Kochanek przebudzony - Ward J.R - ebook

Kochanek przebudzony ebook

Ward J.R

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Namiętność, która skruszy kajdany przeszłości…

Zsadist, najbardziej brutalny wojownik Bractwa Czarnego Sztyletu, budzi strach zarówno wśród wrogów, jak i sprzymierzeńców. Blizny na jego ciele są niczym w porównaniu z ranami, które nosi w duszy. Przeszłość pełna cierpienia i upokorzeń uczyniła go niezdolnym do bliskości. Bella, odważna i niezależna arystokratka, dostrzega w nim jednak coś, czego nie widzi nikt inny – dzikość i mrok, które są równie fascynujące, co przerażające. Tymczasem brat Zsadista, który od dawna żyje w narzuconym sobie celibacie, również zaczyna interesować się tą piękną wampirzycą. Gdy Bella zostaje porwana przez martwiaków – bezlitosnych wrogów wampirzej rasy – bracia podejmują desperacką walkę o jej ocalenie. Ta kobieta staje się dla nich kimś więcej niż tylko samicą, którą trzeba ratować. Rozpala w nich dawno zapomniane pragnienia i uświadamia, że poza bólem i gniewem istnieje miłość, która, choć pełna przeszkód, może stać się drogą do wolności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 523

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



J.R. Ward Kochanek przebudzony Tytuł oryginału Lover Awakened ISBN Copyright © Jessica Bird, 2006 This edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLC. All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. Tłumaczenie © Wydawnictwo Nowa Baśń, 2025 Redaktor prowadząca Izabela Troinska Redakcja Anna Płaskoń-Sokołowska Projekt typograficzny i łamanie Agata Tondera Projekt okładki Agata Wawryniuk Ilustracja rozdziałowa Natalia Juszczak Zdjęcia wykorzystane na okładce shutterstock.com / Jullia_L istockphoto.com / Ninell Art freepik.com / Vectonauta Wydanie 1 Nyks jest marką wydawniczą Wydawnictwa Nowa Baśń sp. z o.o. Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Czechowska 10, 60-447 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.
Dedykuję Tobie. Nigdy nie spotkam nikogo podobnego do Ciebie. Dla mnie jesteś tym jedynym. Przyznaję, brak mi słów. Z nieopisaną wdzięcznością – czytelnikom Bractwa Czarnego Sztyletu. Pamiętam i o Was! Serdeczności dla Cellies, internetowej grupy dyskusyjnej fanów. Składam ogromne podziękowania następującym osobom: Karen Solem, Karze Cesare, Claire Zion, Karze Welsh, Rose Hilliard. Dziękuję najwspanialszym stomatologom na świecie: Robertowi N. Mannowi, Ann Blair Scott, A. Nortonowi i Kelly Eichler oraz ich niezrównanemu personelowi. Jak zawsze kieruję wyrazy ogromnej wdzięczności do mojego Komitetu Wykonawczego: Sue Grafton, dr Jessice Andersen, Betsey Vaughan. Wyrazy miłości dla mojej rodziny.

Do cholery, Zsadist! Nie skacz… – Phury usiłował przekrzyczeć huk zderzających się samochodów.

Bliźniak zignorował go i wyskoczył z pędzącego z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę cadillaca.

– V., on wyskoczył! Zawracaj!

Phury uderzył ramieniem o boczną szybę, gdy Vishous wprowadził cadillaca w kontrolowany poślizg. Światła reflektorów omiotły okolicę i wychwyciły sylwetkę Z., który turlał się po zaśnieżonym asfalcie. W mgnieniu oka zerwał się na nogi i rzucił w stronę rozbitego sedana, który zatrzymał się na pobliskiej sośnie. Spod maski unosił się dym.

Phury odpiął pas, nie spuszczając wzroku z bliźniaka. Prawa fizyki uniemożliwiły ściganym martwiakom ucieczkę z przedmieścia Caldwell, co nie dawało jednak gwarancji, że zostali wyeliminowani z gry. Cholerni nieumarli mieli dużą wytrzymałość.

Cadillac zahamował gwałtownie. Phury otworzył drzwi i sięgnął po swoją berettę. Nie było wiadomo, ilu martwiaków siedzi w samochodzie ani jak są uzbrojeni. Wrogowie wampirzej rasy trzymali się w grupach i zawsze mieli przy sobie broń. Jasna cholera! Z samochodu wysiadło trzech jasnowłosych zbirów; wyłącznie kierowca wyglądał na poturbowanego.

Przewaga liczebna przeciwników nie zrobiła wrażenia na Z., który z typowym dla siebie impetem szaleńca samobójcy ruszył wprost na trójkę nieumarłych, dzierżąc w dłoni czarny sztylet.

Phury przebiegł przez drogę; dudniące kroki za jego plecami oznaczały, że Vishous podąża tuż za nim. Pośpiech okazał się zbędny.

W powietrzu wirowały bezgłośnie płatki śniegu, a słodki zapach sosnowych igieł mieszał się ze smrodem benzyny wyciekającej z rozbitego samochodu. Z. położył za pomocą sztyletu wszystkich trzech martwiaków. Podciął im ścięgna pod kolanami, żeby nie mogli uciekać, połamał ręce, uniemożliwiając im obronę, a potem przeciągnął ich po ziemi i ułożył w rzędzie niczym upiorne lalki.

Zajęło mu to najwyżej cztery i pół minuty, włącznie z pozbawieniem ich dokumentów. Dopiero wtedy się zatrzymał, żeby zaczerpnąć tchu. Spojrzał na ciemną, oleistą kałużę krwi na nieskazitelnej bieli śniegu; znad jego ramion unosiła się para, delikatna jak mgiełka, wirująca w porywach zimnego wiatru.

Phury schował berettę do kabury i poczuł, że ogarniają go mdłości, jakby właśnie pożarł górę tłustego boczku. Rozmasowując mostek, spojrzał w lewo, a potem w prawo. O tej porze na odcinku drogi numer dwadzieścia dwa prowadzącym do Caldwell panowała martwa cisza. Raczej nie należało spodziewać się tu ludzi. Prędzej jeleni, ale te nie miały znaczenia.

Phury wiedział, co teraz nastąpi. Nawet nie próbował powstrzymywać brata.

Zsadist ukląkł nad jednym z martwiaków, a jego pokrytą bliznami twarz wykrzywił grymas nienawiści – zniekształcona górna warga podwinęła się, ukazując kły, długie jak u tygrysa. Przystrzyżone tuż przy skórze włosy i zapadnięte policzki nadawały mu wygląd Posępnego Żniwiarza, z którym łączyło go zresztą również upodobanie do niskich temperatur. Miał na sobie tylko czarny golf i luźne czarne spodnie, a do tego istny arsenał: do szelek na klatce piersiowej przymocował pochwę sztyletu – firmowej broni Bractwa – a z bioder zwisały dwa dodatkowe noże. Miał też pas na naboje i dwa sig sauery.

Zwykle nie używał broni palnej. Lubił zabijać w walce kontaktowej. Właściwie była to jedyna forma bliskości, jaką uznawał.

Z. złapał jednego z martwiaków za klapy skórzanej kurtki i podniósł go z ziemi szarpnięciem, zbliżając usta do jego ust.

– Gdzie jest samica? – zapytał, ale odpowiedział mu tylko złośliwy śmiech; Zsadist zdzielił zabójcę pięścią w twarz. Rozległ się suchy trzask, jakby gałąź złamała się na pół. – Gdzie jest samica?

Drwiący uśmiech zabójcy obudził w nim lodowatą wściekłość. Powietrze wokół niego stało się gęste od ładunku magnetycznego i zimniejsze od mroźnej nocy. Płatki śniegu wydawały się go omijać, jakby jego gniew rozbijał je w pył.

Phury usłyszał ciche zgrzytnięcie i obejrzał się za siebie. Vishous zapalał właśnie skręta, a pomarańczowy blask oświetlił tatuaże okalające jego lewą skroń i kozią bródkę.

Na dźwięk kolejnego uderzenia pięści V. zaciągnął się głęboko, a jego diamentowe oczy zalśniły w mroku.

– W porządku, Phury?

Nic nie było w porządku. Nieokiełznana, dzika natura Z. zawsze mogła służyć za odstraszający przykład w bajkach z morałem, ostatnio jednak jego gwałtowność przybrała na sile do tego stopnia, że trudno było na to patrzeć. Bezdenna, bezduszna głębia, w której tkwił, wypełniła się szaleństwem, gdy Bella została uprowadzona przez martwiaków.

A nadal jej nie odnaleźli. Bracia nie mieli żadnych tropów, żadnych wskazówek, niczego. Bezlitosne przesłuchania Z. nie dawały rezultatów.

Phury też posypał się przez to porwanie. Znał Bellę od niedawna, ale była czarująca i miała w sobie szlachetność arystokratycznego rodu. Nie tylko za to ją jednak cenił. Bella sprawiła, że zachwiał się w niezłomnym dotąd postanowieniu o celibacie; poruszyła w nim ukrytą głęboko strunę. Pragnął ją odnaleźć równie rozpaczliwie jak Zsadist, minęło jednak już sześć tygodni i stracił nadzieję, że Bella żyje. Martwiacy torturowali wampiry, by wydobyć z nich informacje na temat Bractwa, ona zaś – jak wszyscy cywile – wiedziała o braciach niewiele. Z pewnością zdążyli już ją zabić.

Miał tylko nadzieję, że nie musiała przejść przez niekończące się piekło, nim wreszcie trafiła do Zatraty.

– Co zrobiliście z samicą? – warknął Zsadist do kolejnego zabójcy. Kiedy w odpowiedzi usłyszał „pieprz się”, ugryzł sukinsyna z mocą godną Tysona.

Nikt w Bractwie nie był w stanie zrozumieć, dlaczego Zsadist przejmuje się zniknięciem cywilnej samicy. Słynął z nienawiści do kobiet… ba, budził postrach jako mizogin. Bracia nie potrafili odgadnąć, dlaczego zależy mu na Belli. Z drugiej strony nawet Phury, jego brat bliźniak, nie był w stanie przewidzieć jego reakcji.

Echo brutalnego przesłuchania niosło się po lesie; Phury czuł, że zaraz sam się załamie, choć martwiacy nadal stawiali opór.

– Nie wiem, ile jeszcze zniosę – wyszeptał.

Zsadist był jedyną racją jego istnienia, poza misją ochrony rasy przed martwiakami, łączącą Bractwo. Phury sypiał samotnie, o ile w ogóle sypiał. Jedzenie nie sprawiało mu wielkiej przyjemności. Celibat wykluczał towarzystwo samic. W dodatku nieustannie się zamartwiał, co nowego wymyśli Zsadist i kto na tym ucierpi. Miał wrażenie, że wykrwawia się ze zgryzoty; że powoli kona. To on płacił za mordercze instynkty swego brata.

V. wyciągnął dłoń w rękawiczce i chwycił go pod brodę.

– Spójrz na mnie, bracie.

Phury spojrzał – i się wzdrygnął. Źrenica lewego oka V., okolonego tatuażem, rozszerzyła się i wypełniła je czarną pustką.

– Vishous, nie… Ja nie…

Cholera. Nie miał ochoty wysłuchiwać w tej chwili przepowiedni przyszłości. Nie czuł się na siłach przyjąć informacji, że będzie jeszcze gorzej.

– Śnieg pada dziś powoli – powiedział V., przesuwając kciukiem po jego tętnicy szyjnej.

Phury zamrugał; ogarnął go dziwny spokój, rytm serca zwolnił, dostrajając się do powolnego dotyku.

– Co?

– Śnieg… pada tak powoli.

– No… fakt.

– Tej zimy spadło dużo śniegu, prawda?

– Eee… Tak.

– Tak… Dużo śniegu już spadło, a spadnie jeszcze więcej. Dziś w nocy. Jutro. W przyszłym miesiącu. W przyszłym roku. Przychodzi, kiedy przychodzi, i spada tam, gdzie chce.

– To prawda – powiedział Phury cicho.

– Nie da się go zatrzymać.

– Chyba że jesteś ziemią.

Kciuk znieruchomiał.

– Bracie, nie jesteś ziemią. Nie powstrzymasz go. Nigdy.

Nastąpiła seria trzasków i błysków, gdy Z. przeszywał sztyletem kolejnych martwiaków, a ich ciała ulegały dezintegracji. Po chwili słychać było już tylko syczenie chłodnicy rozwalonego samochodu i ciężki oddech Z.

Wyprostował się niczym zjawa na poczerniałej ziemi; po jego twarzy i ramionach spływała krew martwiaków. Otaczała go połyskliwa aura agresji, która zniekształcała znajdujący się za nim krajobraz – las za jego plecami wydawał się chwiejny i niewyraźny.

– Jadę do miasta – powiedział i wytarł ostrze o udo. – Znajdę ich więcej.

Pan O. szykował się do polowania na wampiry; wyjął magazynek z dziewięciomilimetrowego smith & wessona i zajrzał do lufy. Broń wymagała czyszczenia, podobnie jak glock. Miał, co prawda, inne rzeczy do roboty, ale tylko dureń nie dba o swój arsenał. A martwiacy musieli się o niego troszczyć jak nikt inny. Cena za niedbalstwo mogła okazać się wysoka w starciu z Bractwem Czarnego Sztyletu.

Przeszedł przez swoje centrum przesłuchań i okrążył stół, na którym wykonywali sekcje zwłok. Wnętrze, składające się z jednego pomieszczenia, miało gołe ściany i klepisko zamiast podłogi; nie było jednak okien, więc w środku nie wiało za bardzo. Stała tu prycza, na której sypiał. Był też prysznic. Żadnej toalety ani kuchni, ponieważ martwiacy nie jedzą. Wciąż pachniało tu świeżym drewnem; prace budowlane zakończyły się zaledwie półtora miesiąca wcześniej. W powietrzu unosiła się też woń piecyka naftowego, którym ogrzewali pomieszczenie.

Jedynymi wykończonymi elementami wyposażenia były półki, pokrywające całą ścianę o długości dwunastu metrów od podłogi aż do sufitu. Ułożono na nich schludnie narzędzia, na każdym poziomie inne: noże, imadła, obcęgi, młotki, piły. Czymkolwiek dało się wydobyć zeznania – mieli to.

Miejsce to nie służyło jednak wyłącznie jako sala tortur, ale też przechowalnia. Przetrzymywanie wampirów przez dłuższy czas było wyzwaniem. Jeśli zdołały się uspokoić i skoncentrować, mogły zrobić „puf!” – i zniknąć w mgnieniu oka. Stal uniemożliwiała im tę sztuczkę, ale cela złożona z metalowych prętów nie chroniłaby ich przed światłem słonecznym, a skonstruowanie pomieszczenia ze stali byłoby niepraktyczne. Doskonale sprawdzała się natomiast gwintowana, żeliwna rura kanalizacyjna, wpuszczona pionowo w ziemię. A nawet trzy takie rury.

O. miał nieprzepartą ochotę na szybką inspekcję, wiedział jednak, że jeśli to zrobi, nie uda mu się już wyjść na nocne łowy, a miał plan do wykonania. Jako prawa ręka dowódcy cieszył się szeregiem przywilejów, na przykład możliwością zarządzania tym miejscem. Jeśli jednak miał to w spokoju robić po swojemu, musiał wykazać się odpowiednią skutecznością.

To zaś oznaczało, że musi zadbać o swój arsenał, nawet jeśli wolałby akurat robić coś innego. Odsunął apteczkę, wyciągnął skrzynkę z narzędziami do czyszczenia broni i przysunął sobie taboret do stołu sekcyjnego.

Jedyne drzwi w pomieszczeniu otworzyły się bez pukania. Pan O. spojrzał przez ramię, a na widok przybysza zmusił się do zapanowania nad gniewnym wyrazem twarzy. Nie miał najmniejszej ochoty widzieć tu pana X., ale był to w końcu przywódca Zakonu Martwych Dusz, i musiał liczyć się z tym faktem. Choćby dla własnego bezpieczeństwa.

Oświetlona nagą żarówką sylwetka martwiaka nie pozostawiała wątpliwości – nie należało z nim zadzierać. Miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i masywną budowę. Jak wszyscy członkowie Zakonu, którzy już dawno przeszli inicjację, sprawiał wrażenie wyblakłego. Na jego bladej skórze nigdy nie pojawiały się rumieńce ani opalenizna. Włosy miały kolor pajęczej sieci. Oczy, jasnoszare jak zachmurzone niebo, były pozbawione blasku i wyrazu.

Pan X. przechadzał się niespiesznie po pomieszczeniu, rozglądał wokół nie tyle uważnie, co badawczo.

– Słyszałem, że mamy kolejną zdobycz.

O. odłożył wycior i sprawdził, czy jego zestaw broni jest kompletny. Nóż szturmowy na prawym udzie. Glock z tyłu za pasem. Żałował, że ma tylko tyle.

– Zgarnąłem go z centrum jakieś czterdzieści pięć minut temu pod Zero Sum. Jest w jednej z cel, dochodzi do siebie.

– Dobra robota.

– Mam zamiar wyjść jeszcze raz. Teraz.

– Doprawdy? – Pan X. zatrzymał się przed półką i podniósł ząbkowany nóż myśliwski. – Zdziwi się pan, ale doszły mnie cholernie niepokojące wieści.

O. nie odpowiedział; przesunął dłonią po udzie, w pobliżu rękojeści noża.

– Nie zapyta pan, o co chodzi? – Martwiak podszedł do trzech pojemników na wampiry wpuszczonych głęboko w ziemię. – A może już pan wie.

O. zacisnął dłoń na nożu, gdy pan X. pochylił się nad pokrywami z metalowej siatki, zakrywającymi ujścia rur. Nie obchodzili go dwaj pierwsi więźniowie. Trzeci natomiast był wyłącznie jego sprawą.

– Wszystkie miejsca zajęte, panie O.? – Wierzchołek ciężkiego buta pana X. dotknął pęku lin znikającego w jednym z otworów. – Myślałem, że zabił pan tamtych dwóch, którzy nie mieli nic ciekawego do powiedzenia.

– Tak właśnie zrobiłem.

– Wobec tego, licząc cywila, którego złapał pan dzisiaj, jedna rura powinna być pusta. A tymczasem ma pan tu komplet.

– Złapałem jeszcze jednego.

– Kiedy?

– Wczorajszej nocy.

– Kłamie pan. – Pan X. odsunął kopnięciem pokrywę trzeciej rury. W pierwszym odruchu O. chciał zerwać się na nogi, dopaść go w dwóch susach i przyłożyć mu nóż do gardła. Wiedział jednak, że to się nie uda. Przywódca miał w zanadrzu trik, którym skutecznie trzymał podwładnych w ryzach. Wystarczyło, że na nich spojrzał.

O. pozostał więc na swoim miejscu, choć wewnętrzna walka, by nie zerwać się z taboretu, przyprawiła jego mięśnie o drżenie. Pan X. wyciągnął z kieszeni niewielką latarkę, włączył ją i skierował promień światła do otworu. Gdy z wnętrza rozległ się zduszony jęk, otworzył szeroko oczy.

– Jezu, to naprawdę samica! Dlaczego nic o tym nie wiedziałem, do cholery?

O. podniósł się z wolna; nóż skrył się w fałdach bojówek na udzie. Pewnie i spokojnie trzymał za rękojeść.

– Jest tu od niedawna – powiedział.

– Słyszałem co innego. – Pan X. podszedł szybkim krokiem do łazienki i odsunął plastikową zasłonę prysznicową. Zaklął i kopniakiem zrzucił z krawędzi brodzika butelki z damskim szamponem i oliwką dla dzieci. Następnie pomaszerował do szafy z amunicją i wyciągnął zza niej lodówkę turystyczną. Odwrócił ją i wysypał na ziemię zapas jedzenia. Martwiacy nie byli w stanie żuć i przełykać; dowód winy podwładnego był oczywisty.

Na bladej twarzy pana X. malował się wyraz wściekłości.

– A więc przygarnął pan wampirzycę i zrobił sobie z niej zwierzątko domowe?

O. szukał w umyśle wymówki, a jednocześnie oceniał dzielącą ich odległość.

– Jest cenna. Wykorzystuję ją podczas przesłuchań.

– W jaki sposób?

– Samce nie lubią patrzeć, jak samicy dzieje się krzywda. Używam jej jako argumentu.

Pan X zmrużył oczy.

– Dlaczego mi pan o niej nie powiedział?

– To mój ośrodek. Twierdził pan, że mogę go prowadzić, jak chcę. – A kiedy znajdzie pieprzonego gnojka, który się wygadał, żywcem obedrze go ze skóry. – Dbam o wszystko, co się tutaj dzieje, jak pan dobrze wie. Metody, jakich używam, nie powinny mieć znaczenia.

– Należało mnie o tym poinformować. – Pan X. nagle znieruchomiał. – Chcesz coś zrobić z tym nożem, który masz w ręce, synku?

Tak, ojczulku, rzeczywiście chcę.

– No więc dowodzę tutaj czy nie?

Pan X. przechylił się do przodu, a O. się spiął, gotów do starcia – ale w tym momencie zadzwonił jego telefon. Pierwszy dzwonek rozdarł napiętą atmosferę niczym krzyk. Drugi wydawał się mniej przenikliwy. Trzeci nie wzbudził emocji.

Konfrontacja została odroczona, a do O. dotarło, że popełnił błąd. Był z niego kawał chłopa i cholernie dobrze walczył, ale z panem X. i jego sztuczkami nie miał szans. A jeśli O. pozwoli się zranić albo zabić, kto zaopiekuje się jego żoną?

– Proszę odebrać – rozkazał pan X. – I włączyć głośnik.

Dzwonił jeden z alfa. Trzech martwiaków zostało wyeliminowanych przy drodze zaledwie kilka kilometrów stąd. Ich samochód wbił się w drzewo, a na śniegu zostały ślady w miejscu ich dezintegracji.

Skurwysyny. Bractwo Czarnego Sztyletu. Znowu.

Kiedy O. zakończył połączenie, pan X. się odezwał:

– Chce pan ze mną walczyć czy dla mnie pracować? To pierwsze oznacza, że zginie pan tu i teraz. Ma pan wybór.

– Czy ja tu rządzę?

– Dopóki robi pan to, czego chcę.

– Sprowadziłem tu już mnóstwo cywilów.

– Ale jakoś nie chcą gadać.

O. podszedł do trzeciego otworu i nasunął z powrotem siatkową pokrywę, nie spuszczając wzroku z pana X. Postawił stopę w ciężkim buciorze na pokrywie i spojrzał przywódcy prosto w oczy.

– Nic nie poradzę na to, że Bractwo nie dzieli się z własną rasą swoimi tajemnicami.

– Może powinien pan trochę bardziej się postarać.

Tylko mu nie mów, żeby się odpieprzył, pomyślał O. Jeśli oblejesz ten test silnej woli, twoja samica zostanie przerobiona na karmę dla psów.

Gdy O. walczył ze sobą, pan X. się uśmiechnął.

– Pańskie opanowanie byłoby godne podziwu, gdyby nie fakt, że nie ma pan innego wyjścia. Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór… Bracia wrócą po słoje z sercami martwiaków, których dziś skasowali. Proszę jak najszybciej udać się do domu pana H. po jego słój. Wyślę kogoś do A., a sam zajmę się D.

Pan X. zatrzymał się przy drzwiach.

– A co do tej samicy… Jeśli faktycznie używa jej pan jako narzędzia, to w porządku. Ale jeżeli przetrzymuje ją pan z jakiegoś innego powodu, mamy problem. Wystarczy, że pan zmięknie, a pozwolę, żeby Omega rozerwał pana na kawałki.

O. nawet nie zadrżał. Przeżył już raz tortury Omegi i uznał, że byłby w stanie zrobić to znowu. Dla swojej kobiety był gotów na wszystko.

– No i co mi pan powie? – naciskał przywódca.

– Tak, sensei.

Kiedy O. czekał, aż samochód pana X. zniknie w oddali, serce terkotało mu jak karabin maszynowy. Chciał wyciągnąć kobietę z celi i przytulić ją, wiedział jednak, że jeśli to zrobi, nie zdoła odjechać. Żeby się uspokoić, szybko wyczyścił smith & wessona i się uzbroił. Niespecjalnie mu to pomogło, ale nim skończył, przynajmniej przestały mu drżeć ręce.

W drodze do drzwi chwycił kluczyki do samochodu i włączył czujnik ruchu nad trzecim otworem. Ten gadżet był naprawdę nieoceniony. Przerwanie podczerwonego promienia laserowego uruchamiało broń palną, a intruz miał gwarancję poważnych kłopotów ze zdrowiem.

Pan O. zawahał się przed wyjściem. Boże, tak strasznie chciał wziąć ją w ramiona. Myśl o utracie tej kobiety, choćby hipotetyczna, doprowadzała go do szaleństwa. Ta wampirzyca stała się sensem jego życia. Nie Zakon. Nie zabijanie.

– Wychodzę, żonko, więc bądź grzeczna.

Zamilkł wyczekująco.

– Niedługo wrócę i będziesz mogła wziąć kąpiel.

Nie doczekał się odpowiedzi, powtórzył więc:

– Żonko?

Kompulsywnie przełknął ślinę. Mówił sobie, że powinien być mężczyzną, a jednak nie potrafił zmusić się do odejścia, zanim usłyszy jej głos.

– Nie pozwól, żebym odszedł bez pożegnania.

Milczenie.

W jego sercu zatlił się ból, a miłość rozgorzała jasnym płomieniem. Zaczerpnął tchu, rozkoszując się osiadającym w klatce piersiowej ciężarem rozpaczy. Zdawało mu się, że poznał miłość, zanim jeszcze stał się martwiakiem. Zdawało mu się, że Jennifer, kobieta, którą pieprzył i z którą walczył przez cztery lata, była kimś szczególnym. Był naiwnym głupcem. Teraz dopiero wiedział, czym jest pasja. Samica, którą schwytał, przyprawiała go o cierpienie, pozwalające mu odczuć, że znów jest mężczyzną. To ona była duszą, która zastąpiła mu tamtą oddaną Omedze. Poprzez nią znowu żył, choć był nieumarły.

– Wrócę do ciebie najszybciej, jak zdołam, żono.

Bella skuliła się w dziurze na dźwięk zamykanych drzwi. Świadomość, że martwiak tak bardzo przejmuje się jej milczeniem, sprawiała jej przyjemność. Czy to nie zupełne szaleństwo?

I czy to nie zabawne, że to ono stanie się przyczyną jej śmierci? Od chwili, gdy obudziła się w rurze wiele tygodni wcześniej, zakładała, że czeka ją prozaiczny koniec – śmiertelne okaleczenie ciała. Tymczasem powoli umierała jej jaźń. Ciało było w stosunkowo niezłym stanie, ale dusza była martwa.

Psychoza brała nad nią górę stopniowo, etapami, niczym choroba tocząca ciało. Początkowo była zbyt przerażona, by myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem czekających ją tortur. Mijały jednak kolejne dni, a tortur nie było. Owszem, martwiak uderzył ją, nie mogła też znieść jego utkwionego w niej wzroku, ale nie potraktował jej tak, jak pozostałych przedstawicieli jej rasy. Ani też jej nie zgwałcił.

W rezultacie po jakimś czasie przestała się bać, a do jej serca zakradła się nadzieja, że zostanie uwolniona. Ten okres trwał dłużej. Kto wie, być może nawet cały tydzień; straciła już rachubę dni.

Potem jednak zaczęła nieodwracalnie osuwać się w przepaść, a tym, co ściągało ją na dno, był martwiak. Po jakimś czasie uświadomiła sobie, że ma nad nim dziwaczną moc, a wreszcie zaczęła to wykorzystywać. Początkowo próbowała testować granice. Później dręczyła go bez żadnego powodu, wyłącznie dlatego, że go nienawidziła i chciała, żeby cierpiał.

Z jakiegoś powodu martwiak, który ją schwytał… pokochał ją. Całym sercem. Czasami na nią wrzeszczał i wtedy się go bała, ale im większy stawiała mu opór, tym lepiej ją traktował. Kiedy nie chciała na niego spojrzeć, okazywał silny niepokój. Gdy przynosił jej podarunki, a ona odmawiała ich przyjęcia, płakał. Coraz bardziej zamartwiał się o nią i zabiegał o jej uwagę, płaszczył się przed nią, a kiedy go odrzucała, rozklejał się całkowicie.

Bawienie się jego emocjami stało się jej całym, wypełnionym nienawiścią światem, a okrucieństwo, którym się karmiła, zarazem ją zabijało. Kiedyś była żywą istotą, córką, siostrą… kimś. Teraz twardniała na kamień, tkwiąc w środku koszmaru. Niczym żywy trup.

Wiedziała, że on nigdy nie pozwoli jej odejść. Odebrał jej przyszłość, a więc równie dobrze mógłby ją zabić. Pozostała jej wyłącznie koszmarna, nieskończona teraźniejszość. Z nim.

Panika, której od dawna nie odczuwała, wkradła się do jej serca.

Chcąc za wszelką cenę powrócić do stanu odrętwienia, skupiła się na dotkliwym zimnie. Martwiak ubierał ją w odzież zabraną z jej własnej szafy, miała więc na sobie legginsy, polar, ciepłe skarpety i buty. A jednak chłód przenikał ją nieustannie, przedzierał się przez kolejne warstwy, osiadał w kościach, zamieniając szpik w kruszony lód.

Wróciła myślami do swego domku na farmie, w którym mieszkała tak krótko. Wspominała ogień rozpalony w kominku w salonie i to uczucie szczęścia na myśl, że jest u siebie. To były złe wizje, niedobre wspomnienia. Przypominały jej o dawnym życiu, o matce… o bracie.

Boże, Rehvenge. Doprowadzał ją do szału tym ciągłym kontrolowaniem jej, ale był w porządku. Gdyby została z rodziną, nie poznałaby Mary, ludzkiej kobiety mieszkającej po sąsiedzku. Nie pobiegłaby tamtej nocy przez łąkę dzielącą ich domy, by się upewnić, że wszystko jest u niej w porządku. Nie wpadłaby na tego martwiaka… I nie skończyłaby tutaj, niczym trup, choć w żywym, oddychającym ciele.

Zastanawiała się, jak długo szukał jej brat. Czy już dał za wygraną? Prawdopodobnie tak. Nawet Rehv stracił już pewnie nadzieję.

Była przekonana, że jej szukał, ale też się cieszyła, że nie znalazł. Jej brat był bardzo agresywnym samcem, jednak tylko cywilem. Gdyby pospieszył jej na ratunek, mogło się to dla niego źle skończyć. Martwiacy byli silni. Okrutni i potężni. Nie, uratować ją mógł wyłącznie ktoś, kto byłby w stanie dorównać potworowi, który ją uwięził.

W jej umyśle pojawił się Zsadist; jego obraz był wyraźny jak fotografia. Zobaczyła jego dzikie, czarne oczy. Bliznę biegnącą przez twarz i zniekształconą górną wargę. Tatuaż niewolnika krwi na nadgarstkach i wokół szyi. Przypomniała sobie ślady po uderzeniach bicza na jego plecach. Kolczyki w przekłutych sutkach. Umięśnione, lecz zbyt szczupłe ciało.

Pomyślała o jego okrutnej, nieugiętej woli i zajadłej nienawiści. Był przerażający nawet dla własnej rasy. „Nie zraniony, lecz zniszczony”, powiedział jego brat bliźniak. Ale to właśnie czyniło go wybawcą idealnym. Jedynie on mógłby stawić czoła martwiakowi, który ją porwał. Brutalność, jaką prezentował Zsadist, mogła być dla niej zapewne jedynym ratunkiem, choć miała dość rozumu, by nie spodziewać się, że jej szuka. Była tylko cywilem, samicą, którą widział dwa razy w życiu.

A za drugim razem kazał jej przysiąc, że nigdy więcej się do niego nie zbliży.

Strach ścisnął ją za gardło; próbowała go opanować, powtarzając sobie, że Rehvenge z pewnością jeszcze się nie poddał. I że skontaktuje się z Bractwem, jeśli trafi na jakikolwiek ślad. A potem może Zsadist ruszy z odsieczą, ponieważ ma taki obowiązek, to część jego zadania.

– Ej tam? Jest tam kto? – Drżący męski głos był stłumiony i wywoływał metaliczny pogłos.

Nowy jeniec, domyśliła się. Na początku zawsze próbowali nawiązać kontakt.

Bella odchrząknęła.

– Jestem… tutaj.

Milczał przez dłuższą chwilę.

– Boże… To ty jesteś tą uprowadzoną samicą? Ty jesteś Bella?

Dźwięk jej własnego imienia wstrząsnął nią. Do diabła, martwiak od tak dawna tytułował ją „żoną”, że niemal zapomniała już, że ma jakieś imię.

– Tak… tak, to ja.

– Ty nadal żyjesz.

No cóż, jej serce w każdym razie nadal biło.

– Czy ja cię znam?

– Ja… byłem na twoim pogrzebie. Z moimi rodzicami, Ralstamem i Jilling.

Bella zaczęła się trząść. Matka i brat… pochowali ją. Och, oczywiście, że to zrobili. Jej matka była pobożną wyznawczynią Starego Kanonu, a brat był ogromnie przywiązany do tradycji. Z chwilą, kiedy matka zyskała przekonanie, że jej córka nie żyje, z pewnością nalegała na odprawienie właściwej ceremonii, by Bella mogła odejść do Zatraty.

O Boże. Przypuszczać, że pogodzili się z jej utratą, a wiedzieć o tym – to były dwie różne rzeczy. Nikt po nią nie przyjdzie. Nigdy.

Usłyszała dziwny dźwięk. Po czym zdała sobie sprawę, że to jej własny szloch.

– Mam zamiar uciec. – W męskim głosie wybrzmiała determinacja. – I zabiorę cię ze sobą.

Bella poczuła, że uginają się pod nią kolana i że osuwa się w dół po gwintowanej ściance rury, aż na samo dno. No cóż, teraz rzeczywiście była martwa, czyż nie? Martwa i pogrzebana. Jakie to upiornie trafne, że tkwiła pod ziemią.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki