Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NOWY POLSKI PRZEKŁAD.
Dick (…) próbował pogodzić wartką akcję i tanie atrybuty literatury science fiction z problemem głębszej natury: jak powinniśmy traktować chorych psychicznie? Co taka choroba właściwie oznacza? Jaką prawdę, jakie wartości niesie ze sobą taki chory? Te pytania wybrzmiewają w tle fabuły, ale na odpowiedzi musimy zdobyć się sami. Klany księżyca Alfy są mocną, poczytną powieścią, ale też głosem cierpiącego humanisty w sprawie mu bliskiej. Philip K. Dick, mistyk, dziwak, geniusz, potwór i wizjoner, naprawdę wiedział, co pisze” - z przedmowy Łukasza Orbitowskiego
Przez wiele lat Ziemia wykorzystywała trzeci księżyc w układzie Alfy jako szpital psychiatryczny. Po wybuchu wojny między Ziemianami i Alfańczykami jego pacjenci stworzyli własne społeczeństwo podzielone na fakcje. Teraz jednak schizofrenicy, paranoicy i inni pragną się zjednoczyć, żeby odeprzeć przewidywaną inwazję z innej planety. Tymczasem na Ziemi agent CIA Chuck Rittersdorf i jego żona Mary przechodzą przez gorzki rozwód. Chuck traci wszystko. Kiedy się dowiaduje, że będzie zdalnie prowadził symulakra towarzyszącego Mary na księżycu Alfy, postanawia ją zabić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Ubik
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Człowiek z Wysokiego Zamku
Valis
Boża inwazja
Transmigracja Timothy’ego Archera
Doktor Bluthgeld
Wyznania łgarza
Trzy stygmaty Palmera Eldritcha
Przez ciemne zwierciadło
Czas poza czasem
Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Świat Jonesa
Wbrew wskazówkom zegara
Marsjański poślizg w czasie
Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda
Deus Irae
Oko na niebie
Wariant drugi
Kopia ojca
Raport mniejszości
Elektryczna mrówka
Labirynt śmierci
Inwazja z Ganimedesa
Cudowna broń
Słoneczna loteria
Nasi przyjaciele z Frolixa 8
Możemy cię zbudować
Druciarz Galaktyki
Radio Wolne Albemuth
Blade runner
Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?
Ubik
Człowiek z Wysokiego Zamku
Przez ciemne zwierciadło
Radio Wolne Albemuth
Ludzie często pytają mnie o natchnienie. Panuje pogląd, że pisarz pracuje wyłącznie trafiony weną, czemu towarzyszy romantyczne i całkowicie fałszywe wyobrażenie artysty, który błądzi wśród skał, wznosząc oczy ku gwiazdom, bądź czeka za ciężkim biurkiem w półmroku gabinetu, aż muza sfrunie i pacnie go w czoło.
Sándor Márai z pewną przesadą opisuje swoje życie bogatego pisarza w przedwojennym Budapeszcie. Z niemal teatralnym bólem (ale i poczuciem humoru) przywołuje kawę z koniaczkiem, popołudnia w łaźniach, sute kolacje, przyjęcia i leniwe kursy dorożką w przyjacielskim gronie. Te i podobne, melancholijne radości mają, zdaniem Máraiego, swoją straszliwą cenę w postaci dwóch, góra trzech godzin dziennie, które trzeba poświęcić na udrękę pracy twórczej. Pisanie to koszmar, którego nie osłodzi najsłodsze nawet, najbardziej rozkoszne życie – Márai utracił je zresztą, wygnany z Węgier strzelił sobie w głowę.
Te dwa wyobrażenia – pisarza wyglądającego weny i cierpiętnika ze wstrętem sięgającego po pióro – są równie piękne, jak fałszywe. Piszemy w zgiełku i hałasie. Wyrywamy codzienności cenne godziny na pracę, od której owoców zależy byt nasz i naszych najbliższych. Zawodowy pisarz żyje z pióra, tymczasem w pisaniu przeszkadza wszystko naokoło: rodzina, która też potrzebuje uwagi i miłości, kumpel, co wpada z opowieścią i flaszką, nieskoszony trawnik i zakupy, które trzeba zrobić, jakieś przylegające do pisania obowiązki w rodzaju korekt własnych tekstów, wywiadów, fuch czy wstępów do książek innych autorów – oto jeden z nich.
Wreszcie w pisaniu przeszkadza sam pisarz, jednostka ułomna, pogruchotana i dziwna. Gdybyśmy byli inni, tobyśmy nie pisali. Łatwo pójść drogą na skróty, uciec w bezpieczne, artystyczne chciejstwo lub ulec jakiejś niezdrowej obsesji, co jeszcze nie byłoby najgorsze. Złe książki sprzedają się lepiej niż dobre. Pisarz boi się i wątpi w siebie, strach i wątpliwość zaś należą do złych doradców. Łatwo zbłądzić, śpieszyć się, odpuścić. Lęk, zwątpienie i nadzieja – te właśnie siły targają nami, pisarzami. Są Eryniami, ale i przyjaciółmi.
Takim właśnie pisarzem był Philip K. Dick, autor Łowcy androidów, Człowieka z Wysokiego Zamku, a także Klanów księżyca Alfy, pięknej, choć potrzaskanej książki, którą właśnie trzymasz w rękach. Tworzył dużo, często w pośpiechu, a literatura, którą uprawiał, nie odpowiadała jego rzeczywistym ambicjom. Poza tym żył mocno i niebezpiecznie, żenił się i rozwodził, brał hurtowe ilości narkotyków, rozmawiał z Bogiem i najprawdopodobniej chorował psychicznie. Był piekłem dla siebie i dla innych.
Wyobraźmy sobie odległą przyszłość, kiedy Ziemia podbiła daleki kosmos, a ludzie podróżują między układami planetarnymi mniej więcej tak, jak my przebywamy odległość pomiędzy Krakowem i Warszawą. Kolonizacja księżyców i planet przebiegała w żywiołowy i nieco chaotyczny sposób. Posuwaliśmy się naprzód bardzo szybko, z zachłannością konkwistadorów. Zagarnialiśmy tyle, ile się dało, odurzeni perspektywą zysku, ale i czymś szlachetniejszym – podążaniem ku tajemnicy skrytej w świetle gwiazd.
Podbój kosmosu, urzekająco łatwy od strony technologicznej, rodzi konsekwencje natury psychologicznej. Świat ruszył naprzód, ludzie jednak się nie zmienili. Cierpią i chorują po staremu. Możemy się domyślać, że eksploracja dalekich planet i podróże międzygwiezdne, mimo archaicznego, romantycznego uroku, mają swoją cenę w postaci zaburzeń i chorób psychicznych. Możemy budować wspaniałe okręty z napędem lepszym niż w Sokole Millennium, laserowe działa i gwiezdne niszczyciele. Sami pozostajemy krusi.
Jako dziecko marzyłem o podboju wszechświata i szczerze wierzyłem, że dokona się on za mojego życia. Tkwił we mnie powidok kosmicznego optymizmu z lat sześćdziesiątych. Kto wie, myślałem sobie, może nawet postawię stopę na Księżycu? Ta młodzieńcza nadzieja rozpadła się wraz z katastrofą Challengera, którą zobaczyłem w telewizji. Zrozumiałem, że zostaniemy na Ziemi, i chyba miałem rację. Nie radzimy sobie nawet z Księżycem, w najlepszym razie, kiedy załogowy lot dotrze na Marsa, ja będę już starcem. Może to i lepiej?
Wyobrażam sobie teraz, że ktoś spełnia moje dziecięce marzenie i wysyła mnie w daleki kosmos w wypasionym pojeździe. Skaczę sobie po galaktyce i zwiedzam planety, na których zawsze czeka tlen. Szczęście trwałoby krótko. Oszalałbym od samotności, monotonnej wędrówki przez ciemność i obcych, zmieniających się gwiazd nad moją głową. Przynajmniej gwiazdy powinny być znajome. W najlepszym razie doznałbym załamania nerwowego, o jakim dotąd nawet nie śniłem, w najgorszym – skrzywdził siebie lub kogoś. Sam nie wiem, jaka ciemność we mnie jeszcze drzemie.
Możemy więc założyć, że podbój kosmosu rodziłby szereg dysfunkcji i problemów psychicznych u ludzi, którzy biorą w nim udział. Zaryzykowałbym nawet tezę, że nikt całkiem normalny nie zostawi swojego życia, by lecieć na Proximę Centauri. Wzrost zaburzeń i chorób psychicznych wśród członków załóg i kolonizatorów byłby problemem, z którym architekci lotów międzygwiezdnych musieliby się mierzyć. Z tego właśnie punktu wyrusza Philip K. Dick w Klanach księżyca Alfy. I idzie o wiele dalej.
Podbój kosmosu jako przedsięwzięcie gigantyczne (nawet niewyobrażalne z naszej przyziemnej perspektywy) wymaga adekwatnej opieki psychiatrycznej. Chorych i cierpiących wysyłano na tytułowy księżyc, gdzie znaleźli dach nad głową i opiekę. Tak właśnie u Dicka wygląda rozwój ludzkości: chorych i cierpiących mamy, tylko że trzeba osobnego ciała niebieskiego, aby ich pomieścić.
Ten planetarny szpital, Tworki na skalę kosmiczną, funkcjonował dobrze – aż przestał. Chorzy zostali pozostawieni sami sobie wskutek działań wojennych i będącego ich konsekwencją urzędniczego niedopatrzenia (wątek ten ma, jak sądzę, źródło w osobistym doświadczeniu autora) i teraz radzą sobie, jak mogą. Minęły dziesiątki lat. O personelu medycznym nikt już nie pamięta, a potomkowie pacjentów-założycieli z układu Alfy zbudowali własną cywilizację. Właściwie kilka, każda oparta na kamieniu węgielnym innej jednostki chorobowej.
Mamy więc Adolfville, fortecę paranoików, którzy wszędzie widzą wrogów, nie ufają nikomu ani niczemu i przygotowują się do odparcia licznych ataków, urojonych bądź prawdziwych (powieść opowiada właśnie o próbie wrogiego przejęcia Alfy, co dowodzi, że paranoikowi czasem nie można odmówić słuszności). Nieopodal znajdują się chaotyczne osiedla chorych na schizofrenię oraz brudne, przypominające wysypisko śmieci Gandhitown – dom hebefreników. Ci kosmiczni pustelnicy nie przejmują się światem zewnętrznym, za to często wydają spośród siebie świętych zdolnych czynić prawdziwe cuda, jakby choroba była darem, a nie przekleństwem.
Maniacy skupili się w Da Vinci Heights, którego rozbuchana architektura odzwierciedla, jak i w innych przypadkach, charakter mieszkańców. Rozmach nie nadąża za planem i cierpliwością niezbędną do wykonania dzieła. Wszystko jest tutaj wielkie, lecz niedokończone. Klanów i miast znajdziemy więcej. Razem tworzą kolorową i w gruncie rzeczy niegroźną społeczność. Do czasu, aż ktoś się nimi zainteresuje.
Potomkowie ludzi, którzy porzucili księżyc Alfy, obracają ku niemu swoje chciwe oczy. Planują odzyskać to miejsce, dotychczasowych mieszkańców zaś otoczyć swoiście rozumianą opieką. Najpewniej zamkną ich gdzieś, zafundują przelot nad kukułczym gniazdem. Sami zainteresowani długo nie rozumieją, co tak naprawdę się dzieje, nie potrafią dostrzec rozmiaru zagrożenia. Aby ocalić swoje dziwaczne domy, muszą się zjednoczyć mimo licznych sprzeczności, przeciwstawiając międzygwiezdnej korporacji swoją własną, wariacką słuszność.
Powieść powstała na początku lat sześćdziesiątych. Do kontekstów, które ją zrodziły, przejdę niżej. Od tego czasu pogłębiła się wiedza na temat chorób psychicznych, a przede wszystkim stosunek do chorych. Kiedyś traktowano ich, jakby schorzenie, na które zapadli, było ich winą, kwestią wyboru. Wariata, szaleńca, świra uważano za istotę gorszą i ułomną, niezdolną do decydowania o własnym losie, kogoś, komu należy ewentualnie „pomóc”, skazując na cierpienie, samotność i kpinę. Sam dobrze pamiętam żarty z chorych i zaburzonych. W najlepszym razie osoby cierpiącej na chorobę psychiczną nie traktowano poważnie. Decydowano za nią. O tym właśnie między innymi opowiada powieść Dicka.
Tytułowe klany ze społeczności chorych pozostawionych samym sobie. Zdołali oni wytworzyć mozaikę dziwacznych kultur: niekiedy pięknych, czasem groźnych, z pewnością osobliwych. Te maleńkie cywilizacje wykształciły kulawą funkcjonalność. Żyją sobie w spokoju i chcą, aby tak zostało. Tkwią przecież na jakimś nieważnym, do niedawna zapomnianym księżycu i nie wadzą nikomu. Porzuceni dali sobie radę. A teraz grozi im utrata wolności. Kto o zdrowych zmysłach stanie w obronie „szaleńców”?
Smaczku całej sprawie dodaje powód zainteresowania mieszkańcami księżyca Alfy. Intencje korporacji stojącej za tym zamierzeniem wydają się mętne, w książce pada jednak sugestia, że mamy do czynienia z realizowanym przez wiele dziesięcioleci planem. Chorych porzucono specjalnie, następnie obserwowano tworzenie się ich społeczności. Korporacja wkracza, gdy te uległy scementowaniu. Kreatywność niektórych klanów, choć chaotyczna i trudna do przekucia na przyziemną konwencję realizacji określonego projektu, może zaskoczyć swoją odmiennością. „Szaleniec” wpadnie na wynalazki i rozwiązania, które „normalnemu” nie przyjdą do głowy. Mowa o brutalnym, podzielonym na fazy eksperymencie: porzucamy was, patrzymy, co robicie z własną wolnością, zabieramy wam jej owoce i zniewalamy na nowo.
Ta myśl dodaje komercyjnej powieści dodatkowego znaczenia. Dick jawi się humanistą, upomina się o najsłabszych, ich godność i prawo do samostanowienia. W fabułę wplata intuicje, które dziś znamy i podzielamy. Przynajmniej taką mam nadzieję. Wiemy, że choroba psychiczna nie wynika z wyboru, a chory człowiek nie jest gorszy od zdrowego. Zresztą te kategorie pozostają płynne. Tak naprawdę kto jest zdrowy na księżycu Alfy? Przypadkowy przybysz z Ziemi czy mieszkańcy? Do tego pytania dochodzi kolejne, rozświetlone szelmowskim spojrzeniem amerykańskiego pisarza: czy „wariat” może mieć rację?
No pewnie, że może. Od siebie dorzucę jeszcze jedno pytanie. Czy Dick pisał o sobie? Istnieje częściowo uzasadnione podejrzenie, że cierpiał na schizofrenię paranoidalną. Jego biograf Lawrence Sutin widzi w nim jednostkę zdziwaczałą, lecz psychicznie zdrową. W mojej opinii diagnoza nie ma znaczenia. Liczy się coś innego: Dick przez całe życie zmagał się z łatką wariata. Tak go traktowano. Miał znamię, stygmat szaleńca, tę szkarłatną literę nowożytności. I pisał o swoich ludziach porzuconych na dalekim księżycu.
Awanturę w Układzie Alfa obserwujemy z perspektywy między innymi Chucka Rittersdorfa i jego żony. Akurat się rozwodzą, a Mary Rittersdorf została odmalowana w najczarniejszych barwach, jako zimna, wyrachowana egoistka gotowa puścić męża z torbami. Ten niesprawiedliwy, a przynajmniej jednostronny punkt widzenia ma zapewne źródło w licznych rozwodach samego Dicka. Mam nadzieję, że pisarz nie poszedł tak daleko jak jego bohater i nie postanowił własnej żony zamordować.
Chuck wpada właśnie na taki pomysł. Mary leci na Alfę, więc ją kropnie i będzie po kłopocie. Tylko jak to zrobić? Z pomocą przychodzi mu praca. Zajmuje się programowaniem dla CIA robotów zwanych symulakrami. Taki symulakr wygląda zupełnie jak człowiek, da się go jednak odróżnić, w przeciwieństwie do androidów. Steruje nim bazowe oprogramowanie bądź zdalnie operator. Chuck pracuje właśnie na takim stanowisku.
Tu ujawnia się genialna prostota morderczego planu. Jeden z symulakrów towarzyszy Mary na księżycu Alfy. Chuck pokieruje ruchami maszyny, sprzątnie żonkę i uniknie kary. Odpowiedzialność za tę śmierć spadnie na błędy w oprogramowaniu. Mary nie pozostaje dłużna Chuckowi i strzela do faceta, z czego tylko może – rozwali pół księżyca, żeby go sprzątnąć. Najbardziej na świecie pragną się pozabijać. Dick wyciąga z tego wniosek we własnym niepowtarzalnym stylu: tych dwoje jest sobie przeznaczonych.
Tak z grubsza wygląda fabuła tej powieści. Mamy księżyc opanowany przez wysoce funkcjonalnych szaleńców, którzy z obłędu uczynili podwaliny swoich społeczności, oraz rozpadające się, dysfunkcyjne małżeństwo: obojętnej kobiety i pogubionego, tchórzliwego faceta. Na tle Chucka i Mary mieszkańcy Adolfville i innych kolonii wyglądają na całkiem rozsądnych. Szaleństwo, zdaniem Dicka, bywa sztuczną kategorią, wygodnym narzędziem do tłamszenia kolorowej mniejszości przez większość. To kaganiec, smycz, więzienie – nic więcej.
Literatura fantastyczna w czasach Dicka nie cieszyła się uznaniem. Uchodziła za niepoważną, skierowaną do dzieci lub, jeszcze gorzej, do czytelników komiksów. Sam autor Klanów księżyca Alfy nie zamierzał być „fantastą”, tę drogę wybrał, ponieważ nikt nie chciał wydawać jego powieści obyczajowych, a uznania się doczekał, stojąc nad grobem. Wiele jego książek łączy oszałamiające, oryginalne założenia z motywami obiegowymi współczesnej literatury fantastycznej. Tak jest i w tym przypadku.
Klany księżyca Alfy są uroczą, błyskotliwą i zabawną powieścią pulpową, odróżniającą się od innych za sprawą oryginalnego pomysłu o cywilizacjach osób cierpiących na dolegliwości psychiczne. Ze swoją wariacką akcją, finałem pełnym wybuchów i wojnami szpiegów przynależy, przynajmniej częściowo, do świata eskapistycznej rozrywki, od którego sam Dick próbował uciec. Okładka pierwszego wydania nie zostawia nadziei na żadne subtelności. Widzimy na niej kosmicznego żołnierza w cudacznym hełmie prującego z działa we wrogie, obce, wściekle żółte niebo.
Dick rozumiał konwencję, w której przyszło mu się poruszać. Był wielkim pisarzem zmuszonym do pospiesznego tworzenia poczytnych powieści. Amerykański czytelnik, prócz wojny i przygody, łaknął również seksu. Dick zapełnił więc książkę masą prostych, erotycznych akcentów, ujawniając komiczną ze współczesnej perspektywy fiksację na punkcie biustów. Wszystkie postacie kobiece opisuje z tej, bądźmy szczerzy, dość prymitywnej perspektywy, plecie o braku biustonoszy, sztucznie powiększanych sutkach, kurczących się pod wpływem strachu, i ekscytuje się imponującą objętością silikonu w implantach. Jest trochę jak uczniak, trochę jak podstarzały świntuch, co dzisiaj razi, a nawet oburza. Spróbuję go obronić przed zarzutem seksizmu (trudne to jednak zadanie). Na początku lat sześćdziesiątych, kiedy powstała powieść, implanty silikonowe stanowiły nowość ekscytującą opinię publiczną. Pierwszy zabieg powiększenia piersi wykonano rok przed premierą książki. Dick, uczciwy „fantasta” o kosmatych myślach, próbował przewidzieć przyszłość i doszedł do wniosku, że operacje korekcyjne staną się powszechne. Rozejrzyjmy się – i w tym miał rację.
Do tego Dick, jak większość ówczesnych amerykańskich pisarzy, uległ zimnowojennym lękom, których ślady łatwo znaleźć w powieści. Chuck, nim wpląta się w awanturę na księżycu Alfy, zarabia na życie, programując symulakra potrzebne do akcji propagandowych przeciwko komunistycznym państwom otaczającym oazę wolności, Amerykę. Podbiliśmy kosmos, a podziały z lat czterdziestych tylko się pogłębiły – świat drży w nieustannym napięciu pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem.
Niektóre wynalazki urzekają naiwnością. Po Nowym Jorku śmigają odrzutowe taksówki, samoloty zostały wyparte przez ekspresowe rakiety, a poczciwe pługi w razie zagrożenia łączą się ze sobą, tworząc wyrzutnię rakietową. Skrytobójcy przetrzymują śmiercionośne zarodki w ustach i aż strach pomyśleć, co nastąpi, gdy kichną albo dopadnie ich kaszel. Roboty szpiegowskie korzystają z wykresów fal mózgowych ściągniętych od osób, które mają śledzić. Dzięki temu znają wszystkie miejsca, które delikwent odwiedził. Dziś ta wiedza jest dostępna za sprawą lokalizacji w smartfonach, nie trzeba też robotów: sami ujawniamy ją na serwisach społecznościowych.
Zaciera się granica pomiędzy nauką a magią. Święty z Gandhitown żyje jak żebrak, choć opanował teleportację, lewitację i potrafi przechodzić przez ściany. Dla odmiany pewna policjantka zakrzywia czas na niewielkiej przestrzeni. Potrafi cofnąć kawałek rzeczywistości, niedaleko, o jakieś pięć minut, co wystarcza, na przykład by uratować ofiarę wypadku samochodowego bądź zapobiec strzelaninie. Sama uważa swoje moce za skromne. Czego więc potrafią dokonać jej potężniejsze koleżanki i koledzy?
W kosmosie nie jesteśmy sami. Ludzkość nawiązała kontakt z cywilizacją śluzowców. Te sympatyczne, życzliwe innym stworzenia wyglądają jak wielkie, żółte gluty, potrafią jednak docenić przyjaźń, alkohol, dobrą zabawę i zawsze są przy forsie. Porozumiewają się telepatycznie i cieszą przywilejem częściowej nieśmiertelności. Zmarły śluzowiec zostawia zarodki, z których w sprzyjających warunkach wyrastają jego liczne kopie, obdarzone wspomnieniami i świadomością wsteczną. Mając takiego kompana w drużynie, można podbijać księżyce i knajpy – świat jest dla takich za mały.
Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z tą książką. W Polsce ukazała się na początku lat dziewięćdziesiątych i przepadła, przysypana przez tony innych groszowych powieści fantastycznych oraz, co tu kryć, bardziej dopracowane powieści samego Dicka. Zachwycaliśmy się pierwowzorem literackim Łowcy androidów, Człowiekiem z Wysokiego Zamku, Trzema stygmatami Palmera Eldricha. Na wyprawę do układu Alfy zabrakło rozumu i serca. Z książki zapamiętałem głównie te monstrualne biusty i sam pomysł o księżycu zawiadywanym przez potomków osób chorych psychicznie. Śmiałem się nawet, że to książka o planecie wariatów. Zmądrzałem i już się nie śmieję.
Tę powieść można odczytać jako świadectwo czasów: taksówki odrzutowe i kosmici z galarety przynależą do pewnej epoki, która już nie wróci. Kosmos pozostaje obcy i daleki. Pozostało świadectwo nieaktualnej już wyobraźni i wielkiego optymizmu. Naprawdę wierzyliśmy, że będziemy skakali pomiędzy gwiazdami. Mamy też ciekawą refleksję na temat natury szaleństwa i płynności tego terminu oraz dramat małżeński rozpisany na sekwencję zamachów i strzelanin – zwykłych ludzi, którzy nie radzą sobie z własnymi emocjami, których życie zwyczajnie przerosło.
Jestem świadomy wad tej powieści. Dick pracował w pośpiechu, próbował pogodzić wartką akcję i tanie atrybuty literatury science fiction z problemem głębszej natury: jak powinniśmy traktować chorych psychicznie? Co taka choroba właściwie oznacza? Jaką prawdę, jakie wartości niesie ze sobą taki chory? Te pytania wybrzmiewają w tle fabuły, ale na odpowiedzi musimy zdobyć się sami. Klany księżyca Alfy są mocną, poczytną powieścią, ale też głosem cierpiącego humanisty w sprawie mu bliskiej. Philip K. Dick, mistyk, dziwak, geniusz, potwór i wizjoner, naprawdę wiedział, co pisze.
Łukasz Orbitowski
Zanim Gabriel Baines wszedł do sali posiedzeń rady najwyższej, wysłał tam swego terkoczącego, zrobionego przez Mani symulakra, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zostanie zaatakowany. Symulakr – zręcznie skonstruowany tak, by przypominał go w każdym szczególe – jako produkt pomysłowego klanu Mani potrafił robić wiele rzeczy, ale Baines wykorzystywał go wyłącznie dla obrony; chronienie własnego życia było jego jedynym celem i gwarancją przynależności do leżącego na północnym krańcu księżyca Adolfville, enklawy Para.
Oczywiście Baines wielokrotnie bywał poza Adolfville, ale czuł się bezpiecznie – czy raczej stosunkowo bezpiecznie – tylko tutaj, za solidnymi murami tego miasta Para. Co dowodziło, że jego przynależność do klanu Para nie była rezultatem żadnych kombinacji, zręcznych manewrów, dzięki którym mógł się dostać do każdego z najsolidniejszych, najwytrzymalszych i najbezpieczniejszych ośrodków miejskich. Bainesowi niewątpliwie się to należało… jakby ktoś mógł mieć co do tego jakieś wątpliwości.
Na przykład jego wizyta w niewiarygodnie nędznych slumsach Hebów. Był tam ostatnio w poszukiwaniu zbiegłych członków brygady pracy. Ci, jako Hebowie, zapewne uciekli do Gandhitown. Problem w tym, że oni wszyscy – przynajmniej dla niego – wyglądali tak samo: zgarbione stworzenia w brudnej odzieży, chichoczące i niepotrafiące się skupić na żadnej skomplikowanej czynności. Nadawali się jedynie do pracy wymagającej siły fizycznej, do niczego innego. Jednak ze względu na nieustanną potrzebę wprowadzania kolejnych ulepszeń fortyfikacji Adolfville przed zakusami Mani praca fizyczna była w cenie. A żaden Para nie brudziłby sobie nią rąk. W każdym razie widok obskurnych baraków Hebów budził w nim po prostu lęk, jakby tonął w tym bezkresnym oceanie najprymitywniejszych ludzkich tworów, osiedlu kartonowych domostw na śmietnisku. Hebom to jednak nie przeszkadzało. Mieszkali tam w idealnej równowadze ze swoimi śmieciami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: Clans of the Alphane Moon
Copyright © 1964, Philip K. Dick
Copyright renewed © 1992, Laura Coelho, Christopher Dick and Isa Hackett
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Radosław Kot
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Copyright © 2022 for the illustrations by Wojciech Siudmak
Grafiki: Wojciech Siudmak
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Klany księżyca Alfy, wyd. I w tym tłumaczeniu, Poznań 2022)
ISBN 978-83-8188-956-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer