Pod cukrowym niebem. W nieobecnym śnie - Seanan McGuire - ebook

Pod cukrowym niebem. W nieobecnym śnie ebook

Seanan McGuire

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tom 3 i 4 cyklu Zbłąkane dzieci Seanan McGuire

Dołączcie do uczniów Eleanor i przejdźcie przez drzwi do światów niebezpiecznych i zarazem niezwykłych.

Dzieci zawsze znikają w sprzyjających okolicznościach: wślizgują się w mrok panujący pod łóżkiem albo w głębi szafy, wpadają do króliczych nor albo do starych studni i wychodzą z nich... gdzieś indziej.

Ale magiczne krainy nie potrzebują nadmiaru cudownych dzieci.

Poznajcie Sumi i jej niemożliwą córkę Rini oraz Lundy, bardzo poważną młodą dziewczynę, która wolałaby studiować i marzyć zamiast spełniać oczekiwania świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
4,0 (28 ocen)
9
11
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bestia666

Dobrze spędzony czas

🦉🦉🦉
00
Agailukasz

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ciekawa, dla mnie odświeżająca. Ciekawe i nietypowe ujęcie tematu. Język który do mnie przemawia.
00

Popularność




Pod cukrowym niebem

Midori, któ­rej drzwi cze­kają otwo­rem

Cukier, mąka i cyna­mon nie stwo­rzą domu, więc upiecz ściany z pier­nika i posłodź je kością. Jajka, mleko i bita śmie­tana, masło do masel­nicy, upieczmy naszej kró­lo­wej zamek, żeby do nas wró­ciła.

Dzie­cięca wyli­czanka, Kra­ina Sło­dy­czy

Część I. Puste miejsca

Część I

Puste miej­sca

Z powrotem w domu

Dzieci zawsze ześli­zgi­wały się w kró­li­cze nory, wpa­dały w lustra, były pory­wane przez tor­nada albo powo­dzie nie­spo­ty­kane aku­rat o tej porze roku. Dzieci zawsze „podró­żo­wały”, a ponie­waż są młode, bystre i pełne sprzecz­no­ści, ich wyprawy nie ogra­ni­czały się do tego, co moż­liwe. Doro­słość przy­nosi ze sobą bariery, takie jak gra­wi­ta­cja, prze­strzeń liniowa, pogląd, że pora snu to rzecz obiek­tywna, a nie sztucz­nie narzu­cone ogra­ni­cze­nie cza­sowe. Doro­śli na­dal mogą stur­lać się do kró­li­czej nory albo tra­fić do zacza­ro­wa­nej szafy, ale zda­rza się to coraz rza­dziej z każ­dym mija­ją­cym rokiem. Może taka jest natu­ralna kon­se­kwen­cja życia w świe­cie, w któ­rym ostroż­ność to cecha konieczna do prze­trwa­nia, a logika wyklu­cza moż­li­wość ist­nie­nia cze­goś więk­szego i lep­szego niż to, co oczy­wi­ste. Dzie­ciń­stwo się koń­czy, zasady wypie­rają porywy fan­ta­zji. Tor­nada zabi­jają ludzi, a nie prze­no­szą ich do magicz­nych świa­tów. Gada­jące lisy są obja­wem gorączki, a nie wysłan­ni­kami ozna­cza­ją­cymi począ­tek wiel­kiej przy­gody.

Lecz dzieci, ach, dzieci… One podą­żają za lisami, otwie­rają szafy, zaglą­dają pod mosty. Dzieci wspi­nają się na mury, wpa­dają do studni i balan­sują na kra­wę­dzi moż­li­wo­ści, aż cza­sami – tylko cza­sami – to, co moż­liwe, pod­daje się i poka­zuje im drogę do domu.

Rola zbawcy świata cudów i magii, nim skoń­czy się czter­na­ście lat, wła­ści­wie nie uczy ostroż­no­ści, a wiele dzieci wpa­da­ją­cych w szcze­liny świata, w któ­rym się uro­dziły, pew­nego dnia otwo­rzy nie­wła­ściwe drzwi, spoj­rzy przez nie­wła­ściwą dziurkę od klu­cza i trafi z powro­tem tam, skąd wyru­szyły. Dla nie­któ­rych jest to bło­go­sła­wień­stwo. Innym łatwo zosta­wić przy­gody i nie­moż­li­wo­ści za sobą, wybrać roz­są­dek, prze­wi­dy­wal­ność i świat, z któ­rego pocho­dzą. Dla innych…

Dla innych pokusa świata, do któ­rego pasują, jest zbyt wielka, żeby przed nią uciec, i resztę życia spę­dzą na stu­ka­niu w okna i zaglą­da­niu w dziurki od klu­cza, żeby zna­leźć drogę do domu. Zna­leźć ide­alne drzwi, które mogą je tam zapro­wa­dzić wbrew wszyst­kiemu, wbrew nie­praw­do­po­do­bień­stwu.

Ich rodzi­nom może być trudno zro­zu­mieć dzieci, które wró­ciły. Ludziom, któ­rzy ni­gdy nie mieli wła­snych drzwi, te cudowne dzieci wydają się kłam­cami. Marzy­cie­lami. Ci lito­ściwi uwa­żają je za… chore, ci okrutni – za nie­nor­malne. Coś należy z nimi zro­bić.

Na przy­kład przy­jąć do Domu Ele­anor West dla Zbłą­ka­nych Dzieci – szkoły dla tych, któ­rzy wró­cili i mają nadzieję znowu odejść, kiedy powieje wła­ściwy wiatr, kiedy gwiazdy będą jasne, kiedy świat przy­po­mni sobie, co to zna­czy mieć litość dla tęsk­nią­cych i zagu­bio­nych. Tam mogą prze­by­wać wśród sobie podob­nych, zakła­da­jąc, że w ogóle tacy ist­nieją. Mogą prze­by­wać z ludźmi, któ­rzy rozu­mieją, co to zna­czy mieć zamknięte drzwi do domu. Zasady szkoły są pro­ste. Zdro­wiej. Nie trać nadziei. I jeśli się uda, znajdź drogę powrotną do miej­sca, do któ­rego nale­żysz.

Żad­nych domo­krąż­ców. Żad­nych gości.

Żad­nych kwest.

1. Jedne drzwi się otwierają, inne są wyważane z zawiasów

1

Jedne drzwi się otwie­rają, inne są wywa­żane z zawia­sów

Jesień zawi­tała do Domu Ele­anor West dla Zbłą­ka­nych Dzieci, obja­wia­jąc się w typowy spo­sób: liśćmi zmie­nia­ją­cymi barwę, brą­zo­wie­jącą trawą, zapa­chem desz­czu w powie­trzu, zapo­wie­dzią nowej pory roku. Krzaki jeżyn rosnące w głębi podwó­rza obsy­pały się owo­cami, kil­koro uczniów spę­dzało przy nich popo­łu­dnia z koszami w rękach; ich palce robiły się fio­le­towe, a wście­kłe serca się uspo­ka­jały.

Kade spraw­dzał kit w oknach i uzu­peł­niał go w miej­scach, gdzie wil­goć mogłaby dostać się do środka. Jed­nym okiem zer­kał na biblio­tekę, dru­gim w niebo.

Angela też patrzyła w niebo, cze­ka­jąc na deszcz, w zwy­kłych butach na nogach i z parą zacza­ro­wa­nych butów prze­wie­szoną przez ramię; ich sznu­rówki były zawią­zane na skom­pli­ko­wany supeł. Jeśli świa­tło i woda połą­czą się wła­śnie w taki spo­sób, jeśli tęcza dotknie miej­sca, któ­rego będzie mogła dosię­gnąć, Angela znik­nie, a potem będzie bie­gła i bie­gła, aż dotrze do domu.

Chri­sto­pher, któ­rego drzwi miały się otwo­rzyć – jeśli w ogóle kie­dyś odnaj­dzie drogę powrotną do domu – w Dzień Zmar­łych, sie­dział w zagaj­niku za domem i grał coraz bar­dziej wyra­fi­no­wane melo­die na kościa­nym fle­cie, pró­bu­jąc przy­go­to­wać się na roz­cza­ro­wa­nie, kiedy drzwi się nie poja­wią, albo na wszech­ogar­nia­jącą radość, kiedy Szkie­le­towa Dziew­czyna wezwie go tam, gdzie było jego miej­sce.

I tak w całej szkole ucznio­wie szy­ko­wali się na zmianę pory roku w spo­sób, który wyda­wał się dla nich naj­wła­ściw­szy, naj­bar­dziej kojący, naj­lep­szy do prze­trwa­nia zimy. Dziew­czyny, które tra­fiły do świa­tów, gdzie rzą­dziło lato, zamknęły się w swo­ich poko­jach i pła­kały, prze­ra­żone wid­mem kolej­nych sze­ściu mie­sięcy w tym miej­scu, które nie wie­dzieć kiedy stało się wię­zie­niem. Inne, przy­byłe z krain wiecz­nego śniegu, cie­płych futer i słod­kiego grza­nego wina, cie­szyły się, bo dostrze­gły szansę, że jak kwiat otwo­rzy się przed nimi droga powrotna.

Sama Ele­anor West, w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu lat tak żwawa, że mogłaby ucho­dzić za sześć­dzie­się­cio­latkę – i czę­sto wła­śnie tyle lat dawali jej ludzie spoza szkoły – cho­dziła teraz po salach i okiem cie­śli wypa­try­wała na ścia­nach wybrzu­szeń, a na sufi­tach śla­dów ple­śni. Maj­stro­wie co roku musieli dbać o ich stan. Panna West nie­na­wi­dziła zwią­za­nych z tym nie­do­god­no­ści. Dzieci nie lubiły uda­wać zwy­kłych mło­do­cia­nych deli­kwen­tów, ode­sła­nych przez rodzi­ców za pod­pa­le­nia albo wybi­ja­nie szyb, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści zostały odpra­wione za zabi­ja­nie smo­ków i upie­ra­nie się przy swoim. Kłam­stwa wyda­wały się błahe, ale dyrek­torka nie mogła winić uczniów, że tak wła­śnie się czują, choć sądziła, że zaczę­łyby ina­czej śpie­wać, gdyby zanie­dbała kon­ser­wa­cję i komuś spadł na głowę kawał tynku.

Szu­ka­nie rów­no­wagi pomię­dzy potrze­bami uczniów a potrze­bami szkoły było męczące, więc Ele­anor tęsk­niła za powro­tem do Non­sensu i bez­tro­ski, która, jak wie­działa, gdzieś tam na nią cze­kała w zło­tej kra­inie przy­szło­ści. Podob­nie jak dzieci, które wzięła pod opiekę, Ele­anor West pró­bo­wała wró­cić do domu, odkąd tylko się­gała pamię­cią. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści z nich, jej walkę odmie­rzało się w deka­dach, a nie w mie­sią­cach. I w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści z nich, Ele­anor widziała, jak dzie­siątki wędrow­ców znaj­dują drogę powrotną do domu, pod­czas gdy sama trwała w tym miej­scu i nie mogła za nimi podą­żyć, nie mogła zro­bić nic, tylko pła­kać.

Cza­sami myślała, że może wła­śnie na tym polega praw­dziwa magia tego świata: tyle dzieci zna­la­zło drogę do domu, będąc pod jej opieką, a jed­nak żaden rodzic nie oskar­żył jej o zanie­dba­nie ani nie doma­gał się śledz­twa z powodu zagi­nię­cia uko­cha­nej lato­ro­śli. Panna West wie­działa, że rodzice kochają swoje dzieci. Sły­szała, jak ojco­wie pła­czą; ści­skała ręce żon, które sto­icko wpa­try­wały się w mrok, nie­zdolne się poru­szyć, nie­zdolne pojąć ogromu swo­jego żalu. Ale nikt z nich nie nazwał jej zabój­czy­nią ani nie zażą­dał zamknię­cia szkoły. Oni wie­dzieli. Czuli to w głębi serca. Na długo przed tym, jak zja­wiła się u nich z poda­niami w ręku, wie­dzieli, że dzieci wró­ciły do nich tylko po to, żeby się poże­gnać.

Jedne z drzwi się otwo­rzyły i wyszła z nich dziew­czyna z nosem w tele­fo­nie. Ele­anor się zatrzy­mała. Koli­zje były nie­przy­jemną rze­czą i w miarę moż­li­wo­ści nale­żało ich uni­kać. Uczen­nica ruszyła w jej stronę, nie odry­wa­jąc oczu od wyświe­tla­cza.

Dyrek­torka stuk­nęła laską w pod­łogę. Dziew­czyna sta­nęła i pod­nio­sła wzrok. Na jej policz­kach wykwi­tły czer­wone plamy, kiedy zoba­czyła, że nie jest sama.

– Eee… – bąk­nęła. – Dzień dobry, panno West.

– Dzień dobry, Coro. I, pro­szę, mówi mi Ele­anor. Może jestem coraz star­sza, ale ni­gdy nie byłam panną. A ści­ślej mówiąc, nie byłam nią w miej­scach, do któ­rych zwy­kle wędro­wa­łam.

Cora wyglą­dała na zdez­o­rien­to­waną. Taka reak­cja nie była niczym nie­zwy­kłym u nowych uczniów. Wciąż przy­zwy­cza­jali się do myśli, że ist­nieje takie miej­sce, gdzie ludzie im wie­rzą, gdzie opo­wia­da­nie o nie­moż­li­wych rze­czach spo­tyka się ze wzru­sze­niem ramion albo uwagą o czymś rów­nie nie­moż­li­wym, a nie z drwiną albo oskar­że­niem o brak pią­tej klepki.

– Tak, pro­szę pani – powie­działa w końcu.

Dyrek­torka stłu­miła wes­tchnie­nie. Cora wkrótce sama się prze­kona. Jeśli nie, to Kade z nią poroz­ma­wia. Został jej zastępcą po śmierci Lundy, a Ele­anor źle się z tym czuła – był jesz­cze chłop­cem i powi­nien na­dal bie­gać po łąkach i wdra­py­wać się na drzewa, a nie zaj­mo­wać się papier­kową robotą i ukła­dać pro­gram naucza­nia. Lecz Kade był szcze­gól­nym przy­pad­kiem, a ona nie mogła zaprze­czyć, że potrzebna jej była pomoc. W przy­szło­ści to on miał kie­ro­wać tą szkołą. Lepiej, żeby już teraz zaczął się do tego przy­go­to­wy­wać.

– Jak ci idzie akli­ma­ty­za­cja, kocha­nie? – zapy­tała Ele­anor.

Cora się roz­pro­mie­niła. Zadzi­wia­jące, jaka ładna się robiła, kiedy prze­sta­wała wyglą­dać na ponurą, zakło­po­taną i tro­chę zagu­bioną. Była niska i zbu­do­wana z samych krą­gło­ści: łagodne wzgórki piersi i brzu­cha, lekka pulch­ność ramion i ud, zaska­ku­jąca deli­kat­ność nad­garst­ków i kostek. Oczy miała nie­bie­skie, włosy, dłu­gie i nie­gdyś natu­ral­nie brą­zowe jak trawa na podwórku, teraz mie­niły się naj­róż­niej­szymi odcie­niami zie­leni i błę­kitu jak u tro­pi­kal­nej ryby.

(Gdyby dziew­czyna została tu dosta­tecz­nie długo, włosy by jej uro­sły i wró­ciły do natu­ral­nego koloru. Ele­anor spo­ty­kała dzieci, które prze­szły przez te same drzwi co Cora, dla­tego wie­działa, choć nie zamie­rzała jej tego mówić, że w dniu, kiedy zie­leń i błę­kit zaczną blak­nąć – czy to będzie jutro, czy za rok – drzwi zamkną się na zawsze, a jej uczen­nica utknie w tym miej­scu, wyrzu­cona na obcy brzeg).

– Wszy­scy są naprawdę mili – zapew­niła Cora. – Kade mówi, że wie, gdzie na kom­pa­sie znaj­duje się mój świat, i pomoże mi poszu­kać innych ludzi, któ­rzy tam tra­fili. A Angela przed­sta­wiła mnie innym dziew­czy­nom. Kilka z nich rów­nież było w wod­nych świa­tach, więc mamy o czym roz­ma­wiać.

– To cudow­nie. – Ele­anor mówiła to szcze­rze. – Daj mi znać, jeśli będziesz cze­goś potrze­bo­wać, dobrze? Chcę, żeby wszy­scy moi ucznio­wie byli zado­wo­leni.

– Tak, pro­szę pani. – Uśmiech znik­nął. Cora scho­wała tele­fon do kie­szeni. – Muszę iść. Razem z Nadyą wybie­ramy się nad staw.

– Przy­po­mnij jej, pro­szę, by wzięła kurtkę. Ona łatwo mar­z­nie.

Dyrek­torka odsu­nęła się na bok, a Cora odda­liła się pośpiesz­nie. Ele­anor nie potra­fiła już dotrzy­mać kroku uczniom i uwa­żała, że to dobrze. Im szyb­ciej prze­sta­nie być przy­datna, tym szyb­ciej wróci do domu.

Ale sta­rze­nie się tak ją męczyło.

***

Cora zbie­gła po scho­dach, lekko przy­gar­biona, spo­dzie­wa­jąc się drwin albo znie­wag, ale żad­nych nie usły­szała. W ciągu sze­ściu tygo­dni, odkąd zja­wiła się w szkole, nikt nie nazwał jej „grubą”, co bywało innym okre­śle­niem „potwora”. Ani razu. Kade, który nie­ofi­cjal­nie peł­nił rolę krawca i posia­dał kolek­cję ubrań, które w ciągu dzie­siąt­ków lat zosta­wili odcho­dzący ucznio­wie, obej­rzał ją od stóp do głów i podał liczbę, po usły­sze­niu któ­rej Cora miała ochotę umrzeć, póki nie uświa­do­miła sobie, że w jego tonie nie ma oceny. On po pro­stu chciał dopa­so­wać dla niej strój.

Inni ucznio­wie dro­czyli się ze sobą, kłó­cili i wyzy­wali, ale te prze­zwi­ska zawsze doty­czyły rze­czy, które robili, albo miejsc, do któ­rych tra­fili, a nie tego, kim byli. Nadya nie miała pra­wej ręki do łok­cia, a nikt nie mówił na nią „kaleka” czy „inwa­lidka”, co z pew­no­ścią by ją spo­tkało w daw­nej szkole Cory. Jakby wszy­scy tutaj nauczyli się być tro­chę milsi albo przy­naj­mniej bar­dziej uwa­żali na język.

Cora była gruba przez całe życie. Jako nie­mowlę, jako małe dziecko na lek­cjach pły­wa­nia i jako star­sza dziew­czynka w szkole pod­sta­wo­wej. Dzień po dniu dowia­dy­wała się, że „gruba” to inny spo­sób, by powie­dzieć: bez­war­to­ściowa, brzydka, nie­chciana, odra­ża­jąca, bez­u­ży­teczna. Zaczęła im wie­rzyć w trze­ciej kla­sie, bo co innego miała zro­bić?

Potem tra­fiła do Rowów (nie myśl o tym, jak się tam zna­la­złaś, nie myśl o tym, jak mogła­byś tam wró­cić, nie rób tego) i nagle stała się piękna. Nagle była silna, odporna na zimno wody, zdolna nur­ko­wać głę­biej i pły­wać szyb­ciej niż kto­kol­wiek w szkole. Rap­tem została boha­terką – dzielną, rado­sną i kochaną. A w dniu, w któ­rym wcią­gnął ją wir i wyrzu­cił na jej wła­snym podwórku, znowu na suchy ląd, bez skrzeli na szyi i bez płetw na sto­pach, chciała umrzeć. Sądziła, że już ni­gdy wię­cej nie będzie piękna.

Lecz może tutaj… może tutaj tak. Może tutaj będzie mogła. Wszy­scy inni wal­czyli o poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, piękna, przy­na­leż­no­ści. Może jej też się to uda.

Nadya cze­kała na ganku, oglą­da­jąc paznok­cie z inten­syw­no­ścią tamy, która zaraz pęk­nie. Na dźwięk zamy­ka­nych drzwi pod­nio­sła wzrok.

– Spóź­ni­łaś się. – W jej mowie krył się duch lek­kiego rosyj­skiego akcentu i owi­jał wokół samo­gło­sek niczym wodo­rost, blady i cienki jak bibułka.

– Wpa­dłam na pannę West na kory­ta­rzu przed moim poko­jem. – Cora pokrę­ciła głową. – Nie sądzi­łam, że tam będzie. Poru­sza się bar­dzo cicho jak na sta­ruszkę.

– Jest star­sza, niż wygląda – powie­działa Nadya. – Kade mówi, że ma pra­wie sto lat.

Cora zmarsz­czyła brwi.

– To bez sensu.

– I mówi to dziew­czyna, która ma wszyst­kie odcie­nie zie­leni i nie­bie­skiego na gło­wie – zauwa­żyła Nadya. – To cud, że twoi rodzice przy­wieźli cię tutaj, zanim porwały cię firmy kosme­tyczne, żeby odkryć tajem­nicę wło­sów łono­wych jak wodo­ro­sty.

– Ej! – obru­szyła się Cora.

Nadya się roze­śmiała i zeszła z ganku po dwa stop­nie naraz, jakby nie ufała, że zapro­wa­dzą ją tam, gdzie chciała iść.

– Mówię prawdę, tylko dla­tego, że cię kocham, i dla­tego, że pew­nego dnia znaj­dziesz się na okład­kach gazet sprze­da­wa­nych w super­mar­ke­cie. Zaraz obok Toma Cru­ise’a i innych scjen­to­lo­gów.

– Raczej dla­tego, że zamie­rzasz mnie wydać – stwier­dziła Cora. – Panna West kazała mi przy­po­mnieć, żebyś wzięła kurtkę.

– Panna West może sama przy­nieść mi kurtkę, jeśli tak bar­dzo chce, żebym ją zało­żyła. Ja nie mar­znę.

– Nie, ale wciąż się prze­zię­biasz, a ona pew­nie ma dość słu­cha­nia, jak wyka­słu­jesz sobie płuca.

Nadya mach­nęła ręką.

– Musimy cier­pieć, jeśli chcemy wró­cić kie­dyś do domu. No, chodź już, szyb­ciej. Żół­wie same się nie odwrócą.

Cora pokrę­ciła głową i przy­śpie­szyła kroku.

Nadya nale­żała do szkol­nych wete­ra­nów: spę­dziła tu pięć lat, od jede­na­stego do szes­na­stego roku życia. W tym cza­sie jej drzwi się nie poja­wiły, a ona nie popro­siła swo­ich rodzi­ców adop­cyj­nych, żeby zabrali ją do domu. To było nie­ty­powe. Wszy­scy wie­dzieli, że rodzice w każ­dej chwili mogą wypi­sać swoje dzieci. Wystar­czy­łoby, żeby Nadya popro­siła, a mogłaby wró­cić do życia sprzed… cóż, sprzed wszyst­kiego.

Z tego, co Cora wie­działa, więk­szość uczniów posta­na­wiała wró­cić do daw­nego życia po czte­rech latach cze­ka­nia na drzwi.

– Wła­śnie wtedy się pod­dają – powie­dział Kade ze smutną miną. – Wła­śnie wtedy mówią: „Nie mogę żyć dla świata, który mnie nie chce, więc lepiej nauczę się żyć w świe­cie, który mam”.

Ale nie Nadya. Ona nie nale­żała do żad­nej kliki czy kręgu towa­rzy­skiego, nie miała wielu bli­skich przy­ja­ciół – i nie chciała ich mieć – ale też nie wyje­chała. Po lek­cjach cho­dziła pro­sto nad staw z żół­wiami, z wanny pro­sto do łóżka, włosy wciąż miała mokre, nie­ważne, ile prze­zię­bień zła­pała, i ni­gdy nie prze­sta­wała wypa­try­wać w wodzie bąbel­ków, które wska­za­łyby jej drogę powrotną do Bely­y­reki, Zato­pio­nego Świata i Kra­iny pod Jezio­rem.

Nadya pode­szła do Cory pierw­szego dnia w szkole, kiedy ta stała jak wryta w drzwiach jadalni, zbyt prze­ra­żona, żeby coś zjeść – a jeśli zaczną ją prze­zy­wać? – i zbyt prze­ra­żona, żeby odwró­cić się i uciec – a jeśli będą się z niej śmiać za ple­cami?

– Hej, nowa dziew­czyno – ode­zwała się wtedy Nadya. – Angela mówi, że byłaś syreną. To prawda?

Cora zaczęła się jąkać i mam­ro­tać, ale w końcu potwier­dziła. Nadya uśmiech­nęła się z zado­wo­le­niem i wzięła ją za ramię.

– To dobrze. Kazali mi zna­leźć sobie wię­cej przy­ja­ciół, a ty chyba się nada­jesz. My, mokre dziew­czyny, musimy trzy­mać się razem.

W następ­nych tygo­dniach Nadya została jej naj­lep­szą i naj­gor­szą przy­ja­ciółką. Wpa­dała do pokoju Cory bez puka­nia, naga­by­wała jej współ­lo­ka­torkę i pró­bo­wała prze­ko­nać pannę West, że mogłyby z Corą razem zamiesz­kać. Dyrek­torka odma­wiała, tłu­ma­cząc, że nikt w szkole nie byłby w sta­nie zna­leźć ręcz­nika, gdyby dziew­czyny, które biorą naj­wię­cej kąpieli, zna­la­zły się w tym samym miej­scu i nawza­jem dopin­go­wały.

Cora ni­gdy wcze­śniej nie miała takiej przy­ja­ciółki jak Nadya. Stwier­dziła, że jej się to podoba, choć nowa sytu­acja wciąż była dość przy­tła­cza­jąca.

Staw z żół­wiami był pła­skim srebr­nym dys­kiem o powierzchni prze­cię­tej pła­skimi dys­kami żółwi zaję­tych swo­imi tajem­ni­czymi żół­wimi spra­wami w mie­sią­cach poprze­dza­ją­cych hiber­na­cję. Nadya pod­nio­sła z ziemi patyk i puściła się bie­giem, zosta­wia­jąc Corę, a ta powle­kła się za nią jak wierny balon.

– Żół­wie! – wrza­snęła Nadya. – Wasza kró­lowa powraca!

Nie zatrzy­mała się na brzegu, tylko rado­śnie wbie­gła na pły­ci­znę, prze­ła­mu­jąc ide­alną gład­kość tafli. Cora sta­nęła kilka kro­ków od skraju sadzawki. Wolała ocean, wolała jego sło­ność, ude­rze­nia fal, lek­kie szczy­pa­nie na skó­rze. Słodka woda jej nie wystar­czała.

– Wra­caj­cie, żół­wie! – krzyk­nęła Nadya. – Wra­caj­cie i pozwól­cie mi was kochać!

W tym momen­cie z nieba spa­dła dziew­czyna i z potęż­nym plu­skiem wylą­do­wała pośrodku żół­wio­wego stawu. Corę i Nadyę zbry­zgała fala błot­ni­stej wody.

2. Grawitacja przytrafia się najlepszym z nas

2

Gra­wi­ta­cja przy­tra­fia się naj­lep­szym z nas

Dziew­czyna wstała, krztu­sząc się, z wodo­ro­stami we wło­sach i bar­dzo zdez­o­rien­to­wa­nym żół­wiem zaplą­ta­nym w skom­pli­ko­wane fałdy jej sukni, która wyglą­dała, jakby ktoś posta­no­wił połą­czyć balową kre­ację z wesel­nym tor­tem, naj­pierw ufar­bo­waw­szy obie rze­czy na wście­kle różowy kolor. Wyda­wało się rów­nież, że suk­nia się roz­pusz­cza, spływa z jej ramion, roz­cho­dzi się w szwach. Zano­siło się na to, że dziew­czyna wkrótce zosta­nie naga.

Nie­zna­joma chyba nic nie zauwa­żyła albo może po pro­stu się tym nie przej­mo­wała. Wytarła z oczu wodę i roz­pusz­cza­jący się mate­riał, strzą­snęła je z rąk i rozej­rzała dzi­kim wzro­kiem, aż zauwa­żyła Corę i Nadyę, sto­jące na brzegu z roz­dzia­wio­nymi ustami i wytrzesz­czo­nymi oczami.

– Hej, wy! – krzyk­nęła, wska­zu­jąc w ich kie­runku. – Zapro­wadź­cie mnie do swo­jego przy­wódcy!

Cora gwał­tow­nie zamknęła usta, Nadya na­dal się gapiła. Obie zawę­dro­wały do miejsc, gdzie pano­wały inne zasady. Cora do kra­iny pięk­nego Rozumu, Nadya do kra­iny nie­na­gan­nej Logiki. Żaden z nich nie przy­go­to­wał ich na kobiety spa­da­jące z nieba w desz­czu żółwi, zwłasz­cza tutaj, w świe­cie, który obie uwa­żały za tra­gicz­nie prze­wi­dy­walny i nudny.

Cora pierw­sza doszła do sie­bie.

– Masz na myśli pannę Ele­anor? – zapy­tała.

I ogar­nęła ją ulga. Tak. Ta dziew­czyna – wyglą­dała na jakieś sie­dem­na­ście lat – chciała poroz­ma­wiać z panną Ele­anor. Może była nową uczen­nicą, a w poło­wie seme­stru wła­śnie tak wyglą­dało przy­ję­cie do szkoły.

– Nie – odpo­wie­działa nie­zna­joma posęp­nym tonem i skrzy­żo­wała ręce, tak że żółw zsu­nął się z jej ramie­nia i z gło­śnym plu­skiem wpadł do stawu. – Mam na myśli moją matkę. Ona rzą­dzi w domu, więc tutaj też musi rzą­dzić. To… – skrzy­wiła wargi i następne słowo wypluła jak paskudny kęs – logiczne.

– Jak nazywa się twoja matka? – zapy­tała Cora.

– Oni­shi Sumi.

Nadya w końcu otrzą­snęła się z szoku.

– To nie­moż­liwe – oświad­czyła, pio­ru­nu­jąc intruzkę wzro­kiem. – Sumi nie żyje.

Dziew­czyna wytrzesz­czyła oczy. Schy­liła się, wyjęła z wody żół­wia i cisnęła nim w głowę Nadyi, która w ostat­niej chwili się uchy­liła. Suk­nia, pra­wie cał­ko­wi­cie roz­pusz­czona, opa­dła, tak że nie­zna­joma była teraz naga, pokryta jedy­nie różo­wa­wym szla­mem. Cora zasło­niła oczy ręką.

Może wyj­ście dzi­siaj z pokoju jed­nak nie było naj­lep­szym pomy­słem.

***

Gdy ludzie pozna­wali Corę, więk­szość z nich zakła­dała, że skoro ma taką, a nie inną tuszę, z pew­no­ścią jest leniwa albo przy­naj­mniej pro­wa­dzi nie­zdrowy tryb życia. To prawda, że musiała ban­da­żo­wać kolana i kostki przed każ­dym więk­szym wysił­kiem – kilka pasów taśmy mogło uchro­nić ją przed póź­niej­szym bólem – ale poza tym wszy­scy mylili się w swo­ich przy­pusz­cze­niach. Cora zawsze lubiła bie­gać. Kiedy była mała, matka nie mar­twiła się jej wagą, bo nikt, kto widział, jak dziew­czynka śmiga po podwórku, nie uwie­rzyłby, że coś jest z nią nie tak. Była pyzata, bo cze­kał ją okres inten­syw­nego wzro­stu, to wszystko.

Kiedy już zaczęła rosnąć, nie wystar­czyło to, żeby zużyć jej rezerwy, ale Cora na­dal bie­gała. Bie­gała z pręd­ko­ścią, która zda­niem ludzi powinna być zare­zer­wo­wana dla takich dziew­czyn jak Nadya, prze­ci­na­ją­cych wiatr jak nóż zamiast sunąć przed sie­bie jak żywe chmury – duże, mięk­kie i szyb­kie.

Teraz dotarła do fron­to­wego ganku, dud­niąc sto­pami o zie­mię i pra­cu­jąc rękami, tak pochło­nięta bie­giem, że wła­ści­wie nie patrzyła, dokąd pędzi, i wpa­dła na Chri­sto­phera. Oboje runęli na zie­mię. Ona jęk­nęła. On wrza­snął. Wylą­do­wali w plą­ta­ni­nie koń­czyn u stóp ganku, Chri­sto­pher pod nią.

– Uch – stęk­nął.

– Ocho­lera! – Z prze­ra­że­nia i stresu jej okrzyk zlał się w jedno słowo.

To była ta chwila, kiedy Cora prze­stała być nową uczen­nicą, a stała się nie­zdarną, tłu­stą dzie­wu­chą. Uwol­niła kolegę od swo­jego cię­żaru tak szybko, jak zdo­łała, ale stra­ciła przy tym rów­no­wagę, tak że w rezul­ta­cie się od niego odto­czyła zamiast zerwać na nogi. Kiedy odda­liła się od niego na tyle, że stra­cili fizyczny kon­takt, dźwi­gnęła się na kolana i, oparta na rękach, zer­k­nęła na niego czuj­nie. Myślała, że będzie wrzesz­czał, ona się roz­pła­cze, a tym­cza­sem Nadya zosta­nie sama z nie­zna­jomą, która wypy­tuje o mar­twą osobę. A ten dzień zaczął się tak dobrze.

Chri­sto­pher odwza­jem­nił spoj­rze­nie, patrząc na nią z taką samą czuj­no­ścią i z taką samą pre­ten­sją. Pod­niósł z ziemi swój kościany flet i rzu­cił ura­żo­nym tonem:

– To nie jest zaraź­liwe, wiesz?

– Co nie jest zaraź­liwe?

– Wej­ście do świata, który nie jest samymi jed­no­roż­cami i tęczami. Nie da się nim zara­zić. Dotknię­cie mnie nie zmieni miej­sca, w któ­rym byłaś.

Policzki Cory zapło­nęły czer­wie­nią.

– O nie! – Cora zama­chała przed sobą rękami, co wyglą­dało, jakby to były papu­go­ryby despe­racko pró­bu­jące uciec. – Ja nie… To nie było… To zna­czy ja…

– W porządku.

Chri­sto­pher wstał. Był wysoki i szczu­pły, miał brą­zową kar­na­cję i czarne włosy. W lewą klapę wpiętą miał małą szpilkę w kształ­cie czaszki. Zawsze nosił mary­narkę, czę­ściowo ze względu na kie­sze­nie, a czę­ściowo ze względu na goto­wość do ucieczki. Jak więk­szość z nich. Zawsze mieli przy sobie nożyczki, tali­zmany, buty i inne rze­czy na wypa­dek, gdyby poja­wiły się drzwi, a oni musieli zde­cy­do­wać, czy chcą iść, czy zostać.

– Nie jesteś pierw­sza.

– Myśla­łam, że będziesz wście­kły i wyzwiesz mnie od gru­ba­sek – wypa­liła Cora.

Chri­sto­pher uniósł brwi.

– Ja… w porządku, nie tego się spo­dzie­wa­łem. Ja, eee… nie jestem pewien, co na to odpo­wie­dzieć.

– Wiem, że jestem gruba, ale rzecz w tym, jak ludzie to mówią. – Cora w końcu prze­stała wyma­chi­wać rękami. – Myśla­łam, że powiesz to w brzydki spo­sób.

– Rozu­miem. Jestem Ame­ry­ka­ni­nem mek­sy­kań­skiego pocho­dze­nia. Czu­łem się paskud­nie, gdy ludzie z mojej sta­rej szkoły, uwa­ża­jąc to za zabawne, pytali z uda­waną tro­ską, czy moi rodzice są legal­nymi imi­gran­tami. W końcu doszło do tego, że nie chcia­łem uży­wać słowa „Mek­sy­ka­nin”, bo w ich ustach brzmiało jak znie­waga, a to naprawdę była moja kul­tura, moje dzie­dzic­two i moja rodzina. Więc rozu­miem. Nie podoba mi się to, ale to nie twoja wina.

– W porządku – powie­działa Cora, oddy­cha­jąc z ulgą. Potem skrzy­wiła nos i dodała: – Muszę iść. Muszę zna­leźć pannę Ele­anor.

– Dla­tego tak się śpie­szy­łaś?

– Uhm. – Cora poki­wała głową. – W sta­wie żół­wio­wym jest dziwna dziew­czyna, która twier­dzi, że jest córką kogoś, o kim ni­gdy nie sły­sza­łam, ale Nadya mówi, że ten ktoś nie żyje, więc chyba potrzebny jest nam jakiś doro­sły.

– Skoro potrze­bu­je­cie doro­słego, powin­naś poszu­kać Kade’a, a nie Ele­anor – stwier­dził Chri­sto­pher i ruszył do drzwi. – Kim jest te nie­ży­jąca osoba?

– Jakaś Sumi.

Chri­sto­pher mocno zaci­snął palce na kościa­nym fle­cie.

– Pośpieszmy się – rzu­cił nagląco.

Cora ruszyła za nim po scho­dach pro­wa­dzą­cych do szkoły.

Kory­ta­rze były chłodne i puste. O tej porze lek­cje się nie odby­wały. Ucznio­wie znaj­do­wali się w róż­nych czę­ściach kam­pusu, plot­ko­wali w kuchni, spali w swo­ich poko­jach. Jak na miej­sce, które w pew­nych oko­licz­no­ściach potra­fiło eks­plo­do­wać hała­sem i życiem, czę­sto bywało tu zaska­ku­jąco cicho.

– Sumi się tutaj uczyła, zanim ty przy­je­cha­łaś. Prze­by­wała w Kra­inie Sło­dy­czy, wku­rzyła tam hra­binę waty cukro­wej i została wyko­pana jako poli­tyczny wygna­niec.

– Rodzice ją zabrali?

– Została zamor­do­wana.

Cora poki­wała głową. Sły­szała o tych mor­der­stwach, o dziew­czy­nie imie­niem Jill, która uznała, że naj­lep­szy spo­sób na otwar­cie drzwi do domu to pozby­cie się tylu ludzi, ile się da. W tych opo­wie­ściach było sporo okro­pieństw i rów­nież tro­chę wsty­dli­wego zro­zu­mie­nia. Wielu uczniów – nie wszy­scy, nawet nie więk­szość, ale wielu – zro­bi­łoby to samo, gdyby miało odpo­wied­nie umie­jęt­no­ści. Nie­któ­rzy chyba nawet żywili tro­chę nie­chęt­nego sza­cunku dla tego, co zro­biła Jill. Jasne, uśmier­ciła parę osób, lecz w rezul­ta­cie wró­ciła do domu.

– Dziew­czyna, która ją zabiła, nie była moją przy­ja­ciółką, nie­zu­peł­nie, ale jej sio­stra tak. Byli­śmy… Jack i Jill tra­fiły do świata zwa­nego Wrzo­so­wi­skami, jak z hor­roru, sądząc po ich opi­sach. Wielu ludzi łączyło mnie z nimi z powodu Mari­posy.

– Świata, do któ­rego ty tra­fi­łeś?

Chri­sto­pher ski­nął głową.

– Ele­anor na­dal nie potrafi stwier­dzić, czy to była Kra­ina Wró­żek, Pod­zie­mie czy coś nowego, pomię­dzy. To dla­tego nie należy za bar­dzo sku­piać się na ety­kiet­kach. Cza­sami myślę, że wła­śnie to robimy źle. Pró­bu­jemy zna­leźć jakiś sens, nawet jeśli wia­domo, że ni­gdy się nam to nie uda.

Cora nic nie odpo­wie­działa.

Kory­tarz koń­czył się zamknię­tym gabi­ne­tem dyrek­torki. Chri­sto­pher zapu­kał dwa razy, a potem otwo­rzył drzwi, nie cze­ka­jąc na zapro­sze­nie.

Ele­anor z pędz­lem w ręce nakła­dała farbę olejną na płótno, które wyglą­dało, jakby już przy­jęło wię­cej niż jedną war­stwę. Kade też tam był. Sie­dział w wyku­szu z kub­kiem kawy w dło­niach. Oboje na nich spoj­rzeli, Ele­anor z rado­ścią, Kade z lek­kim zmie­sza­niem.

– Cora! Przy­szłaś ze mną poma­lo­wać, kocha­nie? I Chri­sto­pher. To cudow­nie widzieć, że się zaprzy­jaź­nia­cie po tym wszyst­kim.

Chri­sto­pher się skrzy­wił.

– Tak, panno Ele­anor. Wła­ści­wie to nie przy­szli­śmy na lek­cje malo­wa­nia. Ktoś jest w sta­wie żół­wio­wym.

– Nadya? – spy­tał Kade.

– Nie tym razem – odpo­wie­działa mu Cora. – Ta dziew­czyna spa­dła z nieba, ma czarne włosy, a jej suk­nia roz­pu­ściła się od wil­goci. Ona mówi… – Dotarła do gra­nicy nie­moż­li­wo­ści, poza którą nawet ona, nie­gdyś wal­cząca z Wężem z Zamro­żo­nych Łez, nie potra­fiła wyjść.

Na szczę­ście Chri­sto­pher nie miał takich ogra­ni­czeń.

– Mówi, że Sumi jest jej matką. Czy ktoś może pójść nad staw i usta­lić, co, do licha, się dzieje?

Kade usiadł pro­sto.

– Ja pójdę.

– Idź – powie­działa Ele­anor. – Ja tutaj posprzą­tam. Przy­pro­wadź ją do gabi­netu, kiedy skoń­czysz.

Kade ski­nął głową i zsu­nął się z sie­dzi­ska, zosta­wia­jąc kubek na para­pe­cie. Ruszył do wyj­ścia, zgar­nia­jąc po dro­dze Corę i Chri­sto­phera. Ele­anor w mil­cze­niu odpro­wa­dziła wzro­kiem całą trójkę. Kiedy drzwi się zamknęły, oparła głowę na dło­niach.

Świat Sumi, Kra­ina Sło­dy­czy, był Non­sen­sem, nie­skrę­po­wa­nym żad­nymi nor­mal­nymi pra­wami, które rzą­dziły innymi miej­scami. Pewne pro­roc­two mówiło, że Sumi wróci któ­re­goś dnia, pokona armię Kró­lo­wej Ciast i usta­nowi wła­sną oświe­coną monar­chię. Roz­są­dek pod­po­wia­dał, że przy­szłość spo­koj­nie może robić swoje, skoro ist­nieje pro­roc­two. A teraz Sumi nie żyła, a przy­szłość, jaka­kol­wiek miała być, wła­śnie się roz­pa­dała.

Wszystko się roz­pa­dało, jeśli pozo­sta­wiało się różne rze­czy samym sobie. Przy­szłość, prze­szłość, bez zna­cze­nia. Wszystko się roz­pa­dało.

3. Córka martwej kobiety

3

Córka mar­twej kobiety

Nie­zna­jo­mej już nie było w sta­wie żół­wio­wym. Sytu­acja się popra­wiła, ale tylko tro­chę, bo bez wody i żółwi dziew­czy­nie nie zostało żadne okry­cie. Stała w bło­cie naga, ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami, i łypała gniew­nie na Nadyę, która błą­dziła wzro­kiem, gdzie się dało, byle na nią nie patrzeć.

Chri­sto­pher zagwiz­dał, kiedy we trójkę dotarli na wznie­sie­nie. Cora, która szła po pra­wej stro­nie Kade’a, oblała się rumień­cem i odwró­ciła wzrok.

– Wygląda tro­chę jak Sumi, gdyby Sumi była star­sza, wyż­sza i sek­sow­niej­sza – stwier­dził Chri­sto­pher. – Ktoś zło­żył zamó­wie­nie w fir­mie, która zrzuca z nieba piękne japoń­skie dziew­czyny? Przyj­mują tam spe­cjalne życze­nia?

– Jedyne dziew­czyny, jakie możesz sobie zamó­wić, pocho­dzą z firmy han­dlu­ją­cej wyro­bami medycz­nymi – odpa­ro­wał Kade.

Chri­sto­pher się roze­śmiał. Cora jesz­cze bar­dziej poczer­wie­niała.

Nadya, która wła­śnie ich dostrze­gła, gwał­tow­nie poma­chała rękami nad głową, a na wypa­dek gdyby to nie wystar­czyło, krzyk­nęła:

– Tutaj! Obok tej gołej damy!

– Ciastko to ciastko, nie­ważne, czy polu­kro­wane – stwier­dziła poważ­nym tonem nie­zna­joma.

– Nie jesteś ciast­kiem, tylko ludzką istotą, a ja widzę twoją waginę – wark­nęła Nadya.

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami.

– Jest ładna. Nie wsty­dzę się jej.

Kade przy­śpie­szył kroku. Gdy zbli­żył się dosta­tecz­nie, żeby nie musieć krzy­czeć, powie­dział:

– Cześć, jestem Kade West, zastępca dyrek­torki Domu Elea-nor West dla Zbłą­ka­nych Dzieci. Jak mogę pomóc?

Nagu­ska opu­ściła ramiona i zaczęła nimi ener­gicz­nie gesty­ku­lo­wać. Naj­wy­raź­niej obec­ność dwóch chłop­ców, oprócz dwóch dziew­czyn, które tu były, kiedy spa­dła z nieba, zupeł­nie jej nie prze­szka­dzała.

– Szu­kam mojej matki – oznaj­miła gło­śno. – Była tutaj, a teraz jej nie ma, a ja mam pro­blem, więc znajdź­cie ją i natych­miast oddaj­cie, bo potrze­buję jej bar­dziej niż wy!

– Zwol­nij – uci­szył ją Kade, a ponie­waż jego prośba brzmiała roz­sąd­nie, dziew­czyna prze­stała krzy­czeć i spoj­rzała na niego wiel­kimi oczami, nieco oszo­ło­miona. – Zacznijmy od cze­goś łatwiej­szego. Jak się nazy­wasz?

– Oni­shi Rini.

Naprawdę tro­chę przy­po­mi­nała Sumi, gdyby Sumi pożyła dość długo, żeby prze­brnąć przez zapę­tle­nia i ślepe zaułki doj­rze­wa­nia, wyro­snąć na wysoką, smu­kłą dziew­czynę z peł­nymi pier­siami. Tylko oczy miała inne, szo­ku­jąco poma­rań­czowe, z cienką białą obwódką wokół źre­nic i cienką żółtą obwódką wokół tęczó­wek.

Jej oczy przy­po­mi­nały cukierki o wyglą­dzie zia­ren kuku­ry­dzy. Kade w nie spoj­rzał i bez cie­nia wąt­pli­wo­ści uwie­rzył, że to córka Sumi, że w jakiejś przy­szło­ści, w jakieś nie­moż­li­wej, zwa­rio­wa­nej przy­szło­ści Sumi wresz­cie dotarła do domu, do swo­jego kuku­ry­dzia­nego far­mera. Że gdzieś tam żyła sobie szczę­śli­wie, aż jej dawne ja zostało zamor­do­wane i wszystko się posy­pało.

Cza­sami życie na pery­fe­riach Non­sensu po pro­stu nie było spra­wie­dliwe.

– Jestem Kade – przed­sta­wił się. – A to moi przy­ja­ciele, Chri­sto­pher, Cora i Nadya.

– Nie jestem jego przy­ja­ciółką, tylko Uto­pioną Dziew­czyną – spro­sto­wała Nadya i obna­żyła zęby w uda­wa­nej groź­bie.

Kade ją zigno­ro­wał.

– Miło cię poznać, Rini. Choć wolał­bym, żeby to się stało w tro­chę lep­szych oko­licz­no­ściach. Pój­dziesz ze mną? Opie­kuję się szkolną gar­de­robą. Mogę zna­leźć ci coś do ubra­nia.

– Po co? – spy­tała Rini z roz­draż­nie­niem. – Cie­bie też obraża moja wagina? Czy ludzie w tym świe­cie ich nie mają?

– Wielu ludzi je posiada, i nie ma w nich nic złego, podob­nie jak w two­jej, ale poka­zy­wa­nie geni­ta­liów bez pyta­nia innych o zda­nie jest uwa­żane za tro­chę nie­grzeczne – wyja­śnił Kade. – Ele­anor jest w domu, więc kiedy się ubie­rzesz, możemy usiąść i poroz­ma­wiać.

– Nie mam czasu na roz­mowy – oświad­czyła Rini. – Potrze­buję mojej matki. Pro­szę, gdzie ona jest?

– Rini…

– Nie rozu­miem! – Okrzyk zabrzmiał jak wycie udręki. Rini unio­sła lewą rękę. – Nie mam czasu!

– Co jest? – mruk­nęła Nadya.

Nikt inny się nie ode­zwał. Reszta wpa­try­wała się w lewą dłoń dziew­czyny z dwoma bra­ku­ją­cymi pal­cami. Nie zostały odcięte, nie było żad­nych blizn. Rini też się taka nie uro­dziła; miej­sce, gdzie powinny się znaj­do­wać palce, wyglą­dało jak zie­jąca dziura, było zbyt puste. One po pro­stu znik­nęły, prze­stały ist­nieć w tym świe­cie, jakby jej wła­sna przy­szłość dosto­so­wała się do nie­po­ko­ją­cej myśli, że matka nie mogła jej począć, więc ona ni­gdy się nie uro­dziła.

Rini opu­ściła rękę.

– Pro­szę – powtó­rzyła.

– To wszystko zmie­nia – przy­znał Kade. – Chodź.

***

Rini była wysoka i chuda, ale wielu uczniów też było wyso­kich i chu­dych, zbyt wielu, jeśli cho­dzi o Corę. Nie podo­bało się jej, że ludzi, któ­rzy mieli spo­łecz­nie akcep­to­walne ciała, cze­kało w życiu wię­cej przy­gód i atrak­cji. Wie­działa, że to małost­kowa myśl i nie powinna w ogóle przyjść jej do głowy, a jeśli już, to ona tym bar­dziej nie powinna odda­wać się takim roz­wa­ża­niom, ale prze­cież nie mogła pano­wać nad odru­cho­wymi reak­cjami. Rini miała wyczu­cie mody pija­nego koli­bra; pocią­gały ją rze­czy jaskrawe, kolo­rowe i błysz­czące, co rów­nież nie było nie­spo­ty­kane wśród uczniów, z któ­rych wielu tra­fiło do świa­tów, gdzie idea sub­tel­no­ści prze­gry­wała z dużo zabaw­niej­szą ideą raże­nia ludz­kich oczu.

W końcu Kade namó­wił ją na tęczową sukienkę na ramiącz­kach, ufar­bo­waną w taki spo­sób, że kolory sta­piały się ze sobą jak sor­bet w słońcu. Dobrał jej rów­nież klapki, oba w tym samym stylu i takiego samego roz­miaru, ale jeden poma­rań­czowy, a drugi tur­ku­sowy. Dał jej wstążki do prze­wią­za­nia wło­sów i teraz sie­dzieli w pię­cioro w salo­niku Ele­anor.

Dyrek­torka trzy­mała sple­cione dło­nie na biurku jak dziecko odma­wia­jące wie­czorną modli­twę.

– …i wła­śnie dla­tego ona nie może być mar­twa – dokoń­czyła Rini. Jej opo­wieść była długa, zawiła i miej­scami pozba­wiona sensu, pełna poli­tycz­nych zama­chów stanu i bitew na popcor­nowe kulki, które były jak śnieżki, tylko że bar­dziej kle­iste. Rozej­rzała się po obec­nych z wyra­zem twa­rzy, który wahał się pomię­dzy trium­fem a nadzieją. Przed­sta­wiła im swoją sprawę, jakby uło­żyła puz­zle, i teraz cze­kała na nagrodę. – Więc możemy pójść i powie­dzieć jej, żeby prze­stała? Ja muszę ist­nieć. To ważne.

– Bar­dzo mi przy­kro, kocha­nie, ale śmierć w tym świe­cie nie działa w ten spo­sób – powie­działa Ele­anor. Wyda­wało się, że boli ją każde słowo, bo jej ramiona coraz bar­dziej się gar­biły. – To logiczny świat. Wszyst­kie dzia­ła­nia mają tutaj swoje kon­se­kwen­cje. Mar­twy to mar­twy, a pogrze­bany to pogrze­bany.

Rini zmarsz­czyła brwi.

– To głu­pie i idio­tyczne, a ja nie jestem z logicz­nego świata, podob­nie jak moja matka, więc to nie powinno mieć dla nas zna­cze­nia. Potrze­buję jej. Muszę się uro­dzić. To ważne. Ja jestem ważna.

– Wszy­scy są ważni – oświad­czyła Ele­anor.

Rini spoj­rzała na pozo­sta­łych.

– Pro­szę, zrób­cie coś. Niech ta głu­pia stara kobieta prze­sta­nie być taka okropna i odda mi matkę.

– Nie nazy­waj mojej cioci głu­pią starą kobietą – zapro­te­sto­wał Kade.

– Nic się nie stało, kocha­nie – zapew­niła go Ele­anor. – Jestem głu­pią starą kobietą, a byłam nazy­wana jesz­cze gorzej z dużo błah­szych powo­dów. Nie mogę tego napra­wić. Chcia­ła­bym, ale nie potra­fię.

Cora, która coraz bar­dziej posęp­niała, odkąd Rini skoń­czyła swoją opo­wieść, spoj­rzała na dziew­czynę i zapy­tała:

– Skąd się tutaj wzię­łaś?

– Wła­śnie wam opo­wie­dzia­łam. Moja matka upra­wiała seks z moim ojcem tuż przed zbio­rami cukier­ków kuku­ry­dzia­nych i rok przed tym, jak poko­nała Kró­lową Ciast na Tru­skaw­ko­wym Moście. Macie tutaj seks? Czy ludzie w logicz­nym świe­cie roz­mna­żają się przez pącz­ko­wa­nie? To dla­tego tak was zde­ner­wo­wała moja wagina?

Kade zakrył twarz dło­nią.

– Hm – bąk­nęła Cora z pło­ną­cymi policz­kami. – Tak, my… eee, mamy seks, ale czy możemy prze­stać tak czę­sto powta­rzać słowo „wagina”? Poza tym cho­dziło mi o to, jak się tutaj dosta­łaś? Jak tra­fi­łaś do żół­wio­wego stawu?

– Och! – Rini unio­sła prawą rękę, w któ­rej nie bra­ko­wało jesz­cze żad­nych pal­ców. Na nad­garstku miała bran­so­letkę z rodzaju tych, jakie mogłoby nosić dziecko: kora­liki na cia­sno zawią­za­nym sznurku. – Pomad­kowy Czar­no­księż­nik poka­zał mi, jak tutaj dotrzeć, zna­leźć mamę i powie­dzieć jej, żeby prze­stała robić to, co robi, bo ina­czej ja ni­gdy się nie uro­dzę. Powin­nam teraz prze­kra­dać się przez Mela­sowe Bagna i wypa­try­wać zagro­żeń wzdłuż naszej zachod­niej gra­nicy. To ważna sprawa. Więc jeśli mogli­by­śmy się pośpie­szyć, byłoby cudow­nie.

Po jej sło­wach zapa­dła cisza, napięta jak cię­ciwa tuż przed strza­łem. Rini powoli opu­ściła rękę i rozej­rzała się dokoła. Wszy­scy na nią patrzyli. Chri­sto­pher gło­śno prze­łknął ślinę, a jego grdyka poru­szyła się gwał­tow­nie. W oczach Nadyi lśniły łzy.

– O co cho­dzi?

– Dla­czego ją tutaj zosta­wi­li­ście? – zapy­tał Kade cichym i nagle jakby groź­nym gło­sem. Wstał i zbli­żył się do Rini. – Kiedy Sumi przy­je­chała do szkoły, była w roz­sypce. Myśle­li­śmy, że ją stra­cimy. Myśle­li­śmy, że otwo­rzy sobie żyły, żeby wydo­stać z nich cukierki, a teraz ty się zja­wi­łaś, co ozna­cza, że możesz… że możesz tak po pro­stu tutaj przy­cho­dzić i wra­cać, jakby ni­gdy nic. Jakby drzwi nie miały zna­cze­nia. Dla­czego ją tutaj zosta­wi­li­ście? Dla­czego ktoś nie przy­szedł i jej nie zabrał, zanim było za późno?

Rini odsu­nęła się od niego i gorącz­kowo prze­nio­sła wzrok na innych, szu­ka­jąc u nich pomocy. Nadya odwró­ciła twarz, Chri­sto­pher pokrę­cił głową.

– Nie wie­dzia­łam! – krzyk­nęła. – Mama zawsze mówiła, że uwiel­bia waszą szkołę, że zawarła przy­jaź­nie, dużo się nauczyła, w gło­wie tak się jej roz­ja­śniło, że w końcu zro­zu­miała, że sama chciała być pokrę­cona! Ni­gdy nie pro­siła, żebym przy­szła po nią wcze­śniej!

– Gdyby to zro­biła, mogła­byś ni­gdy się nie uro­dzić – uświa­do­miła jej Ele­anor. Odchrząk­nęła i dodała tro­chę gło­śniej: – Kochani, pro­szę, nie dręcz­cie naszego gościa. Stało się, prze­szłość to prze­szłość i choć szu­kamy spo­sobu, że to zmie­nić, myślę, że powin­ni­śmy się sku­pić na tym, co jesz­cze można zro­bić.

– Te kora­liki mogą nas gdzieś prze­nieść? – zapy­tał Chri­sto­pher. – Do jakie­goś świata?

– Jasne – potwier­dziła Rini. – Wszę­dzie tam, gdzie jest cukier.

Chri­sto­pher prze­biegł pal­cami po kościa­nym fle­cie, wydo­by­wa­jąc z niego duchy nut. Nikt nie mógł ich usły­szeć, ale to nie miało zna­cze­nia. On wie­dział.

– Chyba wiem, jak to napra­wić – oznaj­mił.

***

Pokój w piw­nicy nale­żał kie­dyś do Jack i Jill, zanim wró­ciły na Wrzo­so­wi­ska, potem do Nancy, zanim wró­ciła do Kra­iny Umar­łych, a teraz do Chri­sto­phera. On żywił w związku z tym prze­sądną nadzieję, jakby fakt, że ostat­nie trzy miesz­kanki zdo­łały zna­leźć drzwi, ozna­czał, że jemu też z pew­no­ścią się uda. Myśle­nie magiczne mogło się wyda­wać non­sen­sowne nie­któ­rym ludziom, ale on tań­czył ze szkie­le­tami w bla­sku nagiet­ko­wego księ­życa, cało­wał lśniącą czaszkę dziew­czyny bez warg i kochał ją jak jesz­cze ni­gdy nikogo i niczego w życiu, więc uwa­żał, że zasłu­żył na tro­chę non­sensu, póki ten poma­gał mu prze­trwać.

Popro­wa­dził gości do regału z meta­lo­wymi pół­kami prze­sło­nię­tego aksa­mitną zasłoną.

– Jack niczego ze sobą nie wzięła, kiedy odcho­dziła – wyja­śnił. – To zna­czy niczego oprócz Jill. Nie star­czyło jej rąk.

Jack prze­nio­sła sio­strę przez próg jak pannę młodą w noc poślubną, wra­ca­jąc na bez­kre­sne pust­ko­wia, które były ich wspól­nym ide­ałem, i nie obej­rzała się ani razu. Cza­sami Chri­sto­pher na­dal śnił, że za nimi podą­żył, że uciekł do świata, w któ­rym ni­gdy nie byłby szczę­śliwy, ale który mógłby uczy­nić go tro­chę mniej nieszczę­śliwym niż ten tutaj.

– I co z tego? – spy­tała Nadya. – Jack i Jill były upiorne.

– To, że mam jej wszyst­kie rze­czy. I wszyst­kie rze­czy Jill, która pró­bo­wała stwo­rzyć ide­alną dziew­czynę. – Chri­sto­pher odsu­nął zasłonę.

Na regale stało kil­ka­na­ście sło­jów z bursz­ty­no­wym pły­nem i… innymi rze­czami. Czę­ściami ludz­kiego ciała, któ­rych nie powinno się oglą­dać oddziel­nie. Chri­sto­pher wspiął się na palce i z naj­wyż­szej półki zdjął galo­nowy słój. W środku pły­wały dwie dło­nie, które z pal­cami roz­po­star­tymi w wiecz­nym zasko­cze­niu wyglą­dały jak blade roz­gwiazdy.

– Pogrze­ba­li­śmy je. – Głos Kade’a był lodo­waty.

– Wiem – powie­dział Chri­sto­pher. – Ale zaczą­łem mieć kosz­mary po tym, jak rodzina Sumi zabrała ją, żeby ją pocho­wać. O tym, że jej szkie­let na wieki pozo­sta­nie nie­kom­pletny. Więc… wzią­łem łopatę i wyko­pa­łem jej ręce. Tym spo­so­bem, jeśli ona kie­dyś wróci, będzie mogła je odzy­skać.

Kade wytrzesz­czył oczy.

– Chri­sto­phe­rze, naprawdę twier­dzisz, że przez cały ten czas dzie­li­łeś pokój z ucię­tymi rękami Sumi? Bo to nie jest nor­malne, chłop­cze. – Jego akcent z Okla­homy, zawsze sil­niej­szy w chwi­lach zde­ner­wo­wa­nia, był teraz gęsty jak miód.

Nato­miast Rini zupeł­nie nie wyglą­dała na poru­szoną. Patrzyła na słój sze­roko otwar­tymi, zacie­ka­wio­nymi oczami.

– To są dło­nie mojej matki? – spy­tała.

– Tak – potwier­dził Chri­sto­pher, ostroż­nie trzy­ma­jąc słój. – Skoro wiemy, gdzie Sumi jest pocho­wana, możemy ją poskła­dać. To zna­czy, ja mogę wywo­łać ją z grobu i oddać jej ręce.

– Co?… – wykrztu­siła Cora.

– Fuj – mruk­nęła Nadya.

– Szkie­lety zwy­kle nie mają dzieci – zauwa­żył Kade. – Co suge­ru­jesz?

Chri­sto­pher wziął głę­boki oddech.

– Suge­ruję, żeby­śmy wydo­stali Sumi z grobu, a potem odszu­kali Nancy. Ona jest w Kra­inie Umar­łych, prawda? Na pewno wie, dokąd idą duchy. Może nam powie, gdzie jest teraz duch Sumi, a wtedy my ją poskła­damy.

W pokoju znowu zapa­dła cisza, tym razem pełna namy­słu. W końcu Ele­anor się uśmiech­nęła.

– To w ogóle nie ma sensu – stwier­dziła. – Co ozna­cza, że może się udać. Chodź­cie, moi dro­dzy, spro­wadźmy waszą zagu­bioną sio­strę z powro­tem do domu.

Część II. Do Krainy Umarłych

Część II

Do Kra­iny Umar­łych

4. Co pogrzebane, nie ginie, tylko jest schowane

4

Co pogrze­bane, nie ginie, tylko jest scho­wane

Z piątki, która wybrała się w tę podróż – Nadya, Cora, Rini, Chri­sto­pher i Kade – tylko ten ostatni umiał pro­wa­dzić samo­chód, więc to on wylą­do­wał za kie­row­nicą szkol­nego mini­vana i z oczami utkwio­nymi w dro­dze i modli­twą na ustach sta­rał się sku­pić na tym, żeby dowieźć ich do celu w jed­nym kawałku.

Rini ni­gdy wcze­śniej nie jechała samo­cho­dem i wciąż odpi­nała pas bez­pie­czeń­stwa, bo nie podo­bało się jej, jak ją ści­ska. Nadya twier­dziła, że może jechać tylko z opusz­czo­nymi szy­bami, pod­czas gdy Cora nie lubiła zimna i wciąż pod­krę­cała ogrze­wa­nie. Nato­miast Chri­sto­pher upie­rał się, żeby nasta­wiać radio na cały regu­la­tor, co w ogóle nie miało sensu, bo zwy­kle melo­die, które sam grał, były nie­sły­szalne dla nikogo oprócz mar­twych.

Wyglą­dało na to, że zda­rzy się cud, jeśli dotrą do celu, nie zabi­ja­jąc się po dro­dze. Dołą­cze­nie do Sumi w zaświa­tach, w któ­rych prze­by­wała – praw­do­po­dob­nie w tych prze­zna­czo­nych dla nasto­lat­ków, któ­rzy prze­szli przez nie­moż­liwe drzwi – byłoby złą rze­czą. Gdyby oni wszy­scy zgi­nęli, Ele­anor by się zde­ner­wo­wała, a szkoła zosta­łaby bez samo­chodu. Kade zaci­snął zęby i sku­pił się na dro­dze.

Byłoby łatwiej, gdyby jechali w dzień. Rodzina Sumi miesz­kała sześć godzin drogi od szkoły, a jej ciało pocho­wano na miej­sco­wym cmen­ta­rzu. I dobrze. Rabo­wa­nie gro­bów na­dal uwa­żano za nie­wła­ściwe, a robie­nie tego w biały dzień na ogół uzna­wano za nie­mą­dre. W rezul­ta­cie minęła już pół­noc, oni na­dal jechali, a w tej małej przy­go­dzie wszystko było złym pomy­słem, od początku do końca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki