Każdemu wolno marzyć - Caitlin Crews - ebook

Każdemu wolno marzyć ebook

Caitlin Crews

3,8
9,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Maggy Strafford pracuje jako kelnerka w kurorcie narciarskim. Wychowywana przez rodziny zastępcze nie zaznała w życiu wiele miłości. Przed smutną rzeczywistością zawsze uciekała w marzenia, że jest porwaną księżniczką i kiedyś wróci do pałacu. Pewnego wieczoru w jej kawiarni zjawia się niezwykle przystojny i władczy Reza Argos, który szuka zaginionej księżniczki Magdaleny…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 143

Oceny
3,8 (76 ocen)
27
14
26
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Caitlin Crews

Każdemu wolno marzyć

Tłumaczenie:Jan Kabat

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Było niewiele rzeczy, których Maggy Strafford nienawidziła tak bardzo jak szorowania podłogi w kawiarni – może borowania zębów czy wspomnień z dzieciństwa spędzonego w rodzinach zastępczych. A jednak teraz, na czworaka, zmagała się z jakąś niezidentyfikowaną plamą w Coffee Queen, w niewielkiej turystycznej miejscowości Deanville w Vermont, niedaleko jednego z najsłynniejszych kurortów stanu. Potem miała zamknąć lokal.

Po raz pierwszy od chwili, gdy znaleziono ją na poboczu drogi jako dziecko pozbawione pamięci o swojej przeszłości, Maggy pragnęła za wszelką cenę zachować tę posadę, nawet jeśli oznaczało to walkę z brudem w jakimś lokalu w Vermont.

Skrzywiła się na dźwięk dzwonka przy drzwiach, obwieszczającego przybycie jeszcze jednego złaknionego kawy turysty, który najwidoczniej nie zauważył wywieszki z napisem „Zamknięte” czy krzeseł ustawionych na stolikach. Ani samej Maggy, szorującej na kolanach podłogę.

‒ Nieczynne! – zawołała, kiedy wyczuła powiew zimowego powietrza.

Miała ochotę rzucić: „Nie umiesz czytać?”, ale tak zrobiłaby ta dawna pyskata Maggy. Ta nowa była bardziej uprzejma i miła. Dzięki temu miała od pięciu miesięcy pracę.

Pamiętając o tym, uśmiechnęła się, wrzucając ze złością gąbkę do wiadra. Nienawidziła uśmiechać się na zawołanie. Obsługa klientów nigdy nie była jej mocną stroną, ale ta nowa Maggy pamiętała, by nie okazywać prawdziwych uczuć nikomu, zwłaszcza ludziom, których obsługiwała. Należało skrywać wszelkie emocje, jeśli zamierzała utrzymać posadę. Tak właśnie zrobiła teraz, obracając się ku drzwiom.

W tym momencie głupkowaty uśmiech zniknął z jej twarzy jak kamfora.

Ujrzała dwóch potężnie zbudowanych i ponurych mężczyzn w ciemnych garniturach; mruczeli coś do swoich mikrofonów w języku, który nie przypominał angielskiego. Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, przeszli szybko tuż obok. Wiedziała, że musi wstać z podłogi i zrobić cokolwiek, ale instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że należy wiać zamiast stawać z nimi do konfrontacji. I tak właśnie postanowiła zrobić.

W tym momencie jednak do środka wkroczył jeszcze jeden mężczyzna w towarzystwie dwóch kolejnych osiłków z mikrofonami w klapach marynarek. Mieli zimne oczy i wielkie pistolety przy biodrach. Barczyści i niebezpieczni, zajęli pozycję przy oknie.

Trzeci mężczyzna wkroczył w głąb lokalu i stanął po prostu, po czym spojrzał z góry na Maggy wzrokiem groźnego mesjasza.

Maggy nie przepadała za aroganckimi mężczyznami, czy też za mężczyznami w ogóle, zważywszy na to, z czym miała przez lata do czynienia w systemie opieki zastępczej. Poczuła jednak, że jej mechanizm obronny – najpierw rzucić coś złośliwie, a potem zadawać pytania – zawodzi ją całkowicie.

Ponieważ stojący przed nią człowiek był… niezwykły. Jakby to, że wszyscy przed nim klęczą, stanowiło dla niego chleb powszedni. Na dobrą sprawę powinno to od razu wzbudzić w niej odrazę.

Tymczasem poczuła, że serce wali jej o żebra. Wmawiała sobie, że to nic szczególnego. Kolejny mężczyzna, w dodatku zarozumiały. Śmiesznie bogaty, jak tylu innych, którzy zjeżdżali w zimie do tego narciarskiego kurortu. Popisywali się swoimi lśniącymi SUV-ami i oślepiali ludzi bielą zębów. Zajmowali stoliki w najlepszych restauracjach i windowali ceny, gotowi zapłacić za podkoszulek ponad sto dolarów.

Ten facet nie ma w sobie nic niezwykłego, zapewniała się Maggy, patrząc w niego jak w obrazek. Jest taki sam jak inni.

Ale wiedziała, że to kłamstwo.

Był niezwykły.

Zdawał się emanować jakąś mocą czy wrodzoną pewnością siebie. To było coś więcej niż zwykła arogancja, coś więcej niż modna opalenizna, nieskazitelne uzębienie czy samochody najwyższej klasy. Trudno było oderwać od niego wzrok, jakby skupiał całe światło w tym lokalu – w całym mieście, w całej Nowej Anglii – wyłącznie na sobie. I musiała przyznać, że jego widok nie jest odstręczający. Nosił ciemne spodnie, wysokie buty, które kosztowały więcej niż SUV-y, jakimi jeździli amatorzy narciarstwa, i elegancki płaszcz. Mężczyzna był wysoki, miał szerokie ramiona i atletyczną budowę, która dowodziła, że poświęca mnóstwo czasu na ćwiczenie własnej siły i zwinności; znów poczuła ucisk w dołku, i to zdecydowanie przyjemny.

Jednak największe zaskoczenie budziła jego twarz.

Nie był klasycznie przystojnym, bogatym facetem, jak inni, którzy zjeżdżali o tej porze do Deanville w swoich wyszukanych kombinezonach narciarskich. Jego twarz wydawała się bezlitośnie i bezkompromisowo męska. Surowa. Nos przywodził na myśl wizerunki na starych monetach, a widok jego twardych, pozbawionych uśmiechu ust wywołał w jej brzuchu – a nawet jeszcze niżej, jeśli miała być szczera – dziwnie podniecający i uporczywy żar. Jego spojrzenie miało barwę burzy i emanowało przebiegłością. Tak samo aroganckie i wyniosłe jak bezwzględne, zdawało się wzbudzać coś w rodzaju prądu elektrycznego, gdy na nią patrzył. Jakby zawsze oczekiwał uwielbienia ze strony obiektu swego zainteresowania. Jakby i od niej niczego innego nie oczekiwał.

‒ Kim pan jest, u diabła? – spytała ostrym tonem.

Miała wrażenie, że działa pod wpływem instynktu samozachowawczego. Nie obchodziło jej, czy zostanie wywalona z pracy i będzie zalegać z czynszem za swój nędzny pokoik. Nie obchodziło jej, co się stanie; bała się tylko, że to coś dziwnego i gwałtownego, czego w tej chwili doznawała, porwie ją ze sobą.

‒ To doskonałe – oznajmił mężczyzna suchym tonem, który dowodził, że wcale tak nie uważa. – Prostackie i jednocześnie obraźliwe. Moi przodkowie przewracają się w grobie. – Jego głos dowodził wyrafinowania i ogłady, ale w tej jego angielszczyźnie wyczuwało się coś całkowicie innego. Maggy nie chciała się dowiedzieć, co to takiego, choć tego pragnęła. Patrzył na nią, marszcząc nieznacznie swe ciemne, aroganckie czoło. – Dlaczego jest pani blondynką?

Maggy zamrugała i, co gorsza, sięgnęła odruchowo do włosów, które ufarbowała przed trzema dniami na blond, ponieważ uznała ten kolor za bardziej atrakcyjny niż swój naturalny, kasztanowy. W jej sercu zrodziło się nagłe podejrzenie.

‒ Dlaczego pan mi się tak przygląda? – spytała zaniepokojona. – Jest pan stalkerem?

Zbiry przy barze za jej plecami parsknęły cichym śmiechem, ale stojący przed nią mężczyzna uniósł palec wskazujący. Nosił miękkie skórzane rękawiczki, których bałaby się dotknąć swoimi szorstkimi dłońmi; ten jego gest wystarczył. W lokalu zapadła cisza.

‒ Nie wie pani, kim jestem.

Zabrzmiało to jak oskarżenie.

‒ Zdaje pan sobie sprawę – Maggy przysiadła na piętach, zastanawiając się, czy w razie czego może się posłużyć wiadrem i gąbką jak bronią – że każdy, kto zadaje takie pytanie, robi z siebie skończonego dupka.

Uniósł brew, jakby słyszał to słowo po raz pierwszy, jednak błysk w jego oku dowodził, że jest świadomy obelgi.

Maggy żywiła dziwne przekonanie, że ten człowiek nie przywykł do takiego traktowania, i sama była zdumiona, że się na nie odważyła.

‒ Przepraszam. – Jego mroczny głos wibrował w niej, przyprawiając o ucisk w piersiach. – Dupek? Tak mnie pani nazwała?

Uniosła brodę, udając, że nie słyszy nacisku, z jakim wymówił słowo „mnie”.

‒ Kawiarnia jest zamknięta – oznajmiła beznamiętnie. – Proszę zabrać swoich bandziorów i odejść, a na przyszłość radzę pamiętać, że nie potrzeba armii uzbrojonych facetów, żeby zamówić kawę.

Mężczyzna przypatrywał jej się przez chwilę wzrokiem, który przyprawiał ją o dziwny dreszcz. Potem wsunął ręce w kieszenie płaszcza.

‒ Proszę mi powiedzieć… – zwrócił się do niej władczym tonem. – Czy ma pani za uchem małe znamię? W kształcie wykrzywionego serca?

Maggy zrobiło się zimno.

‒ Nie – odparła, choć miała takie znamię. Z trudem się powstrzymała, by go nie dotknąć.

Przyglądał jej się.

‒ Kłamie pani.

‒ A pan przyprawia mnie o gęsią skórkę – odcięła się i wstała z podłogi, znowu świadoma natychmiastowej reakcji jego ludzi, których ponownie uciszył nieznacznym ruchem palca. – O co chodzi? Przypuszczam, że nie o meksykańską latte.

‒ Czy przypadkiem nie ma pani na imię Magdalena?

Maggy pojęła, że ten mężczyzna zna już odpowiedzi na pytania, które zadawał. Fakt, że to robił, budził w niej niemal przerażenie.

‒ Nie – skłamała ponownie. Nie potrafiła wyjaśnić paniki, jaka ją ogarnęła. – Mam na imię Maggy. Żadne zdrobnienie. – Wyjęła z kieszeni dżinsów komórkę i ścisnęła ją mocno. – Jeśli nie wyjdzie pan natychmiast, wezwę policję.

Nie uśmiechnął się, można by pomyśleć, że nigdy tego nie robi, wciąż jednak miał ten błysk w oku, na którego widok utykał jej oddech w krtani.

‒ Obawiam się, że przeżyje pani frustrację i rozczarowanie – oznajmił, jakby jej groźba nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Jakby niemal się nią cieszył. – Proszę bardzo, nie będę pani przeszkadzał. Byłoby jednak zaniedbaniem z mojej strony, gdybym pani nie ostrzegł, że rezultat będzie niezgodny z tym, czego pani oczekuje.

Maggy nie potrafiła powiedzieć, dlaczego mu wierzy. Może dlatego, że tak stał, jakby nawykł do tego, że wszyscy widzą w nim dobrze ubrany posąg z granitu.

‒ Wobec tego może pan po prostu wyjdzie? – rzuciła, cały czas czując ten dziwny ucisk w dołku. Miejsce za uchem, gdzie skrywała znamię, paliło ją żywym ogniem. Nie śmiała go jednak dotykać w obecności tego człowieka. – Chcę, żeby się pan stąd zabrał.

On jednak, w tej swojej wyniosłej bezwzględności, nie słuchał jej nawet. Przesuwał po niej przenikliwym spojrzeniem swych szarych oczu, a najdziwniejsze było jej dziecięce pragnienie, by się zasłonić. Co ją obchodziło, że jakiś obcy facet tak na nią patrzy? Nie miała na sobie obcisłego i podkreślającego kształty ubrania.

‒ To nieprawdopodobne. – Jego głos miał burkliwy ton. – Mogłaby pani być jej bliźniaczką, pomijając te okropne włosy.

‒ Nie mam siostry bliźniaczki – odwarknęła Maggy, zaskoczona własną opryskliwością, jak zawsze, kiedy ktoś twierdził, że jest podobna do jego siostrzenicy, przyjaciółki czy kuzynki. W dzieciństwie podsycało to jej nadzieje, ale teraz była starsza i mądrzejsza. Takie komentarze nie robiły na niej wrażenia. – Jestem sama. Znaleziono mnie na poboczu drogi, kiedy miałam osiem lat, i nie pamiętam niczego, co wydarzyło się wcześniej. Koniec.

‒ Och, ale to tylko potwierdza moją teorię – zauważył, a w jego oczach pojawił się twardy błysk satysfakcji.

Zdjął rękawiczki, a gest ten przywodził na myśl jakąś pradawną ceremonię. Maggy nie potrafiła powiedzieć, jak mu się to udało – stał tylko i zdejmował rękawiczki, a mimo to emanował przemożną męskością. Kiedy już to zrobił, ona zaś zadawała sobie pytanie, jakim cudem jego nagie dłonie wydają jej się takie „zakazane”, wyjął z kieszeni smartfon, większy i nowocześniejszy niż jej własny, na którym teraz zacisnęła palce, po czym schowała go z powrotem. Przesunął kilkakrotnie po ekranie i podał jej telefon z nieodgadnionym wyrazem twarzy i tym odwiecznym błyskiem w oku.

Wpatrywała się w jego elektroniczny gadżet jak w gniazdo szerszeni.

‒ Nie chcę tego oglądać – powiedziała, ponieważ przytłaczał ją pod każdym względem, a ona była dość mądra, by nie dać się w nic wmanewrować; nie chciała być ofiarą. Nie wyjaśniało to jednak dziwnego wrażenia, jakie ją ogarnęło. – Niech pan wyjdzie. Natychmiast.

‒ Proszę spojrzeć na zdjęcie.

Nie brzmiało to jak prośba. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który kiedykolwiek o coś prosi. Nie obiecał też, że zostawi ją w spokoju, jeśli ona zrobi to, co jej polecił.

Nie miała więc pojęcia, dlaczego wzięła od niego ten przeklęty smartfon ani dlaczego aprobata w jego surowym spojrzeniu… wywołała w niej taką, a nie inną reakcję. Popatrzyła na telefon w swojej dłoni, wciąż ciepły od jego dotyku, co przyprawiło ją o drżenie.

Skupiła wzrok na ekranie i zamarła.

Było to zdjęcie kobiety.

Stała w jakimś pięknym otoczeniu – blask świateł i pradawne kamienie; patrzyła na coś przez nagie ramię, z uśmiechem na ustach. Ciemne kasztanowe włosy miała zebrane w kunsztowny kok i nosiła niezwykłą suknię – długą i przetykaną diamentami.

Maggy – gdyby nie znała prawdy – powiedziałaby, że to właśnie ona jest na tym zdjęciu.

‒ Co to takiego? – wyszeptała, czując łomot serca. – Kto to taki?

Stojący przed nią mężczyzna nawet nie drgnął, a jednak miał w swoim spojrzeniu coś, co zdawało się pochłaniać cały świat.

‒ To Serena Santa Domini – oznajmił zimnym głosem, w którym jednak dosłyszała jakąś satysfakcję. – Znana powszechnie jako Jej Wysokość, królowa Santa Domini, która zginęła przed dwudziestu laty w wypadku samochodowym w Czarnogórze. – W jego wzroku pojawił się błysk, mroczny i nieodgadniony, który jednak uderzył Maggy jak obuchem. – Sądzę, że to była pani matka.

Reza Argos, znany powszechnie jako Jego Królewska Wysokość, niepodzielny władca Konstantynii, nie ulegał sentymentom. To było przyczyną upadku jego ojca. Nie zamierzał powielać tego błędu.

Tak czy inaczej, nie ulegało wątpliwości, że jest królem. A to oznaczało, że nie ma miejsca na jakiekolwiek sentymenty w kraju, który był dumny ze swej „przyzwoitości”, pomimo przekazywanych szeptem plotek o wieloletniej kochance jego ojca, o której nikt nie śmiał wspomnieć wprost – zwłaszcza po tym, w jaki sposób umarł. Nikt nie wypowiedział słowa „samobójstwo”. Wydawało się zbyt nieprzyjemne i sugerowało istnienie czegoś mrocznego, czego nikt nie chciał.

Była to paskudna historia. Reza skupiał się na teraźniejszości. Pociągi jeździły punktualnie, ludzie płacili podatki, a siły zbrojne strzegły granic państwa. Władał wraz ze swoim rządem przejrzyście, mając na względzie dobro narodu. Nie uległ szantażowi wyrachowanej kochanki i z pewnością nie zamierzał ryzykować dobra całego kraju. Nie był jak jego ojciec. Co więcej, Konstantynia nie przypominała w niczym swego sąsiada, Santa Domini, z trapiącym go od trzydziestu lat kryzysem społecznym i gospodarczym.

Tylko pozbawiona sentymentów postawa władców zapewniała temu niewielkiemu krajowi dobrobyt, niepodległość i neutralność przez setki lat. W Europie mógł trwać bezustanny chaos, ale Konstantynia opierała mu się skutecznie, podobnie jak problemowi uchodźczemu prześladującemu mieszkańców Santa Domini.

Upadek ojca, który uległ porywom serca, co mogło doprowadzić do kryzysu konstytucyjnego, gdyby nie podjęto odpowiednich kroków, zanim szantaż spowodował rozpad królestwa, nie miał znaczenia. Tylko nieliczni poza rodziną królewską i najwyższymi dostojnikami zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji.

Reza panował skutecznie w swoim maleńkim alpejskim kraju od czasu swego wstąpienia na tron, kiedy miał dwadzieścia trzy lata – po niespodziewanym ataku serca, który rzekomo zabił jego ojca – jako ostatni z długiej linii monarchów domu Argosów. Konstantynia była niewielkim krajem i miała postać dwóch dziewiczych dolin w Alpach. Były one połączone krystalicznie czystym jeziorem w otoczeniu malowniczych wiosek, ośnieżonych szczytów i kurortów narciarskich.

Mieszkańcom podobało się to królestwo i jego nieskazitelność ‒ dziedzictwo minionej epoki, z wszelkimi jednak udogodnieniami dnia współczesnego. To jednak, że ich odwieczny sojusznik i sąsiad, Santa Domini, doznał brutalnego przewrotu wojskowego, kiedy Reza był dzieckiem, a kilka lat później stracił wygnanego władcę i większość królewskiej rodziny, nie wspominając już o uchodźcach uciekających przed brutalnymi rządami… budziło w Konstantyńczykach… niepokój.

Reza nie przejmował się tym, że jego rządy określane są jako „chwiejne”. Musiał poświęcać mnóstwo czasu na borykanie się z sytuacją w sąsiednim kraju, z ojcowskimi błędami, z szantażem, który omal nie doprowadził do wojny, z samobójstwem, które należało zataić przed narodem. Borykał się z koniecznym kłamstwem, z mściwą matką, nawet z koszmarną kochanką ojca. Nikt poza jego najwęższym kręgiem doradców nie wiedział, ile ma na głowie. Sprawy jednak przybierały pozytywny obrót. Rządzący w Santa Domini uzurpator, generał Estes, umarł. Powrót na tron prawowitego władcy przywrócił w regionie spokój.

Jeśli ta stojąca przed nim kobieta była zaginioną i uznaną za martwą księżniczką Magdaleną, to mogło to zmienić też wszystko inne. Ponieważ Reza został zaręczony z księżniczką z Santa Domini w chwili jej narodzin. I choć pochlebiał sobie, że jest wolny od wszelkich sentymentów, które pchnęły jego ojca w ramiona pozbawionej skrupułów kobiety, podejrzewał, że jego poddani spragnieni są królewskiej bajki. Wspaniałe wesele podsyciłoby ich fantazje i ożywiło gospodarkę, przynosząc ogólną satysfakcję, jak za czasów jego dziadka. Zadowolony naród rzadko myśli o rewolucjach.

Kobieta, która przed nim stała, patrzyła na zdjęcie; dostrzegał jej drżenie. Spodziewał się wcześniej okrzyków radości, co byłoby zrozumiałe w przypadku osoby, która wykonywała poślednią pracę, a która była stworzona do wyższych celów niż skrobanie podłogi na kolanach. Włosy koloru słomy podkreślały jej bladość i chudość. W dodatku była pyskata i opryskliwa.

A więc to była ta jego zaginiona od dawna królowa. Postać z bajki, dzięki której mógł oczarować poddanych i wzmocnić swoją władzę – ktoś o szorstkich, zaczerwienionych dłoniach i skłonności do impertynencji.

A zadowolenie, jakie odczuwał na myśl, że nic mu z jej strony nie grozi i że nigdy go nie oczaruje – no cóż, zachował to dla siebie.

Znowu na niego popatrzyła; uświadomił sobie, że nie potrafi czytać w jej głębokich karmelowych oczach. Uniosła dumnie brodę, jakby chciała odepchnąć go od siebie, jakby wierzyła, że to możliwe.

W głębi duszy był zbulwersowany, że mogłaby się w ogóle bronić. Żywił przekonanie, że to jest właśnie zaginiona księżniczka Santa Domini. Badanie krwi potwierdziłoby to, co było widoczne gołym okiem – zdumiewające podobieństwo rodzinne. Przyszła matka królów Konstantynii nie mogła być jakąś sprzątaczką. Nie mogła być… tą personą, jaką odgrywała przez dwadzieścia lat.

Powtarzał sobie, że powinien okazywać współczucie. Jeśli nie mylił się w kwestii tego, co się wydarzyło, to na nie zasługiwała.

‒ Nie mam matki – oznajmiła bez odrobiny szacunku, a Reza podziwiał jej nieustępliwość, nawet jeśli mu się nie podobała. – A jeśli miałam, to z pewnością nie była żadną królową, chyba że opieki społecznej.

Reza nie słuchał, zastanawiając się, jak ma przemienić tę niewyszukaną blondynkę w kogoś, kogo można zaprezentować jego światu.

Miała wygląd księżniczki. Wystarczyło zignorować jej koszmarny strój, włosy i niezbyt wyrafinowany sposób zachowania, by dostrzec w niej niezaprzeczalny rys Santa Domini. Przede wszystkim w tych wysokich kościach policzkowych, w słodkim owalu twarzy i wydatnych ustach, arystokratycznych i jednocześnie zmysłowych. Jawiła się jako niezbyt cywilizowana, w dodatku była wychudzona, odbiegając znacznie od ideału cielesnego wielu arystokratek, które znał, ale bez wątpienia czerpała dumę ze swych krągłości; być może dlatego nosiła tanie ubrania o dwa numery za małe.

Reza nie mógł tylko pojąć jednego – jak mógł jej w ogóle pragnąć, jeśli nie martwił się, że w jakikolwiek sposób dotrze do jego serca. To było… „renowacyjne” zadanie, które przed nim stało.

Jednak…

Uderzyło go to w chwili, gdy wszedł do tego lokalu, i poruszyło do samej głębi. Był królem Konstantynii. Słynął z wyrafinowanego smaku; jego kochanki odznaczały się nieskazitelnym pochodzeniem, wykształceniem i urodą.

Kobieta, którą początkowo pragnął uczynić królową, zanim przed dziesięcioma dniami zobaczył na zdjęciu stojącą teraz przed nim osobę, pasowała do swej roli pod każdym względem. Szacowny, wielowiekowy ród, doskonałe wykształcenie, nieskazitelna kariera, ani śladu skandalu.

Louisa stanowiła owoc dziesięcioletnich poszukiwań doskonałej kandydatki na jego żonę. Nie wierzył, że kiedykolwiek ją znajdzie, dopóki tak się nie stało. Wciąż nie mógł uwierzyć, że tu był – daleko od swego kraju i kobiety, którą zamierzał poślubić – tropiąc prostacką, fatalnie ubraną i skłonną do impertynencji osóbkę. Obrażało go to głęboko.

Także to, że gdy unosiła buńczucznie brodę i otwierała usta, by powiedzieć coś niegrzecznego, ogarniało go bulwersujące pragnienie, wywołując w nim… niepokój.

Jego Louisa spełniała wszelkie warunki jako przyszła władczyni, a jednak nigdy nie czuł wobec niej niczego z wyjątkiem podziwu dla jej uroczej figury – podziwu, jaki mógłby odczuwać wobec eleganckiej zastawy. Owo chłodne uwielbienie było jedynym, jakie mógł żywić wobec swej królowej. W przeciwieństwie do ojca, który uległ katastrofalnym podszeptom serca.

‒ Być może źle mnie pani zrozumiała. – Czekał, aż te niezwykłe oczy napotkają jego wzrok, i zaciskał zęby, czując niepożądaną reakcję własnego ciała. Gdyby była ubrana jak jej matka na zdjęciu, gdyby wyglądała jak księżniczka… Co się z nim działo? – Dziesięć dni temu jeden z moich doradców powrócił z krótkiej wyprawy zwiadowczej w tym rejonie.

‒ Wyprawy zwiadowczej? – rzuciła pogardliwie. – Tak się nazywa zwykła podróż?

Reza nie potrafił sobie przypomnieć, by ktokolwiek tak bardzo zalazł mu za skórę, zwłaszcza kobieta. Wszystkie zabiegały o jego względy, ale nie zamierzał jej tego wyznawać, tak jak tego, że planował poprosić Louisę, by została królową.

‒ Widziałem panią na zdjęciach. – Patrzył na jej włosy, jeszcze mniej atrakcyjne przy tym oświetleniu. Na fotografiach opadały jej na ramiona, kobiece i kuszące, a ich kasztanowa barwa pasowała do niej bardziej. Dowodziły też wymownie, czyim jest dzieckiem. – Podobieństwo do królowej Sereny było zdumiewające. Wystarczyła jedna rozmowa telefoniczna, by ustalić, że ma pani tak samo na imię jak zaginiona księżniczka i że pani tajemnicza przeszłość zaczyna się wraz z wypadkiem. Zbyt duży zbieg okoliczności.

Znów popatrzyła na niego, a on poczuł się tak, jakby jej dłonie dotykały intymnej części jego ciała, i to nim wstrząsnęło. Aż do dzisiaj panował nad swoimi pragnieniami. Namiętność była słabością wyłącznie jego ojca.

‒ Nie mam tajemniczej przeszłości – powiedziała z błyskiem w karmelowych oczach. – Świat jest pełen złych rodziców i odtrąconych dzieci. Jestem jednym z nich, to wszystko.

‒ Nie jest pani nikim takim.

Skrzyżowała ramiona na piersiach.

‒ Wracam do początkowego pytania. Kim pan jest i dlaczego to takie ważne, że jakaś kawiarka na zdjęciu wygląda jak stara, martwa królowa?

Reza wyprostował się i popatrzył na nią z góry, emanując autorytetem, jak mu przez całe życie wpajano, nawet gdy jego ojciec okazał się niegodny korony.

‒ Jestem Leopoldo Maximilian Otto, król Konstantynii – wyjaśnił. – Ale zwracając się do mnie, możesz mówić Reza. To rodzinny przydomek.

Parsknęła, co przypominało śmiech, i podsunęła mu jego komórkę.

‒ Nie chcę się do ciebie w ogóle zwracać.

‒ Więc będziesz miała z tym kłopot. – Reza wziął swój telefon i zauważył, że Maggy unika kontaktu z jego palcami, jakby były zatrute. To, że traktowała go bez najmniejszego szacunku, budziło w nim sprzeciw, ale nie tłumiło tego przeklętego pragnienia. Wprawiała go w zakłopotanie, co mu się bardzo nie podobało. Nie mógł jednak zaprzeczyć faktom. Spojrzał jej w oczy. – Ponieważ, tak czy inaczej, zostaniesz moją żoną.

Tytuł oryginału: Bride by Royal Decree

Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon Limited, 2017

Redaktor serii: Marzena Cieśla

Opracowanie redakcyjne: Marzena Cieśla

Korekta: Hanna Lachowska

© 2017 by Caitlin Crews

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Books S.A.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Światowe Życie są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-276-3822-9

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.