Kopciuszek. Cz. 1 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Kopciuszek. Cz. 1 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 553

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




(I

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

KOPCIUSZEK

DZIEŁA

POWIEŚCI OBYCZAJOWE

©

KOPCIUSZEK

POWIEŚĆ

CZĘŚC PIERWSZA

(D

JOZEF IGNACY KRASZEWSKI - DZIEŁA

REDAGUJE KOMITET pod kierownictwem

JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO

LUDWIK BROŻEK — WINCENTY DANEK

| WIKTOR HAHN | — CZESŁAW ZGORZELSKI

TOM

PIERWSZY

Wiadomo całemu światu, a przynajmniej tym, którzy kiedykolwiek przejeżdżali z Lublina do Warszawy lub z Warszawy do Lublina, że przy poczcie w Garwolinie istnieje jak najściślej z nią połączony Hotel Warszawski, zawierający w sobie traktiernią, cukiernią, bilard, kawiarnią i w ogóle wszystko, czego wymaga od podobnej instytucji Garwolin i stacja pocztowa.

Instytucja ta (bo nie wahamy się dać jej tego imienia) ważną jest i związaną tradycyjnie z pocztą; w czasach bowiem, gdy stacja jeszcze znajdowała się za groblą, na wygnaniu, i tam przy niej, a raczej z nią razem był hotel z tymi samymi atrybucjami. Jednej tam tylko rzeczy brakło, o której zaraz powiemy, to archeologicznego zegara, który dziś czyni tak wielką sławę Garwolinowi, okolicy, powiatowi, że już przez wrodzoną wstrzemięźliwość więcej nie powiem.

Hotel więc tu wiąże się z pocztową stacją, od której go tylko dla pewnego wstydu i przyzwoitości dzieli kurytarzyk maleńki, a zająwszy w prawo cały róg kamienicy, tu się rozpościera obszernie i wygodnie; osobno oznajmując jako hotel i restauracja, osobnym napisem zwiastując jako cukiernia: są to dwa oblicza tego Janusa garwolińskiego. Rozumie się, że pierwsze powołuje podróżnych z dala przybyłych, drugie odnosi się do ludności miejscowej i kraju. I tym się właśnie różni stara owa zagroblowa instytucja od nowej w rynku położonej, że ta, pomnąc na swe względem kraju obowiązki, jedną ze swych twarzy łaskawie zwrócić raczyła ku miejscowej wygodzie i potrzebie.

Szyld cukierni jest nawet świeższy i piękniejszy od hotelowego, co dowodzi poszanowania dla autochtonów, umiejących to zapewnie ocenić.

Trzeba przyznać, że hotel-traktiernia-cukiernia gar-wolińska, utrzymywany przez osobę bardzo poważną z pomocą zgrabnego dziewczęcia, które całą służbę reprezentuje, i kilku tłustych piesków, spokojnie śpiących na krzesłach, a stanowiących ornament, jest domem wygody, zaopatrzonym jak drugie, jeżeli nie lepiej. Wszystkiego w ogólności dostać tu można oprócz rzeczy, które się nie znajdują. Z zup panuje kapuśniaczek n a-rodowy, krupniczek łatwo z dnia na dzień przechowywać się dający bez uszczerbku w smaku i zapachu, sztuka mięsa z tłustym sosem i kartofelkami itd., itd. Ale bufet! bufet! w nim chwała i wielkość Garwolina! Tu stoją pod kloszami (pod prawdziwymi kloszami szklannymi) ciastka, przysmaki, słodycze; tu wódki, z których jedna przedniejsza zowie się Garibaldówką (nie znana nawet w Warszawie, ale podobna nieco do przechrzczonej krambambuli) — tu!... o za długo mu-siałbym bogactwa jego wyliczać! Zwróćmy raczej oczy na dostojną gospodynię, a zapatrując się na jej oblicze uznamy, że osoba ta ze wszech miar dystyngwowana ani mniej, ani inaczej, urządzając tę instytucją, uczynić ^ie mogła. Widać zaraz jak pojmuje jej ważność, jak ocenia swe stanowisko w kraju, jak rozumie odpowiedzialność ciążącą na jej barkach wobec dyliżansów i omnibusów przeprowadzających tędy cały, można powiedzieć, świat, wobec poczt, na koniec wobec garwolińskiej stolicy!

Wszystkim zresztą wiadomo, że raz, w dniu wie-kuiście pamiętnym, książę pewien bezimienny zatrzymał się tu i pił herbatę, którą był rozczulony do najwyższego stopnia, gdyż mu więcej przypomniała pokrewne Prusy, niż ojczyznę Konfucjusza.

Pani N., gospodyni i głowa domu, czuje, że gra tu rolę dyplomaty mocarstwa, często w delikatnych zostającego okolicznościach i przymuszonego nadrabiać miną, a nigdy się nie skompromitować, obwija się więc pełnym powagi milczeniem.

Nie chcąc narazić zakładu, możnaż przyznać kiedy, że w nim czegokolwiek braknie? Nigdy. Jest lub powinno być wszystko, czego ktokolwiek zażąda. Jeśli nie dostaje czego, wina to kaprysu konsumenta, który żąda rzeczy, jakie w porządnych, pierwszorzędnych instytucjach europejskich tego rodzaju nigdzie się nie znajdują, a hotel garwoliński umie się szanować, ma tylko to, co ludzie dystyngwowani połykają i trawią.

Więc jest tu wszystko, mianowicie piwo, wódka wszelkiego numeru, chleb nie zawsze świeży (gdyż taki bywa szkodliwy) i masło, sól bezpłatnie.

Zresztą rachuba naturalna na pośpiech dyliżansu i omnibusów mimowolnie nasuwa myśl, że się zje, co jest, gdy głód dokucza, a czas nagli.

I spod kloszów znikają po kieliszku Garibaldówki choćby dwumiesięczne ciastka, a po nich zostają tylko tłuste na palcach plamy. Czasem trafia się, że wymyślny podróżny niedyskretnie żąda jakicheś niebywałych rzeczy, na przykład jaj miękko lub śledzia, wtedy gospodyni, nie chcąc mu dać poznać jego nieszlachetności, musi się uciekać do ostatecznych środków. Mówi, że rzecz żądana znajdzie się natychmiast, chociaż po nią nie pośle nawet, bo to by było zachętą do wymagań fantazyjnych niemoralną; podróżny siada, usiądą gospodyni, psy się kładną i chrapią, Paulinka nie powraca — godzina użycia ostatecznych środków zbliża się.

Dla odwrócenia naprzód uwagi od materialnych interesów żołądka w sfery ducha i myśli, dumań i poezji pani N. zbliża się do zegaru stojącego w szafie z figurkami na przodzie, które niegdyś w młodości tańcować musiały (wszyscy tańcują za młodu), nakręca go zręcznie i'kurant się rozpoczyna. Byłby z kamienia, kto by uparł się czuć głód, gdy zegar grać pocznie! Radzę Mo-niuszce, aby korzystając z pierwszej swej bytności w Garwolinie, zanotował sobie ten temat archaiczny, który stare nam przypomina dzieje. Co to za kurant! a jak go gra ten zegar, którego tony gdzieniegdzie czas nielitościwy powyszczerbiał! jaki urok w tych hiatu-sach, w przemilczeniach, w przymuszonych pauzach, które klęski tylu lat wymowną tłumaczą ciszą!

Pani N. zna też wartość swojego zegara, a Garwolin bardzo się nim słusznie chlubi. Gdyby skromność dziedziczki tej pamiątki nie cierpiała na tym,’ warto by opis zabytku posłać do gazet zagranicznych, a chwilowo jak ogon psa Alcybiadesowego, zająłby uwagę publiczną. Ale i skromność poszanować należy.

Żaden z was zapewne, czytelnicy moi, nie był nigdy gospodynią takiej znacznej instytucji dobroczynnej na wielkim trakcie i nie wiecie, ile tu jest do ucierpienia! Śmiejcie się zdrowi, ale to stanowisko ważne i zaprawdę niepoślednie! Pojmujecież, co to jest wszystkim dogodzić, a siebie nie skompromitować i nigdy nie dać się upokorzyć i zwyciężyć?

Ile to umiarkowania, wstrzemięźliwości, taktu potrzeba, ażeby nigdy fatalnego: „Nie ma!” — które by było wyrokiem potępienia, nie wyrzec; zawsze trwać na stanowisku, często udając głuchotę podstawiać ciastka zamiast sera lub sztukę mięsa dawać na pieczyste, a w ostatku uciekać się do zegara, ażeby zagłuszyć niedyskretne, natrętne upominanie się dziwaków, którzy się upierają koniecznie to jeść, co się im podoba! Demagogii

Świat jest tak zepsuty.

Ażeby odpowiedzieć godnie obowiązkom stanu i ważności stanowiska, przyznajcie, potrzeba wytrawności niepośledniej i charakteru niepospolitego. Cóż dopiero, gdybyście wiedzieli, ile jest przewrotności w pocztylio-nach, ile zdrady w chłopiętach przebiegających ulice, ile prześladowań losu ze strony furmanów, którzy pomijają hotel, by prostemu lichemu zajazdowi dać pierwszeństwo?

Każdy stan ma swoje gorycze, ale być gospodynią takiego hotelu, to powolne męczeństwo i gdyby nie pojęcie to, że się spełnia misją społeczną, gdyby nie wewnętrzne pociechy ducha z dokonania ważnego obowiązku, lepiej by już z koszykiem nosić obwarzanki i pierniki.

W życiu każdego człowieka są dni wielkie i uroczyste, są godziny światlejsze i o losie stanowiące; taką dla hotelu nad pocztowym gościńcem chwila przechodzenia dyliżansu, omnibusów i karet pocztowych. W tych godzinach dopiero hotel i gospodyni w całym jaśnieją blasku, zbierają laury, dziesiątki, przekleństwa i trzygro-szówki lub żniwo płonne zawodów. Boć i te dyliżanse, Panie odpuść, nigdy na nie z pewnością rachować nie można. Raz natłoczone niegłodnymi, drugi raz puste zupełnie, a nikt nie przewidzi, czego ci goście zażądać mogą. Jest ich niekiedy do zbytku, to znowu żywej duszy oprócz konduktora.

Z konduktorami, rozumie się, w jak najlepszych stosunkach zdrowa polityka utrzymywać się zmusza, a choćby który z nich, więcej mający skłonności do kieliszka, nadużył czasem przymierza, wglądać w to ściśle nie można. Konduktor bowiem ma tysiące sposobów dokuczenia lub usłużenia hotelowi. Najczęściej podróżni są pod jego wpływem, on robi sławę cukierniom i wskazuje godne zaufania szynczki, może przyśpieszyć godzinę odejścia dyliżansu lub nieco ją dla miejscowej konsumpcji opóźnić. Jest to człowiek chwilowo wszechmogący i pospolicie też postawy takiej, że wraża uszanowanie we wszystkich. Toteż zjawienie się jego u bufetu najsłodszy zwykł witać uśmiech, najgrzeczniejszy ukłon i natychmiastowe ujęcie flaszki, która uczuć szacunku i przywiązania jest bardzo wymownym tłumaczem.

Jednego pochmurnego dnia jesieni bardzo niedawnych czasów właśnie nadchodziła godzina dyliżansu z Warszawy jadącego do Lublina i gospodyni rozpatrywała się w swoich zasobach, przygotowywała, czego mogli wymagać podróżni, rzucała okiem po pokojach, aby się przekonać, czy psy jakiej nie popełniły nieprzy-zwoitości. Był to zwykły jej, chwilę krytyczną poprzedzający przegląd. W bufecie stało wszystko w jak największym porządku, flaszki zużyte podopełniano, ciasteczka miały minkę zachęcającą i. pokuśliwą, zdawało się, że niczego nie braknie. Służąca z założonymi pod fartuszek rączkami, uczesana gładko i świeżo, oczekiwała rozkazów. Gospodyni przechadzała się zadowol-niona prawie, myśląc tylko, czy warto było puścić zegarowe kuranty lub nie. Pogląd w okno ostatecznie przekonał ją, że niewiele się można było spodziewać i nie warto zbyt szafować.

W istocie dzień nie obiecywał podróżnych, w powietrzu nie było nadziei. Długie doświadczenie nauczyło gospodynią, że nie było stałego prawidła, którym by się w przepowiedniach o mniejszej lub większej ilości podróżnych, spaść mogących na Garwolin, kierować można, jednakże myliło czasem przeczucie i zawodziły wieszczby. Wszystko się trafia pod słońcem. Pogoda i słota przede wszystkim najmniej pewnymi były znakami, bo w pluchę czasem bywało pełno, a w najjaśniejsze dnie jak wymiótł. Umywanie się kota, skrzeczenie srok itp. znaki ze wszystkiego podobno najlepiej oznajmywały przyszłość. Ale dziś i sroki się gdzieś poprzytulały, i kot zapomniał o toalecie, a dzień był tak ołowiany, chmurny i smutny, że się zdawał grozić pustkowiem.

Gospodyni też nie myślała bardzo się ryzykować na przygotowania i osądziła, że to, co w kuchni i w bufecie było od wczoraj, powinno na tak brzydki czas wystarczyć.

Spojrzała w okno... okolica wyglądała posępnie, niebo jakby je brudnymi zawiesił ścierkami, deszcz wprawdzie jeszcze się był nie namyślił padać, ale widocznie na długą zbierało się słotę... Chmury jednostajne, ołowiane, rozbite, powlekały niebo; tęsknota, cisza milcząca gniotła świat cały; zdawało się, że nikt z domu nie ruszy w taką porę... Zbliżający się wieczór dodawał jeszcze obrazowi ponurości i wczesny mrok pomaluteń-ku, zdradliwie zakradał się już poza ciężkie obłoki.

Zegar wskazywał godzinę dyliżansową, a od strony Warszawy cicho było i głucho. Wtem trąbka dała się słyszeć z daleka.

— Dyliżans! — machinalnie zawołała gospodyni, idąc powoli do bufetu, jak żołnierz na stanowisku posłyszawszy sygnał.

— Nie, proszę pani — odezwała .się służąca stojąca we drzwiach.

— Jak to nie?

— To ekstrapoczta trąbi...

— Ekstrapoczta? — przysłuchując się razem i artysty czniej układając ciastka na zakąski przerwała gospodyni — ekstrapoczta? a prawda...

Nawykli do pocztarskich trąbek doskonale ich piosenki rozumieją; dała tego dowód panna Paulina, która może też i usta, co mazurka wygrywały, przeczuła, bo się mocno zaczerwieniła...

— A to może podróżni na noc! I gotowi ich zawieźć do zajazdu!

— Nie, to Wacek trąbi... a on, proszę pani...

— A już to ja wiem, że wy się z nim znacie!

— I pogroziła jejmość pannie Paulinie, która straszniejszego jeszcze raka upiekła.

Wtem po bruku zaczęło tętnić, trąbka odezwała się znowu i wielki powóz zatrzymał się przed pocztą.

Byli to jacyś podróżni, przybywający od strony Lublina.

— O! o! — szepnęła gospodyni poglądając przez okno — oho! kareta (sic) poczwórna, na leżących resorach, z pakami co się zowie, i koczyk, elegancko! Wybiegnij no, Paulina, mnie nie wypada, może się o co spytają. Niechby przenocowali, jest pokój wolny, choćby i dwa.

Paulina była posłuszną, tym żywiej biegnąc, że i ten Wacek, zdaje się, nie był jej obojętnym.

Przed samym ganeczkiem stała w istocie piękna kareta, służący już był otworzył drzwiczki jej i z wnętrza wyglądały jasne kobiece sukienki. Jedna z niewieścich głów wychyliła się właśnie i szukała kogoś, zapewne mężczyzny, który w tej chwili z koczyka się dobywał.

— Panie Feliksie! panie Feliksie! czy pojedziemy dalej? — spytano.

— Nie życzę... późno, szosę nie najlepsze, drogi kawał, lepiej by przenocować.

Odpowiadający w ten sposób wysiadł już był z koczyka i, ziewając a przeciągając się, rozglądał się po okolicy i niebie. Był to średnich lat mężczyzna, pięknej budowy, barczysty, silny, a na twarzy, choć nieco już rozlanej i nazbyt zaokrąglonej, noszący ślady piękności niepospolitej, szlachetnej, choć na pozór trochę chłodnej.

— Więc jedziemy czy nie, panie Feliksie? — z odcieniem niecierpliwości spytała znowu kobieta.

— Jak chcecie.

— A! jakiż jesteś nudny! Przecieżby wiedzieć potrzeba, czy choć jest gdzie przenocować?

Gospodyni, która słuchała tej rozmowy, z oburzeniem w imieniu Garwolina ruszyła ramionami.

— Jest tu gdzie przenocować? — zapytał już stojącej w ganku Pauliny pan Feliks.

— A gdzieżby nie było? — z uśmiechem odparła dziewczyna — toż hotel, proszę pana.

Służący pobiegł zobaczyć i powrócił do drzwiczek karety z zapewnieniem, że są pokoje.

— Więc nocujemy...?

— A! nocujemy, choć wcześnie — rzekł mężczyzna — z wami jadąc, to być inaczej nie może! Boicie się jechać nocą, choć wcześnie, potrzeba już nocować.

Z wnętrza większego powozu poczęły się zatem dobywać skryte w nim niewieście postacie. Wyszła naprzód średnich lat, ale jeszcze bardzo przystojna o wspaniałej postaci kobieta, osłoniona zamaszystym burnusem, taż sama, która pierwsza wywołała pana Feliksa z obojętności, z jaką sobie stał na boku, wyglądając na męża, potem dwie panny i skromniej ubrana służąca.

Wszystko to szeregiem posunęło się z wolna do ukazanych im pokojów, a w ślad za nimi pociągnął równie powoli i pan Feliks, którego Garwolin nie zdawał się dotąd zachwycać, gdyż minę miał znudzoną i kwaśną.

Zaledwie przybyli znikli w głębi hotelu, trąbka dała się słyszeć znowu.

— Dyliżans! — machinalnie odezwała się jejmość.

— I to nie dyliżans! — cicho zauważyła Paulina.

— Ale co bo pleciesz? — a potem dodała zaraz — a ono prawda, że nie dyliżans, zobaczże no prędko, ot, to się rozjeździli. Ekstra! istotnie ekstra!

Z wielkim hałasem zajechała druga obładowana kareta od strony Warszawy i stanęła przed gankiem.

Kamerdyner wbiegł szybko, potrącając nawet Pau-linkę i dopominając się numeru.

Wskazano mu pokoik.

— Jak to? Jeden pokój dla pani jenerałowej, to nie może być!

— Reszta zajęta!

— To tu gdzieś przecie znajdziemy drugą oberżę.

— Drugiej, proszę pana, nie ma w Garwolinie, tylko liche zajazdy — odezwała się Paulinka razem i poczty-lion unisono.

Kamerdyner pobiegł do powozu.

— Jeden pokoik i to nieosobliwy, wszystko zajęte.

— Ja się pomieszczę i w tym jednym — odezwał się głos z karety — chcę spocząć... proszę otworzyć.

Drzwiczki odemknięto i powoli znowu wysunęła się postać niewieścia, kobieta słusznego wzrostu, pięknej postawy, nie bardzo już młoda, ale twarzy, która jeszcze zastanawiała nadzwyczajną regularnością rysów zmęczonych. Ubrana czarno i skromnie, jakimś osłabłym krokiem postąpiła ku gankowi, nie spoglądając nawet przed siebie, kamerdyner ją poprzedzał.

Nie wiem, ciekawość czy potrzeba wywiodły właśnie na jej spotkanie owego pana Feliksa, tak że, mimo iż się jej z drogi ustąpił, gdy schodki przeszła, znalazła się o krok od niego — podniosła oczy i oboje razem jakby widmo ujrzawszy stanęli osłupieni.

Z oczów pana Feliksa i jenerałowej widać było, że to spotkanie tak niespodziane nastąpić musiało po bardzo długich rozstania latach, gdyż wpatrywali się w siebie wzajemnie, jakby chcąc upewnić, że ich nie myliły oczy.

Kobieta zarumieniła się, pobladła, zadrżała, mężczyzna stał pomieszany i niepewny, co miał począć. Żadne jednak słowo z ust ich nie wyszło, oczyma zmierzyli się długo, a w tym wzroku ile było zapytań, wspomnień, ciekawości, niepokoju i tajemnic, odmalować trudno, choć to trwało jedno przelotne oka mgnienie.

Jenerałowa jakby natychmiast opamiętywając się, szybko postąpiła naprzód, a pan Feliks pozostał jak wrosły w podłogę na kurytarzu, tylko oczy w ziemię utopił, jakby przybity niespodzianie nań spadającym brzemieniem.

— Kto to jest? — zapytał powracającego kamerdynera.

— Jenerałowa Palmer...

— Jenerałowa? Palmer? — powtórzył ze zdziwieniem mężczyzna.

— Panie Feliksie! — odezwał się głos żony z pokoju — panie Feliksie?

Ruszył ramionami powołany z widoczną niecierpliwością i wszedł do izby gościnnej, do której właśnie znoszono owe mnóstwo paczek, węzełków i pudełeczek, które pięknym paniom w każdej ich podróży towarzyszyć muszą.

— Któż to przyjechał? — spytała starsza kobieta.

— Jakaś jenerałowa, Pulwer! Palmer! Nie wiem, co to jest?

— Nocuje?

— Zdaje się, bo dla niej numer obok naszego zajęto.

Mówił to pan Feliks i stał jak przybity, tak że żona, uderzona niezwykłym twarzy jego wyrazem, spytała:

— Czy tak jesteś zmęczony?

— Niezmiernie, ogromnie.

— Patrzże, to my słabe kobiety! Elwirka taka delikatna, Mania i ja, jeszcze byśmy z biedy poszły tańcować, a ty, w takim wygodnym powozie?...

— To rzecz wiadoma, że wy jesteście mocniejsze od nas we wszystkim, nie ulega najmniejszej wątpliwości.

— Dlatego tylko chyba, że mamy wolą — odparła kobieta.

— A my? — dodał mężczyzna obojętnie...

— A wy ją bardzo prędko tracicie, mój Feliksie. Jak tylko macie kątek, żonę i spokojny kawałek chleba, wpadacie w jakąś apatią, zastygnienie, obojętność tak, że gdyby się świat przewracał, już byście nie chcieli wyjrzeć przez okno.

— Już by to było za późno! — rzekł pan Feliks.

— Jak wy się zużywacie! a raczej jak... ale cóż to ja mówię!

— Samuelko, masz słuszność, kazanie nie w porę! Lepiej by pomyśleć... choćby o herbacie.

— Prawda, to skuteczniej wywoła- energię i siłę, niż moja homilia?

Pan Feliks ruszył ramionami.

Rozmowę przerwało nadejście hałaśliwe dyliżansu, panienki pobiegły do okna, wrzawa przed pocztą zrobiła się wielka, podróżni sypnęli się jak z pudełka Pandory wprost ku salce i bufetowi, gdzie na nich już gospodyni oczekiwała.

Dyliżans tym razem wbrew wszelkim przeczuciom był ogromnie napakowany, wewnątrz jak śledzie w beczce mieścili się różnego kalibru podróżni; jeden miał zaszczyt i przyjemność siedzieć z konduktorem na przo-dzie, dwóch podobno na wierzchu pod gołym niebem używali świeżego aż nadto powietrza.

Przyjaźń konduktora zarówno z przepisami pocztowymi sprawiła to, że podróżni mogli się rozkurczyć i posilić w Garwolinie, a do konsumcji w bufecie zachęcano ich i tym, że do Żabianki nigdzie już nie znajdą takiego komfortu jak tutaj. Na nieszczęście jejmość wcale była nie przygotowana, chleb i wódka, piwo i owczy serek stanowiły treść podwieczorku, ale głodnym wszystko dobre.

— Jak mamę kocham! — zawołała Elwira patrząc przez okno — wszak to Teoś Muszyński wysiadł z dyliżansu.

— Ale co się śni, moje dziecko! — odpowiedziała matka.

— Ale już ja się, proszę mamy, nigdy nie mylę, to on — dodała panna Elwira, córka pani Feliksowej, ładna, świeża i rumiana szatynka, ale tak ładna, świeża i rumiana, jakich jest tysiące, z twarzyczką wesołą, pospolitą, bez wyrazu.

To mówiąc od okna odwróciła się ku drugiemu przybyłemu razem z nimi dziewczątku, ku Mani, która w kąciku coś w swoim przebierała woreczku.

I strój, i pokora, i miejsce, jakie w pokoju zajęła, dowodziły, że położenie Mani w tym domu było podrzędne, że to być musiała sierota na łasce, jakaś daleka krewna lub wychowanka. A było to śliczniuchne stwo-rzeńko, drobne, malutkie, białe, z blond włoskami i dużymi niebieskimi oczkami i z takim jakimś smutkiem w twarzy, że patrząc na nią przeczuwałeś sieroctwo, miała je napisane na czole.

— Słyszysz, Maniu? Teoś? Chodź! Zobacz!

Mania na pierwsze o nim wspomnienie już się była niezmiernie zaczerwieniła, teraz musiała udać, że nie słyszy.

— Ale cóż mnie Teoś obchodzi?

— Ciebie? On? Nie obchodzi! O! o! moja najdroższa! Mów to sobie komu chcesz, ale nie mnie i mamie! — zawołała Elwira.

Pani Feliksowa uśmiechnęła się prawie pogardliwie spoglądając na Manię, która wciąż tam coś szperała w swojej torbeczce.

W tej chwili pan Feliks, który był wyszedł, powrócił do pokoju i odezwał się do żony:

— Spotkałem się z Muszyńskim.

— A widzicie, żem się nie omyliła! — rozśmiała się Elwira.

— Dokądże jechać raczy? — z przekąsem spytała pani Feliksowa.

— Doprawdy nie wiem, ale podobno dostał gdzieś miejsce na wsi, naturalnie guwernera.

— Ale jakże to może być, żeby wiedząc o nas, nie przyszedł się nam pokłonić, no, jeśli nie nam zresztą, to choć Mani.

— Moja Elwirko! — cicho szepnęło rumieniąc się dziewczę.

— Nie dokuczajcież jej, proszę! — rzekł pan Feliks z nieukontentowaniem widocznym.

Pani Feliksowa ruszyła ramionami.

— Ale któż by śmiał twojej protegowanej dokuczać! I dlaczegóż mówisz w liczbie mnogiej, przecież nie odezwałam się ani słowa.

— Przepraszam — mimowolnie... — Mania coraz bardziej się rumieniła i głębiej szukała czegoś w tor-beczce.

Wtem drzwi się otworzyły i młody chłopak, o którym była mowa, wszedł nieśmiało do pokoju. Znać było na nim, że walczył z sobą, nim się na ten krok odważył, że jakieś uczucie przemogło i popchnęło go — ale otworzywszy drzwi, tak się zmieszał, tak zapłonił, jakby był nieśmiałą dzieweczką.

— Najmocniej przepraszam — odezwał się, kłaniając pani Feliksowej — ale dowiedziawszy się, że państwo są tu przejazdem, nie mogłem się wstrzymać, aby im nie złożyć mojego uszanowania.

Na to powitanie pani Feliksowa ani się ruszyła z krzesła i ledwie kiwnęła główką, ale Elwira i ona mierzyły ze złośliwą ciekawością przybyłego i Manię na przemiany. Ta odwróciła się zmieszana, spojrzała i stanęła, widocznie dotknięta całą sceną, która ją czyniła celem przykrych szyderskich wejrzeń.

Teoś Muszyński był dosyć ładny mężczyzna średniego wzrostu, ciemny blondyn, poważny jak zwykle ubodzy młodzi ludzie, którzy wcześnie dojrzewać muszą, twarzy otwartej, poczciwej i pięknej. Rysy jej nie były zbyt regularne, ale wyraz wybitny, a nade wszystko czoło wyniosłe i piękne. Od razu jakoś tchnęła od niego poczciwość.

Pani Feliksowa niedbale, szydersko zwróciła się ku niemu.

— Dokądże to pan wędruje? — spytała.

— W świat, pani, za pracą.

— A! to bardzo pięknie, ale nie można by wiedzieć, w którą świata stronę?

— Na teraz ku Podlasiowi, pani, gdzie mi parę chłopiąt dają do wychowania.

— Jakże się to pogodzi tak suche zajęcie z poezją? — zawsze żartobliwie dodała pani Feliksowa.

— Tak jak się zwykło godzić serce z obowiązkiem.

— Prześlicznie!

Spojrzała na Manię, której niebieskie oczy pomimo nadzoru, pod jaki każde ich wejrzenie było poddane, z uczuciem jakimś rzewnym zwróciły się ku Teosiowi i chciały mu powiedzieć wszystko, czego usta nie mo-gły-

Elwira prawie tak szydersko uśmiechała się od okna, jak matka ze swojego krzesła.

— Życzymy szczęścia i poezji, i pedagogii! — dodała pani Feliksowa, jakby go żegnając, panna Elwira skłoniła głową.

Mania z daleka tylko wzrokiem i rumieńcem powiedziała mu to, czego usty wyrzec nie mogła. W lazurowych jej źrenicach kręciła się łza skrywana.

Pan Feliks w powadze i milczeniu patrzał na całą tę scenę, westchnął głęboko i w chwili, gdy Teoś miał odchodzić pomieszany, zbliżył się, podał mu rękę, mocno nią wstrząsając.

— Bądź zdrów, kochany Teosiu — rzekł — niech ci się tak wiedzie, jak ja ci życzę i jakeś doprawdy wart. Nie zapominaj o nas.

Milczenie pani nie dozwoliło się dłużej wstrzymać gościowi i natychmiast wynijść musiał.

Po jego oddaleniu się cisza chwilę panowała w pokoju, tylko Feliks był chmurny, Mania twarz skryła, a pani Feliksowa zrobiła minę marsową, zapewne aby męża odstręczyć od robienia wymówek, których się spodziewała.

Pan Feliks westchnął, dobył cygaro., popatrzał, ruszył ramionami, jakby dodając jej serca spojrzał na Manię i powoli wysunął się za drzwi.

Gdy się to tu działo, inna scena miała miejsce w ku-rytarzyku dzielącym pocztę od bufetu. Tu snuli się słudzy przybyłych gości i podróżni wysiedli z dyliżansu. Wpośród nich jeden, który, zlazł tylko co z wierzchołka karety, zwracał szczególniej uwagę; była to postać tak napiętnowana stygmatem upadku moralnego i nędzy, że bez jakiegoś wstrętu spojrzeć na nią nie była podobna. Nie tyle wiek, co życie zniszczyło tego mężczyznę, niegdyś — jak było widać — bardzo pięknego i zbudowanego atletycznie. Dziś była to szkaradna, brudna ruina, twarz straszliwie wychudła, oczy czarne zapadłe, policzki czerwonością i wyrzutami krwawymi pokryte, włos rozczochrany, broda nieczesana, wąsy rozpierzchłe, wzrok jego był obłąkany, pijany razem i groźny. Niedawno jeszcze bujny zarost twarzy i głowy ufarbowany był niezręcznie, ale zapomniano farby odnowić, a słota i czas ją zrudziły, włos odrastał pasmami siwawymi.

Oczy zaszłe blachmanem, jak dawniej mawiano, zdradzały zarówno z barwą twarzy nieprzełamany nałóg pijaństwa. Na szyi miał szczątek chustki czarnej, podarty surdut opięty, zbrukany, niewiadomego koloru, buty dziurawe, przy tym kapelusz zatłuszczony i zmięty, a w ręku rękawiczki poszarpane i coś na kształt chustki do nosa, niegdyś jedwabnej.

Wysiadłszy, zaraz pospieszył do bufetu, w milczeniu wskazał gospodyni największy kieliszek, chlebem z solą przekąsił, napił się wódki i wyszedł w kurytarz kręcąc sobie papieros z miną już tylko zwierzęcych* w życiu uciech szukającego człowieka, któremu reszta była całkowicie obojętną.

Stał tak w ganku z zapalającym się po wódce okiem, gdy drzwi pokoju jenerałowej otworzyły się i sama pani, chcąc zawołać sługi zapewne, wyjrzała. Trafem wzrok jej spotkał tego obszarpańca i drzwi żywo i gwałtownie zatrzasnęły się zaraz.

Człowiek ów, który stał obojętny przed chwilą, jakby iskrą elektryczną dotknięty nagle, drgnął, rzucił się i skamieniał. Posunął się parę kroków naprzód, cofnął, stanął, zmięty w rękach tytuń rzucił i zdawał namyślać, co ma począć. Oczy jego paliły się, czoło pofałdowało, palce drgały, spojrzał potem na siebie, gorzki uśmiech przebiegł jego usta i powoli powrócił ku gmachowi.

Kamerdyner wchodził do pokoju jenerałowej właśnie.

— Słyszysz waćpan — rzekł zachrypłym głosem dyliżansowy — kto to jest ta twoja pani?

— Ta moja pani! — od stóp do głów mierząc zuchwałego ciekawca powtórzył kamerdyner daleko porządniej odziany i wyglądający od tego jegomości. — Naprzód to nie jest moja pani! choć ja jej służę, po wtóre nie mamy zwyczaju spowiadać się lada komu!

Pytający zaczerwienił się, oczy mu zapałały, ale się zaraz pomiarkował.

— Bardzo przepraszam, jeśli się źle wyraziłem — ale proszę tylko oznajmić, że pan Fryderyk żąda kilka słów powiedzieć — a przekonacie się, że tak mnie odprawiać nie mieliście powodu, bo — podniósł głos — my się z panią dawno i dobrze znamy.

Służący na te słowa struchlał, tak mało prawdopodobnym wydało mu się, by jenerałowa tego rodzaju znajomości mieć mogła?

Scena ta odbyła się tak głośno i tylu miała świadków mimowolnych, że kamerdyner rad był ją co najprędzej ukończyć. Wszedł więc do pokoju i natychmiast powrócił z odpowiedzią, że pani chora, widzieć się nie może, ale jeśliby pan Fryderyk czego żądał...

To przypuszczenie przez usta sługi przysłane było tak upokarzające, że nawet biedny ów odartus na nie się oburzył.

Zamilkł, pohamował się prędko, a że i trąbka pocz-tarska już się słyszeć dała, a dyliżans stał gotów do drogi, mruknął tylko spokojnie:

— No! to się gdzie indziej zobaczymy.

Chwilę pomyślał jeszcze, jakby się wahał, czy zająć miejsce w powozie, do którego wzywano co prędzej podróżnych, a potem usiadł spokojnie na ławce przed hotelem.

— No! a pan siadać nie myślisz? — zapytał konduktor.

— Nie myślę.

— Pan nie jedziesz do Lublina?

— Jechałem, ale mi się odechciało.

— I miejsce stracone?

— Wróbel go sobie może zająć i jechać szczęśliwie — odparł spoglądając na wierzch karety podróżnej. — Upadam do nóg.

I zwinąwszy znowu papierosa podejrzany ów jegomość zajął miejsce u wnijścia, jakby mu już podróż nie była wcale pilną, a wieczorny chłód obojętnym.

Kamerdyner, który patrzał na całą tę scenę, powrócił do pokoju jenerałowej, zabierającej się właśnie do wieczornej modlitwy, do której liczne książki różnej formy, medale i różańce przysposobione już leżały.

— Ten pan Fryderyk, proszę jaśnie wielmożnej pani, zamiast jechać do Lublina — tu został.

Jenerałowa chciała udać obojętną, ale ręce się jej zatrzęsły, pobladła i choć wobec sługi pragnęła się nie wydać z niepokojem, nie była panią siebie.

— Nie pojechał? — spytała.

— Nie, dyliżans odchodzi, a on siadł i został tu, mówi, że się z jaśnie panią gdzie indziej widzieć będzie.

— A! znam go! to natrętny żebrak, najgorszego prowadzenia człowiek, kiedyś mu świadczyłam... mój Ignacy — ale cóż tu poradzić...?

— Ja nic nie poradzę, bo na mnie się tak ofuknął... hardy jakiś.

Jenerałowa chwyciła podróżny pugilaresik, napisała żywo kilka słów ołówkiem i zawinąwszy parę papierków, które wyglądały na pieniądze, oddała je kamerdynerowi.

Był to człowiek wytrawny ów kamerdyner... a jakoś wszystkiego tego zrozumieć nie mógł; krzywo mu się ten niepokój pani wydawał.

— O! do licha — rzekł w duchu — czy jaki kuzynek z drugiego świata? czy co?

— Proszę cię, oddaj mu to! oddaj, proszę! — żywo i przerywanym głosem dodała jenerałowa — pospiesz.

— W jednej chwili...

Podróżny siedział w ganku i palił papieros z uśmiechem jakimś piekielnym na ustach i miną zwycięską; kapelusz rzucił na ucho, nogę na nogę założył i podśpiewywał, ale nieźle, jakąś włoską arietkę, gdy kamerdyner podbiegł i oddał mu posyłkę.

Zmierzył go okiem podróżny, pokiwał głową i papier odtrącił.

— Powiedz pani, że ja się z nią widzieć życzę — i zwróć jej list nazad! rozumiesz waćpan!

— Ale jasna pani chora.

— To jak wyzdrowieje, ja poczekam — dodał podróżny i głowę odwrócił.

Tymczasem dyliżans już sprzed ganku ruszał, konduktor usiadł na swe miejsce, pocztylion z bata uderzył rozgłośnie i konie pobiegły po bruku, a głowa młodego Teosia wychylona przez okno próżno szukała czyjegoś wejrzenia i pożegnania.

Gdy się to dzieje, a kamerdyner odprawiony, powoli, ruszając ramionami, powraca do jenerałowej, pan Feliks wyszedł chmurny i zamyślony z pokoju żony, chcąc sobie nieco spocząć na świeżym powietrzu.

Na wstępie uderzyła go zaraz ta postać dziwna, wygodnie sobie rozsiadła na ławeczce, której rysy zdały się mu niezupełnie obce. Strój tylko i nędza były panu Feliksowi nie do pojęcia; stał, patrzał i oczom nie wierzył. Poszedł parę kroków zdumiony, a wtem podróżny głowę odwrócił.

Popatrzył także na zbliżającego się i, dobywając resztki papierosa z ust, począł jedno oko przymrużać, a usta jakby do uśmiechu wykrzywiać.

Dobrych minut kilka poglądali tak na siebie; podróżny odarty poprawił kapelusza i pokręcił wąsa, czyniąc sobie postawę coraz zuchwalszą.

— A tak! — odezwał się po długiej chwili, nie ruszając z miejsca — jak starzy przyjaciele wdzieją łachmany, zabruczą się i odrą, któż by ich poznać chciał, mówić z nimi lub rękę ku nim wyciągnąć! Choć się to ją dawniej serdecznie ściskało! Cha! cha! Patrz, nie patrz, panie Feliksie, dziwuj, nie dziwuj, taki to ja! Ze skórą i kośćmi, bo mięsa już nie ma.

Feliks cofnął się o krok i przybrał postawę poważną.

— Jeżeli starzy przyjaciele wdzieją łachmany — rzekł — pod nimi poznać ich można i rękę im wyciągnąć, ale jeśli dobrowolnie się zbruczą i ostatecznie skalają...

— No! cicho — zawołał tupiąc nogą odarty — a kto wam dał prawo sądzić? Ani dawnej przyjaźni, ani nowego politowania nie potrzebuję. Gdyby człek w istocie upadł, a padając nawet się powalał... czy i wówczas z chrześcijańskiej miłości odepchnąć go trzeba, aby już i dźwignąć się nie mógł?

Pan Feliks zmilczał.

— O! mój Boże! — zawołał po chwili — co się to z tobą stało.

— A coż! to, co się ze wszystkimi stać może, co pieniędzy nie szanują, a życie lubią. Jeszcze jutro może mi dopisać trent, lewa i jak się wystroję i szampana wam postawię, to mnie ściskać będziecie w zawody, kto lepiej i serdeczniej! Ale i to waćpana interesować będzie — dodał z uśmiechem, palcem w tył pokazując ku pokojowi zajętemu przez jenerałowę — wszak ci to piękna Julka przyjechała tu karetą z kamerdynerem, daj go katu, i nie chce; mi się nawet pokazać. Otóż się z nią widzieć muszę — przecież to dla obu nas bardzo stara i bardzo serdeczna znajomość, a niegrzecznie by było minąć ją nie salutując.

Rozśmiał się, a w uśmiechu reszta czarnych zębów ukazała się wśród paszczy, która buchnęła dymem.

Nie wiem, dlaczego pan Feliks ostatnimi słowy niezmiernie się zmięszał, chciał widocznie przerwać mu mowę, jakby się obawiał, by żona jej nie posłyszała, zaciął usta i spojrzał na Fryderyka.

— Ano, tak! — rzekł obojętnie, wcale nie zniżając głosu odartus — ja to rozumiem. Waćpan jesteś z żoną — boisz się, by jej uszów to nie doszło — a mnie to co szkodzi? Cha! cha! Co za czuły małżonek! Co za cnotliwy człowiek! Julka przyjeżdża karetą herbowną, a pan Feliks, sztywny jak lalka, wstydzi się starych najlepszych znajomości? O zmiany czasów, o zmiany! Cha! cha! Kto by to przed laty powiedział!

Pan Feliks odwrócił głowę ku pokojowi żony — Fryderyk zaczął się śmiać gorzko.

— Mój Boże! — powtórzył pierwszy, znać nie wiedząc, co powiedzieć — co się z tobą stało?

— Ale cóż bo tak ubolewasz nade mną — ofuknął drugi podnosząc głowę — myślisz, że mi już tak bardzo źle na świecie? Ot wiesz, że wcale tak nie jest. Naprzód ty co chwila możesz wszystko, co masz, stracić, a ja już nic. To za wiele starczy. Po wtóre, ja się przekonywam z doświadczenia, że kieliszek wódki równy jest kieliszkowi koniaku wobec żołądka i gęby, że chleb i cebula są wcale niezłym pokarmem i że móc drwić z całego świata na całe gardło, to także coś warto. Diogenesowe rzemiosło wcale nie do odrzucenia — ludzie się boją, a człowiek się śmieje.

— Są jednakże milsze i piękniejsze — odparł z cicha pan Feliks miarkując swój głos, jakby chciał towarzysza podnoszącego wykrzyki umiarkować. Ale to nic nie pomogło.

— Lepszeż twoje? — spytał niedbale ów Fryderyk. — Ot, nie wiem, jeździsz powozem, ubierasz się przyzwoicie, wyglądasz na porządnego człowieka, ale żona cię za nos wodzi.

— Panie Fryderyku! — oburzył się Feliks.

— Wszakże się znamy? — odparł pierwszy — ceremonii z sobą robić i bawełną obwijać nie mamy potrzeby. Nie jesteś panem w domu, a w towarzystwie z nas dwóch dziś jeszcze, ja w łachmanach, ty w sajecie, pewnie bym większe zrobił wrażenie — boś już zupełne zero, kochany panie Feliksie, ja mogę zrobić skandal, ty nawet głupstwa nie potrafisz.

W czasie tej rozmowy, która widocznie do najwyższego stopnia niecierpliwiła pana Feliksa, nie śmiejącego jednak uciec od niej niegrzecznie — kamerdyner jenerałowej wyjrzał kilka razy, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze siedzi ten natręt. Pan Feliks kręcił się, w ostatku zawinął i, usiłując przenieść walkę na plac mniej niebezpieczny, powoli usunął się do bufetowego pokoju.

Fryderyk spojrzał na niego, pomruczał coś pod nosem, ale pozostał na stanowisku i drugi papieros skręcać zaczął, z nadzwyczajną do tego biorąc się wprawą.

W salce, do której wszedł pan Feliks, chcąc uniknąć niemiłego spotkania, widać było jeszcze nie posprzątane szczątki podwieczorku, który pospiesznie podano podróżnym. Sama pani zajęta była dodawaniem i trzymała pełną garść drobnych, usiłując sobie przypomnieć, za co je wzięła. Paulinka zbierała okruszyny tego wcale nie Baltazarowego festynu.

Tu i ówdzie stały nie dopite piwa kufelki, porozła-mywany chleb leżał, na talerzach poniewierały się szczątki sztukamięsy i kartofli — na jednym z głównych stolików ku wielkiej zgryzocie jak wyrzut sumienia widny był kotlet, którego jakiś gość nie chciał, a co gorzej nie zapłacił. Kotlet ten ostawiony kartoflami, zastygły w tłustości, smutny, brzydki, czarny, przeznaczony zapewne dla piesków, gdy niewdzięczni ludzie go nie chcieli — do wyraźnego rozkazu pani, ad interim używał honorowego miejsca, na które wcale nie zasłużył.

Kotlet ten brzemienny był historią w kuchni i złym humorem na dwa dni, służąca też poglądała nań ze strachem i wstrętem, jak na poczwarę w piekle kuchennym wylęgłą.

Może być, że niespodziane zjawienie się podróżnego, który tak wszedł z miną interesowaną, że wyglądał na konsumenta, przerwało arytmetykę jejmości i wybuch jej złego humoru (który się nigdy nie zwykł był objawiać przed profanami), i sprzątanie panny Pauliny.

Jejmość zwróciła się ku niemu z twarzą rozjaśnioną, jak gdyby historia kotleta poszła na dno niepamięci morza; Paulinka obróciła nań swe modre nie nie mówiące oczy, a psy śpiące na krzesełkach podnosiły głowy ciekawie, niepewne czy szczekać, czy jeszcze drzemać?

Pan Feliks, prawdę powiedziawszy, wszedł sam nie wiedząc po co, nie chcąc powrócić do żony, która po podróży zawsze się stawała gderliwą, ani narażać na szyderstwa odartego Fryderyka. Trudno mu też było żądaniem jakim swe przyjście usprawiedliwić, zakręcił się, obejrzał i zaczął patrzeć na starożytny zegar gar-woliński, udając, że nęci nadzwyczaj jego ciekawość.

Jejmość, która miała wielką słabość do tego zabytku, postrzegłszy to i przypomniawszy sobie, że pan ten przyjechał koczem i karetą, uczuła się w obowiązku nakręcenia kurantów. Podeszła więc zręcznie, włożyła klucz i zegar chrapliwie, powoli, zakaszlując się począł nieśmiertelny swój motyw, jak rozespany człowiek, który powtarza, co mówił na jawie.

Pan Feliks miał już powód zatrzymania się, czemu był rad, ale z ganku wysunął się na dźwięk piosenki odarty podróżny i w kapeluszu wszedł do salki także przysłuchać się kurantom.

Pan Feliks obrócony był do niego tyłem i nie postrzegłby przybylca, gdyby razem wszystkie pieski nie zaczęły szczekać na odartego jegomości. Psy są zupełnie jak ludzie, byle ubóstwo poczuły, ujadają. Niewiele im to czyni zaszczytu.

W chwili, gdy pan Feliks miał się odwrócić, Fryderyk poufale położył mu rękę na ramieniu.

— Każ mi dać kieliszek wódki — rzekł spluwając — piłem tylko co jeden, ale finanse moje są w rodzaju austriackich — a wódki kieliszek w taką porę konieczny — mgła i słota.

Pan Fryderyk skinął tylko na jejmość.

— Jakiej pan każę?

— Czekaj no waćpani! — odparł Fryderyk — wybór zawsze jest trudny, szanuję eklektyków, nalej waćpani trzęsianki.

Trzęsianką zowie się zmieszana z różnych rodzajów potpourri.

W tej chwili spojrzał na kieliszek pogardliwie i, bio-rąc jeden z największych, pokazał go Feliksowi.

— Patrz no pan — rzekł — i mówią, że policja czuwa, że są prawa w kraju! a takimi kieliszkami wódkę dają! W perspektywie, rzekłbyś, porcja choć dla... pijaka, ale weź no waćpan to w rękę i do gardła, przypatrz się konstrukcji! Jawny dowód spisku między wyrobnikami szkła a trafikantami eliksiru; w kieliszku ściany jakby je Napier miał bombardować, a otwór — naparstek. Jak się waćpani nie wstydzisz?

Gospodyni ruszyła ramionami podając drugi kieliszek.

— Ten sam defekt w innych rozmiarach — rzekł pan Fryderyk — daj waćpani to, czym bezpłatnie wodę daje-cie, tam nie będzie oszukaństwa; w szklance tylko jest szczerość i uczciwość.

To mówiąc podstawił dużą szklankę, milcząc pokierował nalaniem trzęsianki i wypiwszy ją duszkiem z po-dziwieniem Pauliny, Feliksa i gospodyni, padł na krzesło bez ceremonii.

— Mościa pani — rzekł do gospodyni, która tego tonu nie pojmowała w człowieku jawnie gołym i gorszyła się ogromnie zuchwalstwem — powiedz mi, gdzie mnie raczysz przenocować?

Na to zapytanie jejmość spojrzała tylko na pana Feliksa i ruszyła ramionami, a trzeba wiedzieć, że mówiła rzadko, aby się nie skompromitować, ale była bardzo wymowną milczeniem.

— Czy mam spać w karczmie na kanapce, czy na ziemi? Rozumie się gratis, bo nic nie zapłacę.

— Ale proszę pana dobrodzieja — odezwała się rumieniąc z gniewu gospodyni — to jest miejsce publiczne; tu w różnych godzinach przybywają podróżni, zresztą nie mamy w zwyczaju przenocowywać nikogo.

— A jeśli nie ma zwyczaju, he? a potrzeba coś zrobić przeciwko zwyczajowi, to co?

Jejmość, w duchu uznawszy go wariatem, ruszyła znowu ramionami i umilkła.

— Ponieważ milczący zezwala, mam tedy wolność przespania się w tym pokoju.

— Ale proszę pana!...

— Nie ma u mnie ale! Ciekawym bardzo, czy we-zwiecie siły zbrojnej do wyruszenia mnie z krzesełka? hę? No? Jak?

Jejmość ruszyła ramionami, rozprawa zdała się jej tym trudniejszą, że następowała po szklance trzęsianki. W istocie zdawała się ona działać, bo lice podróżnego zarumieniło się, pokraśniało, oko zabłysło i patrząc na pana Feliksa, plasnął ustami dodając z cicha:

— Ej, ślicznaż to była ta Julka! Nieprawdaż? Stara, a jeszcze niczego! Od razum ją poznał, choć tyle lat nie widziałem! Musiałeś i waćpan ją postrzec, hę?

Pan Feliks chciał się już wymknąć, ale to nie było łatwo.

— Czekajże — rzekł odarty — ano, czekaj, prawda? Niczego była nasza Julka? A jaki teraz świętoszek? Pa-trzajcie! oczki spuszcza... odezwać się boi; kompromita-

cja! Otóż widzisz, ja się nie boję cale kompromitacji, to są korzyści stanu diogenesowego! Gratia status!

I rozśmiał się przyśpiewując.

— Mój panie — przerwał prawie gniewnie obrażony Feliks — pij na mój rachunek, ile chcesz... ale dosyć tych wspomnień.

— Słyszysz waćpani dobrodziejka, co tu się mówi, że mam pić na rachunek pana Feliksa Narębskiego, ile chcę... tak, czy nie?

— Tak — powtórzył Feliks.

— Zatem, że to jest po wódce, dajcie mi parę butelek dobrego piwa, jestem skromny, mógłbym żądać parę butelek osterlofskiego szampana, bo tu Moet i Cha-rodon do Garwolina nie doszli; a Osterlof tak się płaci i womituje jak Moet. A zatem dwie butelek piwa.

Domawiał tych słów podnosząc głos, gdy w progu ukazała się suknia i twarz niewieścia... Znać ostatnia iskra poszanowania dla płci i zwyczaju grzeczności nie dogasła jeszcze w gadatliwym włóczędze, bo zrzucił kapelusz i usiłował powstać, ale już był pijany w noga c h i nie mógł.

Zjawiskiem tym była Mania, którą może gderanie pani Narębskiej czy szyderstwa Elwiry wygnały z pokoju i szukała znać pana Feliksa, bo ujrzawszy go tu stanęła w progu. Nim miał jej czas dać znak, aby odeszła, włóczęga ją zobaczył, wlepił w nią oczy wielkie, ciekawe, zmierzył nimi i zwróciwszy się do pana Feliksa, tylko głową kiwnął.

Pan Feliks niezmiernie się sczerwienił, a Mania natychmiast znikła.

— No, wiem, co to jest — cicho rzekł śmiejąc się Fryderyk — i trzeba przyznać, żeśmy się tu zjechali jak na rozstajnych drogach!

Pan Feliks ruszył ramionami zniecierpliwiony, a Fryderyk podniósłszy głowę do sufitu począł nucić:

O biednaż ja sierota Bez matki, bez ojca...

— Dobranoc! — rzekł pan Feliks.

— Daj mi rękę — odparł siedzący Fryderyk — i słuchaj — jak mnie widzisz gołym, pijanym i odartym, i bezwstydnym, cudze sekreta szanować umiem... bądź spokojnym...

Po wyjściu pana Feliksa, nie pytając już nikogo o pozwolenie, Fryderyk spędził psy ulubione gosposi z kanapki. Zawiniątko, które z sobą przyniósł z ganku (bo mu je wyrzucono z dyliżansu), podłożył pod głowę i ułożywszy się wygodnie, pił piwo i palił papierosy, myśląc tak zapewne i noc przepędzić.

Poznawszy już, że to był impertynent straszny i człowiek mimo dziurawych butów stosunkowy, kiedy tak sobie z ludźmi jak pan Feliks postępował, gospodyni nie chciała go wcale rugować siłą, ale postanowiła dać mu uczuć nieprzyzwoitość jego postępowania.

Paulina odebrała nieme zlecenie uprzątania, gaszenia światła, zamykania i urządzania sali na nocne jej zamknięcie. Ale gdy do ostatniej już świeczki przychodziło, która znikać zaczęła, choć jeszcze powracała, Fryderyk podniósł się na łokciu i rzekł groźnie:

— Za świecę płacę, za miejsce płacę; ale proszę mi światło zostawić i pod nosem się nie szastać, bo tego nie lubię... A piwa jeszcze butelkę na zapas postawić możecie...

— Loch zamknięty.

— Możecie go otworzyć...

— Ale to gość, Panie odpuść! — z cicha rzekła w drugim pokoju jejmość — idź, Paulino, i przynieś mu butelkę — a dać mu pokój; to jakiś impertynent... bez delikatności.

Noc już była dosyć późna, w miasteczku, na poczcie, w gościnnych pokojach wszystko się do spoczynku zabierało. Fryderyk popijał piwo, mruczał i leżał wyciągnięty na kanapie... zegar wtórował sam jego du-maniom gdakaniem równie jak jego głos zachrypłym.

Nie możemy jeszcze opuścić garwolińskiego hotelu i musiemy zaprosić z sobą czytelnika do ciasnego pokoiku, w którym stała pani jenerałowa. Zajechawszy trochę późno, zastała tylko jedną niewielką ciupkę, o wąskim łóżeczku, stoliku i parce krzeseł, z których jedno mocno było od samowara popalone, ale starania kamerdynera i służących osób do komfortu i przyzwoitości przywykłych, a umiejących siebie i panią szanować, zrobiły z tej celki nocleg prawie wygodny.

Z przyborów dobytych z karety wnosić zaraz było można o zamożności pani i przywyknieniu do pieszczot życia zbytkowego; kosztowna makata pokryła ścianę przy łóżku, aby przykryć marmuryzacją naturalną, jaką ją wilgoć ubrała; dywanem wysłano podłogę poplamioną, a podróżny sprzęt z niezmierną dobrany troskliwością zdradzał pochodzenie zagraniczne, u nas bowiem tak bardzo jeszcze o zaspokojeniu dziwactw podróżnych nie myślano nigdy.

Z tajemniczych kuferków i szuflad karety, na pozór niewiele zawierających, gdy zaczęto dobywać i wynosić, pokazało się, że dom by prawie usposobić można tym, co się tam znajdowało. Wpośród tego rupiecia uderzała szczególniej mnogość różnych godeł pobożnych, książek z klamrami widocznie do modlitwy służących, różańców, ołtarzyków, świętości, relikwiarzy i oznak jawnych, że pani jenerałowa, będąc osobą wyższego towarzystwa i jak najlepszego tonu, należała do najgorliwszych katoliczek jeśli nie z serca, to z głębokiego przekonania, iż przyzwoici ludzie znakomitej pozycji socjalnej tę barwę nosić muszą — czarno ubrana, skromnie, ale nadzwyczaj starannie i nie bez pewnej surowej zalotności zastosowanej do dojrzałego już wieku, pani jenerałowa, jeszcze nie zrzuciwszy sukien, klęczała już na podłodze i modliła się na księdze przy dwóch woskowych świecach przed podróżnym relikwiarzem. Rysy jej twarzy, jakeśmy mówili, zdradzały jednę z tych niezwyczajnych niegdyś piękności, które świat cały ciągną za sobą i głośną robią szczęśliwie nią obdarzoną istotę. Profil jej dziś jeszcze, mimo lat pewnie czterdziestu, był cudnych linii klasycznych, nos miała orli maleńki, usta wąziutkie blade, czoło niewielkie, ale utoczone przedziwnie, podbródek tylko zaokrąglony i uwydatniony zbytnie, dodając teraz powagi, zepsuł całości harmonią i przedwcześnie ją postarzył.

Całe oblicze było jakby marmurowe, tak żadnego na nim nie czytałeś wyrazu, tak w srogie wolą ujęło się karby — oko tylko ciemnoszafirowe, osadzone w cudnych kształtów migdałowych powiece, przyciemniałej od łez może — dziś głęboko zapadłe, żyło jeszcze, świeciło, jaśniało, a niekiedy zdawało się gorzeć jakby wróconym wybuchem uczucia, blaskiem młodości niewyczerpanej.

Na pierwszy rzut nic się nie okazywało w wypogodzonej a martwej twarzy, z trochą jednak uwagi wyczytać było można ślady jakiejś burzliwej przeszłości, pokrytej całunem cierpienia. Znać było, że nie zawsze te rysy tak dziś stężałe, tak martwe, żyły błogim pokojem, że je niegdyś szarpały namiętności i orały burze boleści, że je biedziły strachy, żalę, oczekiwania i próby, że je zmieniało udawanie, bo marszczki i fałdy dzisiejsze lekko, ale dobitnie zarysowane na czole i policzkach niczym innym w charakterze tej twarzy usprawiedliwić się nie dawały, chyba niepokojami przeszłości. I dziwno było wśród tego bladego marmuru spostrzec dwa małe rumieńce plamiste, krwawe znamiona, które już nigdy nie schodziły. Były to zastygłe na wieki i zmienione w stygmata niestarte płomienie, które na tę twarz wracały tak często, że na niej wreszcie zostały na zawsze.

A wyraz modlącej się nie był przejęty i zatopiony, ale roztargniony i chłodny; znać modlitwa była dla niej formą, lekarstwem, środkiem, w którym szukała pociechy i upojenia, ale ich jeszcze znaleźć nie mogła. Mówiły usta, serce i myśl odbiegały daleko i chwilami wargi ustawały, oczy wlepiała w mur, milkła, klęczała zadumana, aż szelest jaki znowu ją z podwojonym pośpiechem i gorączką do książki i przerwanych pacierzy powrócił.

I dłonią białą przeciągała po czole, spędzając z niego wspomnienia przeszłości i sadze stare może, i to, co zetrzeć się nie daje z czoła, póki nie zmaże się z serca. Cóż, kiedy żadna łza nie przyszła na powieki, a ona jedna zmywa te plamy stare bez powrotu.

Długi dosyć czas spędziwszy na rozerwanej myślami modlitwie, jenerałowa wstała powoli, poskładała książki drżącymi jakoś rękami i obie dłonie przyłożyła do czoła, by je nimi ochłodzić, a może zakryć oczy, które przymknęła jakby od utrudzenia. Zatrzęsła się przejęta dreszczem, stanęła, myślała długo, rzekłbyś, że się radziła z sobą. Nikogo nie było w pokoju — nie potrzebowała więc mierzyć i ważyć każdego ruchu i widocznym było, że cierpiała, choć twarz przywykła do za-stygnienia nie wyrażała nic prócz silnego znużenia.

Podeszła potem ku drzwiom, powróciła na miejsce, usiadła, wstała znowu, jakby nie mogąc się stanowczo zgodzić, co czynić było potrzeba; schwyciła za klamkę i jakby sparzona nią, odstąpiła ode drzwi.

Nie wiem, czy dziwne spotkanie wieczorne tych dwóch twarzy, na których widok zadrżała, jakby to były widma jakiejś przeszłości, o której zapomnieć, której się zaprzeć pragnęła, czy inne jakie wrażenia i wspomnienia wywołały ten zamęt w duszy, ale modlitwa ukołysać go nie mogła ani rozum opanować.

Usiadła nareszcie znowu, spuściła głowę na piersi, zadumała się głęboko i pozostała tak ze zwieszonymi na kolana rękami, aż do cichego wnijścia służącej, która stanęła w milczeniu z daleka, udając, że coś poprawia, i oczekując rozkazów.

Jenerałowa obudzona szelestem, podniosła głowę, popatrzyła na nią i z westchnieniem odwróciła się do książki.

— Pani się jeszcze spać nie położy?

— Nie, moje dziecko — zawołaj mi, proszę cię, Bzur-skiego.

Bzurskim zwał się ów przyzwoity kamerdyner.

— Mam tu jeszcze — dodała — jednego ubogiego, z którym widzieć się muszę; nieszczęśliwy to człowiek... bo upadł ostatecznie — poczekasz waćpanna w powozie, póki on nie wyjdzie, wstydziłby się może nieznajomej... Trzeba go kazać zawołać, bo tam słyszę, czeka.

Służąca niedobrze zrozumiawszy o co chodziło, pobiegła do Bzurskiego, który już w karecie do noclegu się przysposabiał, układając sobie poduszki z głęboką znajomością miejscowości — i powołała go do pani.

Sprawiedliwość przyznać każę, iż choć bardzo niewyraźnie i półgłosem przyzwoity kamerdyner wyrzekł wszakże:

— Niech ją diabli wezmą... — Co na chwilę wątpić kazało o jego przyzwoitości, ale w gruncie nie można znowu być pewnym do kogo się to stosowało, do pani, do służącej czy do karety.

Mrucząc trochę, wszedł Bzurski do jenerałowej.

— Mój Bzurski — zaczęła pani delikatnie i dowodząc głębokiej znajomości serca ludzkiego, bo zły humor starała się posmarować pochlebstwem — jesteś rozsądnym człowiekiem, znasz życie, wiesz, jakie na świecie zdarzają się wypadki — co to po ludziach chodzą. Otóż właśnie chciałam ci powiedzieć o tym nieszczęśliwym.

Tu jenerałowa jakoś się zmieszała, szczęściem Bzur-ski przerwał udobruchany.

— A! to pani mówi o tym, co tu śpi w bufecie na kanapie.

— Jest to bardzo nieszczęśliwy człowiek, trzeba by go tu do mnie grzecznie poprosić. Litość mnie bierze nad jego stanem... choć może zasłużył na to, co cierpi — ale nie nam, biednym ludziom, sądzić — lepiej pomyśleć, jak by go dźwignąć z upadku.

Jenerałowa najniepotrzebniej tłumaczyła się przed służącym, przypuszczając go do jaśnie wielmożnych serca swojego tajników, ale tak była pomieszana, że niedobrze sobie sprawę zdawała z tego, co robiła, a im bardziej chciała się wyplątać, tym mocniej zaplątywała.

Bzurski nic nie rozumiał, ale ziewał po cichu, co było znakiem szczęśliwym, że niewielką do tego przywiązywał wagę.

— Pani go każę zawołać? — spytał.

— Ale grzecznie, mój Bzurski... poproś go do mnie, to człowiek, co się miał niegdyś dobrze — obraźliwy.

— Ano dobrze — odparł kamerdyner, ruszając ramionami i trochę się pani dziwując — ale proszę jaśnie wielmożnej pani, on się podobno spił i bodaj czy nie zasnął... bo...

— No to spróbuj, zobacz, mój Bzurski, jeżeli będziesz uważał, że nie można, dasz pokój... Zrób to tak, jak ci rozum podyktuje — i niech tam tego ludzie nie widzą. Przyznam ci się, że gdyby nie obowiązki chrześcijańskie, nie przypuściłabym do siebie takiego włóczęgi.

— Już to prawda, proszę pani — dodał udobruchany poufałością kamerdyner — ja bym go wcale nie prosił, bo co z takiego opoja zrobić można! Ale — jak tam pani chce...

— Bóg łaskaw, mój Bzurski, Bóg łaskaw — czasem i z ostatniego wyprowadza upadku, każdy podźwignąć się może — nigdy za późno!

Te słowa wymówiła jenerałowa z takim namaszczeniem, że Bzurski, który do tonu tego nie był nastrojony, umilkł, skłonił się, gębę otworzywszy, i wyszedł.

Nie bez głębokich jednak namysłów, na palcach, po cichu, wsunął się do bufetu ostrożnie, roztrząsając, jak mu do spełnienia tej ciężkiej misji przystąpić wypada.

Pan Fryderyk leżał istotnie na kanapce, a przed nim stały dwie próżne już butelki piwa, trzecia, przygotowana na noc, czekała dobyta łaskawego oka pańskiego. Pomimo lekkiego upojenia i drzemki szelest natychmiast zwrócił jego uwagę, podniósł głowę, popatrzał w stronę ku drzwiom i powoli rozkurczywszy się usiadł.

— No, tak! — rzekł nie czekając zapytania ze strony Bzurskiego, który mu się ciekawie przypatrywał — przyszedłeś waćpan po mnie i namyślasz się, jak gdybyś miał jeża wziąć w palce, z której strony go ująć.

Bzurski, zdziwiony przenikliwością jego, stał w milczeniu.

— No tak, pani twoja chce się widzieć ze mną, byłem pewny, że się na tym skończyć musi — prawdaż? Idźże waćpan przodem i pokaż mi drogę!

Kamerdyner, nic nie mając do mówienia i do czynienia, popatrzał tylko w kurytarz, aby to nocne zaproszenie takiego włóczęgi do jego pani nie miało niepotrzebnych świadków, i poszedł sam przodem.

Fryderyk wstał z miną rześką i zwycięską, ale nogi nie bardzo mu służyły — zataczał się widocznie, mimo że głowa nie podzielała tej słabości zużytych pracą i niewygodami wycieńczonych nóg jego.

— Co to jest człowiek? — rzekł w duchu szydersko poglądając na dół — co to jest człowiek? Słaba istota. Głowa jeszcze jest, a nóg ani śladu! Od lichych pary butelek piwa i tego tam kieliszka wódki, o którym wspominać nie warto. A temu wszystkiemu winna nędza — żebym czuł wigor w kieszeni, byłby on i w nogach! Cha! cha!

Doświadczenie znać nauczyło go sobie radzić i, przytrzymując się z lekka ścian, co ciemnością można było wytłumaczyć, dosyć porządnie dowlókł się do drzwi... Tu dopiero na progu trochę utknął, ale zaraz stanął znowu krzepko i powoli zdejmując kapelusz z uśmiechem pozdrowił jenerałowę, która stała przed nim jak marmur blada, a chroniczne rumieńce przeszły w dziwne plamy sine.

Nie dostrzegł zapewne, że choć się hamowała i zdawała trzymać całymi siłami, drżała jednak, nadrabiając tylko wielką powagą i majestatem.

Bzurski zamknął drzwi natychmiast i dyskretnie oddalił się od nich ziewając, w progu bowiem stała panna służąca, przez ramię oglądając się ku niemu, a chwilka rozmowy wieczornej z nią nie była od rzeczy.

W milczeniu pani jenerałowa i przybyły odartus stali jakiś czas naprzeciw siebie.

— Naprzód pozwolisz mi usiąść u siebie, kochana Julciu — odezwał się dosyć głośno nieco zachrypłym tonem Fryderyk, ocierając spocone czoło — nie wiem, co mi się stało, ale bardzo źle teraz na nogach stoję. I nie może mi to wyjść z głowy, że para butelek piwa i nędzna szklanka trzęsianki, bo tamtego maleńkiego wstępnego kieliszka, który był przedmową do rzeczy, nie ma co rachować — mogły taki na mnie uczynić skutek, jakby...

I nie pytając podsunął sobie krzesło, padł na nie, rozsiadł się, kapelusz pogięty na ziemię rzucił, a potem spojrzał śmiejąc się szydersko w oczy poważnej pani.

Trudno było odgadnąć stosunek, jaki mógł łączyć kiedykolwiek te dziś od siebie tak daleko stojące postacie — poważną i surową kobietę, która tylko co wstała od modlitwy, i wpół pijanego włóczęgę, który ledwie się rozstał ze szklanką. Stosunek ten jednak dawniej poufały być musiał, kiedy tak niegrzecznie i bez żadnej ceremonii Fryderykowi obchodzić się z nią dawał prawo, a ją tak widocznie przerażał i nękał.

Ona stała jeszcze ciągle przed nim drżąca, blada i zmieszana.

— Bardzo pragnąłem zobaczyć się z tobą, kochana Julko — rzekł z czkawką odartus — choćby dlatego, żeby się raz na pewno dowiedzieć, co się z tobą stało — prawiono niestworzone rzeczy! Nie wiedziałem, co myśleć. Od czasu jakeś mi znikła z tym oficerem i moimi pieniędzmi, o których tylko nawiasowo wspominam, bo nie warte są tego — anim się mógł dowiedzieć, gdzie-ście kwaterowali. Przyznaj, że spotkać nagle w jedwabiach, aksamitach i karecie moją dawną skromną Ju-lusię osobą tak poważną i przyzwoitą, toż przecie obudzą ciekawość. Wszak do niej mam zupełne prawo? Tego mi nie zaprzeczysz — kochałem cię szalenie, zdradziłaś mnie prześlicznie — kwita — ale teraz musisz powiedzieć mi, jak to tam było?

— Panie Pluta — odparła poważnie jenerałowa głosem zimnym, w którym jednak przebijała się obawa i niepewność — prosiłabym naprzód o trochę więcej poszanowania, jeśli nie dla mnie, to dla kobiety mojego wieku i położenia. Mojego stanu... — poprawiła się ciszej.

— Ale, jak Boga kocham, masz słuszność! Przepraszam stokrotnie — zawołał śmiejąc się Pluta — daruj, bo nie mogłem tak od razu obyć się z twym nowym położeniem, stanem i powagą — my przecież z sobą dawno znajomi i takich głupich ceremonii robić nie potrzebujemy.

— Panie Pluta, jeśli tak myślisz mówić ze mną, rozmowa nasza nie potrwa długo.

— To przecie i ode mnie zależy! — zawołał Pluta zarumieniony przelotnym gniewem. — Ja się nie dam tak wypchnąć, jakem się dał zawołać! Czymże pani dziś jesteś, jużciż nie brazylijską cesarzową?

— Dosyć żartów — jestem — a raczej byłam żoną jenerała.

— Winszuję temu jenerałowi, ale to niezupełnie wszystko jedno. Wybornie, a ja jestem włóczęgą bez dachu i kąta, ale pani nie zapomniałaś, że niegdyś pod jednym mieszkaliśmy, i że mi pozostały prawa, choćby do siakiej takiej przyjaźni i poufałości.

— Prawa, ale jakież prawa? — wybąknęła, usuwając się jenerałowa.

— Ale! na miły Bóg, nie ma się co obawiać, nie mam ich na piśmie, procesować się nie będziemy... wszakże pozwolisz mi acani dobrodziejka uczynić uwagę, że kiedy człowiek biednej istocie opuszczonej daje opiekę, wiarę i serce w dodatku, a ona je przyjmuje — choćby niekoniecznie przy ołtarzu — toć ma prawo, żeby mu odchodząc powiedziała choćby: „— Dobranoc waszeci”. A jeśli mu furknie jednego białego poranka sprzed nosa, nie spytawszy o nic i jeszcze zajrzawszy do szkatułki na nieprzewidziany wypadek — co zresztą zupełnie pojmuję — na honor — no! to ma prawo, spotkawszy ją w karecie, przywitać się choć i zapytać grzecznie, bez gniewu: „— Jakże się miewa pani dobrodziejka!” Ale bierz kaduk to głupstwo — dodał Pluta marszcząc się — o serce chodzi! o serce! Do ostatniego dnia, godziny, minuty, kochałaś mnie niby, Julko droga, i szalenie, i drapieżnie, a po gorących całusach, nie opowiedziawszy się, dmuchnęłaś z tym oficerem — pozwól, że serce zaboleć musiało — bo któż ci kazał kłamać miłość, gdy wybornie mogłem się obejść bez tego cukru, byle była herbata?

— Panie Pluto — odparła przychodząc powoli do siebie jenerałowa, ale głosem trzęsącym się ze wzruszenia — jeszcze raz proszę pana, mówmy inaczej lub dajmy pokój rozmowie, jeśli są jakie rachunki, to możemy ułatwić.

— Ale ja nie jestem znowu tak niedyskretny! Czekałem długo i choć dziś dosyć cienko śpiewam, nigdy od płci pięknej długów nie egzekwuję tak natarczywie, ani nawet rachuję na to, żebym je mógł odebrać — o to mniejsza.

— Czegóż pan chcesz? — zapytała pani Palmer.

— Czego chcę! — odparł Pluta — ależ mówię, mówię jasno, wyraźnie i po polsku, choć przysięgnę, żeś pani musiała się już po francusku nauczyć — chcę zobaczyć, co się z moją — dodał z przyciskiem — z moją Julusią zrobiło! I chcę jej jasno i otwarcie powiedzieć to, czego bym może nie mówił, gdybym ją spotkał w łachmanach, ale powiem dlatego, że znajduję w aksamitach — oto że Julkę mam za...

Jenerałowa zasłoniła oczy, ale Pluta dodał po przestanku:

— Nie domyślajże się pani... mam ją za filuta dziewczynę! Nigdy bym tej minki skromnej o taki sprycik nie posądził. Dmuchnęłaś mi, asińdźka, jak z bicza trząsł, a zginęłaś jak w wodę.

Pani Palmer upadła na krzesło rozpłakana, ale słowa wyrzec nie mogła — włóczęga rozśmiał się bez litości i zaczął ryczeć dziwnie bezwstydnym śmiechem człowieka, który już w łzy nie wierzy.

— No, patrzcie — rzekł, zakładając nogę na nogę i rozpierając się w krześle — otóż to losy! Ona pani jenerałowa i dewotka, ostawiona relikwiami, a ja w błocie i bez butów — czy jestźe sprawiedliwość choćby dla tej ostatniej zdrady, nie licząc innych pomniejszych, gdy ja — zawsze najotwarciej darłem skórę, z czego się tylko dało, alem nigdy nie podstawiał nogi. A! powiedz mi pani, gdzieżeś to złapała tego zacnego, nieosza-cowanego, mężnego wojaka, który finalnie się z nią aż ożenił — i czy to było istotne ożenienie, czy tylko po śmierci lub in articulo mortis przyszedł tytuł in parti-bus. Ależ proszęż mi choć słowo powiedzieć?

Pani Palmer długo jednak mimo szyderskich nalegań na słowo zebrać się nie mogła, aż Fryderyk wreszcie, widząc ją we łzach i położeniu rozpaczliwym, trochę się od żartów bolesnych powstrzymał nadąsawszy.

— No! więc mówmy serio i nie mam dalej co, chyba na scenę wyprowadzić rachunek, choć istotnie nie dla-tegom się tu wstrzymał, żeby mi o to chodziło. Butów nie mam, na gorzałkę braknie, to prawda, ale kpię sobie z grosza i rzucam nim, gdy go dostanę... Ale kiedy pani dług cięży, no to porachujmy się. Naprzód więc powiem, że zbyt byłem z nią szczęśliwy, abym sądził, żem moje szczęście przepłacił. Co się tam wzięło na drogę, zechcesz pani uważać za ostatni dar przywiązanego serca, a raczysz mi tylko oddać to, co się podoba... co jej cięży, co sama sądzisz należnym. Co do mnie, jam do kobiecego grosza nie przywykł, dawałem, gdym mógł, nie brałem nigdy.

Jenerałowa żywo, jak do ostatniej ucieczki, rzuciła się do szkatułki i gorączkowo zaczęła ją przetrząsać, rozrzucać.

— O, pozwól sobie powiedzieć, kochana pani — dodał Pluta — że się tak nie robi ze starymi przyjaciółmi, jak dziś postąpiłaś ze mną. Wysłałaś mi jakiś grosz przez lokaja jak jałmużnę! Ja znowu, choć upadłem, bo tacy ludzie jak ja, zawsze upadają, nie do tego stopnia, żebym ją od każdego przyjmował i przez ręce w ten sposób rzuconą. Człowiek ma ambicją, choć łokcie dziurawe, i od kogóż? Od Julki? Waćpani wiesz, kim byłaś? Jest między nami ta wielka różnica, że ja z czystego miejsca wpadłem w błoto, a ty z błota wyszłaś na czyste. To zasługa, ale ci rękę podał oficer i trochę się za to powalał. Dlatego starych dobrodziejów i serdecznych przyjaciół się zapierać, że chodzą w łachmanach? Nie-pięknie. Wchodzę bardzo w jej położenie, że czasami nieprzyjemnym być może atłasami ocierać się o takie brudy jak moje, ale są czasem trudne pozycje...

Pluta zdawał się już wytrzeźwiony zupełnie, energia tylko, z jaką mówił, dowodziła, że trunek grał w nim jeszcze; i nie wstawał z krzesła, bo nóg nie był pewny.

Nagle sposępniał, zamilkł, głowę spuścił, spojrzał na jenerałowę długo i rzekł z innym zupełnie wyrazem:

— Słuchaj, kobieto, powiem ci, powiem, czego ci może nie powiedziało serce ni sumienie... Jam ciebie kochał! Jam się do ciebie przywiązał, jam z tobą chciał się razem dźwignąć do uczciwszego życia, do uspokojenia, do pracy, tyś wszystkie te uczucia i chęci zabiła zdradą, zapłaciła niewiarą i zwichnęła mi życie!... Głupim był — dodał — żem w śmiecisku szukał perły, gdy jej daleko prościej było u jubilera dostać, aleś ty udawała perłę, będąc szklanną paciorką... Po cożeś udawała? Na co kłamałaś? Na coś zwodziła? Kto ci to kazał? Czy instynkt niewieści? Czy po matce Ewie odziedziczona żyłka zdrady? Czy... ja nie wiem. Nie mam ci za złe ucieczki, opuszczenia, chłodu serca, ale ci nie mogę darować kłamstwa! ale ci nie przebaczę udawania! Cha! — zakrył sobie oczy rękami — głupim i głupi! Jak by się dziś na co zdało wydarte serce przed tą lalką obnażać.

— Słuchaj — dodał — ty się teraz modlisz, ty wierzysz może, jeśli z Panem Bogiem nie grasz komedii, że są kary i nagrody, wiedz, że jest piekło, że to w nim i za mnie siedzieć będziesz! Byłbym uczciwym człowiekiem, jestem ostatnim łajdakiem — przez ciebie. Zdawało mi się, roiłem, żem w twoich oczach widział odblask cnoty, żem w nich pokochał uczciwość, a tam siedział szatan pokusy, który siał fałsz i zbójstwo. Bądźże przeklęta!...

Spuścił głowę, podniósł ją i ruszył się z krzesła jakby innym człowiekiem, usta mu się trzęsły i śmiały złowrogo...

— Panie Pluta — odparła jenerałowa zmienionym głosem po chwili, nie mogąc się zdobyć na wyszukanie pieniędzy, które jak najprędzej oddać mu chciała — panie Pluta, nie chcę nazwać po imieniu właściwym sposobu, w jaki obszedłeś się ze mną; nie godzien jest człowieka delikatnego — powinieneś był pamiętać, że winna czy niewinna, zawsze jestem kobietą. Przeszłość moja do sądów Bożych należy. Jaką ona była, jaką los nieszczęśliwy i moje niedoświadczenie ją uczyniły, dziś nie pora rozprawiać, alem się ja dźwignęła z upadku, ludzie i Bóg mi przebaczyli, skruchą i żalem, pokutą i łzami okupiłam dawne błędy, obmyłam grzechy moje, nad którymi płakać nie przestaję. Widzisz we mnie pokutnicę.

— Cha! cha! — zawołał Pluta zmieniając głos — to już tak! Domyśliłem się, że musiałaś zostać dewotką, tercjarką jakiego zakonu i benefaktorką? Już bo też wielki czas był do skruchy, gdy grzechy waćpanią opuściły... Ba! ba! trochę przesadzam, bez pochlebstwa, w moich oczach waćpani jeszcze jesteś bardzo ładną, zawsze to ta Julka dawna! A! mój Boże!

Jenerałowa zamilkła.

— No, cóż dalej? — spytał zimniej Pluta.

— To ja zapytam pana — przerwała kobieta — czego chcesz ode mnie, byś mnie od tego prześladowania uwolnił?

— Prześladowanie! No! mniejsza o wyrazy! Nazwij tę, jak ci się podoba! Nie jestem wymagający... Jednego całusa starego, który by mi dawne czasy przypomniał.

Jenerałowa krzyknęła prawie, cofając się do ściany, ale Pluta ani się ruszył.

— A! prawda — rzekł — nie jestem dziś uperfumo-wany, a ta wódka nie pachnie. No! to cóż? Daj mi waćpani rączkę i uściśnij tak, tak jakeś to ją uścisnęła serdecznie, gorąco, gdyś miała za godzinę uciec z oficerem. I to nie? — Ha! — dodał Pluta — nie jestem przecie wymagający, zaśpiewaj mi pani choć tę piosenkę, pamiętasz:

Kiedy nas uścisk połączy pierścieniem...

Pani Palmer poczęła płakać, ale z gniewu raczej niż żalu i innego uczucia.

’— Prosiłem jałmużny, ubogi żebrak — rzekł Pluta pół żartem, pół serio — bo któż mi teraz da pocałowanie, uścisk, uśmiech, piosenkę? Ale to darmo, na to by się tylko wielka dusza i serce wielkie zdobyć mogły, a waćpani jedno i drugie masz tak małe, jak te czarowne usteczka...

Uśmiechnął się, widząc płynące łzy, i mówił dalej.

— Co tam, o troskach serdecznych nie ma co mówić, tego pani nie zrozumiesz, ale pani, a raczej Julko, ty, coś mnie widziała w takich splendorach, w jakich ja dziś ciebie oglądam, pojmij, że ja, przywykły do nich, chodzę bez butów i bez pończoch (pokazał nogę jedną), a wódkę, której stałem się amatorem, ludzie mi kupują. Są to rzeczy pierwszej potrzeby, nie mówiąc już o Chlebie, dalej nie mam ani łomu, ani domu, ani chustki do nosa batystowej, ani dobrego tytuniu, ani żadnej rzeczy, która by moją lub nawet jego była... żadnego środka podźwignienia się nawet, bo mi i loteria, i martyngały tak nie służą jak mleko. A wystaw sobie waćpani, że ot, taki goły jak jestem, taki biedny, taki schłostany przez losy, gdybym w sercu twym znalazł iskrę i mógł ją stąd wynieść z sobą, byłbym jeszcze szczęśliwy!!

Jenerałowa słuchała zimno, z niecierpliwością tylko widoczną.

— Mnie pozostała pokuta i żal...

— To się wie — odparł Pluta — serce poszło na ofiarę, nie ma go, ale oszukał się, kto wziął ten chłapeć, bo tam nie było nic! Jeśliś je Panu Bogu ofiarowała — może być nieprzyjemny rachunek. Otóż i dosyć może! Nie ma co tu robić, trzeba odejść! Ale do zobaczenia! — zawołał Pluta. — Wiesz pani, że brzydka we mnie została natura, ot tak, jak mnie widzisz, znękany, zbity, przywiedziony do ostatka, nie mogę ludziom darować ich szczęścia. Defekt nabyty jak reumatyzm z wilgoci i od trunków. Byłem kogo widział, nie przymierzając, tak szczęśliwego jak pani, nie mogę od niego odstać — czepiam się i gryzę. Psy się wściekają — mogą i ludzie... cela c’est vu.

Tych kilka wyrazów i dokończenie francuskie dreszczem przejęły jenerałowę, w wyrazach tych może na pozór prostych była jakaś tajemnica, od której wspomnienia pobladła.

— Miejże pan litość, miej pan litość nade mną! — przerwała gorączkowo.

— Ale ja już na ten raz idę, nie ręczę tylko, czy nie powrócę, gdy raz szczęśliwie na trop wpadłem — dawniej lubiłem grać, dziś kąsać lubię — różne bywają gusta na starość!

Rozśmiał się szyderczo...

— I pora też spóźniona, i wizyta przydługa, kamerdyner pani gotów mnie wziąć za rodzonego jej brata lub za to, kim kiedyś byłem w istocie... Idę.

Wstał i umocował się na nogach. Jenerałowa żywo pochyliła się do szkatułki, dobyła z niej, nie licząc, garść papierów i drżącą konwulsyjnie ręką rzuciła je w kapelusz stojący jeszcze na podłodze.

Pluta spojrzał.

— Cha! cha! — rzekł — jaka pani szczodra, ale ja znowu bez liku nie biorę — les bons comptes font les bons amis, procentu liczyć nie umiem.

Usiadł na krześle i dobywszy z kapelusza papiery, rozłożywszy je porządnie na kolanie, kiwając głową, począł liczyć po jednemu.

— Czekajże, kochana Julusiu, a raczej szanowna je-nerałowo — rzekł powoli — ileż to tam było tego, coś raczyła pożyczyć u mnie w chwili nagłego wyjazdu z oficerem? Zaraz, zaraz. Ale nigdy wyżej stu dukatów, bo większe pieniądze trzymałem w biurze, a te były na ekspens u ciebie, tak, sto lub sto dziesięć dukatów, a tu — rzekł patrząc na pieniądze — tu tego więcej, ja prezentów nie lubię. Dowiedziona rzecz, że się za nic we dwójnasób wypłacać potrzeba i miał racją mówić ten ktoś, co to powiedział, że są rzeczy darmo, a za drogie. Gdybym ja od pani przyjął choćby dziesięć groszy wyżej mojego długu, już bym musiał nosić je na sercu i przy upustach wdzięczności już bym pani dokuczać nie mógł, a tego prawa za nic się nie wyrzeknę! Więc ściśle się obrachujemy... i pani sobie zabierzesz resztę. Z pieniędzy kwita, o resztę porachujemy się wolnym czasem.

To mówiąc, pozostałe papiery odsunął nogą pogardliwie, kapelusz nałożył na uszy, a swoją należność powoli schował do kieszeni.

— Teraz — rzekł — do zobaczenia, kochana Julko, i pozwól sobie powiedzieć, że ze wszystkimi, nawet ze starym wyszarzanym kochankiem potrzeba być grzeczną, to nigdy nie szkodzi. Nie żegnam pani ostatecznie, bo wiem, że choć na pozór obojętna i chłodna w przepaściach twego niewieściego serca zachowujesz mi uczucie czulsze. Będę się starał je ożywić i móc ci miłą uczynić niespodziankę, prezentując się gdzieś między ludźmi, w salonie, w twoim domu lub... Nie będę zbytecznie kompromitującym... westchnę i rękę na sercu położę z daleka... och!

Zrobił ruch przesadnie tragiczny i sam się z niego rozśmiał.

— A! zagadałem się! — rzekł — zagadałem jak za tych dobrych naszych czasów, gdyśmy we dwoje z Ju-lusią siedzieli, pamiętasz, do późna na tej niebieskiej kanapce.

Jenerałowej oschły łzy zupełnie, ale twarz gorzała rozpaczliwym gniewem, ścinała wargi i milczała.

— Dobranoc! dobranoc!

Popatrzał jeszcze, ruszył ramionami i wyszedł nareszcie powoli, mierzonymi kroki, kierując się ku bufetowi, gdzie był butelkę zostawił. Teraz ją pochwycił ręką drżącą, poniósł do ust i jakby go paliła gorączka pragnienia, całą duszkiem wychylił.

Potem padł na kanapkę bezprzytomny, bezsilny i rękami twarz zakrywszy...