przy­godę, a ty jesteś wolny jak żółw!

– Sądzę, że to nie tyle przy­goda, co elek­trycz­ność. Wylu­zuj, Sumi. – Kade poko­nał resztę scho­dów czte­rema dłu­gim kro­kami i zesko­czył z ostat­nich trzech, żeby szyb­ciej zna­leźć się przy nie­przy­tom­nej Wol­cot­tów­nie.

Nie dotarł do niej, bo drogę zastą­piła mu nie­zna­joma i spio­ru­no­wała go wzro­kiem. Kade się zatrzy­mał. Sumi zza niego wyj­rzała, popa­trzyła na dziew­czynę i stwier­dziła z apro­batą:

– Nie jesteś wysoka, ale cho­dzisz tak, jak­byś była. Zawsze mówi­łam, że przy­da­łoby się nam tutaj wię­cej gór. Nie zamie­rzamy zro­bić Jack krzywdy. Jeste­śmy jej przy­ja­ciółmi. Albo w każ­dym razie byli­śmy, zanim ja umar­łam, a ona ode­szła. Wiesz, jak to jest.

Ku zasko­cze­niu Chri­sto­phera nie­zna­joma uśmiech­nęła się i wyko­nała ręką gest, jakby zga­dzała się z Sumi.

– To nie jest Jack, tylko Jill – stwier­dził Kade. – Spójrz na jej dło­nie.

– Jack to na­dal Jack, nawet kiedy nie nosi ręka­wi­czek – powie­działa Sumi. – Wciąż jest Jack, kiedy nie nosi wła­snej skóry. Sprytna sztuczka. Wyobraź sobie, że mogła­bym wło­żyć na sie­bie czy­jąś skórę i wszy­scy by uwie­rzyli, że to naprawdę jest ten ktoś! Każ­dego dnia była­bym tyloma róż­nymi oso­bami.

– Sumi… – Kade ści­snął mostek nosa i zwró­cił się do nie­zna­jo­mej. – Prze­pra­szam za moją przy­ja­ciółkę. Świat Non­sensu, do któ­rego tra­fiła, tro­chę namie­szał jej w gło­wie.

– Bar­dziej namie­szała mi w gło­wie śmierć – powie­działa Sumi rze­czo­wym tonem. Obe­szła Kade’a i ruszyła do aksa­mit­nej zasłony prze­sła­nia­ją­cej jedną ze ścian piw­nicy. – Sprawa jest pro­sta. Obu­dzimy ją i zapy­tamy, za kogo sie­bie uważa. Jeśli mam rację i to jest Jack, będziesz mi winien dodat­kowy deser.

– Zawsze dosta­jesz dodat­kowy deser – zauwa­żył Chri­sto­pher. – Na pewno masz w żyłach syrop.

– Chcia­ła­bym. – Sumi roz­su­nęła kotarę, odsła­nia­jąc słoje, fiolki i zlewki pełne nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji che­micz­nych, które Jack po sobie zosta­wiła.

– Co ona robi? – roz­legł się głos Cory.

– Co, do… Mówi­łem ci, żebyś tego nie robiła! – krzyk­nął Chri­sto­pher, odwra­ca­jąc się gwał­tow­nie. – Długo tu już sto­isz?

Cora wzru­szyła ramio­nami.

– Jak przy­szłam, Kade i Sumi kłó­cili się, kim jest ta dziew­czyna na stole. I tak jej nie znam, więc uzna­łam, że będę mil­czeć.

– Przy­się­gam, że kie­dyś ci przy­dzwo­nię – wymam­ro­tał Chri­sto­pher.

Tak naprawdę czuł ulgę. To, że Cora pod­kra­dała się do niego bez­sze­lest­nie, było nor­malne. Dziw­ność Sumi była nor­malna. Nie­zna­jome osoby wno­szące do jego pokoju dziew­czyny, które wyglą­dały na mar­twe, nie były nor­malną rze­czą. Powie­trze pach­nące ozo­nem nie było nor­malne.

Odro­bina nor­mal­no­ści była dobrą rze­czą. Zwłasz­cza kiedy Sumi odwró­ciła się od pó­łek z fiolką cze­goś żół­tego i lep­kiego w ręce i sza­leń­stwem w oczach. Nawet Kade wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego.

– Co zamie­rzasz zro­bić, Sumi?

– Zadać kilka pytań – rzu­ciła Sumi pogod­nie i ruszyła do stołu. Zanim dotarła do celu, zatrzy­mała się i spoj­rzała na intruzkę. – Nie zamie­rzam zro­bić jej krzywdy. Chyba że źle ozna­czyła swoje rze­czy, a jeśli tak, to nie tyle zro­bię jej krzywdę, co udzielę waż­nej lek­cji na temat zasad bez­pie­czeń­stwa w labo­ra­to­rium. W porządku?

Nie­zna­joma zmarsz­czyła brwi i wyko­nała ostry gest ręką.

Sumi nie­ocze­ki­wa­nie się roz­pro­mie­niła.

– Och! Ty migasz! No tak, to uła­twia sprawę. Przy­się­gam na cukier­kowe pola i tru­skaw­kowe morze, że nie zro­bię jej krzywdy celowo. Wypadki zda­rzają się naj­lep­szym z nas. Ale nie sądzę, żeby stało się coś złego, więc musisz mi pozwo­lić. Pro­szę.

Nie­zna­joma wes­tchnęła, zgar­biła sze­ro­kie ramiona i odsu­nęła się na bok.

– Dzię­kuję – powie­działa Sumi.

Jej uśmiech był łagod­niej­szy, niż Chri­sto­pher kie­dy­kol­wiek u niej widział, ale szybko znik­nął, kiedy Sumi otwo­rzyła fiolkę z tajem­ni­czym żół­tym pły­nem i prze­su­nęła nią pod nosem nie­ru­cho­mej bliź­niaczki Wol­cott.

– To Jill – ode­zwał się Chri­sto­pher.

– Nie.

Dziew­czyna rap­tem otwo­rzyła oczy, usia­dła, wzięła głę­boki, drżący oddech i zaczęła kasz­leć. Unio­sła dło­nie do ust i znie­ru­cho­miała, patrząc na nie ze zdu­mie­niem i prze­stra­chem. Jej oczy się roz­sze­rzyły, a ona roz­kasz­lała się gwał­tow­nie. Tym razem nie pró­bo­wała zasło­nić ust. Wyda­wało się, jakby nie była w sta­nie dokoń­czyć tego ruchu.

– Ma atak paniki – stwier­dził Kade. – Sumi, musisz się odsu­nąć. Natych­miast.

– Nie – sprze­ci­wiła się Sumi. – Jack, to ja. Już nie jestem mar­twa. Wskrze­sza­nie innych cię uszczę­śli­wiało, prawda? Spójrz na potęgę nauki!

Nie­zna­joma obe­szła Sumi i poło­żyła ciężką dłoń na ramie­niu swo­jej towa­rzyszki. Dziew­czyna przy­su­nęła się do niej, kaszel powoli ustał, zastą­piony przez gło­śny lament.

– Nie mam poję­cia, co się dzieje – oświad­czyła Cora.

– To jest nas dwoje – powie­dział Kade.

Nie­zna­joma wolną ręką pogła­skała głowę bliź­niaczki Wol­cott. Dziew­czyna przy­tu­liła się do niej moc­niej, ukryła twarz w jej far­tu­chu, ale to wcale nie stłu­miło jej prze­ni­kli­wego zawo­dze­nia.

– To Jack. – Sumi poło­żyła fiolkę na stole i wytarła dło­nie w dżinsy. – Nie wiem, jak to moż­liwe, ale to Jack. Nie wiem rów­nież, kim jest jej przy­ja­ciółka, ale ponie­waż Jack była wcze­śniej mar­twa, teraz obie jeste­śmy człon­ki­niami naprawdę gów­nia­nego klubu, do któ­rego więk­szość ludzi ni­gdy nie wstąpi. Wiem, że nie­umarła dziew­czyna nie zja­wi­łaby się tutaj z Jack, gdyby to nie było naprawdę ważne.

Kade już miał sko­men­to­wać jej słowa, ale się zawa­hał. Sumi była mar­twa, kiedy Jack i Jill ode­szły na Wrzo­so­wi­ska, ale znała je dosta­tecz­nie dobrze, by wie­dzieć, że żadna z bliź­nia­czek nie wró­ci­łaby tutaj dobro­wol­nie. Jak więk­szość uczniów Ele­anor, one też marzyły tylko o powro­cie do swo­jego praw­dzi­wego, uko­cha­nego domu.

– Powie­dzia­łaś, że ona miga – przy­po­mniał Kade. – Co to wła­ści­wie zna­czy?

– To zna­czy, że roz­ma­wia rękami – wyja­śniła Sumi. – Nie znam tego kon­kret­nego dia­lektu, ale domy­ślam się, że Wrzo­so­wi­ska nie roz­wi­nęły wła­snego języka zna­ków, bo to, co ona powie­działa do tej pory, wygląda na ame­ry­kań­ski język migowy w wyko­na­niu kogoś, kto ni­gdy nie opu­ścił swo­jej farmy, żeby nie zbo­czyć z lin­gwi­stycz­nego kursu.

Stały cukrowy haj i wesoł­ko­waty, nie­do­rzeczny sło­wo­tok z łatwo­ścią mogły wpro­wa­dzić innych w błąd. Spra­wić, żeby zapo­mnieli, jaka bystra jest Sumi. Kade wolno poki­wał głową i odwró­cił się do nie­zna­jo­mej.

– Rozu­miesz mnie? Jeśli tak, możesz wyja­śnić Sumi, dla­czego tu jesteś?

– Ona cię sły­szy, tylko nie może wyda­wać dźwię­ków – obru­szyła się Sumi. – Nie trak­tuj jej więc, jakby była głu­pia.

Intruzka zro­biła nie­pewną minę, może dla­tego, że przy­ja­ciółka na­dal się w nią wtu­lała. Sumi wes­tchnęła i zaczęła gesty­ku­lo­wać z nie­wia­ry­godną szyb­ko­ścią. Nawet nic nie mówiąc, jakimś cudem była tak gło­śna, że wypeł­niała sobą cały pokój.

– Co mówisz? – zapy­tał Kade.

– Takie tam dziew­czyń­skie gadki. Same non­sensy. Nie twój inte­res. – I na­dal migała.

W końcu jej roz­mów­czyni ostroż­nie zabrała dłoń z wło­sów przy­ja­ciółki. Bliź­niaczka Wol­cott załkała i wtu­liła moc­niej twarz w jej far­tuch. Nie­zna­joma zaczęła migać, wol­niej niż Sumi… co nie­wiele zna­czyło. Nie­które koli­bry były wol­niejsze od Sumi.

Sumi patrzyła na nią bystrym wzro­kiem, ze sku­pie­niem, od czasu do czasu wtrą­ca­jąc szybką odpo­wiedź. W końcu poki­wała głową.

– Miło cię poznać, Ale­xis. – I prze­nio­sła wzrok na Kade’a.

W ciągu kilku ostat­nich chwil ogar­nął ją chłód. Chłód pasu­jący do dziew­czyny, która ura­to­wała świat, umarła, potem ożyła, a wszystko to, zanim zdą­żyła skoń­czyć osiem­na­ście lat.

Dom Ele­anor West dla Zbłą­ka­nych Dzieci był wyspą oso­bli­wo­ści, miej­scem nie­do­koń­czo­nych histo­rii i zała­ma­nych wędrow­ców, któ­rzy potra­fili strze­lać z łuku i opra­wić jele­nia, ale już nie pamię­tali, co to są domowe wygody. Co waż­niej­sze, sta­no­wił rów­nież azyl dla boha­te­rów. Czym­kol­wiek stali się ucznio­wie tej szkoły, kiedy wyrzu­cono ich z wybra­nych domów, kie­dyś byli boha­te­rami, każdy na swój spo­sób. I o tym nie zapo­mnieli.

– Ona ma na imię Ale­xis – powie­działa Sumi sztucz­nie spo­koj­nym gło­sem. – Zja­wiła się tutaj, bo ma nadzieję, że pomo­żemy Jack. Nie sądzi, żeby ktoś inny mógł to zro­bić.

– A więc to jed­nak Jack – skwi­to­wał Kade.

– I tak, i nie. To jest Jack, ale w ciele Jill. Jill ukra­dła jej ciało i ucie­kła.

W piw­nicy zapa­dła cisza, pod­czas gdy wszy­scy sta­rali się zro­zu­mieć te słowa. W końcu Cora rzu­ciła sła­bym gło­sem:

– Och, i to wszystko?

3. Okna duszy

3

Okna duszy

Kade otwo­rzył szafę i zaczął prze­ko­py­wać jej zawar­tość, roz­rzu­ca­jąc ubra­nia na wszyst­kie strony. Sumi sie­działa na ster­cie ksią­żek i go obser­wo­wała. Kade cisnął za sie­bie jakąś kami­zelkę, się­gnął po inną, mam­ro­cząc coś o ście­gach dzier­ga­nych i o regu­lo­wa­nych zapię­ciach. Sumi prze­krzy­wiła głowę na bok.

– Dla­czego to dla cie­bie takie ważne, żeby zna­leźć dla niej coś odpo­wied­niego, skoro ona na­dal przez cały czas zawo­dzi, pła­cze i smarka? – spy­tała. – Zarzu­casz mi, że jestem non­sen­sowna, ale teraz wydaje się, jak­byś sam mio­tał się bez sensu.

– Ubra­nia mają zna­cze­nie – odparł Kade, prze­wie­sza­jąc kami­zelkę przez ramię i się­ga­jąc po stos sta­ran­nie zło­żo­nych blu­zek. – To część ucze­nia się, jak być sobą, a nie kimś, kto przy­pad­kiem wygląda jak ty. Nie pamię­tasz, jak to było, kiedy ktoś inny decy­do­wał o tym, co masz nosić?

Sumi zadrżała. Nie teatral­nie jak zwy­kle, tylko wewnątrz, tak że nie dało się tego zauwa­żyć. Poczuła to drże­nie w kościach, które jako jedyne zacho­wała z daw­nego ciała.

– Moi rodzice byli jak rodzice Nancy, tyle że na odwrót. Woleli mono­chro­ma­tycz­ność zamiast całego spek­trum kolo­rów. Nie rozu­mieli. Myśleli, że jeśli przy­tło­czą mnie sza­ro­ściami, zapo­mnę o tęczach i nauczę się być znowu ich małym wró­bel­kiem. On umarł w Kra­inie Sło­dy­czy, a ja odro­dzi­łam się z jego popio­łów, ładny feniks z cia­sta. Potrze­buję kolo­rów. One trzy­mają mnie przy życiu, kiedy patrzę na sie­bie w lustrze o pół­nocy.

– Wła­śnie. – Kade prze­wie­sił miarę kra­wiecką przez szyję i zgar­nął stos czar­nych spodni. – Jack dosłow­nie znaj­duje się w cudzym ciele. To musi być jak dys­fo­ria do kwa­dratu. Jest prze­ra­żona i oszo­ło­miona, potrze­buje kotwicy. Weź to pudełko na buty, dobrze?

Sumi speł­niła jego prośbę.

– Jest pełne psz­czół?

Kade zmie­rzył ją wzro­kiem.

– Nie chcę wie­dzieć, dla­czego sądzisz, że trzy­mam tutaj pudełko z owa­dami. Nie, nie jest pełne psz­czół. Jest pełne ręka­wi­czek. Ręka­wi­czek Jack. Jill zawsze miała mniej­szą masę mię­śniową niż sio­stra, więc pew­nie będę musiał doko­nać prze­ró­bek w resz­cie jej ubrań, jeśli chcę, żeby dobrze na nią paso­wały, ale ręka­wiczki powinny być dobre.

– To pomoże – przy­znała Sumi, z apro­batą patrząc na pudełko. – Jack nie lubi, kiedy świat jej dotyka.

– Wiem. Chodźmy. Nie chcę, żebyś została tutaj bez nad­zoru.

Sumi się uśmiech­nęła. Wyglą­dała młodo, nie­win­nie i jed­no­cze­śnie bar­dzo nie­bez­piecz­nie.

– Co takiego strasz­nego mogła­bym zro­bić?

– Wszystko. W każ­dym momen­cie dnia. Odkąd się uro­dzi­łaś. – Kade zacze­kał w progu, aż Sumi wybie­gnie z pokoju, a wtedy zamknął drzwi i ruszył za nią.

Wie­dział, że w końcu będą musieli poin­for­mo­wać o całej spra­wie dyrek­torkę szkoły. Ele­anor lubiła, kiedy jej ucznio­wie byli samo­wy­star­czalni, i nie uzna­wała roz­piesz­cza­nia. Osta­tecz­nie ci mło­dzi ludzie widzieli cuda nie­od­po­wied­nie do ich wieku, wal­czyli z potwo­rami, rato­wali kró­le­stwa. Z pew­no­ścią mogli sami zaj­mo­wać się swo­imi spra­wami, nie­tłam­szeni przez doro­słych. Mimo to na pewno chcia­łaby wie­dzieć, że Jack wró­ciła i że coś strasz­nego wyda­rzyło się na Wrzo­so­wi­skach. Chcia­łaby pomóc.

Albo przy­naj­mniej tak było kie­dyś. Od śmierci Lundy Ele­anor coraz mniej anga­żo­wała się w codzienne życie szkoły. Wszy­scy obecni nauczy­ciele sądzili, że pra­cują w dziw­nej szkole z inter­na­tem dla dzieci eks­cen­trycz­nych hip­pi­sów. Nie wie­dzieli o drzwiach ani o cudach, które się za nimi kryły. Panna West na­dal zaj­mo­wała się nabo­rem uczniów i prze­jęła po Lundy codzienne sesje tera­peu­tyczne, ale poza tym usu­wała się na bok.

Ele­anor zało­żyła tę szkołę, ponie­waż nie chciała, żeby inne dzieci cier­piały tak jak kie­dyś ona, gdy wró­ciła ze świata Non­sensu i zetknęła się z nie­do­wie­rza­niem ludzi, któ­rzy powinni jej zaufać. Choć to mogło wyda­wać się dziwne, kie­dyś była młoda, szybka, bystra i ugo­dowa, gotowa pora­dzić sobie z każdą prze­ciw­no­ścią… oprócz wygna­nia. Otwo­rzyła szkołę i zamie­rzała uczy­nić ją jak naj­bar­dziej sta­bilną, nim bieg czasu osłabi jej umysł, a ona w końcu przej­dzie przez swoje wła­sne drzwi. Zanim wróci do domu.

Kade zawsze zakła­dał, że znaj­dzie się ktoś, kto przej­mie jej obo­wiązki, kiedy to się sta­nie. Może nie Lundy, która w wyniku swo­ich podróży uwię­zła w ciele z roku na rok coraz młod­szym, ale ktoś doro­sły i zdolny. Ktoś, kto zro­zu­mie, dla­czego szkoła jest taka ważna, i kto będzie gotowy zatrzy­mać Kade’a i nauczyć go wszyst­kiego, co potrzebne, żeby kie­dyś on sam mógł zostać jej dyrek­to­rem. Oczy­wi­ście były też do roz­wa­że­nia stu­dia, kursy peda­go­giczne, biz­ne­sowe i…

Chciał zaan­ga­żo­wać Ele­anor w naj­now­szy kry­zys i jed­no­cze­śnie wcale tego nie chciał, gdyż hipo­te­tyczny doro­sły kan­dy­dat jesz­cze się nie poja­wił. A gdyby jego cio­teczna babka uznała, że to jest ostat­nia rzecz, którą mogłaby się zająć? Gdyby zosta­wiła go nie­przy­go­to­wa­nego i samot­nego, żeby prze­jął kie­ro­wa­nie szkołą?

Na tę per­spek­tywę jego serce przy­śpie­szyło, pierś się ści­snęła. Ataki paniki nie powinny być zaraź­liwe, pomy­ślał Kade posęp­nie. Gdyby zszedł za głę­boko w meta­fo­ryczną kró­li­czą norę, musiałby zdjąć bin­der, żeby odzy­skać oddech, a miał na to jesz­cze mniej­szą ochotę niż na roz­mowę z Ele­anor.

Sumi zeszła za nim po scho­dach na główne pię­tro i ruszyła kory­ta­rzem w stronę piw­nicy, nie­zwy­kle jak na sie­bie mil­cząca. Kiedy dotarli do drzwi, zatrzy­mała Kade’a, kła­dąc mu na ramie­niu dłoń o dłu­gich pal­cach.

– Jest dość powie­trza dla wszyst­kich – zapew­niła cichym gło­sem. – Nikt ci go nie odbie­rze.

– Dziwne, ale to pomaga – odparł Kade, bo rze­czy­wi­ście jej słowa mu pomo­gły. – Zobaczmy, czy uda nam się prze­ko­nać o tym Jack.

Scena w pokoju Chri­sto­phera nie­wiele się zmie­niła: Jack na­dal tuliła się do Ale­xis, żółty obrus marsz­czył się wokół jej bosych stóp i łydek. Gospo­darz stał w roz­sąd­nej odle­gło­ści od stołu, a Cora za nim, na pół ukryta, jakby się spo­dzie­wała, że w każ­dej chwili może zostać wyrzu­cona z piw­nicy.

– Och, to głu­pie – stwier­dziła Sumi.

Wzięła od Kade’a pudełko z ręka­wicz­kami, prze­ci­snęła się obok niego i zbie­gła po ostat­nich sze­ściu stop­niach. Zatrzy­mała się dopiero obok Ale­xis. Posta­wiła kar­ton na stole z takim hukiem, że Jack aż drgnęła.

Sumi prze­wró­ciła oczami.

– Wiem, wiem, panika jest zabawna, ale cza­sami zemsta jest lep­sza. Wybierz zemstę. Wybierz lep­szą opcję. Przy­nio­słam ci ręka­wiczki.

– Są twoje – wtrą­cił pośpiesz­nie Kade. – Ura­to­wa­łem twoje rze­czy po tym, jak ode­szłaś. Więk­szość z nich będzie wyma­gała nie­wiel­kich popra­wek, ale nikt inny ich nie nosił. Tylko ty.

– Ale… jeśli teraz je włożę… ktoś inny będzie je nosił. – Jej głos był nie­pewny i chra­pliwy. Jack mówiła tak, jakby stała na skraju ogrom­nej, nie­wi­dzial­nej prze­pa­ści. Unio­sła głowę i zza welonu roz­pusz­czo­nych blond wło­sów powio­dła wzro­kiem po obec­nych. – Nie wiem, gdzie ona była, nie wiem nie wiem nie wiem…

Sumi ją spo­licz­ko­wała.

Nie było to mocne ude­rze­nie, ale dosta­tecz­nie silne, żeby jego echo roz­nio­sło się po pokoju. Ale­xis zesztyw­niała i zro­biła krok do przodu. Jack ją zatrzy­mała, kła­dąc dłoń na jej ramie­niu. Pokrę­ciła głową na widok jej pyta­ją­cej miny.

– Nie. – I powtó­rzyła gło­śniej: – Nie. Było dość prze­mocy jak na jeden dzień. Dzię­kuję, Sumi. Jak to moż­liwe, że nie jesteś mar­twa? Czyż­bym widziała duchy? Jeśli to sku­tek uboczny tego, co mi zro­biono, będę jesz­cze bar­dziej nie­za­do­wo­lona niż teraz.

– Kto tak mówi? – wyszep­tała Cora. – Zdaję sobie sprawę, że to wcale nie jest naj­dziw­niej­sza z rze­czy, które się tutaj dzieją, ale dla­czego masz w pokoju meta­lowy stół, Chri­sto­phe­rze?

– Wła­ści­wie nie mam – odparł Chri­sto­pher. – To Jack. To zna­czy stół należy do niej. Ja tylko przy­kry­łem go obru­sem, bo był upiorny.

– Dobry stół sek­cyjny nie jest upiorny, tylko nie­zbędny – oświad­czyła Jack i zmru­żyła oczy. – Chri­sto­phe­rze, mam rozu­mieć, że to teraz jest twój pokój? I kim jest twoja grynsz­pa­nowa przy­ja­ciółka? Nie roz­po­znaję głosu.

Ale­xis odprę­żyła się po raz pierw­szy od chwili, kiedy prze­nio­sła Jack przez drzwi, pokle­pała ją po ramie­niu i coś zami­gała. Ona prze­wró­ciła oczami.

– Oczy­wi­ście, że nie mam oku­la­rów – powie­działa. – Moja sio­stra… oby Uto­pieni Bogo­wie ogryźli jej kości do ostat­niego skrawka mięsa, ukra­dła je, kiedy zabrała moją czaszkę. Wszy­scy jeste­ście tro­chę zama­zani.

– Jestem Cora i mam teraz mętlik w gło­wie.

– Więc naj­wy­raź­niej jesteś uczen­nicą tej szkoły. – Jack oparła się o Ale­xis i przy­cią­gnęła do sie­bie pudełko z ręka­wicz­kami. – Były jesz­cze jakieś inne cudowne wskrze­sze­nia po moim odej­ściu? Chcia­ła­bym usły­szeć naj­now­sze plotki.

– O ile wiem, wszy­scy, któ­rzy umarli, na­dal są mar­twi – powie­dział Kade. – Nancy wró­ciła na Dwór Umar­łych, kiedy otwo­rzyły się jej drzwi.

– Zosta­wi­li­śmy tam Nadyę, kiedy poszli­śmy poszu­kać ducha Sumi – dodał Chri­sto­pher.

– Czy Dwór Umar­łych czymś wam się nara­ził, że zasłu­żył sobie na Uto­pioną Dziew­czynę pozba­wioną manier? – Jack wyjęła z kar­tonu parę bia­łych ręka­wi­czek z jelon­ko­wej skóry i zadrżała. Odło­żyła je na bok i wró­ciła do grze­ba­nia w pudełku.

– To była wymiana – wyja­śniła Cora. – Sumi za Nadyę. – Nie zdo­łała ukryć gory­czy w gło­sie. Nadya była jej pierw­szą i naj­lep­szą przy­ja­ciółką w szkole. Sumi…

Sumi była Sumi. Spę­dza­nie z nią czasu przy­po­mi­nało próby nawią­za­nia bli­skiej więzi z chmarą motyli. Ładne – nawet osza­ła­mia­jące – ale nie­zbyt towa­rzy­skie. A nie­które z nich miały noże i… Tutaj zawio­dła ją inwen­cja w wymy­śla­niu meta­for.

– Fascy­nu­jące. – Jack wyjęła kolejną parę ręka­wi­czek. Te były z czar­nego zamszu. Przy­glą­dała się im przez chwilę, po czym nało­żyła je, meto­dycz­nie nacią­ga­jąc na wszyst­kie palce.

Cora jesz­cze ni­gdy nie widziała, żeby ktoś robił to z taką sta­ran­no­ścią. Wyda­wało się, jakby świat Jack skur­czył się do niej samej, ręka­wi­czek i potrzeby zadba­nia o to, żeby dobrze zakryły jej dło­nie. Gdy w końcu uznała, że rezul­tat jest zado­wa­la­jący, wes­tchnęła i oparła się o Ale­xis. Jed­no­cze­śnie wypro­sto­wała się jak lalka z poła­ma­nymi nogami i sztyw­nym krę­go­słu­pem.

– Ale­xis, to są moi szkolni kole­dzy i kole­żanki, choć jedna zgi­nęła z ręki Jill, kiedy ostat­nio ją widzia­łam…

– Cześć – zaszcze­bio­tała Sumi.

– …a tej z kolo­ro­wymi wło­sami nie znam. Kole­dzy i kole­żanki, to jest panna Ale­xis Chop­per, która pechowo wyróż­nia się tym, że zgi­nęła z ręki mojej sio­stry. Obec­nie nie może mówić, ale zapew­niam was, że wszystko rozu­mie.

Ale­xis poma­chała do nich ręką.

Jack prze­nio­sła wzrok na Chri­sto­phera.

– Chri­sto­phe­rze, zaj­mo­wa­łeś mój pokój, kiedy mnie nie było. Czy nadzieja, że posia­dasz wciąż jakieś moje rze­czy, to prze­sada?

– Sie­dzisz na stole sek­cyj­nym – przy­po­mniał jej Chri­sto­pher. – Wszystko prze­cho­wa­łem.

– Chyba jed­nak są dobro­dziej­stwa na tym świe­cie. – Jack zamknęła oczy. – Jeśli spoj­rzysz na regał z czer­wo­nymi pół­kami, na trze­ciej od góry powinna stać mała dębowa szka­tułka. W środku znaj­dziesz moje zapa­sowe oku­lary. Będę ci ogrom­nie wdzięczna, jeśli mi je przy­nie­siesz. Nie zamie­rzam roz­sy­łać ludzi na poszu­ki­wa­nia każ­dej sztuki mojej gar­de­roby, choć to byłaby przy­jemna roz­rywka, ale nie mogę funk­cjo­no­wać, kiedy nie widzę, z kim roz­ma­wiam.

– Jack, co się stało? – zapy­tał Kade. – Ty nie…

– Nie powin­nam tu być? Jako ja? – Śmiech Jack był cichy i gorzki. – Chyba dobrze, że moja sio­stra i ja jeste­śmy iden­tycz­nymi bliź­niacz­kami, ale to nie wystar­czy. Czuję, że panika pró­buje wgryźć się w moje kości. To ciało jest… brudne. Potrze­buję tysiąca kąpieli, zanim w ogóle poczuję, że jestem czy­sta.

– To dla­tego, że nie wiesz, co ono wcze­śniej robiło? – zapy­tała Sumi.

Jack otwo­rzyła oczy i posłała jej miaż­dżące spoj­rze­nie.

– Mogę tylko poma­rzyć o takiej cudow­nej igno­ran­cji. Mój pro­blem z tym cia­łem polega na tym, że dokład­nie wiem, gdzie ono było, dokład­nie wiem, co zro­biło, a w dodatku dokład­nie wiem, co jemu zro­biono. Jestem duchem uwię­zio­nym w kost­nicy i bar­dzo mi się to nie podoba.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki