Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda dziewczyna odkrywa portal prowadzący do krainy centaurów i jednorożców, do świata, który oczekuje, że jego goście podejmą wyzwanie i zostaną bohaterami.
Kiedy Jack wraca do szkoły, staje się jasne, że coś się jej przydarzyło. Coś strasznego. W przezwyciężeniu skutków tej traumy mogą jej pomóc wyłącznie przyjaciele.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Jillian,która rozpoznałaby Wrzosowiska.One zawsze będą czekać, żeby powitać cię w domu.
Jestem, kim jestem, i wielu rzeczy we mnie nie zmienią żadne dobre chęci czy starania. Przykro mi z tego powodu. Dużo bym dała za popołudnie spędzone z tobą na sianie, bez przejmowania się kurzem w powietrzu i potem na skórze. Obawiam się jednak, że to doświadczenie doprowadziłoby mnie do szaleństwa. Jestem niewolnicą sterylnego otoczenia. Już za późno, żebym się zmieniła.
Jack Wolcott
Część I
Ciężar chwili
Z powrotem w domu
Eleanor West wielokrotnie mawiała – lubiła bowiem powtarzać rzeczy przewidywalne i rozsądne więcej niż jeden raz – że jej szkoła nie ma absolwentów, tylko uczniów, którzy znaleźli sobie inne miejsce, żeby przez jakiś czas tam pobierać nauki. Zbłąkane dziecko już na zawsze pozostanie zbłąkanym dzieckiem. Drzwi jej przybytku niezmiennie pozostawały dla nich otwarte. Zagubieni i samotni za każdym razem byli mile witani, gdy postanawiali wrócić do domu.
Nauczyciele, których zatrudniała, uczyli jej podopiecznych matematyki, literatury i przyrody zgodnie z obowiązującym programem, natomiast Eleanor dzieliła się z nimi inną, równie ważną wiedzą. Uczyła, jak mają kłamać i udawać oraz jak rozróżniać te dwie rzeczy. Pokazywała, jak otworzyć zamek wytrychem, jak wybić okno. Rozwijała w nich wiele innych umiejętności, użytecznych dla kogoś, kto w każdej chwili mógł się znaleźć w sytuacji, w której będzie musiał rzucić wszystko i biec do nieprawdopodobnych drzwi, do nieprawdopodobnej przyszłości, do nieprawdopodobnego marzenia.
I naprawę był to dla nich prawdziwy dar. Panna West uczyła, jak zachować nadzieję w świecie, który wmawiał im, że ich wspomnienia to omamy, ich doświadczenia życiowe to kłamstwa, a ich marzenia nigdy się nie spełnią. Może właśnie na tym polegał jej sekret, dzięki któremu zapewniała sobie lojalność uczniów, skądinąd niezbyt skłonnych do ufania dorosłym, słuchania ich albo odbierania od nich telefonów. Ona im wierzyła.
Dla ludzi takich jak jej uczniowie – dla ludzi takich jak sama Eleanor – wiara była najrzadszym darem.
Rodzice tych uczniów, pytani o dyrektorkę, opisywali ją różnymi przymiotnikami. „Dobra”, „taktowna” albo „ekscentryczna, ale w sposób, który ma sens w przypadku kogoś, kto pracuje z dziećmi”. Jednak niewiele osób zadawało tego rodzaju pytania. Rodziny dzieci, które Eleanor przyjmowała do swojej szkoły, w większości chciały pozbyć się ich jak najszybciej i jak najdyskretniej. One już raz zniknęły i wróciły… odmienione. Tak więc byłoby lepiej, żeby zniknęły ponownie, tym razem zgodnie z wszelkimi formalnościami i procedurami. Dorośli mogli mieć tylko nadzieję, że jeśli wrócą do domu po raz drugi, będą takie jak wcześniej, a nie takie, jakimi się stały.
Nadzieja to złośliwa bestia. Wbija pazury i nie puszcza. Lecz Eleanor lubiła wszystkich swoich uczniów, nawet tych najdzikszych, a większość z nich – nadal zdolnych do kochania kogokolwiek w tym dziwnym, okrutnym świecie, w którym się urodzili i w którym, jak się obawiali, w końcu umrą – odwzajemniała jej uczucia. W Domu Eleanor West dla Zbłąkanych Dzieci podopieczni mogli pozwolić sobie na oddech. Przez jakiś czas byli chronieni.
Żadnych domokrążców. Żadnych gości.
Żadnych kwest.
1
Spowita w błyskawice, szlochająca grzmotem
Każdy bystry obserwator potrafiłby dostrzec, że szkoła powstała w wiejskiej rezydencji rodu, który miał więcej pieniędzy niż rozsądku. Elementy oryginalnej architektury kryły się jednak pod licznymi przeróbkami. Kiedyś był to skromny trzypiętrowy dom, stopniowo upiększany przez kolejne pokolenia wdów i wdowców, którzy radzili sobie z żałobą i spadkiem w taki sam sposób: chwytając młot i biorąc się do pracy.
Dom rozrastał się jak ogród, wypuszczał pędy w postaci skrzydeł, pokoi na wieżach i oranżerii. Z pierwotnej budowli zachowały się nieliczne detale: kształt drzwi albo konstrukcja zadaszenia. Zastąpiło ją zachwycająco chaotyczne skupisko ganków, portyków, okien mansardowych i niewytłumaczalnych kominów. Niektóre z pomieszczeń na wieżach znajdowały się wyżej niż strych, część okien na niższych piętrach zamurowano, żeby deszcze nie zalewały korytarzy.
Jednak na wszystkich piętrach światła paliły się dzień i noc, pokoje często wypełniał śmiech. Domy musiały znosić gorsze rzeczy.
Szkoła stała samotnie na środku rozległego, pofałdowanego terenu usianego zagajnikami; w promieniu wielu mil nie było żadnych sąsiadów. Eleanor odziedziczyła tę posiadłość po śmierci rodziców i od razu powierzyła zarządzanie swoimi aktywami zaufanemu księgowemu. Wydała mu ścisłe instrukcje, żeby zwracał uwagę na wszystkie oferty sprzedaży w najbliższym sąsiedztwie. Gdyby je znalazł, miał wkroczyć i postarać się, żeby ta ziemia nie trafiła na rynek. Żadna cena za prywatność nie była zbyt wysoka. Czasami Eleanor nie potrafiła się doliczyć, ile okolicznych hektarów znajduje się w jej posiadaniu.
Dla niektórych uczniów nawet to nie wystarczało. Oni szukali jeszcze głębszych cieni, mroczniejszych miejsc, więcej prywatności i wolności od zewnętrznego świata. Dla nich piwnica była najbardziej pożądanym miejscem w domu, a jej mieszkańcy zażarcie bronili się przed sugestiami przeniesienia albo dokwaterowania współlokatorów.
W gorącą letnią noc, kiedy zaczynamy tę opowieść, piwnicę zajmował chłopiec imieniem Christopher. Miał siedemnaście lat i wiedział, że w taki czy inny sposób jego pobyt w szkole zbliża się do naturalnego końca. Albo zakończy naukę i wróci do rodziców, którzy oczekiwali, że zainteresuje się studiami, karierą i tym, co nazywali „prawdziwym światem”, albo znajdzie drzwi w postaci kratownicy z kości, skrzydeł motyli i płatków aksamitki i zniknie po raz drugi i ostatni. On wiedział, którego zakończenia pragnie.
Wiedział, że nie będzie musiał wybierać.
Może dlatego leżał wyciągnięty na łóżku jak ciało przygotowane do autopsji, z rękami złożonymi na piersi i palcami obejmującymi flet wyrzeźbiony z jednej kości. Na powierzchni instrumentu nie było żadnych otworów, tylko wgłębienia, ale jego kształt wyraźnie wskazywał na przeznaczenie.
Jedyne małe okno było otwarte i wpuszczało do piwnicy szept wiatru. Przez ciemną, ołowiową szybę niewiele światła wpadało do środka. Christopherowi to nie przeszkadzało. Zawsze mógł wyjść na zewnątrz, kiedy chciał poczuć słońce na twarzy. Większość wolnego czasu spędzał w zagajniku za szkołą. Usadowiony pośród wysokich konarów, wygrywał na flecie niesłyszalne melodie.
Czasami z nieoznaczonych grobów wstawały szkielety zwierząt – wiewiórek, szczurów i raz, o dziwo, nawet jelenia – i dla niego tańczyły. Kiedy tak się działo, Christopher prowadził je, grając na swoim kościanym instrumencie, z dala od szkoły do miejsca ostatecznego spoczynku, gdzie nikt nie mógł przypadkiem się na nie natknąć. Dziwił się, że niektórzy jego koledzy i koleżanki bardzo nie lubią kości, ale co tam. Jemu też nie spodobałyby się ich światy, a oni wcale nie wychodzili z siebie, żeby zasypywać go brokatem, tęczami czy innymi pamiątkami po swoich utraconych baśniowych marzeniach. Przynajmniej tyle mógł zrobić: oczyszczać teren szkoły ze szkieletowych niespodzianek.
Czasami status ostatniej osoby na kampusie, którą drzwi zaprowadziły do świata przez większość uczniów uważanego za „upiorny”, naprawdę był do bani. Sytuacja wyglądała inaczej, kiedy pierwszy raz się tutaj zjawił. Wtedy „upiorność” dzielił z bliźniaczkami Wolcott, które trafiły na Wrzosowiska – do świata chyba jeszcze bardziej odpychającego niż jego Mariposa – i w taki sam sposób wróciły do swojego wybranego domu.
Jack doceniłaby jego szkieletowych tancerzy. Jack doceniała jego szkieletowych tancerzy przy tych rzadkich okazjach, kiedy zdołała oderwać oczy od siostry, żeby zobaczyć, co on robi. Jill zawsze była tą bardziej niebezpieczną, mniej przewidywalną Wolcottówną, mimo że to ona nosiła pastelowe kolory i koronki i czasami sobie przypominała, że ludzie lubią, kiedy ktoś się uśmiecha. Sposób, w jaki pod wstążkami i kokardkami ukrywała swoje serce niczym z horroru, kojarzył mu się z niewłaściwie zabalsamowanym trupem, jakby była ładna na zewnątrz i zgniła w środku.
Jack też była potworem, tylko że bardziej szczerym. Nigdy nie próbowała ukrywać tego, jaka jest. Świat, który siostry znalazły po drugiej stronie swoich drzwi, z nich obu uczynił monstra.
Jill zawsze mówiła o Wrzosowiskach jak o cennej zabawce, o czymś, z czego można korzystać według własnego uznania. Jack zawsze wspominała je z tęskną dzikością w oczach, jakby były najpiękniejszym miejscem, jakie można sobie wyobrazić, tak niewiarygodnym, że nie potrafiła znaleźć słów, żeby je opisać. Jill była przerażająca, Jack… swojska.
Czasami Christopher myślał, że jedyna szansa, żeby kiedykolwiek zakochał się w dziewczynie ze „skórą”, „tkanką mięśniową” i „pulsem”, przepadła wraz z cichym, wilgotnym dźwiękiem, kiedy Jack wbiła nożyczki w okropne serce swojej siostry. Mógłby ją wtedy pokochać i pokochał ją, kiedy wyciągnęła nożyczki z rany i wycięła nimi dziurę w ścianie świata. Wezwała swoje drzwi z nicości, z siostrobójstwa i nadziei, i przeniosła przez nie ciało Jill w krwawiące światło karmazynowego księżyca.
Christopher zdążył jeszcze zobaczyć, jak wokół niej rozpościerają się Wrzosowiska niczym ramiona matki witającej zbłąkaną córkę. Czasami nadal je widział, kiedy w nocy zamykał oczy. A potem drzwi się zatrzasnęły, siostry Wolcott zniknęły, a on został sam. Nienawidził jej za to, że dostała szansę powrotu do domu, i kochał ją za to, że z niej skorzystała bez oglądania się za siebie. Jego los został wtedy przypieczętowany. Skoro Jack mogła wrócić do domu, on też mógł. Musiał jedynie wymyślić, jak to zrobić.
Pieszczotliwym gestem przesunął palcami po flecie. Kiedy zamykał oczy, niemal widział Szkieletową Dziewczynę, która siedzi obok niego i klaszcze w opalizujące dłonie, zachwycona jego kunsztem.
Kiedy unosił flet do ust, zamigotało górne światło. Christopher znieruchomiał i popatrzył na nie z lekkim zdziwieniem. Lampa znowu zamrugała, a potem strzeliła wielką, nierówną błyskawicą prosto w betonową posadzkę z trzaskiem tak głośnym, jakby cały świat się rozpadał.
W ciągu siedemnastu lat swojego życia Christopher przeżył kilka rzeczy: od nauki w szkole publicznej, przez raka, po pobyt w świecie zaludnionym w całości przez czujące ożywione szkielety. Przewrócił się na bok, zanim ucichło echo łoskotu, i przylgnął do ściany w nadziei, że usunie się z drogi następnej nieprawdopodobnej błyskawicy. Nie żeby słowo „nieprawdopodobny” dużo tutaj znaczyło. Do jego najbliższych przyjaciół należała tymczasowo dwunożna syrena, książę goblinów i cukierkowy twór przywrócony do życia w naprawdę dużym piecu przez kogoś w rodzaju półbogini. Ocenianie rzeczy po tym, czy są możliwe, nie było dobrym sposobem, żeby pozostać przy życiu.
Z pewnością nie podziałałoby w tym wypadku. Christopher z osłupieniem patrzył, jak z sufitu spada następna świetlna strzała. Po niej następna i jeszcze jedna, aż powietrze zatrzeszczało od ozonu, włosy stanęły mu dęba, a podłoga poczerniała od kolejnych uderzeń piorunów.
Drzwi od piwnicy otworzyły się z hukiem. Wpadła przez nie dziewczyna o niebiesko-zielonych włosach, ruszyła w dół po schodach i zatrzymała się w pół drogi. Jej oczy zrobiły się okrągłe, kiedy zobaczyła błyskawicę. Piorun ją zignorował i nadal rysował gorącą białą linię przez środek pokoju.
– Coro, zostań, gdzie jesteś! – krzyknął Christopher. Wysokie rzeczy przyciągały pioruny, prawda? Póki jego przyjaciółka nie była najwyższą rzeczą w pokoju, nic jej nie groziło.
Gromy przyciągał również metal, ale ostatnie wyładowanie trafiło w podłogę, a nie w stalowe regały stojące wzdłuż ścian ani w stół sekcyjny Jack. Christopher nakrył go obrusem, tak że wyglądał teraz mniej makabrycznie, ale czy to wystarczy, żeby zniechęcić pioruny? One zwykle strzelały z nieba, a nie z sufitu. Dlaczego miałby zakładać, że te będą zachowywały się normalnie?
– Co się dzieje?! – Cora musiała wrzasnąć, żeby przekrzyczeć błyskawice. Powietrze było tak naładowane, że jej włosy skręciły się i podniosły. W innych okolicznościach mogłoby to wyglądać zabawnie. W tej chwili trochę przerażało. – Usłyszeliśmy hałas aż na samej górze!
Słowo „my” budziło niepokój. Mogło oznaczać więcej ludzi wpadających do piwnicy, w promień rażenia gromów.
Oczywiście większość uczniów uważała Christophera za strasznego dziwaka, który nie rozstawał się z fletem zrobionym z jego własnej kości, wcześniej trafił do świata zamieszkanego przez żywe, śmiejące się, tańczące szkielety, a teraz z własnej woli mieszkał w piwnicy. Tak więc Cora mogła być jedyną osobą w zasięgu słuchu, której zależało na nim na tyle, żeby sprawdzić, co się dzieje. Christopher nie miał pewności, czy ta refleksja podoba mu się bardziej niż perspektywa, że na jego schodach pioruny porażą połowę szkoły, ale hej, czym byłoby życie bez kilku sprzeczności?
– Nie wiem! – ryknął. – To się dopiero zaczęło!
– Może wysadziłeś bezpiecznik?
Mimo powagi sytuacji Christopher wytrzeszczył oczy. Cora odpowiedziała mu pustym spojrzeniem. Jej kolorowe włosy podnosiły się coraz wyżej w naelektryzowane powietrze.
– Bezpieczniki tak nie działają! – krzyknął Christopher.
– Masz lepszy pomysł?
Nie miał. I to był problem, zważywszy na okoliczności. Kolejna błyskawica trafiła w podłogę, po niej następna i jeszcze jedna, aż powidoki stały się tak silne i jasne, że Christopher ledwo widział pokój.
Nagle wszystko się skończyło.
Cora i Christopher spojrzeli na poczerniałe miejsce na suficie. Lampa wydawała się nietknięta, co było chyba niemożliwe, ale mniej ważne niż wydostanie się z piwnicy, nim znowu zaczną bić pioruny. Christopher usiadł na łóżku i ostrożnie wysunął jedną stopę w stronę podłogi.
Kanonada wróciła. Cora pisnęła. Nie był to okrzyk, tylko przenikliwy, śmieszny dźwięk. Christopher się nie rozśmiał. Patrzył, jak błyskawice spadają coraz szybciej i tworzą trzeszczące łańcuchy światła. W tej jasności coś się kryło, coś czystego, prastarego, nieznajomego, coś…
Po ostatnim biało-niebieskim rozbłysku pioruny ucichły. Powietrze, nadal ciężkie od ozonu, pulsowało pod ciężarem tego, co właśnie rodziło.
Na sczerniałym betonie na środku piwnicy pojawiły się drzwi.
Byłyby zwyczajne, gdyby nie znajdowały się tam, gdzie nie można się ich spodziewać, bo nie ma tam żadnej ściany, która by je podtrzymywała. Nie spuszczając z nich wzroku, Christopher chwiejnie wstał z łóżka.
– Coro, widzisz to? – zawołał.
– To drzwi. – Dziewczyna zeszła po schodach, trzymając się poręczy. Jej włosy nadal były skręcone i nastroszone. – Nigdy ich tu nie było.
– Tak, bo chyba bym zauważył.
– Czy to…? – Pytanie zamarło jej na wargach, jakby Cora się bała, że wypowiedzenie domysłów na głos sprawi, że staną się niedorzeczne.
Christopher pokręcił głową.
– Nie. Moje nie… To znaczy, Mariposa nie jest fanką błyskawic. Kraina Kości posługuje się innego rodzaju mocą. To nie są moje drzwi, tylko twoje.
– Ja nie miałam żadnych drzwi. – Cora ruszyła ostrożnie w jego stronę, omijając ślady osmaleń na podłodze. Czasami Christophera zaskakiwało, jak delikatnie jego przyjaciółka się porusza. Była okrągłą, dorodną dziewczyną, a zważywszy na jej rozmiary i włosy, powinna zajmować więcej miejsca, niż rzeczywiście zajmowała. – Ja miałam trzciny i wzór ze światła na wodzie. Panna Eleanor mówi, że to normalne dla podwodnych światów. Drewno gnije, stal rdzewieje, lecz abstrakcje pozostają.
– Czasami to wszystko przyprawia mnie o ból głowy – wyznał Christopher.
Zrobił ostrożny krok w stronę drzwi. One pozostały w tym samym miejscu, najwyraźniej solidne, i nie stanęły w płomieniach ani nie poraziły go prądem albo czymś równie nieprzyjaznym.
– Chcesz, żebym poszła po Kade’a?
Christopher się zawahał. Kade był siostrzeńcem Eleanor i jej zastępcą. Gdy coś niekoniecznie wymagało uwagi dyrektorki, właśnie on dbał o to, żeby wszystko działało. Lekcje skończyły się parę godzin temu, więc Kade pewnie był na poddaszu i zajmował się swoimi sprawami. W ciągu dnia pojawiało się wiele drobnych problemów, więc nie miał dużo czasu dla siebie, a na dodatek zajmował się szkolną garderobą.
– Nie – zdecydował Christopher. – Jeszcze nie chcę zawracać mu głowy.
Cora zmierzyła go wzrokiem.
– To są drzwi.
– Widzę.
– Większość szkoły czeka na drzwi.
– Wiem.
– Nie sądzisz…
– Nie wiem, okay? Nigdy wcześniej drzwi nie pojawiły się na środku mojej sypialni! I jeszcze te wszystkie błyskawice. To mi wygląda na Jack i Jill, ale one odeszły, zanim ty się tu zjawiłaś, więc nie wiem, czyje to mogą być drzwi. Potrzebuję chwili, żeby pomyśleć. Pozwól mi pomyśleć!
Cora zamrugała i oświadczyła sztywno:
– Ja tylko próbuję zadbać o nasze bezpieczeństwo.
Christopher wziął głęboki oddech.
W tym momencie zardzewiała gałka zaczęła się poruszać, jakby ktoś się z nią mocował. Christopher i Cora wymienili spojrzenia. Potem jednocześnie cofnęli się o krok przed tym, co zaraz miało się pojawić. Żadne z nich nie uciekło.
Gałka się obróciła.
Drzwi zadrżały, framuga przesunęła się i westchnęła, jakby dawała wyraz jakiemuś niewypowiedzianemu oczekiwaniu.
Drzwi uchyliły się do środka.
Dziewczyna stojąca po drugiej stronie wyglądała na siedemnaście, osiemnaście lat, była mocnej budowy, o szerokich ramionach, ubrana w staromodną suknię z samodziału. W pasie miała zawiązany poplamiony fartuch. Przez bok jej szyi biegła poskręcana blizna, białą linią przecinała policzek i znikała pod miodowymi falami włosów. Nieznajoma pewnie uważała te włosy za swój największy atut: gęste, lśniące i piękne, w przeciwieństwie do jej bladej twarzy.
Światło kolejnej błyskawicy na chwilę zmieniło ją i tobołek, który trzymała na rękach, w straszliwy relief.
Druga dziewczyna, lżejsza, mniejsza, o długich szczupłych kończynach, była równie blada jak jej towarzyszka, ale nie tak szara. Leżała bezwładnie w ramionach pierwszej jak ciało przygotowane do pogrzebu. Miała na sobie suknię z białej lekkiej koronki, jej jasne włosy, długie i niezwiązane, zwisały jak flaga wymarłego narodu.
Christopher głośno nabrał powietrza. Przez chwilę nie mógł oddychać. Wyciągnął rękę, żeby się czegoś chwycić, i trafił na Corę, która stała pewnie obok niego i nie wydała żadnego dźwięku.
– Jack? – zapytał. – Jill?
Nieznajoma z ciężarem bliźniaczki Wolcott na rękach nie powiedziała ani słowa, tylko przekroczyła próg. Drzwi się za nią zatrzasnęły. W kolejnym niebiesko-białym rozbłysku zniknęły, zostawiając czworo nastolatków samych w szkolnej piwnicy, w powidoku, niepewnych, co wydarzy się następnie.
2
Oni zawsze wracają do domu
Christopher zaczerpnął tchu i niemal się zadławił, kiedy powietrze przesycone ozonem podrażniło mu gardło. Kaszląc, spojrzał na dziewczynę niosącą nieprzytomną… – Martwą? Nie, na pewno nieprzytomną, nikt na Wrzosowiskach nie ośmieliłby się skrzywdzić Wolcottówny – …bliźniaczkę.
– Przepraszam, nie wiem, kim jesteś – powiedział. – Czy to Jack czy Jill? Jest ranna?
To musiała być Jill. Jej włosy były lśniące i gładkie, wyglądały, jakby szczotkowano je tysiąc razy dziennie przez ostatnich dziesięć lat. Jack nigdy tak bardzo nie dbała o swoje. Co ważniejsze, nieprzytomna dziewczyna miała chude i delikatne ręce, a właśnie mięśnie ramion najbardziej odróżniały siostry. Jack zawsze nosiła koszule z długimi rękawami i mankietami na guziki, ale i tak było widać, że jedna z nich wykonuje fizyczną pracę, a druga… nie.
Jill – jak zgadywał – wyglądała jak oblana księżycowym blaskiem nawet w elektrycznym świetle piwnicy. Miała na sobie koronkową, przezroczystą koszulę nocną, tak wymyślną, że pewnie należałoby opisać ją jakimś pretensjonalnym zwrotem, na przykład „peniuar”, i odsłaniającą niepokojąco dużo bladej skóry. Jednak kołnierzyk sięgał podbródka i był tak gęsto ozdobiony koronkowymi rozetkami, że Christopher nie potrafił stwierdzić, jak dużo tkanki bliznowatej zasłaniał. Idealny krój dla adoptowanej córki wampira.
Nieznajoma otworzyła usta i przez chwilę poruszała nimi bezgłośnie, po czym je zamknęła i pokręciła głową.
– Pójdę po pomoc – oznajmiła Cora i pobiegła do schodów, zanim Christopher zdążył ją poprosić, żeby tego nie robiła.
Szczerze mówiąc, sam nie wiedział, dlaczego chciał ją powstrzymać. Może chodziło o ozon w powietrzu, o wrażenie, że zaraz coś runie na nich z góry, przedrze się, rozpadnie na kawałki. Był uczniem szkoły dla dzieciaków, które podróżowały między światami, przekraczały nieprzekraczalne progi, więc żeby coś wydało mu się dziwne, musiało być naprawdę bardzo dziwne.
Wolcottówna – Jill, to musiała być Jill – leżąca w ramionach nieznajomej była blada i nieruchoma. Christopher zmarszczył brwi.
– Chcesz ją położyć? – zapytał. – Mam na imię Christopher. Byłem przyjacielem Jack, zanim wróciła na Wrzosowiska. To znaczy, niezupełnie. Jack nie ma przyjaciół, tylko faworytów, którzy jeszcze nie ogarnęli swojej roli w wielkim planie. Ale lubiła mnie, owszem, a Jill tolerowała. To kiedyś był ich pokój. Możesz położyć ją na moim łóżku, jeśli chcesz.
Nieznajoma pokręciła głową z wyraźną frustracją. Jej usta się poruszyły.
– Sorry – powiedział Christopher. – Ja nie… Jeśli wydajesz jakieś dźwięki, ja ich nie słyszę.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech i powiedziała coś bezgłośnie, starannie układając wargi.
– Za miękkie? – spytał Christopher. – To mówisz? Że łóżko jest za miękkie?
Nieznajoma pokiwała głową.
Christopher wskazał na stół sekcyjny, który, przykryty obrusem, nie wyglądał na miejsce, gdzie ludzie otwierają martwe ciała.
– Jack na nim spała. Mówiła, że tak jest lepiej dla jej pleców. Co prawda, twierdziła również, że mogłaby wyjąć czyjś kręgosłup i zrobić sobie z niego nowy dla siebie, gdyby to było konieczne, ale to dużo roboty, więc lepiej postarać się o właściwe podparcie lędźwi.
Nieznajoma wymówiła bezgłośnie słowo „dziękuję” i ruszyła do stołu. Z lekkim zdziwieniem popatrzyła na obrus, po czym wzruszyła ramionami i położyła na nim Jill z wyjątkową ostrożnością. Następnie wyprostowała jej nogi i złożyła jej ręce na piersiach w klasycznej pogrzebowej pozie.
Kłopot sprawiły jej włosy Jill. Dziewczyna zaczęła je układać, ale nagle znieruchomiała i spojrzała na nie takim wzrokiem, jakby nigdy wcześniej ich nie widziała. W końcu zrobiła krok do tyłu, ukryła dłonie w fałdach spódnicy i posłała Christopherowi nieme, zmartwione spojrzenie.
– Przepraszam. Nie wiem, o co chodzi, ale i tak mi przykro. Czy ona… – Christopher umilkł. Jeśli Jill nie oddychała, on nie chciał o tym słyszeć.
– Cholera jasna, czy to Jill?
Christopher z ulgą odwrócił się w stronę schodów. Kade będzie wiedział, co robić. On zawsze wiedział, co robić. Była to jedna z jego najlepszych i najbardziej irytujących cech.
Nie był sam. Za nim stała Sumi. Wspinając się na palce, próbowała coś zobaczyć ponad jego ramieniem. W końcu zirytowana popchnęła go lekko.
– No dalej, śmiało, w powietrzu czuć przygodę, a ty jesteś wolny jak żółw!
– Sądzę, że to nie tyle przygoda, co elektryczność. Wyluzuj, Sumi. – Kade pokonał resztę schodów czterema długim krokami i zeskoczył z ostatnich trzech, żeby szybciej znaleźć się przy nieprzytomnej Wolcottównie.
Nie dotarł do niej, bo drogę zastąpiła mu nieznajoma i spiorunowała go wzrokiem. Kade się zatrzymał. Sumi zza niego wyjrzała, popatrzyła na dziewczynę i stwierdziła z aprobatą:
– Nie jesteś wysoka, ale chodzisz tak, jakbyś była. Zawsze mówiłam, że przydałoby się nam tutaj więcej gór. Nie zamierzamy zrobić Jack krzywdy. Jesteśmy jej przyjaciółmi. Albo w każdym razie byliśmy, zanim ja umarłam, a ona odeszła. Wiesz, jak to jest.
Ku zaskoczeniu Christophera nieznajoma uśmiechnęła się i wykonała ręką gest, jakby zgadzała się z Sumi.
– To nie jest Jack, tylko Jill – stwierdził Kade. – Spójrz na jej dłonie.
– Jack to nadal Jack, nawet kiedy nie nosi rękawiczek – powiedziała Sumi. – Wciąż jest Jack, kiedy nie nosi własnej skóry. Sprytna sztuczka. Wyobraź sobie, że mogłabym włożyć na siebie czyjąś skórę i wszyscy by uwierzyli, że to naprawdę jest ten ktoś! Każdego dnia byłabym tyloma różnymi osobami.
– Sumi… – Kade ścisnął mostek nosa i zwrócił się do nieznajomej. – Przepraszam za moją przyjaciółkę. Świat Nonsensu, do którego trafiła, trochę namieszał jej w głowie.
– Bardziej namieszała mi w głowie śmierć – powiedziała Sumi rzeczowym tonem. Obeszła Kade’a i ruszyła do aksamitnej zasłony przesłaniającej jedną ze ścian piwnicy. – Sprawa jest prosta. Obudzimy ją i zapytamy, za kogo siebie uważa. Jeśli mam rację i to jest Jack, będziesz mi winien dodatkowy deser.
– Zawsze dostajesz dodatkowy deser – zauważył Christopher. – Na pewno masz w żyłach syrop.
– Chciałabym. – Sumi rozsunęła kotarę, odsłaniając słoje, fiolki i zlewki pełne niebezpiecznych substancji chemicznych, które Jack po sobie zostawiła.
– Co ona robi? – rozległ się głos Cory.
– Co, do… Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła! – krzyknął Christopher, odwracając się gwałtownie. – Długo tu już stoisz?
Cora wzruszyła ramionami.
– Jak przyszłam, Kade i Sumi kłócili się, kim jest ta dziewczyna na stole. I tak jej nie znam, więc uznałam, że będę milczeć.
– Przysięgam, że kiedyś ci przydzwonię – wymamrotał Christopher.
Tak naprawdę czuł ulgę. To, że Cora podkradała się do niego bezszelestnie, było normalne. Dziwność Sumi była normalna. Nieznajome osoby wnoszące do jego pokoju dziewczyny, które wyglądały na martwe, nie były normalną rzeczą. Powietrze pachnące ozonem nie było normalne.
Odrobina normalności była dobrą rzeczą. Zwłaszcza kiedy Sumi odwróciła się od półek z fiolką czegoś żółtego i lepkiego w ręce i szaleństwem w oczach. Nawet Kade wyglądał na zdenerwowanego.
– Co zamierzasz zrobić, Sumi?
– Zadać kilka pytań – rzuciła Sumi pogodnie i ruszyła do stołu. Zanim dotarła do celu, zatrzymała się i spojrzała na intruzkę. – Nie zamierzam zrobić jej krzywdy. Chyba że źle oznaczyła swoje rzeczy, a jeśli tak, to nie tyle zrobię jej krzywdę, co udzielę ważnej lekcji na temat zasad bezpieczeństwa w laboratorium. W porządku?
Nieznajoma zmarszczyła brwi i wykonała ostry gest ręką.
Sumi nieoczekiwanie się rozpromieniła.
– Och! Ty migasz! No tak, to ułatwia sprawę. Przysięgam na cukierkowe pola i truskawkowe morze, że nie zrobię jej krzywdy celowo. Wypadki zdarzają się najlepszym z nas. Ale nie sądzę, żeby stało się coś złego, więc musisz mi pozwolić. Proszę.
Nieznajoma westchnęła, zgarbiła szerokie ramiona i odsunęła się na bok.
– Dziękuję – powiedziała Sumi.
Jej uśmiech był łagodniejszy, niż Christopher kiedykolwiek u niej widział, ale szybko zniknął, kiedy Sumi otworzyła fiolkę z tajemniczym żółtym płynem i przesunęła nią pod nosem nieruchomej bliźniaczki Wolcott.
– To Jill – odezwał się Christopher.
– Nie.
Dziewczyna raptem otworzyła oczy, usiadła, wzięła głęboki, drżący oddech i zaczęła kaszleć. Uniosła dłonie do ust i znieruchomiała, patrząc na nie ze zdumieniem i przestrachem. Jej oczy się rozszerzyły, a ona rozkaszlała się gwałtownie. Tym razem nie próbowała zasłonić ust. Wydawało się, jakby nie była w stanie dokończyć tego ruchu.
– Ma atak paniki – stwierdził Kade. – Sumi, musisz się odsunąć. Natychmiast.
– Nie – sprzeciwiła się Sumi. – Jack, to ja. Już nie jestem martwa. Wskrzeszanie innych cię uszczęśliwiało, prawda? Spójrz na potęgę nauki!
Nieznajoma obeszła Sumi i położyła ciężką dłoń na ramieniu swojej towarzyszki. Dziewczyna przysunęła się do niej, kaszel powoli ustał, zastąpiony przez głośny lament.
– Nie mam pojęcia, co się dzieje – oświadczyła Cora.
– To jest nas dwoje – powiedział Kade.
Nieznajoma wolną ręką pogłaskała głowę bliźniaczki Wolcott. Dziewczyna przytuliła się do niej mocniej, ukryła twarz w jej fartuchu, ale to wcale nie stłumiło jej przenikliwego zawodzenia.
– To Jack. – Sumi położyła fiolkę na stole i wytarła dłonie w dżinsy. – Nie wiem, jak to możliwe, ale to Jack. Nie wiem również, kim jest jej przyjaciółka, ale ponieważ Jack była wcześniej martwa, teraz obie jesteśmy członkiniami naprawdę gównianego klubu, do którego większość ludzi nigdy nie wstąpi. Wiem, że nieumarła dziewczyna nie zjawiłaby się tutaj z Jack, gdyby to nie było naprawdę ważne.
Kade już miał skomentować jej słowa, ale się zawahał. Sumi była martwa, kiedy Jack i Jill odeszły na Wrzosowiska, ale znała je dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że żadna z bliźniaczek nie wróciłaby tutaj dobrowolnie. Jak większość uczniów Eleanor, one też marzyły tylko o powrocie do swojego prawdziwego, ukochanego domu.
– Powiedziałaś, że ona miga – przypomniał Kade. – Co to właściwie znaczy?
– To znaczy, że rozmawia rękami – wyjaśniła Sumi. – Nie znam tego konkretnego dialektu, ale domyślam się, że Wrzosowiska nie rozwinęły własnego języka znaków, bo to, co ona powiedziała do tej pory, wygląda na amerykański język migowy w wykonaniu kogoś, kto nigdy nie opuścił swojej farmy, żeby nie zboczyć z lingwistycznego kursu.
Stały cukrowy haj i wesołkowaty, niedorzeczny słowotok z łatwością mogły wprowadzić innych w błąd. Sprawić, żeby zapomnieli, jaka bystra jest Sumi. Kade wolno pokiwał głową i odwrócił się do nieznajomej.
– Rozumiesz mnie? Jeśli tak, możesz wyjaśnić Sumi, dlaczego tu jesteś?
– Ona cię słyszy, tylko nie może wydawać dźwięków – obruszyła się Sumi. – Nie traktuj jej więc, jakby była głupia.
Intruzka zrobiła niepewną minę, może dlatego, że przyjaciółka nadal się w nią wtulała. Sumi westchnęła i zaczęła gestykulować z niewiarygodną szybkością. Nawet nic nie mówiąc, jakimś cudem była tak głośna, że wypełniała sobą cały pokój.
– Co mówisz? – zapytał Kade.
– Takie tam dziewczyńskie gadki. Same nonsensy. Nie twój interes. – I nadal migała.
W końcu jej rozmówczyni ostrożnie zabrała dłoń z włosów przyjaciółki. Bliźniaczka Wolcott załkała i wtuliła mocniej twarz w jej fartuch. Nieznajoma zaczęła migać, wolniej niż Sumi… co niewiele znaczyło. Niektóre kolibry były wolniejsze od Sumi.
Sumi patrzyła na nią bystrym wzrokiem, ze skupieniem, od czasu do czasu wtrącając szybką odpowiedź. W końcu pokiwała głową.
– Miło cię poznać, Alexis. – I przeniosła wzrok na Kade’a.
W ciągu kilku ostatnich chwil ogarnął ją chłód. Chłód pasujący do dziewczyny, która uratowała świat, umarła, potem ożyła, a wszystko to, zanim zdążyła skończyć osiemnaście lat.
Dom Eleanor West dla Zbłąkanych Dzieci był wyspą osobliwości, miejscem niedokończonych historii i załamanych wędrowców, którzy potrafili strzelać z łuku i oprawić jelenia, ale już nie pamiętali, co to są domowe wygody. Co ważniejsze, stanowił również azyl dla bohaterów. Czymkolwiek stali się uczniowie tej szkoły, kiedy wyrzucono ich z wybranych domów, kiedyś byli bohaterami, każdy na swój sposób. I o tym nie zapomnieli.
– Ona ma na imię Alexis – powiedziała Sumi sztucznie spokojnym głosem. – Zjawiła się tutaj, bo ma nadzieję, że pomożemy Jack. Nie sądzi, żeby ktoś inny mógł to zrobić.
– A więc to jednak Jack – skwitował Kade.
– I tak, i nie. To jest Jack, ale w ciele Jill. Jill ukradła jej ciało i uciekła.
W piwnicy zapadła cisza, podczas gdy wszyscy starali się zrozumieć te słowa. W końcu Cora rzuciła słabym głosem:
– Och, i to wszystko?
3
Okna duszy
Kade otworzył szafę i zaczął przekopywać jej zawartość, rozrzucając ubrania na wszystkie strony. Sumi siedziała na stercie książek i go obserwowała. Kade cisnął za siebie jakąś kamizelkę, sięgnął po inną, mamrocząc coś o ściegach dzierganych i o regulowanych zapięciach. Sumi przekrzywiła głowę na bok.
– Dlaczego to dla ciebie takie ważne, żeby znaleźć dla niej coś odpowiedniego, skoro ona nadal przez cały czas zawodzi, płacze i smarka? – spytała. – Zarzucasz mi, że jestem nonsensowna, ale teraz wydaje się, jakbyś sam miotał się bez sensu.
– Ubrania mają znaczenie – odparł Kade, przewieszając kamizelkę przez ramię i sięgając po stos starannie złożonych bluzek. – To część uczenia się, jak być sobą, a nie kimś, kto przypadkiem wygląda jak ty. Nie pamiętasz, jak to było, kiedy ktoś inny decydował o tym, co masz nosić?
Sumi zadrżała. Nie teatralnie jak zwykle, tylko wewnątrz, tak że nie dało się tego zauważyć. Poczuła to drżenie w kościach, które jako jedyne zachowała z dawnego ciała.
– Moi rodzice byli jak rodzice Nancy, tyle że na odwrót. Woleli monochromatyczność zamiast całego spektrum kolorów. Nie rozumieli. Myśleli, że jeśli przytłoczą mnie szarościami, zapomnę o tęczach i nauczę się być znowu ich małym wróbelkiem. On umarł w Krainie Słodyczy, a ja odrodziłam się z jego popiołów, ładny feniks z ciasta. Potrzebuję kolorów. One trzymają mnie przy życiu, kiedy patrzę na siebie w lustrze o północy.
– Właśnie. – Kade przewiesił miarę krawiecką przez szyję i zgarnął stos czarnych spodni. – Jack dosłownie znajduje się w cudzym ciele. To musi być jak dysforia do kwadratu. Jest przerażona i oszołomiona, potrzebuje kotwicy. Weź to pudełko na buty, dobrze?
Sumi spełniła jego prośbę.
– Jest pełne pszczół?
Kade zmierzył ją wzrokiem.
– Nie chcę wiedzieć, dlaczego sądzisz, że trzymam tutaj pudełko z owadami. Nie, nie jest pełne pszczół. Jest pełne rękawiczek. Rękawiczek Jack. Jill zawsze miała mniejszą masę mięśniową niż siostra, więc pewnie będę musiał dokonać przeróbek w reszcie jej ubrań, jeśli chcę, żeby dobrze na nią pasowały, ale rękawiczki powinny być dobre.
– To pomoże – przyznała Sumi, z aprobatą patrząc na pudełko. – Jack nie lubi, kiedy świat jej dotyka.
– Wiem. Chodźmy. Nie chcę, żebyś została tutaj bez nadzoru.
Sumi się uśmiechnęła. Wyglądała młodo, niewinnie i jednocześnie bardzo niebezpiecznie.
– Co takiego strasznego mogłabym zrobić?
– Wszystko. W każdym momencie dnia. Odkąd się urodziłaś. – Kade zaczekał w progu, aż Sumi wybiegnie z pokoju, a wtedy zamknął drzwi i ruszył za nią.
Wiedział, że w końcu będą musieli poinformować o całej sprawie dyrektorkę szkoły. Eleanor lubiła, kiedy jej uczniowie byli samowystarczalni, i nie uznawała rozpieszczania. Ostatecznie ci młodzi ludzie widzieli cuda nieodpowiednie do ich wieku, walczyli z potworami, ratowali królestwa. Z pewnością mogli sami zajmować się swoimi sprawami, nietłamszeni przez dorosłych. Mimo to na pewno chciałaby wiedzieć, że Jack wróciła i że coś strasznego wydarzyło się na Wrzosowiskach. Chciałaby pomóc.
Albo przynajmniej tak było kiedyś. Od śmierci Lundy Eleanor coraz mniej angażowała się w codzienne życie szkoły. Wszyscy obecni nauczyciele sądzili, że pracują w dziwnej szkole z internatem dla dzieci ekscentrycznych hippisów. Nie wiedzieli o drzwiach ani o cudach, które się za nimi kryły. Panna West nadal zajmowała się naborem uczniów i przejęła po Lundy codzienne sesje terapeutyczne, ale poza tym usuwała się na bok.
Eleanor założyła tę szkołę, ponieważ nie chciała, żeby inne dzieci cierpiały tak jak kiedyś ona, gdy wróciła ze świata Nonsensu i zetknęła się z niedowierzaniem ludzi, którzy powinni jej zaufać. Choć to mogło wydawać się dziwne, kiedyś była młoda, szybka, bystra i ugodowa, gotowa poradzić sobie z każdą przeciwnością… oprócz wygnania. Otworzyła szkołę i zamierzała uczynić ją jak najbardziej stabilną, nim bieg czasu osłabi jej umysł, a ona w końcu przejdzie przez swoje własne drzwi. Zanim wróci do domu.
Kade zawsze zakładał, że znajdzie się ktoś, kto przejmie jej obowiązki, kiedy to się stanie. Może nie Lundy, która w wyniku swoich podróży uwięzła w ciele z roku na rok coraz młodszym, ale ktoś dorosły i zdolny. Ktoś, kto zrozumie, dlaczego szkoła jest taka ważna, i kto będzie gotowy zatrzymać Kade’a i nauczyć go wszystkiego, co potrzebne, żeby kiedyś on sam mógł zostać jej dyrektorem. Oczywiście były też do rozważenia studia, kursy pedagogiczne, biznesowe i…
Chciał zaangażować Eleanor w najnowszy kryzys i jednocześnie wcale tego nie chciał, gdyż hipotetyczny dorosły kandydat jeszcze się nie pojawił. A gdyby jego cioteczna babka uznała, że to jest ostatnia rzecz, którą mogłaby się zająć? Gdyby zostawiła go nieprzygotowanego i samotnego, żeby przejął kierowanie szkołą?
Na tę perspektywę jego serce przyśpieszyło, pierś się ścisnęła. Ataki paniki nie powinny być zaraźliwe, pomyślał Kade posępnie. Gdyby zszedł za głęboko w metaforyczną króliczą norę, musiałby zdjąć binder, żeby odzyskać oddech, a miał na to jeszcze mniejszą ochotę niż na rozmowę z Eleanor.
Sumi zeszła za nim po schodach na główne piętro i ruszyła korytarzem w stronę piwnicy, niezwykle jak na siebie milcząca. Kiedy dotarli do drzwi, zatrzymała Kade’a, kładąc mu na ramieniu dłoń o długich palcach.
– Jest dość powietrza dla wszystkich – zapewniła cichym głosem. – Nikt ci go nie odbierze.
– Dziwne, ale to pomaga – odparł Kade, bo rzeczywiście jej słowa mu pomogły. – Zobaczmy, czy uda nam się przekonać o tym Jack.
Scena w pokoju Christophera niewiele się zmieniła: Jack nadal tuliła się do Alexis, żółty obrus marszczył się wokół jej bosych stóp i łydek. Gospodarz stał w rozsądnej odległości od stołu, a Cora za nim, na pół ukryta, jakby się spodziewała, że w każdej chwili może zostać wyrzucona z piwnicy.
– Och, to głupie – stwierdziła Sumi.
Wzięła od Kade’a pudełko z rękawiczkami, przecisnęła się obok niego i zbiegła po ostatnich sześciu stopniach. Zatrzymała się dopiero obok Alexis. Postawiła karton na stole z takim hukiem, że Jack aż drgnęła.
Sumi przewróciła oczami.
– Wiem, wiem, panika jest zabawna, ale czasami zemsta jest lepsza. Wybierz zemstę. Wybierz lepszą opcję. Przyniosłam ci rękawiczki.
– Są twoje – wtrącił pośpiesznie Kade. – Uratowałem twoje rzeczy po tym, jak odeszłaś. Większość z nich będzie wymagała niewielkich poprawek, ale nikt inny ich nie nosił. Tylko ty.
– Ale… jeśli teraz je włożę… ktoś inny będzie je nosił. – Jej głos był niepewny i chrapliwy. Jack mówiła tak, jakby stała na skraju ogromnej, niewidzialnej przepaści. Uniosła głowę i zza welonu rozpuszczonych blond włosów powiodła wzrokiem po obecnych. – Nie wiem, gdzie ona była, nie wiem nie wiem nie wiem…
Sumi ją spoliczkowała.
Nie było to mocne uderzenie, ale dostatecznie silne, żeby jego echo rozniosło się po pokoju. Alexis zesztywniała i zrobiła krok do przodu. Jack ją zatrzymała, kładąc dłoń na jej ramieniu. Pokręciła głową na widok jej pytającej miny.
– Nie. – I powtórzyła głośniej: – Nie. Było dość przemocy jak na jeden dzień. Dziękuję, Sumi. Jak to możliwe, że nie jesteś martwa? Czyżbym widziała duchy? Jeśli to skutek uboczny tego, co mi zrobiono, będę jeszcze bardziej niezadowolona niż teraz.
– Kto tak mówi? – wyszeptała Cora. – Zdaję sobie sprawę, że to wcale nie jest najdziwniejsza z rzeczy, które się tutaj dzieją, ale dlaczego masz w pokoju metalowy stół, Christopherze?
– Właściwie nie mam – odparł Christopher. – To Jack. To znaczy stół należy do niej. Ja tylko przykryłem go obrusem, bo był upiorny.
– Dobry stół sekcyjny nie jest upiorny, tylko niezbędny – oświadczyła Jack i zmrużyła oczy. – Christopherze, mam rozumieć, że to teraz jest twój pokój? I kim jest twoja grynszpanowa przyjaciółka? Nie rozpoznaję głosu.
Alexis odprężyła się po raz pierwszy od chwili, kiedy przeniosła Jack przez drzwi, poklepała ją po ramieniu i coś zamigała. Ona przewróciła oczami.
– Oczywiście, że nie mam okularów – powiedziała. – Moja siostra… oby Utopieni Bogowie ogryźli jej kości do ostatniego skrawka mięsa, ukradła je, kiedy zabrała moją czaszkę. Wszyscy jesteście trochę zamazani.
– Jestem Cora i mam teraz mętlik w głowie.
– Więc najwyraźniej jesteś uczennicą tej szkoły. – Jack oparła się o Alexis i przyciągnęła do siebie pudełko z rękawiczkami. – Były jeszcze jakieś inne cudowne wskrzeszenia po moim odejściu? Chciałabym usłyszeć najnowsze plotki.
– O ile wiem, wszyscy, którzy umarli, nadal są martwi – powiedział Kade. – Nancy wróciła na Dwór Umarłych, kiedy otworzyły się jej drzwi.
– Zostawiliśmy tam Nadyę, kiedy poszliśmy poszukać ducha Sumi – dodał Christopher.
– Czy Dwór Umarłych czymś wam się naraził, że zasłużył sobie na Utopioną Dziewczynę pozbawioną manier? – Jack wyjęła z kartonu parę białych rękawiczek z jelonkowej skóry i zadrżała. Odłożyła je na bok i wróciła do grzebania w pudełku.
– To była wymiana – wyjaśniła Cora. – Sumi za Nadyę. – Nie zdołała ukryć goryczy w głosie. Nadya była jej pierwszą i najlepszą przyjaciółką w szkole. Sumi…
Sumi była Sumi. Spędzanie z nią czasu przypominało próby nawiązania bliskiej więzi z chmarą motyli. Ładne – nawet oszałamiające – ale niezbyt towarzyskie. A niektóre z nich miały noże i… Tutaj zawiodła ją inwencja w wymyślaniu metafor.
– Fascynujące. – Jack wyjęła kolejną parę rękawiczek. Te były z czarnego zamszu. Przyglądała się im przez chwilę, po czym nałożyła je, metodycznie naciągając na wszystkie palce.
Cora jeszcze nigdy nie widziała, żeby ktoś robił to z taką starannością. Wydawało się, jakby świat Jack skurczył się do niej samej, rękawiczek i potrzeby zadbania o to, żeby dobrze zakryły jej dłonie. Gdy w końcu uznała, że rezultat jest zadowalający, westchnęła i oparła się o Alexis. Jednocześnie wyprostowała się jak lalka z połamanymi nogami i sztywnym kręgosłupem.
– Alexis, to są moi szkolni koledzy i koleżanki, choć jedna zginęła z ręki Jill, kiedy ostatnio ją widziałam…
– Cześć – zaszczebiotała Sumi.
– …a tej z kolorowymi włosami nie znam. Koledzy i koleżanki, to jest panna Alexis Chopper, która pechowo wyróżnia się tym, że zginęła z ręki mojej siostry. Obecnie nie może mówić, ale zapewniam was, że wszystko rozumie.
Alexis pomachała do nich ręką.
Jack przeniosła wzrok na Christophera.
– Christopherze, zajmowałeś mój pokój, kiedy mnie nie było. Czy nadzieja, że posiadasz wciąż jakieś moje rzeczy, to przesada?
– Siedzisz na stole sekcyjnym – przypomniał jej Christopher. – Wszystko przechowałem.
– Chyba jednak są dobrodziejstwa na tym świecie. – Jack zamknęła oczy. – Jeśli spojrzysz na regał z czerwonymi półkami, na trzeciej od góry powinna stać mała dębowa szkatułka. W środku znajdziesz moje zapasowe okulary. Będę ci ogromnie wdzięczna, jeśli mi je przyniesiesz. Nie zamierzam rozsyłać ludzi na poszukiwania każdej sztuki mojej garderoby, choć to byłaby przyjemna rozrywka, ale nie mogę funkcjonować, kiedy nie widzę, z kim rozmawiam.
– Jack, co się stało? – zapytał Kade. – Ty nie…
– Nie powinnam tu być? Jako ja? – Śmiech Jack był cichy i gorzki. – Chyba dobrze, że moja siostra i ja jesteśmy identycznymi bliźniaczkami, ale to nie wystarczy. Czuję, że panika próbuje wgryźć się w moje kości. To ciało jest… brudne. Potrzebuję tysiąca kąpieli, zanim w ogóle poczuję, że jestem czysta.
– To dlatego, że nie wiesz, co ono wcześniej robiło? – zapytała Sumi.
Jack otworzyła oczy i posłała jej miażdżące spojrzenie.
– Mogę tylko pomarzyć o takiej cudownej ignorancji. Mój problem z tym ciałem polega na tym, że dokładnie wiem, gdzie ono było, dokładnie wiem, co zrobiło, a w dodatku dokładnie wiem, co jemu zrobiono. Jestem duchem uwięzionym w kostnicy i bardzo mi się to nie podoba.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki