Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Najsłynniejsza książka z motywem zakazanego związku!
Rodzice Ashlyn Jennings po śmierci jej ukochanej siostry decydują, że dziewczyna ma spędzić ostatni rok szkoły średniej w Wisconsin, mieszkając u ojca, który pracuje w tej placówce. Nastolatce trudno jest poradzić sobie ze stratą, a obojętność matki wcale jej w tym nie pomaga. Wręcz przeciwnie.
W drodze do ojca, jadąc pociągiem, Ashlyn poznaje młodego mężczyznę. Jej uwagę zwracają jego niesamowicie niebieskie oczy i palce, którymi wystukuje rytm. Dziewczyna podejrzewa, że facet musi mieć coś wspólnego z muzyką. Nie myli się. Mężczyzna zaprasza ją na swój koncert odbywający się w barze. Tamtego wieczoru jego głos kompletnie ją urzeknie i sprawi, że Ashlyn zapomni o problemach.
Kiedy w jej sercu zaczyna rozkwitać uczucie, nastolatka doznaje kolejnego szoku. Wkrótce poznaje nowego nauczyciela języka angielskiego, pana Danielsa, który okazuje się mężczyzną z pociągu.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 354
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału
Loving Mr. Daniel
Copyright © 2014 by Brittainy C. Cherry
All rights reserved
Copyright © for Polish edition
Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne
Oświęcim 2022
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja, korekta, skład i łamanie:
Editio
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8320-227-3
Daniel
~ Dwadzieścia miesięcy wcześniej ~
Nie wiem, co mam ci powiedzieć,
Brak mi słów.
Wiem tylko, że troska o ciebie sprowadza więcej bólu.
~ Misja Romea
Rozdrażniony i pochłonięty ponurymi myślami zaparkowałem jeepa w pobliżu ciemnego zaułka. Nigdy nie odwiedzałem tej części miasta. Ledwo wiedziałem o jej istnieniu. Nocne niebo tonęło w mroku, a mroźny wiatr tylko potęgował moją irytację. Rzuciłem okiem na deskę rozdzielczą.
Wpół do szóstej rano.
Poprzysiągłem sobie, że już nigdy po niego nie przyjadę. Jego zachowanie sprawiło, że w naszych relacjach powstała wyrwa; zniszczył przy tym wszystko, co mieliśmy. Wiedziałem jednak, że nie mógłbym dotrzymać tej obietnicy. Był moim bratem. Nawet jeśli coś spieprzył – a robił to często – nadal był moim bratem.
Po jakichś piętnastu minutach zobaczyłem Jace’a wychodzącego chwiejnie z zaułka, trzymającego się mocno za bok. Usiadłem prosto i nasze spojrzenia się skrzyżowały.
– Cholera jasna, Jace – burknąłem pod nosem, wyskoczyłem z samochodu i trzasnąłem drzwiami. Podszedłem bliżej, by w świetle latarni przyjrzeć się jego twarzy. Miał podbite i opuchnięte oko, i rozwaloną dolną wargę. Na jego białej koszuli widoczne były ślady krwi. – Co się, u diabła, stało? – rzuciłem szeptem, pomagając mu wsiąść do jeepa.
Jęknął.
Próbował się uśmiechnąć.
Znów jęknął.
Zatrzasnąłem za nim drzwi i wróciłem za kierownicę.
– Dźgnęli mnie, kurwa, nożem. – Otarł twarz, rozmazując na niej krew. Zaśmiał się krótko, ale jego wygląd wskazywał, że sytuacja jest poważna. – Powiedziałem Redowi, że oddam mu kasę w przyszłym tygodniu… – burknął zawstydzony – …a on wysłał kilku kolesi, by się mną zajęli.
– Jezu, Jace – westchnąłem, odjeżdżając. Świtało, mimo to wydawało się, że jest ciemniej niż wcześniej. – Myślałem, że rzuciłeś dilerkę.
Wyprostował się i popatrzył na mnie nieopuchniętym okiem.
– Skończyłem z tym, Danny. Przysięgam – zawodził. – Przysięgam na Boga, że z tym skończyłem. – Jasne było, że nie tylko handlował prochami, ale wrócił też do ich zażywania. Szlag by to trafił. – Zabiją mnie, Danny. Wiem to. Wysłał ich, żeby…
– Zamknij się! – krzyknąłem, czując, jak wizja śmierci mojego braciszka wypełnia mój umysł. Dokuczało mi zimno i dręczył nieludzki strach przed nieznanym. – Nie umrzesz, Jace. Tylko się w końcu zamknij.
Szlochał i jęczał z bólu, wydawał się kompletnie zagubiony i zdezorientowany.
– Przepraszam… Nie chciałem cię znowu w to wciągać.
Popatrzyłem na niego i ciężko westchnąłem. Położyłem mu dłoń na ramieniu.
– W porządku – skłamałem.
Udało mi się uciec od jego syfu. Skupiłem się na muzyce. Na nauce. Studiowałem, został mi jeszcze rok. Mimo to zamiast przygotowywać się do czekającego mnie za kilka godzin egzaminu, będę opatrywał Jace’a. Zarąbiście.
Spuścił głowę i bawił się palcami.
– Nie chcę mieć już z tym nic wspólnego, Danny. I tak sobie myślałem… – Popatrzył na mnie, ale się zawahał i znów zwiesił głowę. – …może mógłbym wrócić do zespołu.
– Jace – ostrzegłem.
– Wiem, wiem. Spieprzyłem sprawę.
– Spierdoliłeś – poprawiłem.
– Tak, tak. Ale wiesz, tylko raz byłem szczęśliwy po tym, jak Sarah... – Wzdrygnął się na dźwięk własnych słów. Niespokojnie wiercił się na siedzeniu. Ściągnąłem brwi. – Od tamtego dnia byłem szczęśliwy jedynie wtedy, kiedy byłem z wami na scenie.
Ścisnęło mnie w dołku i nic mu nie odpowiedziałem. Zmieniłem temat.
– Powinniśmy jechać do szpitala.
Wytrzeszczył oczy i energicznie pokręcił głową.
– Nie. Żadnych szpitali – powiedział.
– Dlaczego?
Po chwili milczenia wzruszył ramionami.
– Gliny mogą chcieć mnie przymknąć…
Uniosłem brwi.
– Szuka cię policja, Jace?
Skinął głową.
Przekląłem.
Zatem nie uciekał jedynie przed ludźmi ulicy, ale chciał umknąć również tym, którzy zamykają tych bandziorów. Dlaczego mnie to nie dziwiło?
– Coś ty zrobił? – zapytałem wkurzony.
– Nieistotne. – Posłałem mu lodowate spojrzenie, a on westchnął. – To nie była moja wina, Danny. Przysięgam. Słuchaj, kilka tygodni temu Red chciał, bym przeparkował samochód. Nie wiedziałem, co w nim, kurwa, jest.
– Wiozłeś prochy?
– Nie wiedziałem! Przysięgam na Boga, nie wiedziałem!
O czym on, do cholery, bredził? Myślał, że przewozi pieprzone cukierki?
– Tak czy inaczej, gliny dopadły samochód, gdy zatrzymałem się na stacji benzynowej. Kiedy zatankowałem i wracałem z kasy, samochód został otoczony. Policjant zauważył, że szybko się oddalam, więc krzyknął, bym się zatrzymał, ale go nie posłuchałem. Uciekłem. Okazało się, że bieganie wokół boiska w szkole średniej jednak się opłacało – ciągnął dalej.
– To śmieszne? Uważasz, że to zabawne? – zapytałem i krew we mnie zawrzała. – Naprawdę, mam ubaw po pachy, Jace! – Spuścił głowę. Westchnąłem. – Gdzie mam cię zawieźć?
– Do rodziców – powiedział.
– Jaja sobie robisz, prawda? Matka nie widziała cię od roku, a chcesz jechać właśnie tam? Pobity i zakrwawiony? Chcesz ją zabić? Wiesz przecież, że ojciec nie czuje się najlepiej…
– Danny, proszę – jęknął.
– O tej porze mama spaceruje przy pomoście… – ostrzegłem.
Pociągnął nosem i otarł go palcami.
– Poczekam w szopie na łódki i doprowadzę się do porządku. – Zamilkł i przez chwilę gapił się przez szybę. – Doprowadzę się do porządku – powtórzył szeptem.
Jakbym już to kiedyś słyszał.
Jazda do domu rodziców zajęła nam dwadzieścia minut. Mieszkali przy jeziorze, kilka kilometrów od Edgewood w stanie Wisconsin. Tata obiecał mamie dom nad wodą, ale dopiero kilka lat temu mógł sobie pozwolić na jego zakup. Budynek wymagał remontu, ale należał do nich.
Zaparkowałem za szopą. Łódź taty czekała w niej na wiosnę. Jace westchnął i podziękował za podwózkę. Weszliśmy do szopy, przez okna wpadały promienie porannego słońca.
Wskoczyłem do łodzi i wszedłem pod pokład, chcąc zabrać stamtąd kilka ręczników. Kiedy wyszedłem, zobaczyłem Jace’a siedzącego i przyglądającego się swojej ranie.
– Nie jest głęboka – powiedział, przyciskając do niej dłoń. Wyciągnąłem scyzoryk, pociąłem jeden z ręczników i przycisnąłem materiał do rozcięcia na skórze. Jace spojrzał na nóż i zamknął oczy. – Tata ci go dał?
Popatrzyłem na ostrze i zamknąłem je, po czym wsunąłem nóż do kieszeni.
– Pożyczył.
– Mnie by nie pozwolił dotknąć.
Spojrzałem na ranę.
– Ciekawe dlaczego?
Zanim zdążył odpowiedzieć, od strony pomostu usłyszeliśmy krzyk.
– Co u licha…? – mruknąłem, wybiegając na zewnątrz, a kulejący Jace podążył tuż za mną. – Mamo! – krzyknąłem, widząc, jak ubrany w czerwoną bluzę z kapturem facet ciągnie ją i przystawia jej pistolet do pleców.
– Jakim cudem nas znaleźli? – wymamrotał Jace do siebie.
Zdezorientowany spojrzałem na brata.
– Znasz go?! – zapytałem oburzony.
I wkurzony.
I przerażony.
Głównie przerażony.
Mężczyzna uniósł głowę, spojrzał na mnie i Jace’a. Mógłbym przysiąc, że uśmiechał się szyderczo.
Uśmiechał się, zanim zwolnił spust broni.
Puścił mamę i rzucił się do ucieczki.
Głos Jace’a wystrzelił w niebo. Jego krzyk był donośny, przepełniony złością i strachem. Biegł do matki, ale go wyprzedziłem.
– Mamo! Mamo! Nic ci nie jest? – Odwróciłem się i mocno pchnąłem brata. – Dzwoń po karetkę.
Stał nad nami, a z jego przekrwionych oczu spływały łzy.
– Danny, ona nie… ona nie… – Głos mu się łamał i nie podobało mi się to, że myślał dokładnie o tym samym co ja.
Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem telefon i wepchnąłem mu go w dłonie.
– Dzwoń! – rozkazałem, biorąc mamę w ramiona.
Spojrzałem w stronę domu i zobaczyłem minę taty dokładnie w chwili, w której zdał sobie sprawę z tego, co się stało. W momencie, w którym zrozumiał, że rzeczywiście słyszał strzał, a jego żona naprawdę leży nieprzytomna. Jego ciało wyniszczała choroba, mimo to rzucił się do nas biegiem.
– Pogotowie? Chodzi o mamę… Została postrzelona!
Słowa Jace’a sprawiły, że po moich policzkach popłynęły łzy. Pogładziłem mamę po włosach i przytuliłem ją.
Podbiegł do nas tata.
– Nie, nie, nie… – mamrotał, padając na kolana.
Przytuliłem mamę mocniej, ściskając ich oboje. Patrzyła na mnie niebieskimi oczyma, błagając o odpowiedzi na niezadane pytania.
– Nic ci nie jest… Nic ci nie jest… – szeptałem jej do ucha.
Okłamywałem ją i okłamywałem siebie. Wiedziałem, że z tego nie wyjdzie. W głębi ducha czułem, że jest za późno, że nie ma nadziei. I nie mogłem przestać płakać.
Nic ci nie jest…
Ashlyn
~ Teraźniejszość ~
Śmierć nie jest straszna, nie jest potępieniem.
Choć cholernie bym chciał, by zabrała najpierw mnie.
~ Misja Romea
Usiadłam w ławce z tyłu. Nienawidziłam pogrzebów, no ale przecież byłoby dziwne, gdybym je kochała. Zaczęłam się zastanawiać, czy istnieli ludzie, którzy je lubili. Ludzie pojawiający się na takich uroczystościach tylko po to, by nasycić się smutkiem, traktując to jak jakąś wypaczoną formę rozrywki. Wiecie, jak to mówią – pogrzeb to zabawa w chowanego.
Nic mi nie jest.
Mijani przeze mnie wcześniej ludzie za każdym razem wahali się, myśląc, że patrzą na Gabby.
– Nie jestem nią – szeptałam, zanim zdążyliby się skrzywić, i szłam dalej. – Nie jestem nią – mruknęłam pod nosem, wiercąc się teraz na drewnianej ławce.
Kiedy byłam mała, między czwartym a szóstym rokiem życia, często chorowałam i spędzałam dużo czasu w szpitalu. Chyba miałam w sercu dziurę. Po wielu operacjach i modlitwach w końcu mogłam normalnie żyć. Mama sądziła wtedy, że umrę, i teraz nie mogłam przestać myśleć, że po śmierci Gabby była rozczarowana, że to jednak nie ja odeszłam.
Gdy dowiedziała się o chorobie Gabby, znów zaczęła pić. Bardzo starała się z tym kryć, jednak pewnego dnia weszłam do jej sypialni, chcąc sprawdzić, jak się czuje. Leżała w łóżku, drżała i płakała. Kiedy się do niej przytuliłam, wyczułam w jej oddechu whiskey.
Mama nigdy nie radziła sobie zbyt dobrze w trudnych sytuacjach, a dzięki alkoholowi potrafiła uporać się z problemami. Podczas jej odwyków pozostawałyśmy pod opieką dziadków, co nie było dla nas najlepszym rozwiązaniem. Po ostatnim obiecała już na zawsze odstawić alkohol.
Mama usiadła w pierwszym rzędzie wraz ze swoim facetem, Jeremym – jedynym człowiekiem, który potrafił dopilnować, by codziennie się ubierała. Nie rozmawiałyśmy za wiele, odkąd Gabby wykazała się egoizmem i umarła. Mama zawsze bardziej lubiła Gabby. Nie było to tajemnicą. Gabby przepadała za tymi samymi rzeczami co mama, jak na przykład robienie makijażu czy oglądanie reality show. Zawsze razem się śmiały i miały kupę zabawy, podczas gdy ja siedziałam na kanapie, czytając książki.
Rodzice zawsze mówią, że nie faworyzują dzieci, ale jak to możliwe? Czasem ich pociecha jest tak do nich podobna, że są pewni, iż Bóg stworzył ją na ich obraz i podobieństwo. Właśnie taka była Gabby dla mamy. Czasami jednak mają dziecko, które dla przyjemności czyta słownik, ponieważ „słowa są fajowe”.
Zgadnijcie, o kim mowa.
Kochała mnie wystarczająco, ale pewne jest jak diabli, że mnie nie lubiła. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo ja kochałam za nas obie.
Jeremy był przyzwoitym gościem i zastanawiałam się, czy byłby w stanie sprowadzić z powrotem mamę taką, jaką znałam sprzed choroby Gabby. Mamę, która się śmiała. Mamę, która potrafiła na mnie patrzeć. Mamę, która mnie kochała, choć nie tak bardzo jak ja ją. Naprawdę tęskniłam za tamtą mamą.
Westchnęłam, zeskubując czarny lakier z paznokci. Ksiądz opowiadał o Gabby, jakby ją znał. Nie chodziłyśmy do kościoła, więc to, że znajdowałyśmy się tutaj, zakrawało na ironię. Mama zawsze powtarzała, że kościół znajduje się w naszych sercach i że Boga możemy odnaleźć we wszystkim, więc nie ma powodu, by co niedzielę chodzić do jakiegoś budynku. Sądziłam, że chciała w ten sposób powiedzieć: „Dajcie mi się wyspać chociaż w niedzielę”.
Nie było mowy, bym choć chwilę dłużej wysiedziała w tym miejscu. Miejscu modlitwy i wiary, które dosłownie mnie dusiło.
Usłyszałam kolejny hymn i obróciłam głowę w stronę drzwi. O Boziu, ileż można śpiewać hymnów?! Wstałam i wyszłam, po czym poczułam żar lejący się z nieba. Było goręcej niż w ubiegłych latach. Zanim dotarłam do schodów, na moim czole pojawiło się kilka kropel potu. Wygładziłam czarną sukienkę, którą musiałam włożyć, i starałam się nie chwiać na obcasach, do których nie byłam przyzwyczajona.
Niektórzy uznaliby, że to dziwne, iż włożyłam sukienkę, którą wybrała mi zmarła siostra. Ale taka właśnie była Gabby. Zawsze nieco przewrażliwiona, nawijała o śmierci, nawet gdy ta jeszcze nad nią nie wisiała, nawet gdy jeszcze nie była chora. Chciała, bym jak najlepiej wyglądała na jej pogrzebie. Teraz sukienka była na mnie trochę przyciasna w talii, ale nie narzekałam. Zresztą komu miałabym się żalić?
Siedząc na najwyższym schodku, przycisnęłam łokcie do boków, aż poczułam lekki ból. Pogrzeby to nuda. Obserwowałam mrówkę na tym samym stopniu, która wyglądała na oszołomioną i zagubioną, biegała tam i z powrotem, w lewo i w prawo, w górę i w dół.
– Pani mróweczko, wydaje się, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
Osłoniłam dłonią oczy przed słońcem i spojrzałam w błękitne niebo. Głupie błękitne niebo, takie wesołe i pogodne. Mimo że nakryłam oczy, promienie słońca nadal mnie smażyły, podgrzewając wyrzuty sumienia i poczucie winy.
Pochyliłam głowę i przyglądając się betonowym stopniom, kreśliłam końcówką obcasa przypadkowe wzory. Wydawało mi się, że samotność jest chorobą. Zakaźną, wstrętną infekcją, która powoli zakrada się do organizmu i przejmuje nad nim kontrolę, nawet gdy z całych sił starasz się z nią walczyć.
– Przeszkadzam? – zapytał ktoś stojący za mną. To Bentley.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że trzyma jakieś pudełko. Uśmiechnął się do mnie, mimo to jego oczy pozostały smutne. Poklepałam schodek obok siebie, a chłopak szybko przyjął zaproszenie. Gabby ubrała także jego. Miał na sobie niebieską marynarkę, a pod nią znoszoną koszulkę z Beatlesami. Ludzie wewnątrz pewnie krzywo patrzyli na wybrany przez niego strój, choć Bentley zawsze miał gdzieś, co myślą inni. Dbał wyłącznie o jedną dziewczynę, troszczył się tylko o jej potrzeby.
– Jak się trzymasz? – zapytałam, kładąc dłoń na jego kolanie.
Spojrzał niebieskimi oczyma w moje zielone i z początku się zaśmiał. Jednak oboje wiedzieliśmy, że był to chichot pełen cierpienia. Zrzedła mi mina. Biedak. Po krótkiej chwili odłożył pudełko i zwiesił ramiona. Nakrył twarz dłońmi i zwinął się w kłębek. Brakło mi tchu, gdy niemal poczułam, jak pęka mu serce. Tylko raz widziałam płaczącego Bentleya, kiedy udało mu się zdobyć bilety na występ Paula McCartneya. To były łzy innego rodzaju.
Widząc, jak jest załamany, czułam się taka bezradna. Chciałam wchłonąć jego ból i wysłać gdzieś w kosmos, żebyśmy już nigdy nie musieli czuć się w ten sposób.
– Tak bardzo mi przykro, Bentley – powiedziałam cicho, obejmując go.
Szlochał jeszcze dłuższą chwilę, po czym otarł oczy.
– Jestem idiotą, mażąc się przed tobą. Ostatnia rzecz, której ci trzeba, to widok kogoś, kto się załamuje. Przepraszam, Ashlyn – westchnął. Był najmilszym chłopakiem, jakiego znałam. Szkoda, że ci mili musieli cierpieć, bo – jak wiadomo – ich serca bolą najbardziej.
– Nie przepraszaj. – Splotłam palce i oparłam podbródek na dłoniach.
Pochylił ku mnie głowę i szturchnął mnie w ramię.
– A ty, jak się trzymasz? – zapytał, patrząc na mnie, jak zawsze, z troską. Mojej siostrze bardzo podobałoby się, że przyszedł sprawdzić, jak się czuję. Z pewnością uśmiecha się teraz od ucha do ucha, przebywając w zaświatach z raperem Tupakiem i mamą rybki Nemo.
Słaby uśmiech rozciągnął mi usta, a przez umysł prześlizgnęła się myśl, że nie jestem jedyną, która cierpi. Bentley był dla Gabby całym światem, jednak Gabby dla Bentleya była niebem. Chłopak był od nas dwa lata starszy. Poznałyśmy go, gdy był w trzeciej klasie szkoły średniej. Gabby chodziła wtedy do drugiej, a ja do pierwszej, ponieważ ze względu na stan zdrowia odroczono moją edukację. Za kilka tygodni Bentley rozpocznie drugi rok studiów, wróci na północ Stanów, by uczyć się zawodu lekarza – co zakrawa na ironię, ponieważ jeszcze nie wynaleziono lekarstwa na złamane serce.
– Dobrze, Bent. – Skłamałam i wiedział o tym, ale nie zaprzeczył moim słowom. – Widziałeś tu gdzieś Henry’ego? – zapytałam, obracając się na chwilkę, by rzucić okiem na drzwi kościoła.
– Tak, widziałem. Trochę pogadaliśmy. Rozmawiałaś z nim?
– Nie. Z mamą też nie zamieniłam słowa. Przez kilka dni. – Bentley wyłapał drżenie mojego głosu, więc objął mnie w talii, by przytulić i pocieszyć.
– Przeżywa żałobę. Nie chce ci robić przykrości. Jestem o tym przekonany.
Przeciągnęłam palcami po powierzchni stopnia i poczułam na miękkiej skórze jego szorstkość.
– Myślę, że wolałaby, żebym to była ja – powiedziałam cicho. Łza spłynęła mi po policzku, odwróciłam twarz do Bentleya, który wydawał się wstrząśnięty moimi słowami. – Mam wrażenie, że nie może na mnie patrzeć, bo… cóż, jestem tą złą bliźniaczką, która żyje.
– Nie – powiedział z niesamowitą pewnością. – Ashlyn, nie ma w tobie ani grama zła.
– Skąd to możesz wiedzieć?
– No… – Usiadł prosto i obdarował mnie głupkowatym uśmieszkiem. – Jestem lekarzem. Przynajmniej staram się nim zostać. – Jego uwaga sprawiła, że mimowolnie się zaśmiałam. – I tak dla twojej wiadomości… kiedy niedawno rozmawiałem z Gabby, cały czas powtarzała, że bardzo się cieszy, iż to nie ty.
Przygryzłam dolną wargę, by się nie rozpłakać.
– Dziękuję, Bentley.
– Nie ma sprawy, mała. – Przytulił mnie jeszcze raz, zanim odsunęliśmy się od siebie. – O czymś sobie przypomniałem. – Obrócił się, sięgnął po pudełko i położył mi je na kolanach. – Od Gabby. Mam ci to dać, żebyś otworzyła wieczorem po pogrzebie. Nie wiem, co tam jest. Nie powiedziała. Mówiła tylko, że jest dla ciebie.
Wpatrywałam się przez chwilę w drewnianą szkatułkę, gładząc jej wierzch. Co mogła zawierać? Dlaczego była taka ciężka?
Bentley wstał i wepchnął ręce do kieszeni. Słuchałam dźwięku jego kroków, gdy podszedł do drzwi kościoła i otworzył je, dzięki czemu dochodzące ze środka ciche łkanie stało się jeszcze bardziej natarczywe. Nie spojrzałam w górę, mimo to wiedziałam, że nadal tam stoi.
Odchrząknął, ale odczekał chwilę, nim się odezwał.
– Wiesz, chciałem się jej oświadczyć.
Czułam ciężar drewnianej szkatułki na udach, a także promienie letniego słońca ogrzewające mi twarz, wbijające mi się w skórę. Bez oglądania się na niego skinęłam głową.
– Wiem.
Westchnął ciężko, po czym odwrócił się, by wejść do kościoła. Siedziałam na schodach jeszcze przez chwilę, w duchu błagając słońce, by tu i teraz roztopiło mnie w kałużę nicości. Przed kościołem przechodzili ludzie, mimo to nikt nie zatrzymał się, by popatrzeć. Byli zbyt pochłonięci swoim życiem, by zauważyć, że moje w jakiś sposób się zatrzymało.
Drzwi znów się otworzyły, tym razem na schodach dołączył do mnie Henry. Nie mówił za wiele i na szczęście usiadł w takiej odległości, że nie czułam się z jego powodu niekomfortowo. Z kieszeni garnituru wyciągnął paczkę papierosów i zapalił jednego.
Z jego ust wydostała się chmurka dymu, a ja przyglądałam się hipnotyzującym kształtom, jakie tworzyły się w powietrzu, gdy się rozwiewała.
– Nie sądzisz, że to żałosne palić na schodach kościoła?
Henry strzepnął popiół z papierosa i powiedział:
– No tak, ale widząc, że świat postanowił pozbyć się jednej z moich córek, myślę, że mogę sobie zapalić na tych schodach i powiedzieć: „Wal się, świecie”. Cóż, przynajmniej dzisiaj.
Roześmiałam się, ale mój chichot ociekał sarkazmem.
– To odważne z twojej strony nazywać nas córkami po osiemnastu latach otrzymywania od ciebie jedynie pocztówek z wakacji i telefonów w dzień naszych urodzin. – Kiedy przyjechał z Wisconsin, zobaczyłam go pierwszy raz od dłuższego czasu.
Jego misją życiową nie było posiadanie kubka z napisem „Supertata”, ale nauczyłam się z tym żyć. Jednak jego przyjazd, akurat dzisiaj, i granie roli pogrążonego w żalu ojca wydawało się nieco przesadzone, nawet jak na faceta palącego papierosy.
Westchnął głęboko, ale mi nie odpowiedział. Siedzieliśmy w ciszy i przez długi czas przyglądaliśmy się ludziom. Na tyle długo, że zrobiło mi się przykro za to, że na niego warknęłam.
– Przepraszam – szepnęłam, patrząc na Henry’ego. – Nie chciałam.
Nie byłam pewna, czy w ogóle go uraziłam. Czasami chyba łatwiej było być złośliwym niż zranionym.
Chwilę później Henry wyjawił prawdziwy powód, dla którego dołączył do mnie na schodach.
– Rozmawiałem z twoją matką. Przeżywa naprawdę trudny okres. – Bez komentarza. Oczywiście, że jest jej ciężko! Jej ulubiona córka nie żyje! Henry ciągnął dalej: – Zgodziliśmy się, że najlepiej będzie, jeżeli zamieszkasz ze mną. Jeżeli ostatni rok szkoły średniej rozpoczniesz i zakończysz w Wisconsin.
Tym razem szczerze się roześmiałam.
– Jasne, Henry, nie ma sprawy. – Przynajmniej nie opuszczało go poczucie humoru. Dziwaczne, ale jednak śmieszne. Obracając się ku niemu, napotkałam posępne spojrzenie jego zielonych oczu, w takim samym odcieniu jak moje. I Gabby. Ścisnął mi się żołądek i poczułam gromadzące się łzy. – Mówisz poważnie? Ona mnie już nie chce?
– To nie tak… – Jego głos drżał z obawy, by mnie nie urazić.
A jednak. Nie chciała mnie już. Z jakiego innego powodu miałaby wysyłać mnie do stanu krów, sera i piwa? Wiedziałam, że się nie dogadywałyśmy, ale tak się dzieje w każdej rodzinie, którą dotyka śmierć. Wszystkim jest ciężko. Wszyscy stąpają po kruchym lodzie. Wszyscy krzyczą, kiedy muszą i płaczą, krzycząc. Wszyscy się załamują – jednak robią to razem.
Ból brzucha sprzed kilku tygodni powrócił i poczułam się słabo, jakbym miała zemdleć. Nie na oczach Henry’ego. Nie mdlej przy nim.
Wstałam ze schodka i włożyłam sobie pod lewą rękę drewnianą szkatułkę, prawą otrzepując sukienkę z tyłu, po czym ruszyłam w stronę kościelnych drzwi.
– W porządku – skłamałam. Mój umysł zasnuwały spanikowane myśli o tym, co miało nadejść. – Poza tym… kto by tam pragnął być chciany.
Od pogrzebu minął tydzień. Mama większość czasu przebywała u Jeremy’ego. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałam sobie ostatnie dni lata – że spędzę je, płacząc w pustym domu. Byłam żałosna.
Plusem było to, że nie płakałam przez ostatnie dziesięć minut. Był to dość spory sukces.
Przeszłam korytarzem i oparłam się o framugę drzwi do pomieszczenia, które kiedyś było naszą wspólną sypialnią. No i stała tam, na mojej komodzie – jej szkatuła ze skarbami. Całe życie Gabby, a przynajmniej to, o którym marzyła, było w tym pudełku – po prostu to wiedziałam. Nazwijcie to przeczuciem, nazwijcie duchową więzią bliźniąt, po prostu wiedziałam.
To była mała drewniana skrzyneczka na pamiątki. Zostałam poinstruowana, by otworzyć ją w dzień pogrzebu, mimo to aż do teraz jedynie przyglądałam się, jak stoi na komodzie.
Podniosłam ją i na spodniej stronie znalazłam przyklejony kluczyk. Oderwałam go, podeszłam do wielkiego łóżka znajdującego się po prawej stronie pokoju, patrząc na to stojące po lewej. Zapadłam się w materac i włożyłam kluczyk do zamka.
Niespiesznie odchyliłam wieko skrzyneczki. W końcu głęboko odetchnęłam i po moim policzku spłynęło kilka łez. Szybko je otarłam.
Dwie sekundy. Nie płakałam od dwóch sekund. To maleńki sukces.
W pudełku znalazłam dużo kopert. Na nich leżało mnóstwo starych kostek gitarowych Gabby. Była wybitnie uzdolniona muzycznie i zawsze próbowała nauczyć mnie grać na swojej głupiej gitarze, ale oznaczało to dla mnie jedynie poranione palce i stratę czasu, w którym mogłam pracować nad książką.
Natychmiast zrobiło mi się przykro, że nie przykładałam się bardziej do nauki gry na gitarze, bo siostra poświęcała swój czas i pomagała mi pisać powieść, która teraz z pewnością pozostanie niedokończona.
W rogu pudełka znalazłam pierścionek – prezent Bentleya dla Gabby jako przypieczętowanie ich związku, nie był to jednak jeszcze właściwy pierścionek zaręczynowy. Przez chwilę przesuwałam po nim palcem, nim odłożyłam go na miejsce. Bentley był dla mnie prawie jak brat i miałam nadzieję, że jakoś się trzyma, że kiedyś dojdzie do siebie i znów będzie zabawnym, kochanym chłopakiem, jak dawniej.
Reszta rzeczy w szkatułce to listy – tona listów. Było tu przynajmniej ze czterdzieści kopert, każda ponumerowana i podpisana, każda zapieczętowana serduszkiem. Na tej u samej góry widniał napis: „Przeczytaj najpierw mnie”. Odłożyłam pudełko na łóżko, wyjęłam z niego kopertę i ostrożnie ją rozerwałam.
Młodsza siostro…
Słowa Gabby sprawiły, że brakło mi tchu, więc zakryłam dłonią usta. Poczułam się dziwnie, bo jednocześnie na widok jej odręcznego pisma chciało mi się płakać, a mimo to, gdy zobaczyłam, że nazwała mnie „młodszą siostrą”, uśmiech cisnął mi się na usta. Przychodząc na świat, wyprzedziła mnie o piętnaście minut i nigdy nie pozwalała o tym zapomnieć – zawsze nazywała mnie „młodszą siostrą” albo „młodą”. Zaczęłam czytać, zachłannie pragnęłam otworzyć każdy list znajdujący się w pudełku, chcąc tu i teraz poczuć naszą więź.
Pozwól, iż zacznę od tego, że Cię kocham. Jesteś moją pierwszą i najlepszą z miłości. Tak, zdaję sobie sprawę, że te listy mogą wydawać się nieco makabryczne, jednak carpe diem, prawda? Poprosiłam Bentleya, żeby przekazał Ci, że masz otworzyć szkatułkę tuż po pogrzebie, ale wiem też, że czekałaś z tym pewnie z dzień lub dwa.
– Lub siedem – wymamrotałam i mimowolnie się uśmiechnęłam, gdy przeczytałam kolejną linijkę.
Lub siedem. Jednak czułam, że pozostało między nami wiele niedokończonych spraw. Tyle rzeczy, których nie będziemy mogły zrobić. Przepraszam, że nie będzie mnie, gdy skończysz szkołę. Przepraszam, że nie będziemy mogły się upić, gdy skończysz dwadzieścia jeden lat. Przepraszam, że nie będzie mnie, gdy będziesz podpisywała swoją pierwszą książkę. I bardzo, bardzo przepraszam, że nie będę mogła Cię tulić, gdy ktoś złamie Ci serce, ani że nie będę druhną na Twoim wspaniałym ślubie.
Jednak musisz coś dla mnie zrobić, Ash. Musisz przestać się obwiniać. I to natychmiast! Dość tego! Chcę, byś w tej chwili ruszyła z życiem do przodu. To ja umarłam, nie Ty, pamiętasz? Tak więc na następnej kartce masz listę. Tak, napisałam Ci listę rzeczy do zrobienia przed śmiercią, bo wiem, że sama nigdy byś ich nie wymyśliła. Za każdym razem, gdy uda Ci się odfajkować któryś punkt, mam dla Ciebie kolejny list – będzie tak, jakbym była przy Tobie.
Więc zabieraj się do czytania listy. NIGDY nie otwieraj koperty przed wykonaniem zadania. I, na litość boską, weź prysznic, uczesz się i umaluj ładnie. Wyglądasz okropnie. Jak ukochane dziecko diabła i Wielkiego Ptaka.
Przepraszam za wszystkie te łzy i przykro mi, że czujesz się taka samotna i zagubiona. Jednak możesz mi zaufać…
Świetnie sobie radzisz, Młoda.
~ Gabrielle
Wzięłam drugą kartkę i zaczęłam studiować swoją listę. Nie byłam zaskoczona, że była tak szczegółowa i że zawierała rzeczy, o których rozmawiałyśmy. Skoki spadochronowe, przeczytanie wszystkich dzieł Szekspira, zakochanie się, wydanie książki i podpisywanie jej przy ciasteczkach, urodzenie bliźniąt, spotykanie się z niewłaściwymi facetami, dostanie się na Uniwersytet Południowej Kalifornii. To tylko niektóre z moich marzeń. Niektóre punkty z listy były bardziej marzeniami Gabby.
Przebaczenie Henry’emu, płacz ze szczęścia i śmiech przez łzy, upicie się i taniec na barze, oddanie Bentleyowi pierścionka, opieka nad mamą, odegranie sławnej sceny z Titanica.
Drzwi od mieszkania otworzyły się i zobaczyłam mamę stojącą w salonie i kołyszącą się na boki. Włożyłam list na powrót do skrzynki i zamknęłam ją. Wyszłam z pokoju, stanęłam przed matką, a ona patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę. Do jej oczu napłynęły łzy, a jej usta rozchyliły się, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Oddychała, ale między nami jedynie trwała cisza.
Wyglądała na zdruzgotaną, załamaną, rozbitą.
– Jutro przenoszę się do Henry’ego – rzuciłam, drepcząc w miejscu. Przez krótką chwilę mama drżała. Pomyślałam, by cofnąć to, co powiedziałam, i zostać tutaj, ale nim zdążyłam to zaproponować, wydusiła z siebie:
– To dobrze, Ashlyn. Chcesz, żeby Jeremy odwiózł cię na dworzec?
Energicznie pokręciłam głową. Moje serce waliło jak młotem, zacisnęłam dłonie w pięści.
– Nie trzeba. Dam sobie radę. A tak dla twojej wiadomości, nie planuję wracać. – Głos mi się załamał, ale przełknęłam łzy. – Nigdy. Nienawidzę cię za to, że zostawiłaś mnie, kiedy cię najbardziej potrzebowałam. Nigdy ci tego nie wybaczę.
Spuściła głowę i przygarbiła się nieco, po czym spojrzała na mnie po raz ostatni, zanim wróciła do drzwi.
– Bezpiecznej podróży – powiedziała i po raz kolejny mnie opuściła.
Ashlyn
Na zawsze zapamiętaj pierwsze spotkanie naszych spojrzeń,
A ja przysięgam twemu sercu, że to zupełnie wystarczy.
~ Misja Romea
Kolejny dzień nastał dość szybko. Siedziałam na wielgachnej walizce na zewnątrz budynku dworca kolejowego. Nigdy wcześniej nie podróżowałam pociągiem i miało to być dla mnie wielkie wydarzenie.
O jeździe koleją nauczyłam się trzech rzeczy: po pierwsze, jeśli usiądzie obok ciebie nieznajomy i zacznie chrapać lub się ślinić, musisz się zachowywać, jakby to było normalne; po drugie, puszka z napojem będzie kosztować więcej niż zakup całego stada krów, a po trzecie, konduktorzy wyglądają dokładnie jak gość z bajki Ekspres polarny, tylko bez tej całej komputerowej animacji postaci.
W książkach i w filmach pociągi wydawały się fajniejsze, ale tak naprawdę były jedynie autobusami pędzącymi po szynach. W sumie miało to sens, ponieważ każdy wagon wyglądał jak wielki autobus. No prawie każdy. Pierwszy to lokomotywa, a ostatni, przeznaczony wyłącznie dla personelu, nosił nazwę brankard.
Uśmiech rozciągnął mi usta, gdy pomyślałam o słowie „brankard”. No bo spróbujcie je powiedzieć szybko pięć razy i się nie zaśmiać.
Brankard, brankard, brankard, brankard, brankard…
Gabby.
O nie. Śmiałam się i płakałam jednocześnie. Wszystko sprowadzało się do mojej siostry. Przechodzący obok ludzie myśleli zapewne, że jestem walnięta, bo tak mocno się śmiałam. Aby odwrócić uwagę innych od mojego dziwacznego zachowania, wyciągnęłam z torebki książkę i otworzyłam ją. Ludzie czasami zbyt łatwo osądzają.
Zarzuciłam torebkę z powrotem na ramię i westchnęłam. Nie cierpiałam torebek, lecz Gabby je uwielbiała. Kochała wszystko, co wiązało się z modą i urodą. Była w tym naprawdę dobra. A ja? Nie za bardzo, jednak siostra mówiła, że jestem piękna i że tylko to się liczy.
Wiecie, jaka jest największa zaleta torebki? Można w niej nosić książki. Czytałam Hamleta po raz piąty w ciągu ostatnich trzech tygodni. Wczoraj skończyłam na scenie, w której Hamlet pisze do Ofelii, by wątpiła we wszystko, co widzi, prócz jego miłości. Mimo to ta głupia dziewczyna i tak w dalszej części historii się zabiła. Przekleństwo bycia bohaterką szekspirowskiej tragedii.
Czytając, kątem oka zauważyłam mężczyznę ciągnącego po płycie dworca walizkę. Oparł ją o ścianę budynku. Dziwne było nazywać go „mężczyzną”, bo nie miał aż tylu lat. Jednak był zbyt wyrośnięty, by nazywać go chłopakiem. Powinno istnieć słowo określające stan przejściowy. Może „mężczypak” albo „chłopczyzna” lub może „chłopczyznopak”?
Ten chłopczyznopak wsiadł ze mną do tego samego przedziału, gdzie natychmiast go zauważyłam. Czyż mogłam go nie zauważyć? Nieczęsto widywałam kogoś przystojnego, a on był pierwszego sortu. Miał przydługie włosy – za długie. Przynajmniej tak myślałam, póki nie przeczesał palcami swoich ciemnobrązowych kosmyków, a one idealnie ułożyły się na jego głowie.
Zarumieniłam się.
W czasie naszej podróży do Wisconsin siedział dwa rzędy za mną. Kiedy szłam do toalety, zauważyłam, że rytmicznie stukał palcami o uda i kołysał głową. Może był muzykiem. Gabby zawsze wystukiwała nogą rytm i też kiwała głową.
Tak, musiał zajmować się muzyką.
Zauważył, że na niego spoglądam, a kiedy uniósł głowę, by spojrzeć mi w oczy, uśmiechnął się szeroko, przez co skurczyłam się w sobie, spuściłam wzrok na granatową, poplamioną kawą wykładzinę i poszłam dalej. Jego tęczówki były intensywnie niebieskie, a spojrzenie pełne zainteresowania. Przez chwilę myślałam, że jego oczy są bramą do innego świata.
Przepiękne.
Zapierające dech w piersiach.
Cudowne.
Niebieskie oczy.
Westchnęłam.
Może rzeczywiście były wrotami do lepszego świata.
Tak na marginesie, ludzie nie powinni korzystać z ubikacji w pociągach. Są dość ohydne, w dodatku wdepnęłam w jakąś wyplutą gumę.
Gdy wracałam, serce ścisnęło mi się w piersi, bo wiedziałam, że będę musiała przejść obok Pana Cudne Oczęta. Gapiłam się pod nogi, aż dotarłam na swoje miejsce. Odetchnęłam, po czym mimowolnie spojrzałam w jego stronę. Co?! Niech piorun strzeli moje oczy za to, że znów chciały go zobaczyć. Ponownie się do mnie uśmiechnął i skinął głową. Byłam tak zdenerwowana, że nie odwzajemniłam uśmiechu. Nietypowe, błękitne oczy sprawiły, że byłam roztrzęsiona.
Przynajmniej tak było, gdy je ostatni raz widziałam. Cóż, do teraz.
Teraz siedziałam przed dworcem. On również tu był. Razem byliśmy przed dworcem. I przez chwilę na niego patrzyłam. Serce mi załomotało. Mocno.
Starając się zachowywać na luzie, odwróciłam głowę, by oczekując na przyjazd Henry’ego, upozorować wypatrywanie kogoś za Panem Cudne Oczęta, ale tak naprawdę próbowałam przyjrzeć się chłopczyznopakowi opierającemu się o ścianę.
Dostałam zadyszki. Zauważył mnie. Stukając stopami o chodnik, zaczęłam mamrotać pod nosem, udając zrelaksowaną i opanowaną. Zasłoniłam twarz książką.
– „Nie wierz w bieg słońca przez firmament, nie wierz w żar gwiazd, co w niebie stoją, nie wierz w prawdziwość prawdy samej, lecz wierz bez reszty w miłość moją”1 – zacytował.
Upuściłam książkę na kolana. Skonsternowana popatrzyłam na Pana Cudne Oczęta.
– Serio?
Jego uśmiech zbladł, a na twarzy pojawiła się przepraszająca mina.
– Przepraszam. Zobaczyłem tylko, że czytasz…
– Hamleta.
Potarł palcem górną wargę i przysunął się o krok.
Moje serce łomotało coraz mocniej.
– No tak… Hamlet. Przepraszam, że ci przerwałem – powiedział słodkim głosem. Pomyślałam, że tak musiałby brzmieć miód, gdyby umiał mówić. Tak naprawdę nie potrzebowałam jego przeprosin. Po prostu cieszyłam się z odkrycia, że istnieli na świecie ludzie, którzy potrafili cytować Williama.
– Nie… nie przerwałeś. Nie powiedziałam tego „serio” z sarkazmem, chcąc, byś zamknął usta. Bardziej chodziło mi o coś w stylu: „O psiakostka, serio? Znasz Szekspira?”. To było „serio” w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
– Czy powiedziałaś właśnie „psiakostka”?
Ścisnęło mnie w gardle. Wyprostowałam się.
– Nie.
– Ee, wydaje mi się, że jednak tak.
Ponownie się do mnie uśmiechnął i po raz pierwszy zauważyłam, jak niefajna była tutejsza pogoda. Było chyba ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Dłonie mi się pociły, stopy przyklejały do butów, a na moim czole zapewne widniało kilka kropel potu.
Widziałam, jak otworzył usta, w tym samym czasie otworzyłam swoje, ale szybko je zamknęłam, bardziej chcąc posłuchać jego głosu niż własnego.
– Odwiedziny czy przeprowadzka? – zapytał.
Zamrugałam.
– Co?
Roześmiał się i skinął głową.
– Przyjechałaś tu do kogoś w odwiedziny czy planujesz zostać w tym mieście na dłużej?
– Aaa – odpowiedziałam, gapiąc się na niego zbyt długo, nie kończąc zdania. Mów coś! No mów! – Przeprowadzam się. Tutaj. Przeprowadzam się tutaj. Jestem nowa w tym mieście.
Zainteresowany, uniósł brwi.
– Tak? No to… – Złapał prawą ręką za rączkę walizki i podszedł do mnie. Z szerokim uśmiechem na twarzy wyciągnął do mnie lewą rękę. – …witamy w Edgewood w stanie Wisconsin.
Popatrzyłam na jego rękę i wróciłam spojrzeniem do jego twarzy. Przycisnęłam książkę do piersi i objęłam ją ramionami. Przecież nie mogłam mu podać spoconej dłoni.
– Dzięki.
Westchnął lekko, ale jego uśmiech nie zniknął.
– No dobra. Miło było cię poznać. – Opuścił rękę i odwrócił się, by podejść do taksówki, która właśnie podjechała.
Odchrząknęłam, czując, jak serce łomocze mi o strony historii Hamleta i Ofelii, mój umysł się ożywił. Coś kazało mi wstać, więc poderwałam się, przewracając walizkę, na której siedziałam.
– Jesteś muzykiem? – krzyknęłam do chłopczyznopaka, który już znikał, wsiadając na tylne siedzenie samochodu. Spojrzał na mnie.
– Skąd wiesz?
Postukałam palcami w książkę w ten sam sposób, w jaki on to robił w pociągu.
– Tak się tylko zastanawiałam.
Zmrużył oczy.
– Znamy się?
Zmarszczyłam nos i pokręciłam głową. Zastanawiałam się, czy widział pot zraszający mi czoło. Miałam nadzieję, że nie.
Powoli przygryzł dolną wargę. Dostrzegłam, że jego ramiona uniosły się i opadły, gdy westchnął.
– Ile masz lat?
– Dziewiętnaście.
Skinął głową i przeczesał palcami włosy.
– To dobrze. Wpuszczają tylko od osiemnastu. Przybiją ci na ręce pieczątkę i sprawdzą dokumenty przy barze, ale będziesz mogła wejść i posłuchać. Tylko nie próbuj kupować alkoholu! – Przechyliłam głowę, patrząc na niego. Roześmiał się. Och, jakiż to piękny dźwięk. – Bar Joego. Przyjdź w sobotę wieczorem.
– Co to jest „bar Joego”? – zastanawiałam się na głos. Nie byłam pewna, czy mówię do niego, do siebie, czy do tych diabelnych motyli, rozrywających mnie od środka.
– To… bar? – powiedział podniesionym o oktawę głosem, zanim się roześmiał. – O dziesiątej rozpoczyna się występ mojego zespołu. Powinnaś przyjść. Myślę, że ci się spodoba. – Posłał mi bezsprzecznie najpiękniejszy na świecie uśmiech. Był tak delikatny, że się zakrztusiłam z emocji.
Podniósł rękę w górę i z uśmiechem pomachał mi na pożegnanie, po czym zatrzasnął drzwi taksówki, która po chwili odjechała.
– Pa – wyszeptałam, patrząc na oddalający się samochód. Obserwowałam go jeszcze przez jakiś czas, gdy taksówka skręciła, by okrążyć parking i odjechać w siną dal. Opuściłam głowę i spojrzałam na książkę, którą ściskałam, po czym uśmiechnęłam się. Znów czekał mnie nowy początek.
Gabby bardzo podobałaby się tak dziwaczna, niezręczna sytuacja.
Po prostu to wiedziałam.
Ashlyn
Nie będę patrzył wstecz,
Nie będę rozpaczał,
Nawet nie zapytam cię dlaczego.
~ Misja Romea
Silnik w starym, zardzewiałym, żółtym pikapie z dziewięćdziesiątego ósmego roku ryknął, jakby miał wybuchnąć, gdy Henry zaparkował przy dworcu kolejowym. Stacja była pełna podróżujących rodzin, ludzie śmiali się, płakali i przytulali. Każdy tu był skupiony na relacji z kimś bliskim.
Z tego powodu czułam się nieswojo.
Mając nadzieję uniknąć kontaktu, którego reszta świata wydawała się poszukiwać, usiadłam na walizce, przeczesałam palcami włosy i położyłam sobie na kolanach szkatułkę Gabby.
Roztapiałam się w krótkiej, czarnej sukience, którą miałam na sobie, a wieczorne, rozgrzane powietrze Wisconsin niemile owiewało moje gołe nogi. Byłam porządnie zniecierpliwiona, bo zbliżała się noc, a nie sądziłam, że będę musiała czekać ponad godzinę, aż Henry po mnie przyjedzie. Niestety, powinnam to była przewidzieć. Czasami zastanawiałam się, czy kiedykolwiek się nauczę.
Poczekałam, aż Henry podjedzie bliżej krawężnika. Przednie koło najechało na pustą butelkę po wodzie. Obserwowałam, jak butelka ugięła się pod naciskiem opony, a nakrętka odskoczyła, przeleciała przez chodnik i wylądowała dokładnie u moich stóp. Wstając ze starej walizki w kwiatki, którą mama dała mi na szesnaste urodziny, przycisnęłam guzik i wysunęłam jej rączkę, po czym przeciągnęłam ją do auta.
Czy ten samochód musi tak głośno warczeć?
Henry wysiadł i podszedł, by się ze mną przywitać. Miał na sobie koszulę zieloną jak las, w połowie wyciągniętą z zapiętych paskiem jeansów. Jego lewy but był rozsznurowany, a broda lekko pachniała dymem papierosowym, ale ogólnie wyglądał dobrze.
Przez ułamek sekundy wahał się, czy mnie nie uściskać i doświadczyć tej samej więzi, którą dzielili się ludzie wokół nas, ale najwyraźniej zmienił zdanie, gdy zobaczył, jak nerwowo drepczę w miejscu.
Mimowolnie parsknął śmiechem.
– Kto wkłada sukienkę i szpilki na podróż pociągiem?
– To ulubione rzeczy Gabby.
1 Fragment Hamleta (wszystkie dzieła Wiliama Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka, 1990).