Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka opowiada historię życia Ludwika XV, króla Francji, jego żony Marii oraz całej rodziny królewskiej.
Jego ojcem był Ludwik – Mały Delfin, a matką Maria Adelajda Sabaudzka. Pierwsze osiem lat rządy regencyjne sprawował książę Filip II Burbon-Orleański. Za pełnoletniego Ludwik XV uznany został już w wieku 13 lat i wtedy też objął bezpośrednie rządy. Mając lat 15 poślubił starszą o 7 lat córkę króla polskiego Stanisława Leszczyńskiego – Marię. Stanisław Leszczyński przebywał wówczas we Francji, po ucieczce z Polski przed powracającym na tron Augustem II Wettinem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Józef Ignacy Kraszewski „Męczennica na tronie”
Copyright © by Józef Ignacy Kraszewski, 1899
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Druk: Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Projekt okładki: Adam Brychcy
Wydawnictwo: M. Arct
Warszawa, 1930
ISBN: 978-83-8119-350-4
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Jesień była smutna i świat wyglądał posępnie. Niebiosa okrywały gęste chmury szare, chłodnym wiatrem pędzone od zachodo-północy i gromadzące się siną ścianą na wschodzie. Niebo i ziemia jedną wspólną jakąś bolały tęsknicą. Krajobraz cały okryty był tąż samą szatą żałobną. Czarne gąszcze lasów zdziczałych okalały go gdzie niegdzie wyschłemi pniami drzew, jak szkielety białe sterczących, wybiegając na pustą, pożółkłą dolinę, na której pracy ludzkiej mało śladów widać było.
Po płowych ugorach wiły się tu i owdzie ścieżki wydeptane przez bydło i ludzi, czerniały rozpadliny potokami wyorane.
U stóp najwyższego pagórka, na którym stare, sczerniałe, pleśnią porosłe i porozpadane mury małego gródka się wznosiły, leżało miasteczko ubogie. Ponad niem para wieżyczek kościelnych dźwigała się ku niebu. W mieścinie i dokoła niej życia ledwie dojrzeć było można ślady; kraj zdawał się jakby wymarły po jakiejś klęsce, która go zmieniła w pustynię milczącą.
Ludzie, jak cienie przesuwający się około domostw odartych, podobni byli do chorych, którzy zwlekli się z łoża boleści. Szli powoli z głowy pospuszczanemi, jakby nie mieli śpieszyć się do czego. Oglądali się bojaźliwie i nikli we wnętrzach tych ruin, które ich pochłaniały milczące.
Zameczek, stos murów nieforemnemi ścianami koronujący szczyt wzgórza, tak jak miasteczko, na pierwszy rzut oka wydawał się opuszczoną ruiną, chociaż w mroku wieczornym niektóre okna jego już ogniem wewnątrz zapalonym błyszczały. Drożyna kręta, powybijana, nawpół porosła chwastami wyschłemi, wiodła od miasteczka na górę zamkową, ale i ona stała teraz pustką.
W jednym z kościołków dzwonek jęczał wieczorną modlitwą i to był jedyny znak, głos świadczący, że tu ludzie żyli i cierpieli.
Drogą od borów czarnych ku mieścinie jechał w płaszcz ciemny otulony podróżny, za którym dwu ze służby w pewnem oddaleniu kroczyło, pocichu rozmawiając z sobą.
Z troków do siodeł przymocowanych poznać było można, iż podróżni ci jechali zdaleka. Spoglądali też dokoła tak ciekawie, jakby po raz pierwszy kraj ten oglądali, i dziwili się jego smutnemu opustoszeniu.
Podróżny jadący przodem rozpatrywał się z uwagą wielką, szczególniej na zameczek zwracając oczy, a spoglądając nań, to ramionami ruszał, to sam do siebie szeptał, niecierpliwie się zżymając.
Zbliżał się już do pierwszych domostw, które stały na skraju miasteczka, gdy z jednego z nich wyszedł podżyły mężczyzna, posłyszawszy tętent koni. Strój jego czysty, twarz, której praca ani powietrze nie opaliły, nie napiętnowały nędzą i cierpieniem, jakich się tu spodziewać było można, — zdawały się oznaczać człowieka średniego stanu, uspokojonego laty, pogodzonego z losem.
Podróżny, zobaczywszy go, naprzód konia do żywszego podbudził kroku, potem przystanął, witając go czystą francuszczyzną. Chociaż w tej części Francji mało kto innym językiem oprócz miejscowego dialektu mógł się rozmówić, a ten dla obcych był do zrozumienia trudnym, zagadnięty mieszczanin na pozdrowienie odpowiedział też po francusku.
— Miałżeby to być Wissenburg? — zapytał przybywający.
— Tak jest — spokojnie odparł zapytany, podchodząc wolnym krokiem ku podróżnemu. — Jesteście w istocie w Wissenburgu.
— A ta kupka murów, tam na górze? — ciągnął dalej gość.
— Jest to stara komandorja — dodał mieszczanin z uśmiechem wpół bolesnym, napół szyderskim. Wszystko w ruinach... Kiedyś się to dźwignie może, ale dziś w całej Francji, krom kilku miast większych, nie zobaczycie nic, tylko ruiny i łachmany.
Mówiąc to, westchnął.
— Wielkość i sławę swych monarchów musi Francja opłacać drogo — dodał. — Wojny i świetny dwór nas zniszczyły.
Podróżny ubolewań tych nie zdawał się z wielką słuchać uwagą, rzucał dokoła oczyma i wracał upornie wejrzeniem do odartych murów zameczku.
— W tych więc ruinach — rzekł cicho — schronił się wygnaniec, król polski?
— Tak jest, tak — odparł, ukazując ręką na mury, mieszczanin. — Mamy tu szczęście dawać schronienie królowi, ale on wcale nie jest podobny do monarchów naszych, a nie wiem, czy znajdzie się drugi, któryby się z nim mógł porównać. Zowią go królem, widać na nim majestat wielki, ale tego mu złoto i żadna powierzchowna świetność nie daje... Król to co sam jeden, o kiju, wchodzi do chat ubogich i dzieli się chlebem, którego sam nadto nie ma.
Zamilkł mówiący, a podróżnemu się twarz rozjaśniła.
— Król więc mieszka tam, na górze, w tej pustce obszarpanej, wyglądającej tak smutnie? — zapytał.
— Tak jest — potwierdził mieszczanin. — A wy? jesteście zapewne wysłani do niego?
— Nie posłał mnie nikt — rzekł podróżny. — Dobrowolnie przybywam, abym rękę naszego króla ucałował, bo Polakiem jestem i mój ojciec był jego sługą.
— Rad wam pewnie będzie, — odparł mieszczanin po chwili — dla obcych nawet gościnnym jest. Ale jeżeli na komandorję jedziecie, nie zawadzi pośpieszyć. Ściemnia się, kawałek drogi pod górę wprawdzie niewielki, ale starczy, aby po nocy konia skaleczyć, a sobie nadkręcić karku. Od wieków nikt nie naprawiał gościńca.
Zawahał się nieco Polak.
— Wolałbym — odparł — przenocować w miasteczku. Może mi wskażecie gospodę?
— Gospodę! u nas? — rozśmiał się mieszczanin. — Tu ich prawie niema, bo i podróżny rzadki. Na komandorji czuwają długo; jedźcie wprost, tam lepiej wam będzie. Dobrej nocy!
To mówiąc, cofnął się ku swemu domostwu, a podróżny, po krótkim namyśle, ruszył wskazaną mu na komandorję drogą.
Była ona w istocie wyboistą, rozgrzężoną, pełną dziur, kałuż i kamieni, a gdzie niegdzie tylko gałęźmi zarzuconą. Świeże ulewy jesienne poryły ją i powyżłobiały, tak że ciągle objeżdżać i kołować musiał jeździec, aby konia oszczędzić.
— Któżby się domyślił, że ona wiedzie do królewskiej rezydencji? — mówił sobie w duchu.
Im bardziej zbliżał się ku szczytowi, na którym wznosiły się mury stare, tem one smutniej i nędzniej mu się wydawały.
Wiele lat upłynąć musiało od czasu, gdy je zamieszkiwano, a gdzie niegdzie tylko bardzo świeże ślady małych poprawek, naprędce polepionych, cokolwiek starania o podtrzymanie wskazywały.
Zbliżając się ku otwartej naoścież bramie, ani straży, ani mnogiej służby, ani ruchu czeladzi dworskiej nie znalazł podróżny. Powolnie przesuwali się ludzie skromnie poodziewani, a kilku z nich, zobaczywszy podróżnego ku wrotom zdążającego, stanęło, aby mu przyjazd ułatwić i zająć się umieszczeniem jego. Cisza i spokój panowały w podwórcu, w którym parę wozów i trochę sprzętu gospodarskiego widać było.
Otyły, słusznego wzrostu, w polskim stroju ciemnej barwy, niemłody mężczyzna, wywabiony z wnętrza głównego gmachu doniesieniem czeladzi o podróżnym, wyszedł na mały ganeczek, przez który na zamek się wchodziło, i tu czekał na przybywającego. Na twarzy pana marszałka dworu żywa malowała się ciekawość.
Podróżny zsiadł wśród podwórca powoli, lecz jakby na nim widok tych murów zbyt silne czynił wrażenie milczeniem i ruiną, potrzebował chwili długiej, nim się zbliżył do oczekującego nań starca, który z niecierpliwością podszedł ku schodkom i niemu.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — odezwał się głosem drżącym podróżny, który, głowę odkrywszy, pokazał się młodym, przystojnym mężczyzną. Twarz rycerskiego typu, z oczyma dużemi, ciemnemi, jakby stworzoną była do polskiej sukni. Zdobił ją wąs podkręcony do góry, a wyraz prostoduszny, energiczny razem i łagodny, sympatycznie ku sobie pociągał. Oblicze to było spokojne, pogodne, ale w tej chwili wielki smutek je przyoblekał.
Marszałek, polską usłyszawszy mowę, cały drgnął, obie ku przybywającemu wyciągając ręce.
— Witaj nam, gościu miły z Polski naszej! — zawołał głosem drżącym. — Cóż was tu do nas przyprowadziło?
— Cóżby, jeśli nie tęsknica, — odparł przybyły — tęsknica za panem naszym, bo on mi podwójnie nim, jako król i jako ten, któremu ojciec mój cały wiek służył. Jestem synem Ignacego Włodka. Pomyślałem więc sobie, że król też może i moją służbą nie pogardzi.
Marszałek westchnął i ręce załamał.
— Po ojcuście serce odziedziczyli — rzekł. — Król wam pewnie wdzięczen będzie za dobre chęci. Mój miły Boże, syn pana Ignacego! Ach... widzisz, jak tu nas znajdujesz! My się bez wielkiej służby obchodzić musimy, bo to król bez królestwa, pan bez majętności, wygnaniec, exul, ścigany i prześladowany... Ale chodźże waszmość ze mną — dodał, biorąc go za rękę. — Chodź, konie i ludzi znajdzie się gdzie postawić. Ta pustka, choć się zdala szczupłą wydaje, ale, jak dla nas, dziur ma aż nadto, bo przy panu wiernych mało co pozostało... garsteczka.
W obszernej dosyć sieni, do której wprowadził Włodka pan marszałek Borowski, świeciły dwie lampki do ścian przytwierdzone i dwóch pacholików zerwało się z ławy, widząc wchodzących. Borowski, niedługo się namyśliwszy, korytarzykiem skierował się na prawo, kazawszy pacholikowi świecić, i wprowadził gościa do izby czystej i schludnej, jakby dla niego przygotowanej. Sprzętu w niej właśnie tyle było, ile mógł podróżny potrzebować.
— Rozgość się tu waszmość, — rzekł — a ja pójdę o was królowi jegomości oznajmić. U nas wielkiego ceremonjału nie było nigdy i niema, a z kraju przybywających król rad przyjmuje. Goście u nas teraz rzadcy...
To mówiąc, obejrzawszy się po izbie, marszałek szepnął coś chłopakowi, który ich tu ze światłem przyprowadził, i wyszedł, podróżnego samym zostawiając. Była to właśnie godzina, gdy się szczupły bardzo dwór królewski i rodzina na skromną zgromadzały wieczerzę, na dwa podzieloną stoły.
Przy jednym staruszka wojewodzina, generałowa wielkopolska, matka królewska, w krześle poduszkami ostawionem pierwsze miejsce zajmowała. Przy niej siadała królowa, a z nią jedynaczka córka Leszczyńskiego, Marja, król sam i stary Tarło, powinowaty wojewodziny; naostatek dwaj księża, kapelan i spowiednik.
Przy drugim stole marszałek gospodarzył dworowi i młodzieży nielicznej, która straż przyboczną króla-wygnańca stanowiła. Cała ta gromadka zaledwie kilkadziesiąt głów liczyła z czeladzią.
Była to jedna z najcięższych do przebycia chwil w życiu Leszczyńskiego. Ścigał go mściwy i nieubłagany August II, mszcząc się na nim za to wszystko, co od Karola XII ucierpiał. Przytułek, który na usilne prośby królowej szwedzkiej dawała mu Francja, nie był jeszcze trwale zapewniony. Cała zgraja dyplomatów saskich starała się o to, aby regent odmówił Leszczyńskiemu gościny.
W pustce tej na Wissenburgu naznaczono mu tymczasem miejsce pobytu, a układy dalsze jeszcze były w toku. Spodziewać się jednak mógł nieszczęśliwy król, że wspaniałomyślna Francja nie odmówi mu opieki i schronienia. Oprócz królowej szwedzkiej, zdjętej litością nad rodziną, która z przyczyny Karola XII cierpiała, — w samej Francji ci, co poznali Leszczyńskiego, ujęci i oczarowani przymiotami człowieka, głośno się wstawiali za nim do regenta. Kardynał de Rohan, arcybiskup strassburski, szczególniej gorąco przemawiał, pokochawszy króla i jego rodzinę.
Nikt oprzeć się nie mógł temu spółczuciu, jakie obudzał ukoronowany wygnaniec, z chrześcijańskim spokojem ducha, z rezygnacją, z godnością wielką a prostotą znoszący, co się podobało zesłać nań Opatrzności.
Z poszanowaniem i zdumieniem patrzono na skromnego, z pogodnem obliczem męża, który się na los nie żalił i uśmiechnięty, bez gniewu w sercu, bronił się pełnemu zdradzieckich zasadzek, namiętnemu prześladowaniu króla Augusta i ministra jego Fleminga.
Wiadomem było powszechnie, że opłaceni mordercy próbowali trucizną zgładzić Leszczyńskiego, że nasadzano na niego po drogach najemnych zbójów, którym cudem uszedł tylko.
Rządy Francji były jeszcze naówczas w rękach regenta, a małoletni Ludwik XV zbliżał się do chwili, w której sam miał objąć władzę. Nieśmiały, milczący, zamknięty w sobie, pobożny, przywiązany do nauczyciela swojego, biskupa Frejus, księdza Fleury — dla wszystkich jeszcze był zagadką. Około przyszłego pana krzyżowały się już i zesnuwały tysiączne intrygi.
Regent, który umiał ze wszystkiego korzystać, przyjmując króla-wygnańca i dając mu opiekę, w przyszłości pewnie na wyzyskanie go dla swych ulubieńców rachował.
Stara komandorja, która nigdy wygodną nie była, ani nawet najskromniejszym wymaganiom odpowiadającą, przez długi ciąg lat niezamieszkiwana, zdana na dozór służby, ledwie dała się znośnie dla króla urządzić. Sklepione jej izby, z oknami małemi, kamienne posadzki połupane, drzwi spróchniałe, sprzęt odwieczny i niewystarczający — czyniły ją podobniejszą do więzienia, niż do królewskiej gospody.
Ale w królu Leszczyńskim był szlachcic polski, nawykły do niewygód podobnych, a dola jego, narażająca na nieustanne wędrówki, nazwyczaiła go do wszystkiego. I on, i jego niewiasty nie zaznały spokoju, więc Wissenburg wydał się im pożądanym przytułkiem. Dla staruszki matki, złamanej wiekiem i chorobą, dla żony i córki król byłby może życzył wygodniejszego pomieszczenia, ale one same i za to Bogu dziękowały. Byli tu przynajmniej od napaści bezpieczni.
Dwór miał się gdzie rozłożyć, bo pustych komnat było poddostatkiem; kilka obszerniejszych i suchszych oczyszczono i powyściełano, a przyboru dostarczyło, co się znalazło w podróżnym obozie.
Wesołe, naiwne, wszystkiemu rade jedyne dziecię królewskie, którem żyli wszyscy, pielęgnując ten rozwijający się kwiatek, bawiło się staremi murami i basztami Wissenburga, jakby obrazkiem z jakiejś baśni.
Leszczyński znajdował ten cichy, smutny, dziki kąt Alzacji jakby stworzonym na przytułek dla siebie. Nie miał on już wielkich nadziei, pragnął powrotu do pierwszego stanu, do rodzinnych swych posiadłości, swobody, którą mu teraz ciążące wspomnienia królewskiego dostojeństwa odejmowały.
Los rzucał nim i poczynał sobie dziwnie, czyniąc go swoją igraszką. Nigdy nie pragnął, ani marzył o królestwie i koronie, którą mu żelazna wola przyjaciela Karola XII narzuciła. Syn rycerskiego rodu, wychowaniem i usposobieniem więcej się czuł na męża stanu, na senatora, niż na wojownika stworzonym. Dobijanie się korony rozlewem krwi bratniej było dla niego wstrętliwem, ale król szwedzki despotycznie nim władał: musiał mu być posłusznym. Śmierć bohatera oswobodziła go razem i pozostawiła bez opieki. Mógł się układać z Augustem i spodziewał porozumienia. Marzył nawet czasem o powrocie do kraju, chociaż niezmierne trudności stawały w tem na drodze.
On, matka, babka, wszyscy w tem kółku wygnańców żyli teraz tylko pozostałą jedyną córką, Marją, która była ich nadzieją, przyszłością, pociechą. Pieścili ją wszyscy i wychowywali, ale sam król, surowszy, był pierwszym nauczycielem i chlubił się tem głośno.
— Jestem zaprawdę pierwszym królem, który na starość został bakałarzem — mawiał z uśmiechem.
Stara niańka i nieodstępna towarzyszka Moszyńska narażoną była na ciągłe z nim spory, znajdując, że ją do zbytku chciał wiele nauczyć, gdy kobiecie tak mało było potrzeba.
W chwili, gdy marszałek dworu nieco zakłopotany, ale z twarzą zarazem wesołą, wszedł do salki, w której wszyscy byli zebrani, oczekując oznajmienia o wieczerzy, — król właśnie rozpoczynał opowiadanie, a stojąca przed nim córka, z rękami na piersiach założonemi, słuchać się gotowała.
Przy dużym stole okrągłym, na którym się kilka świec woskowych paliło, słabo oświecając dosyć obszerną salę, której ściany ciemne okrywało obicie, oprócz Leszczyńskiego, siedziała przygarbiona, z głową czarną koronkową chusteczką obwiązaną, blada, pomarszczona, arystokratycznych rysów staruszka. Była to matka królewska, dzieląca losy jego, bo i ją z dóbr ojczystych wyrzucono. Oczy jej z miłością spoczywały na wnuczce, do której się uśmiechała. Drżenie głowy i rąk dowodziło podeszłego wieku, ale wejrzenie życia jeszcze było pełne.
Przy niej zajmowała miejsce żona Leszczyńskiego, królowa, która dzieliła się pomiędzy dziecięciem a matką, to do córki, to do niej zwrócona.
Leszczyński nie wydawał się złamany swym losem i niepewną przyszłością. Miał to oblicze pogodne, jasne, majestatyczne, poważne, które go w istocie królem czyniło wśród ludzi, bo mu dawało wyższość nad nimi, czyniąc wśród niebezpieczeństw i przeciwności zawsze panem siebie.
Twarz jego mówiła, że wyższym był nad wszystko, co go spotkać mogło, że go nic zdumieć, nic przerazić, nic do gniewu pobudzić nie zdołało. Nie była to zimna obojętność stoika, któremu świat, ludzie, życie są obojętnemi, ale energja chrześcijanina, połączona ze współczuciem dla każdej niedoli, a zwycięstwem nad własną.
Przebolawszy wiele, zdawał się zrezygnowanym na wszystko, co los gotował dla niego...
Odbiciem tego wyrazu jego oblicza była w części młodziuchna, świeża, rozpogodzona twarzyczka córki Marji. Królewna nie wyglądała wcale na dumne, wypieszczone dziecię królewskie, ale na wiejską, szlachecką naszą dzieweczkę. Rysy jej tak wybitnie były napiętnowane wdziękiem Polkom właściwym, że Francuzi w niej odgadywali obce pochodzenie, zdumiewając się temu, iż, niby niepiękna, była uroczą i pełną wdzięku. Pociągała ku sobie wzrok i serca.
Nie była to piękność klasyczna ani nadzwyczajnym blaskiem życia uderzająca fizjognomja, ale dobroć, łagodność i pogoda, dobroduszna otwartość, która nie lękała się mówić ani słuchać prawdy — odróżniały ją od rówieśnic. Coś więcej jeszcze nadawało jej charakter zagadkowy — pokora, połączona z powagą, nie poniżająca, ale podnosząca. Taką pokorą nacechowane są tylko oblicza błogosławionych, a żadna duma ludzka nie zrówna ich majestatowi.
Wejrzenie śmiałe, naiwne jak wzrok dziecięcia, dawało twarzy wdzięk nowy, a wyrazowi całości siłę niezwyciężoną. Oczy jej sięgały do głębi duszy... i najśmielszy wzrok musiał się zawahać przed niemi...
Poza krzesłem generałowej wielkopolskiej siedział niemłody już, surowego, chmurnego oblicza, pięknych ale znękanych rysów, z czaszką obnażoną, z wąsami spuścistemi mężczyzna. Był to kasztelan Tarło, bliski krewny matki króla, który wygnańcom pozostał wiernym. Na nim tu jednym przeciwności wypiętnowane były nieuleczonym smutkiem i goryczą. Patrząc na Marję, wzrok jego mówić się zdawał z politowaniem:
— Jakiż ją biedną los czeka?!...
Król, który miał rozpocząć opowiadanie, spojrzał na zbliżającego się Borowskiego i łatwo odgadł, że przyszedł mu o czemś oznajmić.
— Cóż ty mi przynosisz? — spytał wesoło, zwracając się ku niemu. — Z twarzy ci czytam, żeś nie przyszedł z próżnemi rękami.
Zagadnięty skłonił głowę.
— Mała rzecz, — rzekł — ale przysłowie powiada: gdzie ryb niema i rak ryba.
— Ty zawsze ze swemi przysłowiami — uśmiechnął się Leszczyński. — Mów więc, jakiegoś nam przyniósł raka?
— Krótko a węzłowato mówiąc, n. panie, — dodał marszałek — mamy gościa. Syn starego Włodka do nas przywędrował.
— Co? syn Włodka? poczciwego mojego Włodka? — przerwał król zdumiony.
Królewna odwróciła się, klaskając w dłonie.
— Co? Gabryś? Pamiętam go chłopakiem mojego wieku. Ale skądże się on tu wziął?
— Jeszczem się nie miał czasu z nim rozmówić szerzej — odparł Borowski. — To mi tylko oświadczył, że mu się stęskniło za panem i że na służby gotów.
Król poruszył głową.
— Osobliwszy człek, który z dobrej woli ofiaruje się służyć biedzie — odezwał się.
Wszyscy milczeli. Leszczyński zadumał się nieco.
— Przyjmijże go dobrze, mój Borosiu — rzekł do wyczekującego marszałka. — Służby ja nie potrzebuję, ale serce umiem cenić. Niech sobie dziś spocznie, a jutro — jutro król mu da posłuchanie.
Śmiejąc się, wymówił te słowa.
— Jutro? dlaczegóż nie dziś? — wtrąciła królewna. — Wszak to stary sługa, choć młody człowiek. Jeżeli ma ochotę i siły po temu — bo może drogą znużony — królby mu i dziś nie bronił wejść „na pokoje“.
W tem „na pokoje“ było również trochę szyderstwa, jak w królewskiem „posłuchaniu“.
Leszczyński się nie sprzeciwiał.
— Zostaw mu to do woli, Borosiu — odezwał się. — Syn poczciwego Włodka pod moim dachem, jak w rodzicielskim domu.
Spojrzał na marszałka, który skłonił się, pasa poprawił i wyszedł majestatycznie.
Wspomnienie Włodka poruszyło trochę wszystkich; Tarło, staruszka, królowa zaczęli mówić o nim, król go przypominał jako wiernego, długoletniego swego sługę. Wszyscy ciekawi byli tego przybysza, którego przywiązanie do króla tu sprowadzało, w chwili, gdy nie mógł spodziewać się niczego, nad ciężką służbę przy opuszczonym wygnańcu. Nie mógł nie wiedzieć, iż król z tronu zrzucony, pozbawiony majętności i przytułku, sam był na łasce ludzi.
Wieczerza bardzo skromna zgromadziła całą rodzinę u stołu w salce jadalnej. Dwaj milczący księża przyłączyli się do niej. Już się miało ku jej końcowi, gdy w progu z Borowskim ukazał się urodziwy chłopak, który z wielkiem uczuciem, rozrzewniony, podbiegł ściskać i całować kolana króla.
Leszczyński, poruszony także, przyjmował go jak własne dziecko. Oczy wszystkich mimowolnie zachodziły łzami; spoglądano ze spółczuciem na przybyłego, jak na odzyskanego przyjaciela lub powinowatego.
Włodek zkolei szedł całować ręce królowej, staruszki, pana Tarły i królewny, która, wesoło zbliżywszy się do niego, witała go wdzięcznie, jako dawnego znajomego, pytając, czy sobie dziecinne przypomina lata.
Na twarzy pana Gabrjela widać było wzburzone uczucia, które mu się nawet wytłumaczyć nie dawały. Jąkał się, bełkotał, śmiał się, a łzy stały mu w oczach. Nierychło potem, nieco przyszedłszy do siebie, mógł jaśniej na pytania odpowiadać. Podano mu dla pokrzepienia kieliszek wina, które wypił za królewskie zdrowie i odzyskawszy młodzieńczą odwagę, o kraju mógł już rozpowiadać szeroko i wiele.
Z opowieści jego dowiedział się król, że Włodek po śmierci ojca wzięty był na opiekę przez babkę staruszkę, która go do szkół oddała. Później chciała go namówić do palestry, ale pan Gabrjel do niej wcale powołania nie czuł. Ruchawsze mu się życie uśmiechało. Wspomnienie ojca, który wiek cały spędził na posługach króla, gwałtownie go tu ciągnęło. Po śmierci babki, odziedziczywszy trochę grosza, ruszył w drogę w imię Boże, szukając Leszczyńskiego.
Król słuchał go w zamyśleniu.
— Bóg zapłać za twe do nas przywiązanie, — odezwał się — ale mnieby sumienie z twej ofiarności młodzieńczej korzystać nie dozwoliło. Widzisz, jakeś tu mnie zastał, a to, coś zobaczył, nie daje jeszcze miary położenia mego. Jutro i z tej pustki wygnać mnie mogą.
Włodka wcale się to zrażać nie zdawało. Skłonił się do kolan króla, zamruczał coś niewyraźnie, a śmiejąca się twarz mówiła, że ustąpić nie myślał.
Tymczasem godzina wieczornych modlitw nadeszła. Staruszkę z krzesłem przeniesiono do jej pokoju, powstał król, i Włodek się pożegnał, wracając do mieszkania, które mu wyznaczył marszałek. Po drodze, gdy tam szedł, z pośrodka sług króla przyłączył się do niego niemłody już dworzanin, który mu się opowiedział jako przyjaciel ojca i towarzysz, Damazy Makomaski. Ten go na kwaterę odprowadził.
Włodkowi znane było jego nazwisko i nowa czy odnowiona znajomość była mu pożądaną. Siedli więc na rozmowę, bo Makomaski, jak wszyscy tutaj, niezmiernie wiadomości z kraju był ciekawym. Sypały się pytania, na których ledwie cząstkę mógł Włodek odpowiedzieć.
— Żeś się waść tu do nas tułaczów przywlókł, — rzekł Makomaski — jużci mu się ta wierność i poczciwość pochwalić musi; ale że młodości twej żal, aby się tu marnowała, to też pewna. Widzicie, jak oni tu króla polskiego sobie szacują, kiedy go w tem gnieździe sów i nietoperzy umieścili! Opieki nad sobą nie mamy, oprócz królowej szwedzkiej, która niewiele pono waży. Nasz nieprzyjaciel, król August, możny, chytry, przewrotny, nie pofolguje, aż zgubi, i na życie nawet się naposiadł. Co nas tu czeka? — dodał. — W najszczęśliwszym razie królewnę, tego anioła, za jakiegoś fryzowanego i pachnącego Francuza wyswatają, a my na łasce zięcia siedzieć będziemy. Król, aby miał gdzie książki porozkładać, pomodlić się, ubogich obchodzić, pogawędzić z kim o mądrych rzeczach, więcej mu nad to nie trzeba... Rzepęby gryzł i nie poskarżył się... Dwór królewski lepiejby dziś zmniejszyć, niż powiększać, bo i tego niema czem często wyżywić, nie mówiąc o jurgielcie i barwie. Z Polski nam nie dają nic, a Francuzi czy długo karmić zechcą? nie wiem.
Wzdychał, mówiąc to, stary Damazy.
— Ach! Bóg łaskaw — zawołał Włodek. — Ja znowu przyszłości nie widzę tak czarno. Przecież i obcy się na tym panu poznają, a ocenią go. Król August obawiać się już nie ma czego... skłoni się do układów, a kto wie, co przyszła elekcja powie...
Makomaski pochwycił się za głowę.
— Sasi, mości panie, co raz im się w ręce dostało, nie puszczą! Ma król August syna, któremu zawczasu do tronu drogę torują. Z nim idzie Austrja, co syna z księżniczką ich ożenił, z nimi car Piotr, z nimi Prusak. Jakże my temu radę dać możemy?
Rozprawiali tak długo, ale upartego młokosa ani przekonać, ani mógł nastraszyć Makomaski. Pozostał on przy swojem, Leszczyńskiemu lepszą przyszłość rokując, a królewnie tron jakiś, którego ją sądził godną.
— Co do mnie, — dokończył — król mnie chyba kijem wypędzi, inaczej do nóg mu padnę, a w służbie pozostanę. Jurgieltu nie potrzebuję, a przydam się choć do posyłek. Jedna gęba go nie ogłodzi!
Tak się tedy rozeszli do jutra, a Włodek, rzuciwszy się na twarde posłanie, po znużeniu podróżą zasnął mocno i ze snów różowych nie zbudził się, aż gdy na pierwszą mszę w kapliczce zamkowej zadzwoniono.
W rodzinie Leszczyńskich dwoje tylko życie na starej komandorji znośnem znajdowało i dobre strony jego usiłowało podnosić — król i jego córka Marja. Wszyscy zresztą upokorzeni się czuli tem wygnaniem w opuszczone ruiny, wcale majestatowi króla niewłaściwe; utyskiwali i boleli nad losem, który ich skazywał na odosobnienie pośród zubożałego i wynędzniałego kraju. Wprawdzie cała niemal Francja równie naówczas wycieńczoną była i spółcześni malują ją jako obraz nędzy i znękania; ale kąt ten Alzacji przechodził inne prowincje, a Wissenburg nie nadawał się nawet na skromną pańską rezydencję.
Widocznem było, że gościnność dawano z konieczności, chociaż ona regentowi stawała się ciężarem. Im świetniej zabawiano się i trwoniono w Paryżu, tem mniej pozostawało na dzieła dobroczynności.
Sam tylko Leszczyński umiał wszystko na dobre tłumaczyć, uniewinniać, i nie tracił nadziei polepszenia losu, od którego nie wymagał wiele, a wierzył w skuteczną opiekę Francji. Zameczek wydawał mu się dla jego szczupłej gromadki wystarczającem pomieszczeniem, kraj zaś sam zajmował go, bo rad był przychodzić w pomoc ubogim.
On i królewna zachowywali wesołe oblicza i spokój ducha, usiłując rozweselić staruszkę wojewodzinę, zgryzionego Tarłę i milczącą smutnie królową.
Król żwawo się rozgospodarowywał na komandorji, niewygody zbywając śmiechem i zwyciężając umysłem mężnym. Starał się tylko, aby tym, którzy dzielili los jego, mogło być jak najlepiej. Dwór zmniejszony uczył się od niego na małem przestawać. Wstyd było młodszym wymagać czegoś, gdy król się małem zaspokajał. Życie prowadził tak czynne, iż na próżne utyskiwania i boleści nie miał czasu. Powtarzał ciągle, że prawidłem życia dla niego jest w pracy szukać lekarstwa na dotkliwe losu zmiany. Godziny wszystkie zajęte, tak rozłożone były, iż osamotnienie jak najmniej czuć się dawało.
Z rana słuchano mszy świętej, którą odprawiał kapelan w kaplicy zamkowej, naprędce przyprowadzonej do porządku. Po śniadaniu król zajmował się córką, pomagając jej w nauce języków, dziejów, geografji i znajdując w tem wielką przyjemność.
Jeżeli czas pozwalał, następowała przechadzka po okolicy; wstępowano do ubogich chat i dworków, niosąc do nich słowa pociechy, pomoc, lekarstwo, pożywienie. Obiad zgromadzał wszystkich u wspólnego stołu, a jeżeli wysłaniec do Strassburga listy przywiózł, znalazło się zawsze mówić o czem.
Trafiało się bardzo często, iż Francuzi ciekawi, wojskowi, radzi poznać przyjaciela sławnego Karola XII, duchowieństwo, urzędnicy przybywali pozdrowić i uszanować króla-wygnańca, który wszystkich z serdeczną uprzejmością przyjmował. Sam nawet arcybiskup strassburski, kardynał de Rohan, któremu król, jako duchownemu, pierwszy przybył się pokłonić, wypłacił się wkrótce wzajemnością i ze wspaniałym orszakiem zajechał tu dzień spędzić z królewską rodziną. Przykład jego wielu pobudził do naśladowania.
Leszczyński umiał się podobać, jednał sobie łatwo serca, a królewna Marja zachwycała swą prostotą, naiwnością, wdziękiem i pogodną, zawsze rozjaśnioną twarzyczką, z którą losy przeciwne witała jako próby zesłane od Boga.
Nie uniżając się, król umiał być dla wszystkich tak przystępnym i uprzejmym, iż nikt stąd nie wyjeżdżał bez serdecznego dla rodziny współczucia, dla niego zaś bez uwielbienia. Przyjęcia na zamku wykwintne nie były, czuć się w nich dawał niedostatek; ale król umiał go znośnym uczynić, a często tłumaczył obyczajów prostotę tradycjami narodu rycerskiego, który nie był do pieszczot nawykły.
Zamożne francuskie paniątka nierównie wykwintniej i wspanialej występowały od niego; ale król przypominał, że był żołnierzem i że w towarzystwie Karola XII nawykł do skromnego życia. Nie przeszkadzało mu to w obejściu się, rozmowie, tonie okazywać pańskie i europejskie wychowanie, które go z najwyszukańszem towarzystwem narówni stawiło.
Wiedziano dobrze, iż filozofja, nauki, polityka, kwestje społeczne, wszystko, co wówczas umysły we Francji poruszało tak żywo — królowi obcem nie było; że czytał, pisał wiele, korespondował i przez najznakomitszych ludzi epoki wysoko był cenionym. Niedola jego, losy, jakich doznał, blask królewskiej godności, sława filozofa — pociągały ku niemu, a osobiste przymioty jednały serca.
Miano sobie za zaszczyt być mu przedstawionym i na tym ubogim dworze przyjętym.
W kardynale de Rohan, po bliższem poznaniu się, Leszczyński znalazł gorącego orędownika, starającego się przez swe stosunki w Paryżu los jego łagodzić.
Biedna ta pustka w Wissenburgu, o której wszyscy byli zapomnieli, teraz ożyła i oczy na siebie ściągała.
Nazajutrz po przybyciu Włodka dzień rozpoczął się swym porządkiem mszą w kapliczce starej i ciemnej komandorji, już staraniem królowej i królewny zaopatrzonej we wszystko, co do służby Bożej było potrzebnem. Cały dwór obowiązany był codzień na jednej z dwu mszy odprawianych się znajdować. Młodzież pokolei służyła do nich, a po nabożeństwie śpiewano polskie pieśni pobożne, w których wdzięczny głos królewny słyszeć się dawał.
Włodek, który nazajutrz czuł się tu już jak w domu, pozawiązywał znajomości i przyswoił się wprędce. Nie pytał nawet, czy mógł pozostać — uważał to za rzecz rozstrzygniętą, a szukał tylko jaką objąć służbę. Ale tymczasem nie wiązano go niczem, przyjmowano jak gościa.
Przy królewnie Marji od jej dzieciństwa zostająca stara piastunka i ochmistrzyni Moszyńska była jakby członkiem rodziny, tak ją cenili i kochali wszyscy. Królewna, choć już wyszła z pod jej nadzoru, została dla niej jakby posłusznem dziecięciem, dzieląc się myślami i uczuciami z kochaną staruszką. Moszyńska rzadko pokazywała się na pokojach, przesiadując w swojej izdebce, pomagając w kobiecem gospodarstwie i modląc się, gdyż była bardzo pobożną. Królewna codzień u niej po parę godzin spędzała na rozmowie, na czytaniu dla niej, lub słuchaniu opowiadań i utyskiwań staruszki. Bez jej porady i wiadomości Marja nic nie poczynała.
Nikt nad Moszyńską nie znał lepiej historji rodziny Leszczyńskich, której jej pradziad, dziad i ojciec służyli. Bezdzietna, sierota, całe swe serce oddała im, a szczególniej wychowance, która była pociechą jej i chlubą. Czuwała nad tym swoim aniołem.
W czasach tych, gdy stary Włodek był na dworze króla razem z Moszyńską, wdowiec przywiązał się do niej, powziął przyjaźń gorącą, miał nawet zamiar się żenić, ale Moszyńska odkładała, ociągała się, znajdowała, że czasy były nie po temu, aby sobie sprawiać wesela, i tak skończyło się między nimi na dobrej przyjaźni. Niemniej pamięć poczciwego Włodka była jej drogą, a dowiedziawszy się o przybyciu syna jego, staruszka żywo się nim zajęła.
Musiał więc Gabryś nazajutrz rano iść, ręce jej ucałować i na mnogie odpowiadać pytania. Moszyńska ciekawa nierychło go od siebie puściła. On też w wielu rzeczach rad był jej posłuchać i pójść za wskazówką, którą mu ona tylko dać mogła. Przyjaźń staruszki bardzo mu była na rękę. Polegał na niej, iż mu wyjedna u króla pozwolenie pozostania przy dworze, co Moszyńska przyobiecała.
Serce jej szczególniej sobie tem pozyskał, iż od pierwszej chwili okazał się zachwyconym królewną, a uwielbienie dla niej z ust mu nie schodziło. Znalazła w nim chętnego słuchacza, a starość czyniła ją gadatliwą, szczególniej, gdy o Marynce swej mówić zaczęła.
Tu wszyscy już napamięć umieli, co dla Gabrysia było rzeczą nową, mianowicie przewidywania i nadzieje świetnych losów, których Marja była godną i które jej przeznaczone być musiały. Moszyńska raz o tem począwszy, była niewyczerpaną.
Ani Włodka, ani powszechne uwielbienie dla tej wychowanki staruszce nie wydawało się dostatecznem.
— Ty jej jeszcze nie znasz, — przerwała Włodkowi — nie wiesz nic... Przyjdź do mnie którego wieczora, a ja ci historję tego anioła, zesłanego nam na pociechę, opowiem. Zrozumiesz wtedy, iż ona nie może być skazaną na lada jaki byt skromny, bo ją Bóg do wielkich chowa przeznaczeń. Pójdzie wysoko i świat cały z uwielbieniem patrzeć na nią będzie!
Włodek ciekawy następnego dnia stawił się do pokoiku Moszyńskiej wieczorem, a ona mu natychmiast historję wychowanki swej opowiadać zaczęła.
— Ja przy niej jestem od małego dziecka — mówiła. — Słyszałam pierwsze jej bełkotanie, patrzyłam na rosnącą, najlepiej też wiem o tem, że dziecko to było cudowne, tak jak dziś jest cudowną, anielską dzieweczką. W tym wieku, gdy inne dzieci nic jeszcze nie rozumieją, ona pojmowała wszystko, odgadywała; duszyczka jej podnosiła się już ku niebu i z niego czerpała światło.
Nie ujmuję ja starszej, nieboszczce Annie, którą Bóg zabrał do Swej chwały, ale nie można ich porównać z sobą. Na Marji widocznem było szczególne Boże błogosławieństwo, i Bóg łaską Swą ją osłaniał, ratował, na co oczy moje patrzyły.
Trzy lata niespełna miała, gdy naszego pana wojewodę w Warszawie królem okrzyknięto, a my z panią wojewodziną i dziećmi musieliśmy jechać do Warszawy, gdzie, jak się zdawało, nic nam grozić nie mogło. Bezpieczeństwo było wszelkie, o Sasach ani słychu. Król miał wyruszyć Lwów oblegać — gdy nagle popłoch się wszczął wielki. Wpada do mnie i dzieci kasztelanowa, wołając: „Sasi tuż nadciągają! Musicie stąd uchodzić...“
Król miał wojsk koronnych wszystkiego sześć tysięcy przy sobie, Szwedów w pomoc nie więcej nad tysięcy półtora. Sasów augustowych liczono na dwadzieścia tysięcy zgórą, a w Warszawie nie na wszystkich wierności polegać było można. Obronić się tu i utrzymać pewności król nie miał, odradzano mu walkę z przemagającym nieprzyjacielem.
Sasi już się w okolicy pokazywali; nie było innej rady, jak co najprędzej ustępować stąd, aby się z królem szwedzkim pode Lwowem połączyć.
Tegoż wieczora postanowiono, żeby król natychmiast wyruszył, a że na losy wojny narażać nie chciał pani naszej i dzieci, nas nazajutrz, pod strażą kilkuset jazdy, wysłać musiano napowrót do Poznania.
Całą noc wśród niepokoju i strachu pakowaliśmy się i wybierali, aby skoro dzień puścić się w drogę. Mnie się serce krajało, bo dzieci wesołe bawiły się tym ruchem, a myśmy zalewały się łzami. Niebezpieczeństwo wisiało nad głowami naszemi. Królowa i o męża, i o dzieci troskliwa, modląc się i płacząc, jechała. Trwoga w drodze się jeszcze zwiększyła, bo na gościńcach wszędzie o Sasach rozpowiadano.
Jechaliśmy, potraciwszy głowy, z pośpiechem wielkim.
Około południa trzeba było stanąć na popas w leśnej karczemce. Urwij, podaj, naprędce wszystko się robiło i nikt nic w gębę nie wziął; konie chyba nieco wytchnęły, gdy zawołano: siadać i jechać!
Mnie królowa z sobą posadziła do kolebki, a Marynię w drugiej z kołyską wieźć miała niańka, byłam więc o nią spokojną. Powozy ruszyły, odjechaliśmy dobre pól mili od karczmy, aż mnie coś tknęło... Nie widziałam kołyski ani dziecka, gdy niańka do powozu siadała, ale jużciż o niem zapomnieć nie mogła. Śmiesznie było pytać o to. Jednak niepokój mnie ogarnął — wychyliłam się i poczęłam wołać na niańkę, która z kołyską jechała.
— A co, Marynka śpi?
Ta, ramionami ruszywszy, odpowiada mi:
— Adyć to wy lepiej wiecie, bo u nas jej niema.
— Gdzie? jak? stój! Narobiłam wrzawy.
Królowa o mało nie zemdlała z trwogi. Jam wyskoczyła z powozu.
— Gdzie panienka?
— Mówili mnie, żeście wy ją zabrali, — odparła przestraszona niańka... u mnie jej nie było.
I nigdzie w powozach jej nie było! Pozostało opuszczone dziecię gdzieś w karczemce, a Sasi nadciągali za nami. Królowa zmysły traciła z rozpaczy. Rotmistrz, który oddział prowadził, — Pruski się zwał — niewiele myśląc, połowę ludzi odłączywszy, napowrót puścił się w czwał do karczemki, a my w strasznej trwodze, na gościńcu poklęknąwszy, do Św. Antoniego modlić się z płaczem zaczęliśmy.
Co koń wyskoczy pobiegłszy do gospody, żołnierze zrazu całą karczmę splondrowali napróżno, dziecka znaleźć nie mogąc. Dopiero nierychło pocztowy jeden zajrzał do szopy, gdzie służba odpoczywała i pod ścianą zobaczył kołyskę, a dziecię w niej nasze drogie, rączki do góry wyciągając, przebiera niemi i przebudzone słonecznym promieniem śmieje się.
Można sobie wyobrazić radość, z jakąśmy przywiezioną kolebkę pochwycili, której ja już odtąd na krok nie odstępowałam. Cud się stał prawdziwy! W godzinę może potem Szwedzi na karczmę napadłszy, ogień pod nią podłożyli i cała do szczętu spłonęła.
Włodek, słuchając, ręce załamał. Moszyńska mówiła dalej:
— Nie koniec na tem; nad nią w całem życiu widoma była opieka Boża. Słuchaj waszmość, ja to opowiadam, na com sama patrzyła.
Po koronacji obojga królestwa wojna się rozpoczęła znowu. Rosjanie kraj zaleli, a najpierw naszą Wielkopolskę. My wówczas na zamku w Poznaniu byliśmy, skąd naprzód królowa ze starszą córką odjechała, chroniąc się na wsi, a Marynkę ze mną zostawiono niedomagającą; miałyśmy zdążyć za niemi. Mówiono, że czasu było dosyć, bo Rosjan się tak rychło tu nie spodziewano.
Tymczasem drugiego dnia po odjeździe królowej rano słyszę wołania i zamieszanie na zamku. Wpada któryś z czeladzi. Jejmościuniu, na rany Boże, uchodźcie co prędzej, Moskwa już wrota wyłamuje... dostaniecie się w jej ręce.
Ledwiem miała czas dziecię, chustką okrywszy, na rękę porwać, biegnąc bezprzytomna naoślep. Anim wiedziała dokąd...
Nie będę się chwaliła, żem ją ocaliła rozumem moim, bo ani wiem kto nas i którędy prowadził i jakeśmy się dostały do ogrodu... Tu mnie chłopka, stróżka zamkowa, ująwszy za rękę, naprzód w gęste wprowadziła zarośla, a niemi przez cały ogród w pole i do własnej chaty na przedmieściu. Ale i tu też nie było bezpiecznie, bo nieprzyjaciel plondrował i zbiegów szukał, sądząc, że rodzinę króla pochwyci. Musieliśmy ukryć Marynkę, aby jej nie znaleziono.
Uśmiechnęła się smutnie staruszka.
— Cóż myślicie? — dodała — jaką my najbezpieczniejszą dla królewny znaleźliśmy kryjówkę? Baba ją musiała w piecu ukryć, gdzie niebożątko spokojnie cały dzień dopóźna przesiedziało... Jam się za chłopkę przebrała i tak dopiero nocą, dostawszy furmankę, pojechaliśmy do królowej.
Cud to był niemniejszy od pierwszego, bo Rosjanie zamek dokoła osaczali, a zaślepiło ich, że nas nikt nie zobaczył. Chaty wszystkie przetrząsali, a tej, w której my byliśmy, nikt nie tknął, choć stała na skraju.
My potem z królową i dziećmi naprzód uchodziliśmy na Pomorze, a potem do Szczecina.
Kto naówczas naszej Marynki nie widział rosnącej wśród tych niebezpieczeństw, czerpiącej w nich siły, pocieszającej ojca i matkę swem szczebiotaniem, swym rozumem, obejściem się z ludźmi — ten nie uwierzy jak w niej zawczasu rozkwitło wszystko, jak cudownem była dziecięciem. Niejeden raz zdumiewała nas wszystkich, przewidując to, co się stać miało, dając najtrafniejszą radę, gdy nikt inny radzić już nie umiał. Zdawało się, że miłość dla rodziców dawała jej nadzwyczajną siłę, że Bóg zsyłał jej natchnienie. Nieraz, gdy nie wiedziano, co poczynać, dokąd się obrócić, jedno jej słówko, wyrzeczone cicho i skromnie, rozstrzygało.
Los wysilać się zdawał przeciwko panu naszemu, aby cnotę jego postawić w całym blasku. Bitwa nieszczęśliwa pod Połtawą rozstrzygnęła o losie Karola i naszym. Nie było po niej już dla nas nigdzie w Polsce niebezpieczeństwa. Rodzinę swą król musiał do Szwecji wyprawić. — Wśród tego tułactwa, utrapień, znużenia ona rosła jakby w swoim żywiole, coraz piękniejsza i nie zachmurzona niczem.
W największym ucisku, gdy królowa zalewała się łzami, ona, całując ją po rękach, pocieszała prostem słowem:
— Bóg nad nami!
Mieliśmy naówczas ich dwie, starszą Annę i ją. Nic ująć nie można było tamtej, bo i na piękności, i na rozumie, i pobożności jej nie zbywało; ale tego uroku, tego spokoju i siły w sobie, co Marynka, nie miała.
W Szwecji siostra Karolowa przyjęła nas z polecenia jego uprzejmie i gościnnie; wszystkim nam tam było dobrze, lecz od samego początku wyróżniła zaraz królewnę Marję i polubiła ją szczególniej, chociaż, nie będąc katoliczką, jej pobożności i obyczajów z niej wypływających ocenić nie mogła. Szwedzki też dwór, wszystek luterańskiego wyznania, szanował w niej odwagę, z jaką się otwarcie katoliczką okazywała.
W czasie pobytu w Sztokholmie dowiedzieliśmy się, iż relikwje świętej Brygidy, o której powiadano, że była szwedzką księżniczką, a mianowicie głowa jej miała się bez należytego poszanowania znajdować w posiadaniu prywatnego człowieka, który ją jako ciekawą okazywał pamiątkę. Nie miała Marynka spokoju póty, aż u matki wyjednała pozwolenie, aby ze mną razem udać się mogła do posiadacza kości świętej, którą, jak mówiła, choćby kosztem swoich wszystkich klejnotów nabyć pragnęła.
A że nie czyniono jej nadziei, aby luteranin chciał nawet pozwolić widzenia relikwij, uprosiła biskupa ich wyznania, aby towarzyszyć jej był łaskaw. Taka była jej moc nad ludźmi, że biskup odmówić nie śmiał, czemu się wszyscy wydziwić nie mogli. Jechaliśmy tedy: królewna, ja i ów biskup, z małym pocztem dworzan do wskazanego nam Szweda, który zrazu ani nas przyjąć, ani chciał cokolwiek okazać.
Biskup dopiero wyjednał, że drzwi otworzono, a z nim wchodząca królewna tak ujęła samym widokiem swym tego człowieka, iż wyraził tylko szydersko podziwienie swoje, że ktoś mógł dla zobaczenia ludzkich kości tyle podejmować trudu.
— Taka to trupia głowa jako inne, — dodał — nic w niej niema osobliwego.
— Jeżeli tak sądzicie, — odparła Marja — a nie ma ona dla was żadnej wartości, to, proszę was najpokorniej, uczyńcie z niej dla mnie ofiarę. Będę wam najwdzięczniejszą. Gotowam nawet cenę za nią, jaką zechcecie, zapłacić...
Luter się oparł, mrucząc, że bałwochwalstwa i zabobonów szerzyć i z nich korzystać nie godziło mu się.
Naówczas Marja zwróciła się do biskupa, prosząc, aby on wstawił się za nią.
— Nie mogę tego uczynić, — odparł — nie godzi się, aby ta pamiątka od nas wychodziła — rzekł biskup.
— Ale ona była katoliczką — dodała Marja.
— A razem bardzo poszanowania godną niewiastą — dołożył biskup.
— Macie zapewne słuszność, — przerwała królewna — kości te, pozostając w Szwecji, poświadczać będą, że za jej czasów całe to królestwo katolickiem było.
Zamilkł biskup, lecz widzieliśmy, że to na nim uczyniło wrażenie. Właściciel tymczasem zmiękczony otworzył prostą schówkę w ścianie, w której głowa i inne szczątki złożone były. Sam biskup maleńki złomek relikwij oddzieliwszy, ofiarował go królewnie, ale na tem się nie skończyło, gdyż potajemnie potem nabyła głowę, która jej nigdy nie opuszcza i którą ona nazywa swą „ukochaną pieszczotką“.
W Szwecji zaledwieśmy odpoczęli, już nas i stąd wygnano. Król Stanisław otrzymał księstwo Dwu Mostów, i my tam z nim razem przenieść się musieliśmy. Tyleśmy na pobycie zyskali, iż Ulryka Eleonora pokochała wielce całą rodzinę, a szczególniej Marynkę naszą, i później nam u Francuzów wielką była pomocą.
W tych Mostach, Panie Boże zmiłuj się, wcale nas niegościnnie przyjęto, bo Niemcy o nie zazdrośni byli i o to, co z nich mostowego do kieszeni chowali. Na każdym tu kroku kwasy nas i przeszkody spotykały. Oprócz tego spiski na króla, niebezpieczeństwa otaczały nas zewsząd, a naostatek i śmierć starszej Anusi dopełniła miary utrapień.
Co chwila przyjaciele przychodzili z przestrogami, którym król wierzyć nie chciał. Cyrulik był przekupiony, aby mu gardło poderznął, przywieziono tytoń zatruty, a naostatku w dzień Wniebowzięcia, gdyśmy na nabożeństwo do Graventhal jechać mieli, zasadziło się kilkunastu saskich zbójców na życie króla.
Szczęściem tym razem, jak zwykle, zawczasu o tem dano znać królowi. Wiary dawać nie chciał, ale dowody były tak przekonywające, że wkońcu zgodził się na to, aby środki bezpieczeństwa przedsiębrać.
Sasi mieli się zasadzić w lasku nad drogą. W projekcie jazdy nic nie zmieniono, tylko do kolebki jednej siadłam ja z królową i dwiema pannami, a do drugiej, w której miał się król znajdować, posadzono oficerów kilku z bronią nabitą. Król sam, z Poniatowskim i garstką swojej straży, zajął takie stanowisko, aby na gorącym uczynku pochwycić łotrów.
Myśmy nie wiedziały o niczem i w najweselszych humorach, żartując, śmiejąc się, pośpieszałyśmy do Graventhal, gdy tętent dał się słyszeć, powóz ujrzałyśmy otoczony przez zbrojnych ludzi, ale ci, zobaczywszy, że w nim kobiety same siedziały, odskoczyli, rozkazując jechać dalej.
Zaledwieśmy kilka kroków się oddaliły, gdy wystrzały słyszeć się dały. Królewna stanąć kazała i powyskakiwałyśmy z powozu.
Wtem, gdyśmy, przerażone, przypatrywały się, jak napastnicy z pistoletów kilkanaście razy ognia dali do karety królewskiej, a królewna biec chciała, sądząc, że ojciec mógł być w niebezpieczeństwie — z zarośli wypadł Poniatowski z kilkunastu naszymi gwardjakami, którzy, dokoła objąwszy zbójów, chwytali ich już i wiązali.
Głośna to była w świecie całym, a dla króla Augusta sromotna przygoda, z której nasz pan wielką sobie sławę wspaniałomyślności pozyskał. Na gorącym uczynku pochwyciwszy złoczyńców, którzy się przyznali, iż na życie jego godzili, miał prawo wymierzyć sobie sprawiedliwość. Zdumieli się wszyscy, gdy, uniósłszy się wspaniałomyślnością, pomimo namów Poniatowskiego i nalegań Tarły, nie tylko że pochwyconych uwolnił, ale im jeszcze pieniądze dał na drogę.
— A! pani moja — przerwał, unosząc się, Włodek — cóż za dziw, że królewna jest tak świętą dzieweczką, gdy ją taki wychował ojciec!
— Słowa niemasz — potwierdziła Moszyńska.
Zaczęła się tedy rozmowa o Francuzach i o ich kraju.
— Ja z mojem państwem dzieląc losy, — odezwała się staruszka — oddawna ciągle z miejsca na miejsce się przenosząc, napatrzyłam się niemało świata i ludzi, a Francuzów mi zrozumieć trudno. Wiele w nich dobrego, a razem z tem dziecinnego wiele, lekkomyślni są nad miarę i próżni, a wszystko u nich na słowach.
Przyjęli nas tu takiemi komplementami, żeśmy się złotych gór spodziewać mogli. Cóż, kiedy teraz król doprosić się nawet najmniejszego posiłku nie może, a w Paryżu zabawiają się i hojnie sypią wszystkiem, choć kraj zubożały i nędzny.
Król dzieciak jeszcze trzynastoletni, więc regent stryj rządzi, a z nim cała gromada pań i panów, dołki pod sobą kopiących nieustannie.
Gdyśmy się do Francji schronili, a król August nalegał, aby nie przyjmowano pana naszego, regent na list nasz odpisał: „Cnoty waszej królewskiej mości, więcej jeszcze niż nieszczęśliwy los, pozyskały dla niego serce mego synowca. Polecił mi on uwiadomić was, że nie protekcję, ale przyjaźń swą mu ofiaruje. A że wasza królewska mość znajduje się w sąsiedztwie Alzacji, możesz więc w niej sobie obrać rezydencję, gdzie mu się będzie podobało“.
Bardzo to ładnie brzmiało, ale w tej Alzacji nie było gdzie się schronić, oprócz w Wissenburgu. Strassburga król nie życzył sobie, boby tam do występowania świetniejszego był zmuszony, a nie starczyło na nie. Podszeptywano też cichy kątek tutaj, a król, ze zwykłą skromnością, chętnie się nim ograniczył.
Mieszkańcy przyjęli nas bardzo serdecznie; wiedziano z rozgłosu o dobroczynności Leszczyńskiego. Chciano, dla okazania czci, przysłać gwardję, której nie przyjął, bez niej się czując bezpiecznym.
Przybyliśmy tu w styczniu (1720) — ciągnęła dalej Moszyńska — i oto już rok prawie przesiedzieliśmy; ale z tych pięknych słów, któremi nas z początku karmiono, owoców nie doczekaliśmy się. Zapomniano o nas, tak że często król, z największą przykrością, przypominać się musi nadaremnie.
Pomimo to widzisz wmość, że u nas swobodnie, wesoło, jakgdyby nie zbywało na niczem. Król i królewna tem, co mają, dzielą się chętnie z ubogimi. Najmilsza to dla nich zabawa po chatach zaglądać, chorych szukać, nędzę wspierać, w smutku pocieszać. Samam to na uszy moje słyszała, — śmiejąc się, dodała Moszyńska — jak parę tygodni temu stara żebraczka, którą Marynka ciepłą odzieżą opatrzyła, ręce podniósłszy do góry, zawołała:
— Niech Bóg miłosierny z królewny uczyni cię królową naszą, boś godna tego!
Raz rozgadawszy się, Moszyńska, z niewyczerpanego zasobu wspomnień swych czerpiąc, nie mogła skończyć, a Włodek nienasycony słuchał chciwie.
Chociaż król na ówczesne swe położenie służbę miał dostateczną i nowymi się przybyszami obarczać nie mógł, na usilne prośby Włodka, za którym wstawiła się przez Moszyńską nakłoniona królewna, zgodził się przy sobie go zatrzymać. Nie naznaczono mu żadnej funkcji stałej, próbując do usług różnych, a mianowicie do kancelarji, gdyż pisał wcale ładnie, a król właśnie nad swą biblją wierszem polskim pracował.
Raz w to życie tutejsze wcieliwszy się i stawszy potrzebnym, Włodek, skromny, akomodujący się, pojętny, wszystkim się umiał podobać. Posługiwał się nim Borowski, używano go jako posła do Strassburga, gdy stamtąd wiadomości potrzebowano, królewna kazała mu towarzyszyć sobie z Moszyńską, gdy chodziła do chorych i ubogich. Przejeżdżał konie, dozorował nad czeladzią, a gdy przybywali goście, zabawiał ich czasami, zanim król wyszedł...
Na gościach bowiem nie zbywało, chociaż król nie zapraszał nikogo. Sprowadzała tu ich ciekawość, pociągała uprzejmość. Jedni widzieli króla filozofa, drudzy rycerza i towarzysza Karola XII, inni nieszczęściami wsławionego człowieka, który korony nie pragnął i po niej nie bolał.
Naostatek duchowieństwo czciło w nim gorliwego katolika, który nie tylko modlił się, rodzinę w wierze ojców wychowywał, gdy ona wszędzie słabła — ale dawał rzadki przykład zastosowania życia do wiary.
Lecz tak samo jak przeciwności nie zdołały ugiąć Leszczyńskiego, tak pochlebstwa i kadzidła nie upajały go wcale. Z zimną grzecznością przyjmował dworowanie Voltaire’a. Pobłażający dla drugich, surowy dla siebie, szedł drogą, z której go nic sprowadzić nie mogło. Skromne naówczas widoki jego i rodziny nie sięgały wyżej, nad odzyskanie majętności i spokojny gdzieś kątek, w którymby korona i przeszłość mu nie ciążyły.
Przybycie Włodka nie dało się w początkach uczuć wcale na wissenburskim dworze, gdyż chłopak zręczny, aby go nie wypędzono z tego raju, czynił się jak najmniej widocznym, maleńkim, nieznacznym, chował się w mysią dziurkę, a wszystkim rad się wysługiwał. Mając własny swój grosza zapasik i miasteczko pod bokiem, gotów był nawet nie dojeść, aby nikogo nie objadać, a pokryjomu potem posilić się gdzie w garkuchni.
W istocie wszystko się dla niego składało szczęśliwie. Królewna Marja zajęła się nim, jako synem starego sługi Włodka, którego pamiętała, że ją na rękach nosił; potem król Stanisław, nie spodziewający się w nim niczego więcej znaleźć nad dobrego a nieokrzesanego chłopaka, niewiele albo nic nie umiejącego — zdumiał się temu, co w nim znalazł przyswojonego pracą własną. Praktyczność jego w życiu powszedniem, umysł pojętny, takt w obchodzeniu się z ludźmi wielce mu się podobały.
Starzy słudzy, Borowski i inni, wprawdzie wiernie i troskliwie około niego chodzili, ale ludzie to byli powolni, znużeni, a sami niczego nie umiejący się domyśleć. Włodek, który, nim się puścił na wędrówkę za królem, sam wprzódy wychował się z pomocą Bożą i jadał chleb nie z jednego pieca, był na dworze Sapiehów, potem przy młodym Jabłonowskim i kilku innych możnych; napatrzył się więc, nasłuchał i umiał z tego korzystać. Pracowity, pojętny, wyuczył się po francusku, szwargotał nieźle po niemiecku, łaciny umiał poddostatkiem na codzienny użytek; ocierając się o ludzi, nabrał doświadczenia, a Bóg mu dał do tego szczególny dar przenikania łatwego natury tych ludzi, do których się zbliżał. Słowem, był to człowiek wcale niepospolity. Leszczyński naprzód zdziwił się mocno, poznając go lepiej, potem ocenił wysoko. Spróbował zużytkować go, posyłając z ustnemi poleceniami do kardynała de Rohan, potem do jednego z książąt niemieckich, z którym potrzebował się porozumieć. Włodek ze wszystkich tych prób wyszedł zwycięsko i co więcej, sprawiwszy się dobrze, nie chwalił się, a potem nie narzucał i siedział w kącie.
Król, po niejakim czasie, w kółku rodzinnem musiał przyznać, iż rad był bardzo z tego nabytku. Ucieszyła się tem królewna, która go protegowała.
— Osobliwsza rzecz, — dodał Leszczyński, mówiąc o nim — ma ten spryt polski, nasz, który się często w prostych nawet ludziach spotyka — odgaduje więcej, niż umie.
Na dworze króla mógł fawor, okazywany młodemu przybyszowi, obudzić zazdrość, ale Włodek rozbrajał pokorą, a nie nabijał się do niczego — robił tylko to, co mu zlecono. Tymczasowo zaś nie miał żadnych stałych zajęć na dworze, nikogo więc nie pozbawił miejsca, a chętnie wyręczał to jednego, to drugiego.
Do tego oględnego postępowania pobudki miał rozmaite: naprzód przywiązanie do króla, odziedziczone po ojcu; potem trochę ambicji, aby na świecie być czemś użytecznem, a nie prostym służką; naostatek temperament taki, który go popychał do pracy, do krzątania się i kształcenia zarazem. Sama powierzchowność już go od innych dworzan wyróżniała; miał w sobie coś szlachetniejszego, pewną powagę młodzieńczą, nieco sztywną, ale niemal arystokratyczną; nakoniec w obejściu się z ludźmi, choć dumą nie raził, poufałości zbytniej nie dopuszczał. Czuć w nim było starą krew szlachecką.
Oprócz króla i królewny, która się nim posługiwała chętnie, stara łowczyna Moszyńska polubiła go jak syna, a on ją jak matkę pokochał. Nie było dnia, żeby u niej nie przesiedział godzin parę.
Prawie w tym samym czasie, gdy on na komandorję przywędrował, król znalazł się w bardzo trudnem położeniu z powodu, że mu na pewno przyrzeczonych subsydjów nie przysłano. Nalegać o nie było nadzwyczaj upokarzającem, dostojeństwu króla uwłaczającem; używać pośrednictwa obcych, jak kardynała Rohan lub marszałka de Villars, nie mógł król, chyba w ostateczności. Brakło mu tych stosunków poufalszych w sferach niższych na dworze regenta, potem u kardynała Fleury i ks. Bourbon, przez które robiło się wszystko najłatwiej.
Gdy książę Bourbon otrzymał ministerjum a pani de Prie i Parisowie rządzić się zaczęli, przez nich przy młodym królu wszystko można było wyjednać, ale kogoś tam mieć było potrzeba. Król to czuł i wiedział, a poradzić na to nie umiał.
Moszyńska wzdychała i bolała.
— Ba! — odezwał się młody chłopak, słuchając jej użalań — gdybym się nie obawiał wydać zarozumiałym, prosiłbym, aby mnie wysłano choć spróbować, czy ja się tam nie zaznajomię, nie zaprzyjaźnię i nie zawiążę jakich stosunków. Prawda, że Paryża nie znam, ale codzień tu o nim słuchając opowiadających, mam jakie takie wyobrażenie o tej jaskini łotrów. Należałoby choć tentować coś zrobić, tym samym sposobem co inni. Małemi podarkami zyskuje się przyjaciół. Król napisze piękny list do kardynała, kardynał mu równie pięknie odpowie i... na tem koniec, a pieniędzy jak nie było, tak niema. Gdyby się zbliska poznało tych, co sznurki worka trzymają, gdyby się im pokłoniło, a ujęło sobie małych...
— Ale jak król ma do nich trafić? — zapytała Moszyńska.
— Nie król, ale mógłby się o to postarać sługa królewski — rzekł, kręcąc wąsa, Włodek. — W wielkiem mieście mnóstwo jest sposobności trafienia do kogo potrzeba. Wiele tam w Paryżu tej młodzieży, która u nas bywała i bywa. Przez jednego takiego panicza można trafić do innych.
Potarł głowę niecierpliwie Włodek.
— Gdyby mnie król puścił tylko na zwiady — odezwał się ciszej. — Pieniędzy ja nie potrzebuję. Pojechałbym do Paryża, bo mam tam i własne interesa (kłamał), posiedziałbym parę tygodni, a chyba Bóg niełaskaw, żebym się gdzieś nie wcisnął. Tam wszystko na intrygach, a my nawet o nich nie wiemy i omackiem chcemy na szczęście natrafić.
Włodek, myśl rzuciwszy, tak chodził około tej sprawy, którą sobie głowę nabił, że w tydzień dano mu pozwolenie jechania do Paryża, ale król nic mu nie polecił. Odprawując go, odezwał się tylko:
— Gdybyś tam miał jaki sposób, to przypomnij, że mi wypłata przyrzeczona od pół roku zalega...
Włodek wyruszył nazajutrz; nie było go blisko miesiąc i znać o sobie nie dawał, ale tymczasem pieniądze dla króla nadeszły z Paryża, a Leszczyński z sumy, jaką otrzymał, mógł się łatwo dorozumieć, komu był winien staranie o to, przed jednym bowiem Włodkiem tylko się wygadał. Włodek wkrótce potem powrócił, nie chwaląc się niczem, wyświeżony, wyelegantowany paryżanin. Ubrany był wedle ostatniej mody, na czem się w Wissenburgu nie poznano. Przed Moszyńską się tylko przyznał, że potrafił zabrać dobrą znajomość z ulubionym sługą biskupa Fleury, Barjac’em, który mu wyprawę subsydjów dla króla przyśpieszył. Było to pierwsze wystąpienie Włodka w Paryżu, gdzie umiał zawiązać stosunki, nie przyznał się tylko do tego, że po babce i ojcu odziedziczone klejnociki padły ofiarą...
— Ten chłopak — mówił król później — ma osobliwe szczęście do ludzi, chociaż mu i na zręczności nie zbywa.
Badany o to, co w Paryżu porabiał, odpowiadał skromnie, że o takich fraszkach mówić nie warto.
Wszystkiemi temi przysługami a skromną powierzchownością Włodek sobie coraz więcej serc jednał i wkrótce o pozbyciu się go ani mowy już nie było.
Liczba osób, które przybywały do Wissenburga dla okazania królowi Stanisławowi należnej czci i poszanowania, w początkach nie tak wielka, z każdym dniem potem wzrastała. Kardynał de Rohan dał przykład z siebie duchowieństwu; marszałek de Villars wojskowym i magistraturze; hrabia d’Argenson, kawaler Vanichon pociągnęli za sobą możnych panów i szlachtę.
Czasem zabawiano się muzyką, którą stary król lubił bardzo, niekiedy malarstwem, literaturą, bieżącemi sprawami wieku, czytaniem ukazujących się nowości, a potrosze polityką europejską, chociaż król zarzekał się, że czynnego w niej udziału mieć sobie nie życzy.
Młodzież francuska biegła, zwabiona tu urokiem królewny Marji, słynącej nie tyle z wdzięków, chociaż i temi mogła serca podbijać, ile zaletami umysłu i serca. Król głośno się z tem wielekroć odzywał, że dla córki świetnego losu szukać nie myśli, byle jej szczęście zapewnić. Połączenie się z domem, którego członkowie nosili tytuł królewski, chodzące wieści o dawnej zamożności Leszczyńskich domu, która mogła im być przywróconą — ciągnęły wyżej położonych do Wissenburga. Najstarszych rodzin potomkowie zbiegali się tu, zwabieni sławą pięknej, młodej królewny, i dworowali jej ojcu. Król wszystkich mile przyjmował, a rad im był, aby Marja miała w czem wybierać.
Wśród tej młodzieży szczególniej się odznaczał królowi i królewnie miły, ujmującej powierzchowności, najświetniejszego wychowania, dziecię znakomitego domu, hrabia d’Estrées, który w wojsku rozpoczął karjerę.
Miał za sobą wszystko, co ująć mogło, a zarzucić mu nic nie było można. Młody, piękny, bogaty, spokrewniony z najpierwszemi domami, utalentowany wedle wymagań wieku, charakteru rycerskiego, zajmował już w wojsku stopień dosyć wysoki, a miał daleko świetniejsze przed sobą nadzieje. Nic więc dziwnego, iż mu się głowa zawróciła, gdy poznał królewnę Marję.
Nie chciał jednak, występując jawnie jako starający się o nią, narazić się na bolesną odprawę. Nie oświadczając się z sentymentami swemi, dawał je poznać tylko nadskakiwaniem i bardzo częstemi odwiedzinami.
Król przyjmował go bardzo dobrze, nie zrażał wcale; królewna była dla niego uprzejmą, zabawiała się i rozmawiała z nim chętnie, chociaż widocznem było, że w niej czulszego nie obudził uczucia. Była mu przyjazną, szanowała go, ale nic nad to...
D’Estrées, który był rozkochany, pragnął pozyskać serce, lecz zalotność jego francuska z polską prostotą, otwartością, wesołością naiwną zrozumieć się jakoś nie mogła. Stosunki więc jego z Leszczyńskimi pozostały w tem zawieszeniu, z którego nie umiał d’Estrées ich wyprowadzić. Cofać się nie chciał, stanowczego kroku uczynić nie mógł... i tak się to ciągnęło. Włodek wkrótce po przybyciu do komandorji dostrzegł, że kawaler zabiegał około królewny, a że, zdaniem jego, Marja godna była tronu i najświetniejszego losu — oburzyła go zuchwałość młodego oficera. Nie mógł wkońcu wytrzymać i zwierzył się Moszyńskiej.
— Pani łowczyno dobrodziejko, — odezwał się — czyście państwo ślepi? A toż to ten młokos Francuzik, hrabiątko to jakieś, tak mi się kreci około naszej królewny, jakby sobie ukartował do ręki jej sięgnąć! Król jegomość na to zimno patrzy, drudzy też jakby nie widzieli, czy nie zważali, królewna aż nadto grzeczna; gotowo mu się w głowie zawrócić. A cóż to z tego ma być?
Stara ochmistrzyni ruszyła ramionami.
— Wszystko to nie jest sekretem dla nas. Ja widzę oddawna, że się coś święci, ale w Bogu nadzieja, że się rozchwieje. Cóż my mamy mówić na to, kiedy nasza Maruchna, choć go nie kocha, dosyć go lubi i powiada, że nawet gotowaby mu oddać rękę, gdyby to rodzicom i nam wszystkim zapewnić mogło byt lepszy. Król zaś oświadcza, że, jeśli ona sobie kawalera d’Estrées życzyć będzie, on gotów zezwolić. Młodzik widać to rozumie, więc dosiaduje i może sobie roić, że poślubi królewnę.
Włodek oburzony ani chciał słuchać.
— Naprzód, — odezwał się gorąco — pani łowczyno dobrodziejko, co polski szlachcic, potomek wojewodów, to nie taki hrabicz francuski. U nas przecie każdy królem zostać może. Powtóre ona jest królewną, a on...
Moszyńska w skrytości podzielała to zdanie, ale się nie wygadywała.
— Nasz najjaśniejszy pan wcale sobie tej korony męczeńskiej nie ceni — to bieda. Sama słyszałam, jak z królową o tym d’Estrées rozmawiał, i że przyjąłby go za zięcia, gdyby mu choć tytuł duka i para Francji nadano.
Poruszyła ramionami.
— On może o tem wie i pewnie o tytuły starać się będzie; ale — dodała ciszej z rezygnacją pobożną stara piastunka — zobaczysz, Pan Róg inaczej zarządzi i nie może to być, aby ona takiemu młodzikowi przeznaczoną być miała.
W istocie, choć hrabia d’Estrées rozkochany był do szaleństwa i mocno pragnął wyjść z niepewności, w jakiej dotąd zostawał, choć powziął nadzieję i wiedział, czego mu brakło, aby mógł się posunąć otwarcie i królowi oświadczyć — nie sprzyjały mu okoliczności na dworze regenta. Potrzeba było czekać.
Stosunki jednak się nie zrywały i miłość nie stygła. D’Estrées zawsze jeszcze dojeżdżał do Wissenburga, a królewna okazywała mu przyjaźń tak serdeczną, że on szczególniej w ocenieniu jej mógł się mylić.
Królewna miała naturę i obyczaj polskiej dzieweczki. Uprzejma dla wszystkich, pełna współczucia i ufności w każdym okazującym jej sympatję, nie miała zalotności Francuzek, ani ich fantazji; ale dłuższe obcowanie nadawało stosunkom z nią takie piętno, iż Francuz tę przyjaźń siostry mógł wziąć za przywiązanie wyjątkowe, za miłość. To, co jej po polsku uchodziło, jako niewinna poufałość duszy czystej, we Francji miało wcale inne znaczenie. D’Estrées więc kochał się z nadzieją wzajemności, a gdy go królewna nie rozumiała otwarciej się oświadczającego, przypisywał to rachubie.
Pobyt Leszczyńskich w Alzacji zmienił o tyle ich stosunki z otaczającym światem, że, gdy inni zwykle tracą na bliższem poznaniu, oni z każdym dniem zaskarbiali sobie większą miłość w coraz szerszych kołach.
Kardynał Rohan głosił się ich przyjacielem, obojga cnoty pod niebiosy wynosząc; wtórowali mu ludzie takiego znaczenia i powagi, jak marszałek Villars, d’Argenson i wielu innych. Złośliwość, która zawsze i wszędzie znajduje coś do podchwycenia, tu milkła, uznając się bezsilną.
Gdy d’Estrées, o którym wiedziano, że się kochał w królewnie i dla posunięcia się do niej potrzebował tytułu duka i para Francji, przybył starać się o nie u regenta, znalazł go już dosyć dobrze uwiadomionym o rodzinie Leszczyńskich i o jedynej córce króla. Zdaje się, że wydanie za kogoś Marji wchodziło w jakieś kombinacje jego. Pomimo znaczenia i wpływu rodziny d’Estrées, zbyto go jednak niczem, kazano czekać. Regent tylko skorzystał z bytności jego, rozpytując się o królewnę. O tych staraniach p. d’Estrées nie wiedziano wcale w Wissenburgu, co najwięcej domyślać się mógł król, że d’Estrées, dla zbliżenia się do jego rodziny, stara się o jakieś tytuły albo umieszczenie. Nie dopytywano o to powracającego, ale Marja wesoło dowiadywała się o ten Paryż, którego zarówno była ciekawą, jak wieściami o nim przestraszoną.
D’Estrées dowiedział się, co tu nikomu tajnem nie było, że dwu książąt niemieckich ubiegało się o rękę królewny.
Oba te widoki małżeństw, w teraźniejszem położeniu Leszczyńskiego, nazwać się mogły świetnemi, ale Marja je odrzuciła. Ojciec nie namawiał wcale, matka tylko chciała ją skłonić do zabezpieczenia temi związkami przyszłości.
— Nacóż ty czekasz, dziecię moje? — mówiła do niej z niepokojem. — Śpiesz korzystać z tej sposobności, bo wątpię bardzo, aby się ona mogła ponowić.
— Kochana matko, — odpowiedziała królewna — jak możesz sądzić, że szczęście dla mnie zapewni oddalenie się od was? Nie lękaj się, proszę, bym później nie żałowała tego, com straciła; zawsze mi będzie milej podzielać waszą dolę, niż zdala gdzieś używać szczęścia, któregobyście wy nie podzielali.
Stary król, do którego się odwoływała królowa, wziął stronę córki.
— Szczęście narzucone nie może być szczęściem — odezwał się. — Mamy ją jedną, nie miejmy sobie do wyrzucenia, żeśmy ją poświęcili rachubom jakimś, których ona nie rozumie.
Uległa naturalnie królowa, ale miała żal w sercu do córki, widząc, na co rodzina wystawioną była na łasce obcych. Ile razy potem z westchnieniem przypominała jej to matka, rzucała się jej na szyję i zamykała usta, dowodząc, że Bóg ich opuścić nie może.
Zarzucono więc wszelkie plany i układy, wszystko pozostało w zawieszeniu.
Włodek tymczasem coraz częściej wymykał się do Paryża, coraz się więcej wtajemniczając w tamtejsze intrygi i zabiegi, jakie młodego króla otaczały.
W chwili prawie, gdy d’Estrées poczynał na nowo dobijać się tytułu duka, nagła śmierć regenta wszystkich tych pozasnuwanych sieci pozrywała wątki.
Pozostawał u steru król, właśnie dochodzący do pełnoletności, pod wpływem wszechmocnym napozór bardzo skromnego, cichego, nie mieszającego się jeszcze do polityki czynnie, nauczyciela swego dawnego, zagadkowego biskupa Frejus, Fleury’ego.
Fleury, który dla swojego wychowańca był najczulszym, najpowolniejszym człowiekiem, uchodził za prostodusznego i ambicji dotąd nie zdradzał. Złudziło to wszystkich, gdy w pierwszej chwili całkiem się obojętnie zachował przy mianowaniu ks. Bourbon pierwszym ministrem.
Ten z obawy, aby go ks. Orleanu nie uprzedził, narzucił się nagle królowi, a Ludwik XV, milcząco spojrzawszy tylko na biskupa, który wcale się do tego nie mieszał, ani dał poznać, aby go to obchodziło — ruchem słowy dał znak, że przyzwala.
Młodziuchny ów król, równie jak nauczyciel, był zagadką dla ludzi, nawet tych, co go zbliska widywali. Idealnie piękny, zręczny, pobożny, bojaźliwy, łagodny, w najwyższym stopniu nieśmiały był z ludźmi i zamknięty sam w sobie. Oszczędny w słowa, kryjący się z wrażeniami, naówczas już, zaledwie wychodząc z dzieciństwa, nosił na sobie to piętno znużenia i znudzenia, które później stanowiło główny rys jego charakteru. Nieśmiałość jego można było czasem wziąć za dumę — milczenie za chęć ukrycia się z temperamentem namiętnym, z którym zdradzić się obawiał. Wiele w nim było krwi i tradycji Ludwika XIV, w zamiłowaniu przepychu, elegancji, etykiety; ale zarazem znużenie protestowało przeciwko więzom, które wkładały nań obrzędowe formy dworu.
Fleury wychowywał go z powolnością i łagodnością niestrudzoną, starając się mu jak najmniej ciężyć, aby, doszedłszy do lat, nie zapragnął od niego się wyzwolić. Bawił go, ślepym był, gdy wymagały okoliczności, nie dając mu nigdy uczuć swej władzy. Wyręczał go tylko i rozrywał.
Potęga Richelieu’go i Mazarini’ego prawdopodobnie już mu się uśmiechała, ale szedł do niej drogami charakterowi swemu właściwemi. Utrzymywano, że Fleury, sam wychowaniec kobiet, zręczność ich i giętkość przejął w postępowaniu. Zyskał też sobie serce wychowańca i zaufanie.
Przez cały czas regencji biskup ograniczał się na skromnej roli ochmistrza, dozorcy, nieodstępnego towarzysza. Po zgonie Orleana nie zmienił się nagle, a choć może przewidywał, że Bourbon pozbyć się go zechce, nie wystąpił nieprzyjaźnie przeciw niemu.
Książę de Bourbon, który, korzystając z chwili wahania się innych książąt krwi, narzucił się zuchwale królowi z porady swoich przyjaciół, był człowiekiem młodym, chciwym władzy, spragnionym życia. Namiętny a pozbawiony wyższych zdolności, któreby mu na wyznaczonem stanowisku dozwalały się utrzymać, pozbawiony i jasnego pojęcia położenia, i woli energicznej, narzędziem był w rękach markizy de Prie.
Śliczna ta pani, córka finansisty Berthelota de Pleneuf, dwudziestokilkoletnia mężateczka, dowcipna, pełna wdzięku, roztrzepana, zuchwała, namiętna, wychowanka regencji, miała powierzchowność i obejście się najlepszego towarzystwa, ale razem jego zepsucie. Płochą zalotnicę otaczał liczny orszak wesołej młodzieży, spekulantów, intrygantów, z pomocą których ks. Bourbon, wzięty w opiekę, kroku bez jej wiedzy uczynić nie mógł.
Ale sądził się zupełnie swobodnym, chociaż w jej ręku był igraszką umiejętnie wyzyskiwaną.
Naprzeciwko tego obozu, którego naczelnym wodzem był ks. Bourbon, stał znienawidzony przez niego współzawodnik, najbliższy króla powinowaty, a, w razie jego bezdzietności, domniemany spadkobierca, ks. Orleanu, pobożny aż do fanatyzmu, zdolności niewielkich, słabej woli.
Bourbon i on wzajemnie się nienawidzili i znali jako nieprzyjaciele. Po śmierci regenta Orlean miał prawo żądać i otrzymać to stanowisko u boku króla, o które zgłosiwszy się w porę Bourbon, zdobył je szczęśliwie.
Zwycięstwo to, łatwo odniesione, wbiło go w pychę, a obojętność Fleury’ego przywodziła do wniosku, że biskup był słabym i obawiać się jego przewagi nad umysłem wychowańca nie potrzebowano.
Ludwik XV zaręczony był z córką króla hiszpańskiego Filipa, a małżeństwo to tak, zdawało się pewnem, jakgdyby już się spełniło. Pięcioletnia infantka wychowywała się w Paryżu; wszyscy Francuzi widzieli w niej już przyszłą królową, przywiązali się do niej, cieszyli jej wdziękiem. Piękna dziecina była paryżan ulubienicą.
Zerwanie tak już zabezpieczonego związku zdawało się niepodobieństwem; ale na ślub, dla wieku infantki, lat jeszcze około dziesięciu czekać było potrzeba.
Nagle zachorował Ludwik XV, a któryś z Parisów odezwał się na wieczorze u pani de Prie z tem, że na wypadek śmierci króla Orlean miałby do tronu największe prawo, a Bourbon straciłby wszystko. Sama ta myśl przerażała. Nikt wprzódy przypuszczenia nawet nie czynił, aby król bezdzietnym mógł umrzeć; choroba, obawa utraty, wszystkich umysły poruszyła. Lat dziesięć oczekiwania w tej trwodze przestraszało Bourbona. Potrzeba było przyśpieszyć ożenienie, aby potomka zapewnić. Popłoch, rzucony między intrygantami, łatwo się innym udzielił.
Potrzeba było króla ożenić niezwłocznie, a naprzód zerwać z Hiszpanją układy i uroczyste zobowiązanie się, zwrócić infantkę i narazić kraj na wojnę za obrazę, której żadne zadośćuczynienie zatrzeć nie mogło.
Trudności były wielkie, ale płocha polityka Bourbona, pani de Prie i Parisów uznała to za możebne; zuchwale przedsięwzięto przygotować umysły i rzecz przedstawić jako nieodzownie konieczną dla zabezpieczenia przyszłości Francji.
Nie powątpiewano, że młody król nie będzie przyśpieszeniu rozwiązania przeciwnym, a Fleury w początkach nie wchodził w rachubę.
Postanowiwszy ożenić Ludwika XV, musiano dla niego wyszukać narzeczoną pełnoletnią, na której dorośnięcie czekaćby nie było potrzeba, i zdawało się w początkach, że nic łatwiejszego być nie mogło nad znalezienie księżniczki godnej francuskiego tronu.
Pani de Prie, na której dworze poddostatkiem było ludzi do wszystkiego zdolnych, poleciła hrabiemu de Morville sporządzenie statystyki będących na wydaniu w Europie księżniczek. Ten stworzył całe biuro dla ściągnięcia potrzebnych wiadomości. On i hrabia de la Marck wynaleźli naprzód dziewięćdziesiąt i dziewięć do wyboru, ale z tych, wydzielając najcelniejsze, pozostawało osiemnaście, liczba zawsze znaczna. Okazało się jednak, że i w nich przebierając, większą część odrzucić było potrzeba.