Klany księżyca Alfy - Philip K. Dick - ebook + książka

Klany księżyca Alfy ebook

Philip K. Dick

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

NOWY POLSKI PRZEKŁAD.

Dick (…) próbował pogodzić wartką akcję i tanie atrybuty literatury science fiction z problemem głębszej natury: jak powinniśmy traktować chorych psychicznie? Co taka choroba właściwie oznacza? Jaką prawdę, jakie wartości niesie ze sobą taki chory? Te pytania wybrzmiewają w tle fabuły, ale na odpowiedzi musimy zdobyć się sami. Klany księżyca Alfy są mocną, poczytną powieścią, ale też głosem cierpiącego humanisty w sprawie mu bliskiej. Philip K. Dick, mistyk, dziwak, geniusz, potwór i wizjoner, naprawdę wiedział, co pisze” - z przedmowy Łukasza Orbitowskiego

Przez wiele lat Ziemia wykorzystywała trzeci księżyc w układzie Alfy jako szpital psychiatryczny. Po wybuchu wojny między Ziemianami i Alfańczykami jego pacjenci stworzyli własne społeczeństwo podzielone na fakcje. Teraz jednak schizofrenicy, paranoicy i inni pragną się zjednoczyć, żeby odeprzeć przewidywaną inwazję z innej planety. Tymczasem na Ziemi agent CIA Chuck Rittersdorf i jego żona Mary przechodzą przez gorzki rozwód. Chuck traci wszystko. Kiedy się dowiaduje, że będzie zdalnie prowadził symulakra towarzyszącego Mary na księżycu Alfy, postanawia ją zabić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 286

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



W sprzedaży:

Ubik

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Valis

Boża inwa­zja

Trans­mi­gra­cja Timo­thy’ego Archera

Dok­tor Blu­th­geld

Wyzna­nia łga­rza

Trzy styg­maty Pal­mera Eldrit­cha

Przez ciemne zwier­cia­dło

Czas poza cza­sem

Płyń­cie łzy moje, rzekł poli­cjant

Świat Jonesa

Wbrew wska­zów­kom zegara

Mar­sjań­ski poślizg w cza­sie

Krótki szczę­śliwy żywot brą­zo­wego oks­forda

Deus Irae

Oko na nie­bie

Wariant drugi

Kopia ojca

Raport mniej­szo­ści

Elek­tryczna mrówka

Labi­rynt śmierci

Inwa­zja z Gani­me­desa

Cudowna broń

Sło­neczna lote­ria

Nasi przy­ja­ciele z Fro­lixa 8

Możemy cię zbu­do­wać

Dru­ciarz Galak­tyki

Radio Wolne Albe­muth

Polecamy także nagrania audio:

Blade run­ner

Czy andro­idy marzą o elek­trycz­nych owcach?

Ubik

Czło­wiek z Wyso­kiego Zamku

Przez ciemne zwier­cia­dło

Radio Wolne Albe­muth

Kto tutaj jest szalony?

1

Ludzie czę­sto pytają mnie o natchnie­nie. Panuje pogląd, że pisarz pra­cuje wyłącz­nie tra­fiony weną, czemu towa­rzy­szy roman­tyczne i cał­ko­wi­cie fał­szywe wyobra­że­nie arty­sty, który błą­dzi wśród skał, wzno­sząc oczy ku gwiaz­dom, bądź czeka za cięż­kim biur­kiem w pół­mroku gabi­netu, aż muza sfru­nie i pac­nie go w czoło.

Sándor Márai z pewną prze­sadą opi­suje swoje życie boga­tego pisa­rza w przed­wo­jen­nym Buda­pesz­cie. Z nie­mal teatral­nym bólem (ale i poczu­ciem humoru) przy­wo­łuje kawę z koniacz­kiem, popo­łu­dnia w łaź­niach, sute kola­cje, przy­ję­cia i leniwe kursy dorożką w przy­ja­ciel­skim gro­nie. Te i podobne, melan­cho­lijne rado­ści mają, zda­niem Máraiego, swoją strasz­liwą cenę w postaci dwóch, góra trzech godzin dzien­nie, które trzeba poświę­cić na udrękę pracy twór­czej. Pisa­nie to kosz­mar, któ­rego nie osło­dzi naj­słod­sze nawet, naj­bar­dziej roz­koszne życie – Márai utra­cił je zresztą, wygnany z Węgier strze­lił sobie w głowę.

Te dwa wyobra­że­nia – pisa­rza wyglą­da­ją­cego weny i cier­pięt­nika ze wstrę­tem się­ga­ją­cego po pióro – są rów­nie piękne, jak fał­szywe. Piszemy w zgiełku i hała­sie. Wyry­wamy codzien­no­ści cenne godziny na pracę, od któ­rej owo­ców zależy byt nasz i naszych naj­bliż­szych. Zawo­dowy pisarz żyje z pióra, tym­cza­sem w pisa­niu prze­szka­dza wszystko naokoło: rodzina, która też potrze­buje uwagi i miło­ści, kum­pel, co wpada z opo­wie­ścią i flaszką, nie­sko­szony traw­nik i zakupy, które trzeba zro­bić, jakieś przy­le­ga­jące do pisa­nia obo­wiązki w rodzaju korekt wła­snych tek­stów, wywia­dów, fuch czy wstę­pów do ksią­żek innych auto­rów – oto jeden z nich.

Wresz­cie w pisa­niu prze­szka­dza sam pisarz, jed­nostka ułomna, pogru­cho­tana i dziwna. Gdy­by­śmy byli inni, toby­śmy nie pisali. Łatwo pójść drogą na skróty, uciec w bez­pieczne, arty­styczne chciej­stwo lub ulec jakiejś nie­zdro­wej obse­sji, co jesz­cze nie byłoby naj­gor­sze. Złe książki sprze­dają się lepiej niż dobre. Pisarz boi się i wątpi w sie­bie, strach i wąt­pli­wość zaś należą do złych dorad­ców. Łatwo zbłą­dzić, śpie­szyć się, odpu­ścić. Lęk, zwąt­pie­nie i nadzieja – te wła­śnie siły tar­gają nami, pisa­rzami. Są Ery­niami, ale i przy­ja­ciółmi.

Takim wła­śnie pisa­rzem był Phi­lip K. Dick, autor Łowcy andro­idów, Czło­wieka z Wyso­kiego Zamku, a także Kla­nów księ­życa Alfy, pięk­nej, choć potrza­ska­nej książki, którą wła­śnie trzy­masz w rękach. Two­rzył dużo, czę­sto w pośpie­chu, a lite­ra­tura, którą upra­wiał, nie odpo­wia­dała jego rze­czy­wi­stym ambi­cjom. Poza tym żył mocno i nie­bez­piecz­nie, żenił się i roz­wo­dził, brał hur­towe ilo­ści nar­ko­ty­ków, roz­ma­wiał z Bogiem i naj­praw­do­po­dob­niej cho­ro­wał psy­chicz­nie. Był pie­kłem dla sie­bie i dla innych.

2

Wyobraźmy sobie odle­głą przy­szłość, kiedy Zie­mia pod­biła daleki kosmos, a ludzie podró­żują mię­dzy ukła­dami pla­ne­tar­nymi mniej wię­cej tak, jak my prze­by­wamy odle­głość pomię­dzy Kra­ko­wem i War­szawą. Kolo­ni­za­cja księ­ży­ców i pla­net prze­bie­gała w żywio­łowy i nieco cha­otyczny spo­sób. Posu­wa­li­śmy się naprzód bar­dzo szybko, z zachłan­no­ścią kon­kwi­sta­do­rów. Zagar­nia­li­śmy tyle, ile się dało, odu­rzeni per­spek­tywą zysku, ale i czymś szla­chet­niej­szym – podą­ża­niem ku tajem­nicy skry­tej w świe­tle gwiazd.

Pod­bój kosmosu, urze­ka­jąco łatwy od strony tech­no­lo­gicz­nej, rodzi kon­se­kwen­cje natury psy­cho­lo­gicz­nej. Świat ruszył naprzód, ludzie jed­nak się nie zmie­nili. Cier­pią i cho­rują po sta­remu. Możemy się domy­ślać, że eks­plo­ra­cja dale­kich pla­net i podróże mię­dzy­gwiezdne, mimo archa­icz­nego, roman­tycz­nego uroku, mają swoją cenę w postaci zabu­rzeń i cho­rób psy­chicz­nych. Możemy budo­wać wspa­niałe okręty z napę­dem lep­szym niż w Sokole Mil­len­nium, lase­rowe działa i gwiezdne nisz­czy­ciele. Sami pozo­sta­jemy krusi.

Jako dziecko marzy­łem o pod­boju wszech­świata i szcze­rze wie­rzy­łem, że dokona się on za mojego życia. Tkwił we mnie powi­dok kosmicz­nego opty­mi­zmu z lat sześć­dzie­sią­tych. Kto wie, myśla­łem sobie, może nawet posta­wię stopę na Księ­życu? Ta mło­dzień­cza nadzieja roz­pa­dła się wraz z kata­strofą Chal­len­gera, którą zoba­czy­łem w tele­wi­zji. Zro­zu­mia­łem, że zosta­niemy na Ziemi, i chyba mia­łem rację. Nie radzimy sobie nawet z Księ­ży­cem, w naj­lep­szym razie, kiedy zało­gowy lot dotrze na Marsa, ja będę już star­cem. Może to i lepiej?

Wyobra­żam sobie teraz, że ktoś speł­nia moje dzie­cięce marze­nie i wysyła mnie w daleki kosmos w wypa­sio­nym pojeź­dzie. Ska­czę sobie po galak­tyce i zwie­dzam pla­nety, na któ­rych zawsze czeka tlen. Szczę­ście trwa­łoby krótko. Osza­lał­bym od samot­no­ści, mono­ton­nej wędrówki przez ciem­ność i obcych, zmie­nia­ją­cych się gwiazd nad moją głową. Przy­naj­mniej gwiazdy powinny być zna­jome. W naj­lep­szym razie doznał­bym zała­ma­nia ner­wo­wego, o jakim dotąd nawet nie śni­łem, w naj­gor­szym – skrzyw­dził sie­bie lub kogoś. Sam nie wiem, jaka ciem­ność we mnie jesz­cze drze­mie.

Możemy więc zało­żyć, że pod­bój kosmosu rodziłby sze­reg dys­funk­cji i pro­ble­mów psy­chicz­nych u ludzi, któ­rzy biorą w nim udział. Zary­zy­ko­wał­bym nawet tezę, że nikt cał­kiem nor­malny nie zostawi swo­jego życia, by lecieć na Pro­ximę Cen­tauri. Wzrost zabu­rzeń i cho­rób psy­chicz­nych wśród człon­ków załóg i kolo­ni­za­to­rów byłby pro­ble­mem, z któ­rym archi­tekci lotów mię­dzy­gwiezd­nych musie­liby się mie­rzyć. Z tego wła­śnie punktu wyru­sza Phi­lip K. Dick w Kla­nach księ­życa Alfy. I idzie o wiele dalej.

3

Pod­bój kosmosu jako przed­się­wzię­cie gigan­tyczne (nawet nie­wy­obra­żalne z naszej przy­ziem­nej per­spek­tywy) wymaga ade­kwat­nej opieki psy­chia­trycz­nej. Cho­rych i cier­pią­cych wysy­łano na tytu­łowy księ­życ, gdzie zna­leźli dach nad głową i opiekę. Tak wła­śnie u Dicka wygląda roz­wój ludz­ko­ści: cho­rych i cier­pią­cych mamy, tylko że trzeba osob­nego ciała nie­bie­skiego, aby ich pomie­ścić.

Ten pla­ne­tarny szpi­tal, Tworki na skalę kosmiczną, funk­cjo­no­wał dobrze – aż prze­stał. Cho­rzy zostali pozo­sta­wieni sami sobie wsku­tek dzia­łań wojen­nych i będą­cego ich kon­se­kwen­cją urzęd­ni­czego nie­do­pa­trze­nia (wątek ten ma, jak sądzę, źró­dło w oso­bi­stym doświad­cze­niu autora) i teraz radzą sobie, jak mogą. Minęły dzie­siątki lat. O per­so­nelu medycz­nym nikt już nie pamięta, a potom­ko­wie pacjen­tów-zało­ży­cieli z układu Alfy zbu­do­wali wła­sną cywi­li­za­cję. Wła­ści­wie kilka, każda oparta na kamie­niu węgiel­nym innej jed­nostki cho­ro­bo­wej.

Mamy więc Adol­fville, for­tecę para­no­ików, któ­rzy wszę­dzie widzą wro­gów, nie ufają nikomu ani niczemu i przy­go­to­wują się do odpar­cia licz­nych ata­ków, uro­jo­nych bądź praw­dzi­wych (powieść opo­wiada wła­śnie o pró­bie wro­giego prze­ję­cia Alfy, co dowo­dzi, że para­no­ikowi cza­sem nie można odmó­wić słusz­no­ści). Nie­opo­dal znaj­dują się cha­otyczne osie­dla cho­rych na schi­zo­fre­nię oraz brudne, przy­po­mi­na­jące wysy­pi­sko śmieci Gan­dhi­town – dom hebe­fre­ni­ków. Ci kosmiczni pustel­nicy nie przej­mują się świa­tem zewnętrz­nym, za to czę­sto wydają spo­śród sie­bie świę­tych zdol­nych czy­nić praw­dziwe cuda, jakby cho­roba była darem, a nie prze­kleń­stwem.

Maniacy sku­pili się w Da Vinci Heights, któ­rego roz­bu­chana archi­tek­tura odzwier­cie­dla, jak i w innych przy­pad­kach, cha­rak­ter miesz­kań­ców. Roz­mach nie nadąża za pla­nem i cier­pli­wo­ścią nie­zbędną do wyko­na­nia dzieła. Wszystko jest tutaj wiel­kie, lecz nie­do­koń­czone. Kla­nów i miast znaj­dziemy wię­cej. Razem two­rzą kolo­rową i w grun­cie rze­czy nie­groźną spo­łecz­ność. Do czasu, aż ktoś się nimi zain­te­re­suje.

Potom­ko­wie ludzi, któ­rzy porzu­cili księ­życ Alfy, obra­cają ku niemu swoje chciwe oczy. Pla­nują odzy­skać to miej­sce, dotych­cza­so­wych miesz­kań­ców zaś oto­czyć swo­iście rozu­mianą opieką. Naj­pew­niej zamkną ich gdzieś, zafun­dują prze­lot nad kukuł­czym gniaz­dem. Sami zain­te­re­so­wani długo nie rozu­mieją, co tak naprawdę się dzieje, nie potra­fią dostrzec roz­miaru zagro­że­nia. Aby oca­lić swoje dzi­waczne domy, muszą się zjed­no­czyć mimo licz­nych sprzecz­no­ści, prze­ciw­sta­wia­jąc mię­dzy­gwiezd­nej kor­po­ra­cji swoją wła­sną, wariacką słusz­ność.

4

Powieść powstała na początku lat sześć­dzie­sią­tych. Do kon­tek­stów, które ją zro­dziły, przejdę niżej. Od tego czasu pogłę­biła się wie­dza na temat cho­rób psy­chicz­nych, a przede wszyst­kim sto­su­nek do cho­rych. Kie­dyś trak­to­wano ich, jakby scho­rze­nie, na które zapa­dli, było ich winą, kwe­stią wyboru. Wariata, sza­leńca, świra uwa­żano za istotę gor­szą i ułomną, nie­zdolną do decy­do­wa­nia o wła­snym losie, kogoś, komu należy ewen­tu­al­nie „pomóc”, ska­zu­jąc na cier­pie­nie, samot­ność i kpinę. Sam dobrze pamię­tam żarty z cho­rych i zabu­rzo­nych. W naj­lep­szym razie osoby cier­pią­cej na cho­robę psy­chiczną nie trak­to­wano poważ­nie. Decy­do­wano za nią. O tym wła­śnie mię­dzy innymi opo­wiada powieść Dicka.

Tytu­łowe klany ze spo­łecz­no­ści cho­rych pozo­sta­wio­nych samym sobie. Zdo­łali oni wytwo­rzyć mozaikę dzi­wacz­nych kul­tur: nie­kiedy pięk­nych, cza­sem groź­nych, z pew­no­ścią oso­bli­wych. Te maleń­kie cywi­li­za­cje wykształ­ciły kulawą funk­cjo­nal­ność. Żyją sobie w spo­koju i chcą, aby tak zostało. Tkwią prze­cież na jakimś nie­waż­nym, do nie­dawna zapo­mnia­nym księ­życu i nie wadzą nikomu. Porzu­ceni dali sobie radę. A teraz grozi im utrata wol­no­ści. Kto o zdro­wych zmy­słach sta­nie w obro­nie „sza­leń­ców”?

Smaczku całej spra­wie dodaje powód zain­te­re­so­wa­nia miesz­kań­cami księ­życa Alfy. Inten­cje kor­po­ra­cji sto­ją­cej za tym zamie­rze­niem wydają się mętne, w książce pada jed­nak suge­stia, że mamy do czy­nie­nia z reali­zo­wa­nym przez wiele dzie­się­cio­leci pla­nem. Cho­rych porzu­cono spe­cjal­nie, następ­nie obser­wo­wano two­rze­nie się ich spo­łecz­no­ści. Kor­po­ra­cja wkra­cza, gdy te ule­gły sce­men­to­wa­niu. Kre­atyw­ność nie­któ­rych kla­nów, choć cha­otyczna i trudna do prze­ku­cia na przy­ziemną kon­wen­cję reali­za­cji okre­ślo­nego pro­jektu, może zasko­czyć swoją odmien­no­ścią. „Sza­le­niec” wpad­nie na wyna­lazki i roz­wią­za­nia, które „nor­mal­nemu” nie przyjdą do głowy. Mowa o bru­tal­nym, podzie­lo­nym na fazy eks­pe­ry­men­cie: porzu­camy was, patrzymy, co robi­cie z wła­sną wol­no­ścią, zabie­ramy wam jej owoce i znie­wa­lamy na nowo.

Ta myśl dodaje komer­cyj­nej powie­ści dodat­ko­wego zna­cze­nia. Dick jawi się huma­ni­stą, upo­mina się o naj­słab­szych, ich god­ność i prawo do samo­sta­no­wie­nia. W fabułę wplata intu­icje, które dziś znamy i podzie­lamy. Przy­naj­mniej taką mam nadzieję. Wiemy, że cho­roba psy­chiczna nie wynika z wyboru, a chory czło­wiek nie jest gor­szy od zdro­wego. Zresztą te kate­go­rie pozo­stają płynne. Tak naprawdę kto jest zdrowy na księ­życu Alfy? Przy­pad­kowy przy­bysz z Ziemi czy miesz­kańcy? Do tego pyta­nia docho­dzi kolejne, roz­świe­tlone szel­mow­skim spoj­rze­niem ame­ry­kań­skiego pisa­rza: czy „wariat” może mieć rację?

No pew­nie, że może. Od sie­bie dorzucę jesz­cze jedno pyta­nie. Czy Dick pisał o sobie? Ist­nieje czę­ściowo uza­sad­nione podej­rze­nie, że cier­piał na schi­zo­fre­nię para­no­idalną. Jego bio­graf Law­rence Sutin widzi w nim jed­nostkę zdzi­wa­czałą, lecz psy­chicz­nie zdrową. W mojej opi­nii dia­gnoza nie ma zna­cze­nia. Liczy się coś innego: Dick przez całe życie zma­gał się z łatką wariata. Tak go trak­to­wano. Miał zna­mię, styg­mat sza­leńca, tę szkar­łatną literę nowo­żyt­no­ści. I pisał o swo­ich ludziach porzu­co­nych na dale­kim księ­życu.

5

Awan­turę w Ukła­dzie Alfa obser­wu­jemy z per­spek­tywy mię­dzy innymi Chucka Rit­ters­dorfa i jego żony. Aku­rat się roz­wo­dzą, a Mary Rit­ters­dorf została odma­lo­wana w naj­czar­niej­szych bar­wach, jako zimna, wyra­cho­wana ego­istka gotowa puścić męża z tor­bami. Ten nie­spra­wie­dliwy, a przy­naj­mniej jed­no­stronny punkt widze­nia ma zapewne źró­dło w licz­nych roz­wo­dach samego Dicka. Mam nadzieję, że pisarz nie poszedł tak daleko jak jego boha­ter i nie posta­no­wił wła­snej żony zamor­do­wać.

Chuck wpada wła­śnie na taki pomysł. Mary leci na Alfę, więc ją krop­nie i będzie po kło­po­cie. Tylko jak to zro­bić? Z pomocą przy­cho­dzi mu praca. Zaj­muje się pro­gra­mo­wa­niem dla CIA robo­tów zwa­nych symu­la­krami. Taki symu­lakr wygląda zupeł­nie jak czło­wiek, da się go jed­nak odróż­nić, w prze­ci­wień­stwie do andro­idów. Ste­ruje nim bazowe opro­gra­mo­wa­nie bądź zdal­nie ope­ra­tor. Chuck pra­cuje wła­śnie na takim sta­no­wi­sku.

Tu ujaw­nia się genialna pro­stota mor­der­czego planu. Jeden z symu­la­krów towa­rzy­szy Mary na księ­życu Alfy. Chuck pokie­ruje ruchami maszyny, sprząt­nie żonkę i unik­nie kary. Odpo­wie­dzial­ność za tę śmierć spad­nie na błędy w opro­gra­mo­wa­niu. Mary nie pozo­staje dłużna Chuc­kowi i strzela do faceta, z czego tylko może – roz­wali pół księ­życa, żeby go sprząt­nąć. Naj­bar­dziej na świe­cie pra­gną się poza­bi­jać. Dick wyciąga z tego wnio­sek we wła­snym nie­po­wta­rzal­nym stylu: tych dwoje jest sobie prze­zna­czo­nych.

Tak z grub­sza wygląda fabuła tej powie­ści. Mamy księ­życ opa­no­wany przez wysoce funk­cjo­nal­nych sza­leń­ców, któ­rzy z obłędu uczy­nili pod­wa­liny swo­ich spo­łecz­no­ści, oraz roz­pa­da­jące się, dys­funk­cyjne mał­żeń­stwo: obo­jęt­nej kobiety i pogu­bio­nego, tchórz­li­wego faceta. Na tle Chucka i Mary miesz­kańcy Adol­fville i innych kolo­nii wyglą­dają na cał­kiem roz­sąd­nych. Sza­leń­stwo, zda­niem Dicka, bywa sztuczną kate­go­rią, wygod­nym narzę­dziem do tłam­sze­nia kolo­ro­wej mniej­szo­ści przez więk­szość. To kaga­niec, smycz, wię­zie­nie – nic wię­cej.

6

Lite­ra­tura fan­ta­styczna w cza­sach Dicka nie cie­szyła się uzna­niem. Ucho­dziła za nie­po­ważną, skie­ro­waną do dzieci lub, jesz­cze gorzej, do czy­tel­ni­ków komik­sów. Sam autor Kla­nów księ­życa Alfy nie zamie­rzał być „fan­ta­stą”, tę drogę wybrał, ponie­waż nikt nie chciał wyda­wać jego powie­ści oby­cza­jo­wych, a uzna­nia się docze­kał, sto­jąc nad gro­bem. Wiele jego ksią­żek łączy osza­ła­mia­jące, ory­gi­nalne zało­że­nia z moty­wami obie­go­wymi współ­cze­snej lite­ra­tury fan­ta­stycz­nej. Tak jest i w tym przy­padku.

Klany księ­życa Alfy są uro­czą, bły­sko­tliwą i zabawną powie­ścią pul­pową, odróż­nia­jącą się od innych za sprawą ory­gi­nal­nego pomy­słu o cywi­li­za­cjach osób cier­pią­cych na dole­gli­wo­ści psy­chiczne. Ze swoją wariacką akcją, fina­łem peł­nym wybu­chów i woj­nami szpie­gów przy­na­leży, przy­naj­mniej czę­ściowo, do świata eska­pi­stycz­nej roz­rywki, od któ­rego sam Dick pró­bo­wał uciec. Okładka pierw­szego wyda­nia nie zosta­wia nadziei na żadne sub­tel­no­ści. Widzimy na niej kosmicz­nego żoł­nie­rza w cudacz­nym heł­mie pru­ją­cego z działa we wro­gie, obce, wście­kle żółte niebo.

Dick rozu­miał kon­wen­cję, w któ­rej przy­szło mu się poru­szać. Był wiel­kim pisa­rzem zmu­szo­nym do pospiesz­nego two­rze­nia poczyt­nych powie­ści. Ame­ry­kań­ski czy­tel­nik, prócz wojny i przy­gody, łak­nął rów­nież seksu. Dick zapeł­nił więc książkę masą pro­stych, ero­tycz­nych akcen­tów, ujaw­nia­jąc komiczną ze współ­cze­snej per­spek­tywy fik­sa­cję na punk­cie biu­stów. Wszyst­kie posta­cie kobiece opi­suje z tej, bądźmy szcze­rzy, dość pry­mi­tyw­nej per­spek­tywy, ple­cie o braku biu­sto­no­szy, sztucz­nie powięk­sza­nych sut­kach, kur­czą­cych się pod wpły­wem stra­chu, i eks­cy­tuje się impo­nu­jącą obję­to­ścią sili­konu w implan­tach. Jest tro­chę jak uczniak, tro­chę jak pod­sta­rzały świn­tuch, co dzi­siaj razi, a nawet obu­rza. Spró­buję go obro­nić przed zarzu­tem sek­si­zmu (trudne to jed­nak zada­nie). Na początku lat sześć­dzie­sią­tych, kiedy powstała powieść, implanty sili­ko­nowe sta­no­wiły nowość eks­cy­tu­jącą opi­nię publiczną. Pierw­szy zabieg powięk­sze­nia piersi wyko­nano rok przed pre­mierą książki. Dick, uczciwy „fan­ta­sta” o kosma­tych myślach, pró­bo­wał prze­wi­dzieć przy­szłość i doszedł do wnio­sku, że ope­ra­cje korek­cyjne staną się powszechne. Rozej­rzyjmy się – i w tym miał rację.

Do tego Dick, jak więk­szość ówcze­snych ame­ry­kań­skich pisa­rzy, uległ zim­no­wo­jen­nym lękom, któ­rych ślady łatwo zna­leźć w powie­ści. Chuck, nim wpląta się w awan­turę na księ­życu Alfy, zara­bia na życie, pro­gra­mu­jąc symu­la­kra potrzebne do akcji pro­pa­gan­do­wych prze­ciwko komu­ni­stycz­nym pań­stwom ota­cza­ją­cym oazę wol­no­ści, Ame­rykę. Pod­bi­li­śmy kosmos, a podziały z lat czter­dzie­stych tylko się pogłę­biły – świat drży w nie­ustan­nym napię­ciu pomię­dzy Moskwą a Waszyng­to­nem.

Nie­które wyna­lazki urze­kają naiw­no­ścią. Po Nowym Jorku śmi­gają odrzu­towe tak­sówki, samo­loty zostały wyparte przez eks­pre­sowe rakiety, a poczciwe pługi w razie zagro­że­nia łączą się ze sobą, two­rząc wyrzut­nię rakie­tową. Skry­to­bójcy prze­trzy­mują śmier­cio­no­śne zarodki w ustach i aż strach pomy­śleć, co nastąpi, gdy kichną albo dopad­nie ich kaszel. Roboty szpie­gow­skie korzy­stają z wykre­sów fal mózgo­wych ścią­gnię­tych od osób, które mają śle­dzić. Dzięki temu znają wszyst­kie miej­sca, które deli­kwent odwie­dził. Dziś ta wie­dza jest dostępna za sprawą loka­li­za­cji w smart­fo­nach, nie trzeba też robo­tów: sami ujaw­niamy ją na ser­wi­sach spo­łecz­no­ścio­wych.

Zaciera się gra­nica pomię­dzy nauką a magią. Święty z Gan­dhi­town żyje jak żebrak, choć opa­no­wał tele­por­ta­cję, lewi­ta­cję i potrafi prze­cho­dzić przez ściany. Dla odmiany pewna poli­cjantka zakrzy­wia czas na nie­wiel­kiej prze­strzeni. Potrafi cof­nąć kawa­łek rze­czy­wi­sto­ści, nie­da­leko, o jakieś pięć minut, co wystar­cza, na przy­kład by ura­to­wać ofiarę wypadku samo­cho­do­wego bądź zapo­biec strze­la­ni­nie. Sama uważa swoje moce za skromne. Czego więc potra­fią doko­nać jej potęż­niej­sze kole­żanki i kole­dzy?

W kosmo­sie nie jeste­śmy sami. Ludz­kość nawią­zała kon­takt z cywi­li­za­cją ślu­zow­ców. Te sym­pa­tyczne, życz­liwe innym stwo­rze­nia wyglą­dają jak wiel­kie, żółte gluty, potra­fią jed­nak doce­nić przy­jaźń, alko­hol, dobrą zabawę i zawsze są przy for­sie. Poro­zu­mie­wają się tele­pa­tycz­nie i cie­szą przy­wi­le­jem czę­ścio­wej nie­śmier­tel­no­ści. Zmarły ślu­zo­wiec zosta­wia zarodki, z któ­rych w sprzy­ja­ją­cych warun­kach wyra­stają jego liczne kopie, obda­rzone wspo­mnie­niami i świa­do­mo­ścią wsteczną. Mając takiego kom­pana w dru­ży­nie, można pod­bi­jać księ­życe i knajpy – świat jest dla takich za mały.

7

Pamię­tam swoje pierw­sze spo­tka­nie z tą książką. W Pol­sce uka­zała się na początku lat dzie­więć­dzie­sią­tych i prze­pa­dła, przy­sy­pana przez tony innych gro­szo­wych powie­ści fan­ta­stycz­nych oraz, co tu kryć, bar­dziej dopra­co­wane powie­ści samego Dicka. Zachwy­ca­li­śmy się pier­wo­wzo­rem lite­rac­kim Łowcy andro­idów, Czło­wie­kiem z Wyso­kiego Zamku, Trzema styg­ma­tami Pal­mera Eldri­cha. Na wyprawę do układu Alfy zabra­kło rozumu i serca. Z książki zapa­mię­ta­łem głów­nie te mon­stru­alne biu­sty i sam pomysł o księ­życu zawia­dy­wa­nym przez potom­ków osób cho­rych psy­chicz­nie. Śmia­łem się nawet, że to książka o pla­ne­cie waria­tów. Zmą­drza­łem i już się nie śmieję.

Tę powieść można odczy­tać jako świa­dec­two cza­sów: tak­sówki odrzu­towe i kosmici z gala­rety przy­na­leżą do pew­nej epoki, która już nie wróci. Kosmos pozo­staje obcy i daleki. Pozo­stało świa­dec­two nie­ak­tu­al­nej już wyobraźni i wiel­kiego opty­mi­zmu. Naprawdę wie­rzy­li­śmy, że będziemy ska­kali pomię­dzy gwiaz­dami. Mamy też cie­kawą reflek­sję na temat natury sza­leń­stwa i płyn­no­ści tego ter­minu oraz dra­mat mał­żeń­ski roz­pi­sany na sekwen­cję zama­chów i strze­la­nin – zwy­kłych ludzi, któ­rzy nie radzą sobie z wła­snymi emo­cjami, któ­rych życie zwy­czaj­nie prze­ro­sło.

Jestem świa­domy wad tej powie­ści. Dick pra­co­wał w pośpie­chu, pró­bo­wał pogo­dzić wartką akcję i tanie atry­buty lite­ra­tury science fic­tion z pro­ble­mem głęb­szej natury: jak powin­ni­śmy trak­to­wać cho­rych psy­chicz­nie? Co taka cho­roba wła­ści­wie ozna­cza? Jaką prawdę, jakie war­to­ści nie­sie ze sobą taki chory? Te pyta­nia wybrzmie­wają w tle fabuły, ale na odpo­wie­dzi musimy zdo­być się sami. Klany księ­życa Alfy są mocną, poczytną powie­ścią, ale też gło­sem cier­pią­cego huma­ni­sty w spra­wie mu bli­skiej. Phi­lip K. Dick, mistyk, dzi­wak, geniusz, potwór i wizjo­ner, naprawdę wie­dział, co pisze.

Łukasz Orbi­tow­ski

Klany księżyca Alfy

1

Zanim Gabriel Baines wszedł do sali posie­dzeń rady naj­wyż­szej, wysłał tam swego ter­ko­czą­cego, zro­bio­nego przez Mani symu­la­kra, żeby spraw­dzić, czy przy­pad­kiem nie zosta­nie zaata­ko­wany. Symu­lakr – zręcz­nie skon­stru­owany tak, by przy­po­mi­nał go w każ­dym szcze­góle – jako pro­dukt pomy­sło­wego klanu Mani potra­fił robić wiele rze­czy, ale Baines wyko­rzy­sty­wał go wyłącz­nie dla obrony; chro­nie­nie wła­snego życia było jego jedy­nym celem i gwa­ran­cją przy­na­leż­no­ści do leżą­cego na pół­noc­nym krańcu księ­życa Adol­fville, enklawy Para.

Oczy­wi­ście Baines wie­lo­krot­nie bywał poza Adol­fville, ale czuł się bez­piecz­nie – czy raczej sto­sun­kowo bez­piecz­nie – tylko tutaj, za solid­nymi murami tego mia­sta Para. Co dowo­dziło, że jego przy­na­leż­ność do klanu Para nie była rezul­ta­tem żad­nych kom­bi­na­cji, zręcz­nych manew­rów, dzięki któ­rym mógł się dostać do każ­dego z naj­so­lid­niej­szych, naj­wy­trzy­mal­szych i najbez­piecz­niejszych ośrod­ków miej­skich. Baine­sowi nie­wąt­pli­wie się to nale­żało… jakby ktoś mógł mieć co do tego jakieś wąt­pli­wo­ści.

Na przy­kład jego wizyta w nie­wia­ry­god­nie nędz­nych slum­sach Hebów. Był tam ostat­nio w poszu­ki­wa­niu zbie­głych człon­ków bry­gady pracy. Ci, jako Hebo­wie, zapewne ucie­kli do Gan­dhi­town. Pro­blem w tym, że oni wszy­scy – przy­naj­mniej dla niego – wyglą­dali tak samo: zgar­bione stwo­rze­nia w brud­nej odzieży, chi­cho­czące i nie­po­tra­fiące się sku­pić na żad­nej skom­pli­ko­wa­nej czyn­no­ści. Nada­wali się jedy­nie do pracy wyma­ga­ją­cej siły fizycz­nej, do niczego innego. Jed­nak ze względu na nie­ustanną potrzebę wpro­wa­dza­nia kolej­nych ulep­szeń for­ty­fi­ka­cji Adol­fville przed zaku­sami Mani praca fizyczna była w cenie. A żaden Para nie bru­dziłby sobie nią rąk. W każ­dym razie widok obskur­nych bara­ków Hebów budził w nim po pro­stu lęk, jakby tonął w tym bez­kre­snym oce­anie naj­pry­mi­tyw­niej­szych ludz­kich two­rów, osie­dlu kar­to­no­wych domostw na śmiet­ni­sku. Hebom to jed­nak nie prze­szka­dzało. Miesz­kali tam w ide­al­nej rów­no­wa­dze ze swo­imi śmie­ciami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Clans of the Alphane Moon

Copy­ri­ght © 1964, Phi­lip K. Dick

Copy­ri­ght rene­wed © 1992, Laura Coelho, Chri­sto­pher Dick and Isa Hac­kett

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Rado­sław Kot

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Copy­ri­ght © 2022 for the illu­stra­tions by Woj­ciech Siud­mak

Gra­fiki: Woj­ciech Siud­mak

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Klany księ­życa Alfy, wyd. I w tym tłu­ma­cze­niu, Poznań 2022)

ISBN 978-83-8188-956-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer