Hrabina Cosel - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Hrabina Cosel ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wzruszająca i tragiczna historia królewskiej faworyty walczącej o pozycję i szczęście na przenikniętym intrygami drezdeńskim dworze króla Augusta II Mocnego. Powieść znana jest także z adaptacji filmowej Jerzego Antczaka, ze znakomitymi rolami Jadwigi Barańskiej, Mariusza Dmochowskiego, Stanisława Jasiukiewicza.

Hrabina Cosel to nie tylko opowieść o kochance Augusta II Mocnego, lecz także o wielkich wydarzeniach historycznych, które kształtowały losy Polski i Europy w XVII i XVIII wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 490

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tom I

Rozdział I

I

Na kró­lew­skim zamku w sto­licy saskiej jakby wszystko wymarło, cicho było, ponuro i smutno. Noc była jesienna, ale w końcu sierp­nia zale­d­wie gdzie­nie­gdzie liść żółk­nie na drze­wach i rzadko wieją wia­try chłodne, i dni bywają wesel­sze jesz­cze, i noce jasne i cie­płe…

Tego wie­czora jed­nak dęło z pół­nocy i chmury czarne, poszar­pane, dłu­gie wlo­kły się jedna za drugą, a na oło­wia­nym tle, jeśli mignęła gdzie gwiazdka na chwilę, gasła wnet w gęstych obło­kach. U Geo­r­gen­thor, w bra­mach zam­ko­wych, na dzie­dziń­cach prze­cha­dzały się straże mil­czące. Zwy­kle jasne okna kró­lew­skich miesz­kań, z któ­rych świa­tła i muzyka buchały ocho­czo, stały czarne i zamknięte. A była to rzecz nie­zwy­kła za pano­wa­nia Augu­sta zwa­nego Moc­nym, bo pan to był mocny do wszyst­kiego: łamał pod­kowy i ludzi, smu­tek i złą for­tunę, a jego nic zła­mać nie mogło. W całych Niem­czech, ba, w całej Euro­pie sły­nął świetny dwór kró­lew­ski, przy któ­rym gasły wszyst­kie inne; nikt go wspa­nia­ło­ścią, sma­kiem wytwor­nym i roz­rzut­no­ścią pań­ską nie prze­szedł, nikt mu nawet nie dorów­nał.

W tym roku wszakże August doznał klę­ski. Szwed mu wydarł elek­cyjną pol­ską koronę. Król, zrzu­cony nie­mal z tronu, wygnany z kró­le­stwa, wró­cił na kur­fir­stow­skie gniazdo opła­ki­wać swe straty, wysy­pane próżno miliony i srogą nie­wdzięcz­ność Pola­ków. Sasi nie mogli pojąć, by tak szla­chet­nego i miłego pana można było nie uwiel­biać i nie dać się zań zabi­jać.

August mniej to jesz­cze od nich rozu­miał. Wyraz „nie­wdzięcz­ność” nie­od­stęp­nie towa­rzy­szył każ­demu Pol­ski wspo­mnie­niu. Wresz­cie uni­kano już nawet mowy o niej, o królu Szwe­cji i o tych wypad­kach, które August Mocny popra­wić kie­dyś obie­cy­wał sobie.

Dre­zno po powro­cie Augu­sta już się nawet bawić zaczy­nało, ażeby swego pana roz­we­se­lić; tylko tego wie­czora tak dziwna cisza zapa­no­wała w zamku. Dla­czego, nikt nie wie­dział. Król prze­cież do żad­nego ze swych zam­ków nie odje­chał, w Lip­sku jesz­cze się jar­mark nie roz­po­czął; mówiono nawet w mie­ście i na dwo­rze, że na prze­kór Szwe­dowi August nakaże bale, karu­zele i maska­rady, aby mu dowieść, że swej chwi­lo­wej prze­gra­nej nie brał tak bar­dzo do serca…

Rzadcy prze­chod­nie prze­su­wa­jący się około zamku uli­cami spo­glą­dali na okna i dzi­wili się, iż tak wcze­śnie cisza i ciem­ność zapa­no­wały u króla. Kto by wszakże, minąw­szy bramę wielką i pierw­sze podwó­rze, mógł się wci­snąć na dru­gie, prze­ko­nałby się, że zamek spał tylko jed­nym bokiem, a we wnę­trzu jego wrzało jesz­cze życie.

Straże tu nie wpusz­czały nikogo.

Na pierw­szym pię­trze, mimo wichru, okna były sze­roko pood­my­kane. Zza osłon, któ­rymi na pół tylko były okryte, rzę­si­ste świa­tło jarzące migało, odbite mnó­stwem zwier­cia­deł, a chwi­lami doby­wał się śmiech home­ryczny z wnę­trza sali, leciał w dzie­dzi­niec, prze­stra­sza­jąc cho­dzącą wartę, która słu­chać go sta­wała, i obiw­szy się o szare mury, powoli sła­bym obumie­rał echem.

Śmie­chom tym towa­rzy­szyły gwary to słab­sze, to sil­niej­sze, rosnące, prze­cho­dzące w mru­cze­nie i mil­cze­nie… Nagle, jakby po prze­brzmia­łej mowie, zry­wały się znowu okla­ski i znowu huczał śmiech home­ryczny, kró­lew­ski, roz­ło­ży­sty, pur­pu­rowy, śmiech istoty, która się nie lęka, by ją kto posły­szał i dru­gim, szy­der­czym odpo­wie­dział śmie­chem. Za każ­dym wybu­chem straż, która z hala­bardą cho­dziła pod oknami, sta­wała, żoł­nierz pod­no­sił oczy do góry, wzdy­chał i spusz­czał je na zie­mię.

Strasz­nego coś było w tej uczcie noc­nej, wśród zamku śpią­cego, wśród burz­li­wego wichru i mil­czą­cej sto­licy.

Tam król się wese­lił.

Od powrotu z Pol­ski takie uczty wie­czorne, nie­tłumne, w gro­nie kilku poufa­łych ludzi – nazwijmy ich przy­ja­ciółmi – bywały częst­sze niż daw­niej; August Mocny, zwy­cię­żony przez dzi­wacz­nego, pół­głów­kiem zwa­nego Karola XII, wsty­dził się oczu poka­zy­wać w licz­nych zebra­niach, zabawy i roz­tar­gnie­nia potrze­bo­wał, zbie­rał więc około sie­bie ulu­bień­ców kilku. Naów­czas przy­no­szono węgrzyna zło­ci­stego, po któ­rego umyśl­nie słano na Węgry co roku, usta­wiano puchary i pili tak aż do dnia, aż do snu, aż do chwili, gdy wszy­scy z krze­seł pospa­dali, a króla Hof­f­mann, pod rękę, śmie­ją­cego się, do łoża odpro­wa­dzał.

Do tego grona wybra­nych kapła­nów Bachusa magiar­skiego nie­wiele osób było przy­pusz­czo­nych: poufali tylko i zaufani a ulu­bieni Augu­stowi, gdyż król po kilku pucha­rach dla tych, któ­rych nie cier­piał, mówiono, był nie­bez­piecz­nym. Siłę miał her­ku­le­sową, gniew – olim­pij­ski, a wła­dzę – nie­ogra­ni­czoną. W dni powsze­dnie, z rana, gdy się pognie­wał, obli­cze mu tylko zaszło jakby krwawą łuną na chwilę i oczy bły­sły, i wargi zadrżały, i odwra­cał się, nie patrząc na tego, co go tak roz­pło­mie­nił; ale po kie­li­chu… nie­je­den wyle­ciał oknem i na kamie­niach dzie­dzińca padł, by nie wstać.

Tak ludzie mówili. Gniew jego był rzadki, ale jak pio­run straszny. W zwy­kłym życiu nie było łagod­niej­szego pana ani słod­szego, ani łaskaw­szego dla wszyst­kich. Uwa­żano nawet, że im kogo mniej zno­sił, tym dlań uśmiech miał mil­szy, a w przeded­niu zapro­wa­dze­nia na Königstein, gdzie czę­sto dzie­siąt­kami lat fawo­ryci sia­dy­wali, August ści­skał ich jesz­cze jak naj­lep­szych przy­ja­ciół. Tak szla­chetna to była natura, pra­gnąca ludziom los ich osło­dzić.

A bawić się toć prze­cie panu potrzeba było koniecz­nie. Cóż dziw­nego, że cza­sem do zabaw spro­wa­dzano dwa głodne niedź­wie­dzie, żeby się jadły, lub pod­pi­jano dwóch zawzię­tych nie­przy­ja­ciół, żeby się z sobą gryźli? Ten rodzaj roz­rywki naj­mil­szym był panu, a gdy się dwóch Vitz­thu­mów, Frie­se­nów lub Hoy­mów zawzięło jeść z sobą po kie­li­chach, śmiał się do roz­puku. Nie­winne to było roz­tar­gnie­nie.

Kró­lowi poróż­nić ich ze sobą przy­cho­dziło bar­dzo łatwo, bo wie­dział wszystko: kto się w kim kochał, kto kogo nie­na­wi­dził; ile mu z kasy wzięto nie­do­zwo­lo­nym spo­so­bem, nawet co zamy­ślał który z dwo­ra­ków; jeśli nie wie­dział, to odgadł. Kto mu to szep­tał, dono­sił, kto zdra­dzał, próżno sobie łamano głowy; koń­czyło się na tym, że nikt tu już nikomu nie wie­rzył, że się brat oba­wiał brata, że mąż się krył przed żoną, że ojciec lękał się syna… a król August Mocny śmiał się z tego motło­chu!

Patrzył z góry na kome­dię życia, nie gar­dząc w niej olim­pij­ską rolą Jowi­sza, Her­ku­lesa i Apol­lina, wie­czo­rami zaś Bachusa.

Tego wie­czora wła­śnie król się tak czuł smutny i znu­dzony, iż wszyst­kich mini­strów, ulu­bień­ców i dwo­rzan posta­no­wił poić i spo­wia­dać, aby się choć tro­chę roz­ch­mu­rzyć.

Pośrodku oświe­co­nej sali, któ­rej jedną ścianę zaj­mo­wał sre­brem i pucha­rami jaśnie­jący bufet, z kró­lu­jącą srebrną o zło­tych obrę­czach baryłą, długi stół obsie­dli towa­rzy­sze wybrani kró­lew­skich zabaw: przy­byli wła­śnie z Rzymu hra­bia Tapa­rel Lagna­sco, z Wied­nia – Wac­ker­barth, wresz­cie domowi, Watz­dorf, któ­rego zwano chło­pem z Mans­feldu, Fürstenberg, Imhoff, Frie­sen, Vitz­thum i Hoym, i nie­zrów­nany w żar­tach, nie­wy­czer­pa­nego dow­cipu, zawsze surowy i poważny, a umie­jący roz­śmie­szyć, choćby się na płacz zbie­rało, Fry­de­ryk Wil­helm baron Kyan.

Król sie­dział z roz­piętą na pier­siach suk­nią i kami­zelą, pod­party na łok­ciu i smutny. Piękną jego twarz, zwy­kle jasną, oble­kała jakby mgła nad­cho­dzą­cego smutku. Wypróż­niony kie­lich stał przed nim. Kilka flasz próż­nych świad­czyło, że bie­sia­do­wać nie teraz dopiero poczęto, prze­cież na twa­rzy króla nie widać było skutku boskiego napoju. Bursz­ty­nowy płyn nie roz­zło­cił mu ponu­rych myśli.

Dwo­rza­nie barasz­ko­wali mię­dzy sobą, har­cu­jąc słowy, aby pana roz­ba­wić; nic to nie poma­gało: August sie­dział zamy­ślony, jakby nie słu­chał. A był to stan rzadki u niego, bo chciał roz­tar­gnie­nia i szu­kał roz­rywki. Z ukosa spo­glą­dali nań nie­spo­kojni towa­rzy­sze.

W dru­gim końcu stołu sie­dział nie­po­zorny, posępny Kyan i jakby króla prze­śla­do­wać chciał, także się na łok­ciu wsparł, nogi wycią­gnął i w sufit patrząc, wzdy­chał. Był tak smutny, że się wyda­wał śmieszny.

– Słu­chaj – szep­nął Fürstenberg, trą­ca­jąc łok­ciem Wac­ker­bar­tha (obaj byli już dobrze pod­chmie­leni) – widzisz ty Naj­ja­śniej­szego Pana? Źle jest, nie może go dziś nic roz­we­se­lić… jede­na­sta godzina, do tej pory powi­nien już być w różo­wym humo­rze. Nasza wina…

– Jam tu gość – odparł Wac­ker­barth, rusza­jąc ramio­nami – to nie moja rzecz. Wyście, zna­jąc go lepiej, środki sku­tecz­niej­sze obmy­ślić powinni.

– Znu­dził się Lubo­mir­ską, oczy­wi­sta rzecz – dodał z boku Tapa­rel.

– Nie, bo przy­znam ci się, że i tych Szwe­dów stra­wić trudno – szep­nął po cichu­teńku Wac­ker­barth. – Ja mu się nie dzi­wię.

– Eh, eh! Szwe­dów! Zapo­mnie­li­śmy tym­cza­sem, pobije ich tam za nas kto inny, mamy pew­ność, że przy­je­dziem tylko zbie­rać owoce – począł, trą­ca­jąc w kie­lich, Fürstenberg. – Nie Szwedy go gryzą, ale już Lubo­mir­skiej ma dosyć… trzeba mu inną zna­leźć.

– Czyż o to trudno? – szep­nął, ramio­nami rusza­jąc, Wac­ker­barth.

– A! No, trzeba wam było znowu w Wied­niu drugą Esterlę wyszu­kać – roze­śmiał się Lagna­sco.

I poczęli szep­tać tak cicho, że ich już sły­chać nie było, bo król zda­wał się prze­bu­dzać jakby ze snu i wodził oczyma po swych towa­rzy­szach, aż wzrok jego padł na tra­gicz­nie roz­par­tego barona Kyan i król par­sk­nął home­rycz­nym śmie­chem. Nie potrzeba było wię­cej, żeby cała sala za nim powtó­rzyła śmiech echem, choć połowa z współ­bie­siad­ni­ków wcale nie wie­działa, z czego Naj­ja­śniej­szy Pan roze­śmiać się raczył.

Jeden Kyan się nie ruszył, nie drgnął.

– Kyan! – krzyk­nął król. – Co ci jest? Czy cię kochanka zdra­dziła? Czyś goły, czy ci nie­przy­ja­ciel wpił się do boku? Wyglą­dasz jak Pro­me­te­usz, któ­remu nie­wi­dzialny sęp szar­pie wątrobę!

Kyan odwró­cił się jak drew­niana lalka i wes­tchnął strasz­li­wie. Sto­jący koło niego kan­de­labr o sze­ściu świe­cach do połowy zgasł od tego wes­tchnie­nia i dym świec roz­szedł się po sali.

– Kyan, co ci jest? – zapy­tał król.

– Naj­ja­śniej­szy Panie – odparł baron – oso­bi­ście nie jest mi nic. Nie jestem ani głodny, ani zako­chany, ani dłużny, ani zazdro­sny, ale roz­pacz mnie mor­duje.

– Cóż się stało? Mów! – począł król.

– Nad nie­szczę­śli­wym losem naj­uko­chań­szego naszego monar­chy boleję! – odparł poważ­nie Kyan. – Tak jest! Uro­dzony do szczę­ścia, z bożym obli­czem, z her­ku­le­sową siłą, z ser­cem wspa­nia­łym, z męstwem nie­złom­nym, stwo­rzony, aby świat ci, u stóp leżąc, słu­żył… nie masz nic.

– Tak, to prawda – rzekł August, chmu­rząc brew.

– Pięt­na­stu nas tu sie­dzi i roz­ba­wić cię nie umiemy; kochanki cię zdra­dzają i sta­rzeją się, wino kwa­śnieje, pie­nią­dze ci kradną, a gdy wie­czo­rem rad byś ode­tchnąć w weso­łym kółku, przy­no­szą ci wierni pod­dani twa­rze gro­bowe. Nie powin­naż mnie, co cię kocham, roz­pacz pory­wać?!

August się uśmiech­nął, ręką drżącą pochwy­cił puchar i stuk­nął nim o stół. Zza kre­densu wybie­gły dwa karły jak jeden i sta­nęły przed kró­lem.

– Słu­chaj, Tramm – zawo­łał August – każ podać gąsior ambro­zji! Kyana robię pod­cza­szym. Wino, któ­re­śmy pili, pod­pra­wione było wodą.

Ambro­zją zwał się węgrzyn kró­lew­ski, który Zichy sam dla Augu­sta z naj­lep­szych wino­gron nie wyci­ska­nych robić kazał; było to wino nad wina, niby syrop cią­gnące się, zdra­dziecko słod­kie i łagodne, a mogące powa­lić olbrzyma.

Tramm z towa­rzy­szem zni­kli, a po chwili uka­zał się czarny Murzyn we wschod­niej odzieży, na srebr­nej tacy nio­sący gąsior ogromny. Wszy­scy wstali i witali go pokło­nem, król spo­glą­dał.

– Kyan, gospo­da­ruj! – zawo­łał.

Kyan wstał. Karły nio­sły na dru­giej tacy kie­liszki, ale te się nie podo­bały pod­cza­szemu; szep­nął im coś i małymi krocz­kami za bufet pobie­gli, a po chwilce zja­wili się z nowym szkłem róż­nego kali­bru.

Z powagą urzęd­nika, który zna waż­ność zle­co­nych sobie obo­wiąz­ków, Kyan jął się usta­wiać kie­li­chy.

W środku stał piękny, smu­kły, przy­zwo­itej obję­to­ści kró­lew­ski; dokoła wień­cem ota­czały go nieco mniej­sze mini­ste­rialne kie­li­chy, poza nimi drob­niej­szych roz­mia­rów, jak na żart, niby naparstki w znacz­nej licz­bie cisnęły się kie­li­szeczki śmieszne.

Wszy­scy patrzyli cie­ka­wie.

Kyan powoli ujął gąsior ogromny, aby w nim nie poru­szyć osa­dów, i ostroż­nie nale­wać zaczął. Napeł­nił naj­przód wszyst­kie drobne. Nie­wiele one na pozór brały, ale ich był lik tak znaczny, że nim wszyst­kie pona­le­wał, gąsior się bar­dzo opróż­nił. Kolej szła na mini­ste­rialne. Wśród powszech­nego mil­cze­nia pod­cza­szy sumien­nie i te wszyst­kie nalał do pełna. W gąsio­rze uby­wało, uby­wało i gdy przy­szło nalać kie­lich kró­lew­ski – wina zabra­kło. Kilka kro­pel z mętami wlał Kyan do niego, sta­nął i spoj­rzał na Augu­sta.

– A! Dobry z wać­pana pod­cza­szy! – Król się roze­śmiał. – Dla cie­bie ja jestem ostat­nim. Cóż to ma zna­czyć?

Śmiali się ota­cza­jący.

– Naj­ja­śniej­szy Panie – ode­zwał się, sta­wia­jąc opróż­niony gąsior na stole, Kyan, który wcale nie stra­cił przy­tom­no­ści i humoru – jest to prze­cie nie nowina, ale rzecz powsze­dnia: com ja tu zro­bił z winem, twoi mini­stro­wie robią co dzień z docho­dami pań­stwa. Naj­przód sobie każdy mały urzęd­ni­czek swoją kie­szeń nalewa, potem star­szy­zna o sobie pamięta, a gdy przyj­dzie kró­lew­ski puchar – tylko męty pozo­stały.

Król ude­rzył w dło­nie, patrząc szy­der­czo po przy­tom­nych.

– Kyan! Twoje zdro­wie! Przy­po­wieść Ezopa godna. Ale niech­że dla mnie drugi gąsior poda­dzą.

Murzyn niósł już na tacy ambro­zją. Śmiali się wszy­scy, bo król się śmiał, ale jakoś kwa­śno; z ukosa spo­glą­dano na Kyana, który naj­mniej­szy kie­li­sze­czek wziął i zdro­wie Her­ku­lesa saskiego okrzyk­nął.

Padli wszy­scy pod­chmie­leni na kolana… hałas powstał ogromny, kie­li­chy pod­nio­sły się do góry.

Król swój kie­lich ku baro­nowi wypił i posta­wił.

– Mówmy o czym innym! – zawo­łał.

Fürstenberg wstał.

– Naj­ja­śniej­szy Panie – rzekł – godzina nad­cho­dzi, w któ­rej o niczym innym mówić się nie godzi, tylko o tym, co dniowi i nocy kró­luje: o kobie­tach.

– Dosko­nale – poparł król – każdy niech swoją kochankę opi­sze… Fürstenberg zaczyna.

Szy­der­czo uśmie­cha­jąc się, wymó­wił król te słowa. Po twa­rzy Fürstenberga prze­biegł gry­mas dziwny.

– Dane mi pierw­szeń­stwo – ode­zwał się młody towa­rzysz króla i ulu­bie­niec – dowo­dzi tylko, że przed okiem argu­so­wym naszego Naj­mi­ło­ściw­szego Pana nic się ukryć nie zdoła. Zna mnie, kła­mać mu nie potra­fię, i wysta­wia na upo­ko­rze­nie. Naj­ja­śniej­szy Panie! – dodał Fürstenberg, skła­da­jąc ręce. – Pro­szę o uwol­nie­nie mnie od wize­runku kochanki.

– Nie, nie! – poczęto dokoła. – Por­tret być może bez pod­pisu, jeśli osoba ukrytą być musi, ale roz­kaz Pana święty i nie­odwo­łalny. Maluj, Fürstenberg.

Wszy­scy po tro­sze wie­dzieli, dla­czego tak nie­ocho­czo brał się do opisu mło­dzie­niec. Była to chwila kry­tyczna w jego życiu, uda­wał bowiem wielką miłość dla prze­szło czter­dzie­sto­let­niej wdowy po jed­nym z Frie­se­nów, która sły­nęła z tego, że spod różu i bie­li­dła twa­rzy jej widać nie było. Wdowa była bogata, Fürstenberg wła­śnie gro­sza potrzebny, wszy­scy wie­dzieli, że się z nią nie ożeni, a jed­nak na balach dwor­skich, na maska­ra­dach, w prze­jażdż­kach cią­gnęła go za swym wozem.

Gdy się Fürstenberg ocią­gał, naglić tak i tupać poczęto, iż król naka­zać musiał mil­cze­nie i wska­zu­jąc na Fürstenberga, powtó­rzył:

– Nie ma lito­ści, maluj tę malo­waną kochankę, któ­rej palisz ofiary.

Dla nabra­nia odwagi młody roz­trze­pa­niec wychy­lił swój kie­lich do dna.

– Kochanka moja jest naj­pięk­niej­sza w świe­cie! – zawo­łał. – Może mi kto zaprze­czyć, wie kto, co się ukrywa pod tą maską, którą dla śmier­tel­ni­ków oczu nakłada? Moja kochanka należy do bóstwa, bo jej jed­nej nie zagraża to, co wszyst­kim innym! Pięk­ność jej doj­rzała, jaką jest, pozo­sta­nie na zawsze. Ząb czasu skru­szy się o mar­mu­rowe jej kształty…

Śmiech mu prze­rwał.

Obok niego sie­dział Adolf Hoym. Męż­czy­zna był pięk­nie zbu­do­wany, ale twa­rzy nie­mi­łego wyrazu. Małe jego oczka, świ­dru­jące, gdy się w czło­wieka wpa­try­wał, cecho­wała prze­ni­kli­wość jakaś trwożna. Zbla­dły i wyżół­kły… w tej chwili dopiero po ambro­zji nieco rumieńca nabie­rał. Hoym sły­nął z don­żu­ań­stwa, ale jego miłostki od lat kilku były tak tajem­ni­cze i skryte, że już myślano, iż się ustat­ko­wał. Cho­dziły wie­ści, że się oże­nił, ale żona jego nie poka­zy­wała się ni­gdzie, nie widział jej nikt. Sie­działa podobno na wsi.

Hoym, który miał słab­szą od innych głowę, a był już zmę­czony przez dni kilka, dotrzy­mu­jąc kró­lowi w noc­nych jego bie­sia­dach, widocz­nie był mocno pijany. Poznać to było łatwo po mimo­wol­nych głowy jego ruchach, po wysiłku, z jakim dźwi­gał ręce ocię­żałe, po uśmie­chu ust krzy­wym, po przy­my­ka­ją­cych się powie­kach i całej posta­wie zdra­dza­ją­cej, że sobą wła­dać prze­stał.

Była to naj­mil­sza gratka dla króla i jego towa­rzy­szów, mini­stra od akcyzy schwy­tać w takim sta­nie ubło­go­sła­wio­nym, gdy rozum języka powstrzy­mać nie może.

– Kolej na Hoyma! – rzekł król. – Hoym – dodał – znasz mnie, nie ma wymówki. Wiemy wszy­scy, żeś wiel­kim znawcą i wiel­bi­cie­lem wdzię­ków nie­wie­ścich, że bez miło­ści żyć nie możesz; poza te ściany nie wycho­dzi nic. Spo­wia­daj się!

Hoym głową na wszyst­kie strony wykrę­cał, a ręką z próż­nym bawił się kie­li­chem.

– Hę! hę! – zaśmiał się.

Z cicha nalał mu wina Kyan.

Mini­ster machi­nal­nie pod­niósł kie­lich do ust i wypił z tą bez­ro­zumną chci­wo­ścią wła­ściwą już pija­nym, któ­rych sza­tań­skie pali pra­gnie­nie. Lice mu zaszło pur­purą.

– Hę! hę! – począł, beł­ko­cząc. – Chce­cie wie­dzieć, jak wygląda moja kochanka… ale ja, mili pano­wie, nie mam i nie potrze­buję mieć kochanki, bo mam za żonę bogi­nię!

Roze­śmiali się wszy­scy chó­rem, król tylko cie­ka­wie, poważ­nie wpa­tru­jąc się w niego, słu­chał.

– Śmiej­cie się – mówił Hoym – kto jej nie widział, ten nie widział Wenery, a myślę, że i Wenus obok niej wyda­łaby się praczką z przed­mie­ścia. Mogę ja ją opi­sać? W jed­nym jej oku czar­nym jest tyle potęgi i wdzięku, iż żaden śmier­telny oprzeć mu się nie potrafi. Postać jej Prak­sy­te­lesa dłuto by zawsty­dziła. Na jej uśmiech nie ma wyrazu, ale to bóstwo surowe i straszne i ten uśmiech nie roz­kwita co dzień.

Kiwali gło­wami przy­tomni nie­do­wie­rza­jąco, Hoym chciał prze­rwać, król ude­rzył o stół.

– Opi­szże ją lepiej: to są wes­tchnie­nia, nie obrazy.

– Któż opi­sze dosko­na­łość – dodał Hoym z pod­nie­sio­nymi w sufit oczyma. – Wszyst­kie pięk­no­ści ma, a żad­nej wady.

– Gotó­wem uwie­rzyć, że piękna – zawo­łał Lagna­sco – jeśli nie­stały Hoym od trzech lat się w niej kocha i po cudzych knie­jach nie poluje.

– Prze­sa­dza! Pijany jest! – prze­rwał Fürstenberg. – Jak to? Pięk­niej­sza od księż­nej Teschen?

Hoym ruszył ramio­nami, trwoż­li­wym okiem mie­rząc króla, ale król rzekł spo­koj­nie:

– Tu nie ma innych wzglę­dów nad prawdę. Pięk­niej­sza od Lubo­mir­skiej?

– Naj­ja­śniej­szy Panie – krzyk­nął, uno­sząc się, Hoym – księżna jest kobietą piękną, a moja żona jest bogi­nią. Na całym dwo­rze, w całym mie­ście, w całej Sak­so­nii, w Euro­pie dru­giej takiej nie ma!

Śmie­chem ogrom­nym, olbrzy­mim, sza­lo­nym zabrzmiała sala.

– Jaki zabawny Hoym pijany!

– Jaka pocieszna akcyza pijana!

– Co za nie­osza­co­wany czło­wiek…

Król się nie śmiał, Hoym widocz­nie był pod wpły­wem ambro­zji i zapo­mi­nał się, gdzie był i przed kim to mówił.

– Śmiej­cie się! – zawo­łał. – Zna­cie mnie prze­cie wszy­scy: sami mnie don­żu­anem nazy­wa­cie. Odda­je­cie mi tę spra­wie­dli­wość, że na pięk­no­ści nie­wie­ściej nikt się lepiej nie zna ode mnie. Dla­cze­góż bym miał kła­mać? To bóstwo, nie kobieta! Dość jed­nego jej oka, aby w naj­zim­niej­szym łonie pożar zapa­liło; jej uśmiech…

To mówiąc, spoj­rzał mimo­wol­nie na króla. Wyraz twa­rzy Augu­sta chci­wie słu­cha­ją­cego wykrzyk­ni­ków i śle­dzą­cego każde jego słowo prze­ra­ził go tak, że nie­mal się z trwogi wytrzeź­wił. Rad by był się cof­nął, lecz nie mógł sobie zadać kłamu i jak stę­żały zamilkł, pobladł­szy. Próżno śmie­chami i wywo­ły­wa­niami sta­rano się go zmu­sić, by szedł dalej. Hoym ze stra­chu oprzy­tom­niał, ręka jego machi­nal­nie obej­mo­wała kie­lich, ale oczy trzy­mał wle­pione w zie­mię i zamy­ślił się dziw­nie.

Na znak króla Kyan nalał mu ambro­zji, stuk­nięto w kie­li­chy.

– Pili­śmy boskiego naszego Her­ku­lesa zdro­wie! – zawo­łał Fürstenberg. – Teraz zdro­wie Naj­ja­śniej­szego Apol­lina naszego.

Nie­któ­rzy pili na klęcz­kach, inni sto­jąc. Hoym wstał, chwie­jąc się, i musiał oprzeć się o stół. Sku­tek wina, który na chwilę trwoga zawie­siła, powra­cał. W gło­wie mu się krę­ciło, wypił dusz­kiem.

Poza krze­słem kró­lew­skim stał Fürstenberg, któ­rego król Fürstchenem przez piesz­czotę nazy­wał i w swych miło­snych wyciecz­kach zwy­kle za towa­rzy­sza mie­wał. Apollo odwró­cił się ku niemu.

– Fürstchen – rzekł cicho – akcyza nie kła­mie; od lat kilku zamyka i tai się ze swym skar­bem. Trzeba go zmu­sić, aby nam ją poka­zał. Użyj takich środ­ków, jakich chcesz, niech kosz­tuje naj­dro­żej, ale ją trzeba widzieć.

Fürst się uśmiech­nął, szło to bar­dzo i jemu, i innym na rękę. Panu­jąca dotąd kró­lew­ska kochanka, en titre, księżna Teschen, miała prze­ciwko sobie wszyst­kich przy­ja­ciół oba­lo­nego przez nią wiel­kiego kanc­le­rza Beichlinga, po któ­rego upadku pałac na Pir­naj­skiej ulicy odzie­dzi­czyła, a Fürstenberg, choć w swoim cza­sie słu­żył Lubo­mir­skiej prze­ciwko innym paniom dobi­ja­ją­cym się serca króla, gotów był Augu­stowi słu­żyć prze­ciw wszyst­kim w świe­cie. Pięk­ność Lubo­mir­skiej nie­zbyt świetna, nieco prze­kwi­ta­jąca, jej pań­skie obej­ście się i ton zaczy­nały nudzić króla, który wolał rezo­lut­niej­sze, śmiel­sze, żyw­sze cha­rak­tery w kochan­kach… Fürstenberg odgadł to wszystko z wej­rze­nia i mowy króla. W jed­nej chwili odsko­czył od jego krze­sła i zna­lazł się poufale wsparty o poręcz Hoyma, nachy­lony do jego ucha.

– Kochana akcyzo! – zawo­łał gło­śno. – Wstyd mi za cie­bie, kła­ma­łaś bez­wstyd­nie, i to wobec Króla Jego­mo­ści, żar­to­wa­łaś sobie z nas i z niego. Przy­pusz­czam chęt­nie, że żona takiego łotra jak ty i kobie­cia­rza nie może być kocz­ko­da­nem, ale do Wenery i bogini, a nawet do księż­nej Teschen ją porów­ny­wać, to były żarty!

Hoy­mowi znowu wino grało w gło­wie.

– Com mówił – rzekł z gnie­wem – to była prawda! Tau­send Don­ner­wet­ter! Potz und Blitz!

Śmiano się z rubasz­nego wykrzyku, ale przy bie­sia­dzie poufa­łej król wszystko prze­ba­czał. Po pija­nemu pro­ści śmier­tel­nicy chwy­tali go za szyję i cało­wali, nie lęka­jąc się, by ich Goliat zdu­sił w obję­ciach.

– Sta­wię tysiąc duka­tów w zakład – krzyk­nął Fürstenberg – że żona twoja od innych dam dworu pięk­niej­szą być nie może!

Hoy­mowi dole­wano wina, akcyza piła z roz­pa­czy.

– Trzy­mam zakład! – Zgrzyt­nął zębami blady i pijany. – Trzy­mam…

– Sędzią… ja będę sędzią! – rzekł August, wycią­ga­jąc rękę. – A sądu zwle­kać się nie godzi. Hoym natych­miast spro­wa­dzi tu żonę i na pierw­szym balu u kró­lo­wej ją przed­stawi.

– Hoym, pisz! Kurier kró­lew­ski powie­zie list do Lau­be­gast – dodał ktoś z boku.

– Pisz list natych­miast! – zaczęto znowu wołać ze wszyst­kich stron.

W jed­nej chwili pod­su­nięto mu papier, Fürstenberg gwał­tem wci­snął pióro, król wzro­kiem naglił do wyko­na­nia. Nie­szczę­śliwy Hoym, w któ­rym chwi­lami odzy­wała się trwoga mężow­ska i pamięć zalot­no­ści kró­lew­skiej, sam nie wie­dział, jak dyk­to­wany mu roz­kaz przy­by­cia do Dre­zna żonie napi­sał, i w mgnie­niu oka wyrwano mu go z rąk. Ktoś po scho­dach zbiegł w dzie­dzińce, aby kró­lew­ski posła­niec natych­miast z nim do Lau­be­gast wyru­szył.

– Fürstenberg – szep­nął August – ja widzę po Hoy­mie, że jeśli się wytrzeźwi dziś, roz­kaz odwoła; trzeba go spoić na śmierć, by nogą ani ręką nie ruszył.

– Jest już tak pijany, że się o życie jego lękam – dodał książę.

– A ja nie – spo­koj­nie rzekł król – czyżby już Hoyma nikt w świe­cie zastą­pić nie był w sta­nie? A taki byśmy mu pyszny z mnó­stwem palm i wień­ców pogrzeb spra­wili…

Uśmie­szek króla tak podzia­łał, iż koło Hoyma kółko się sku­piło z kie­li­chami. Wyzy­wano go, wymy­ślano toa­sty, dole­wano ambro­zję róż­nymi, z fla­szek pod­sta­wia­nych kry­jomo doby­wa­nymi pły­nami i w pół godziny Hoym blady jak trup, z głową zwie­szoną, z ustami okrop­nie otwar­tymi spał, leżąc na stole. Haj­ducy kró­lew­scy na dany znak ponie­śli go do łóżka. Dla ostroż­no­ści wszakże raczej niż z tro­skli­wo­ści o zdro­wie, zamiast w lek­tyce odnieść go do domu na Pir­naj­ską ulicę, poło­żono go w jed­nym z gabi­ne­tów kró­lew­skich i dodano na wartę Coja­nusa olbrzyma, który miał roz­kaz nie pusz­czać go do domu, gdyby się obu­dził. Hoym jed­nak, wcale się nie prze­bu­dziw­szy i stę­ka­jąc tylko przez sen ciężko, nie­przy­tomny prze­le­żał do rana. Na sali po wynie­sie­niu tego trupa roz­po­częła się dopiero bacha­na­lia; przy zamknię­tych drzwiach, w cia­śniej­szym kółku, któ­rej świad­kami były tylko zwier­cia­dła sali.

Król był w naj­pięk­niej­szym humo­rze, a pro­mie­ni­stość tego obli­cza odbi­jała się na twa­rzach dwo­rzan jego. Już się miało dobrze na brzask, gdy dwaj haj­ducy naresz­cie ostat­niego ze wszyst­kich i Augu­sta Moc­nego jak dzie­cię do łóżka zanie­śli.

Zarzu­ci­cie mi prze­sadę w obra­zie! Nie­stety – wszyst­kie jego rysy aż do naj­drob­niej­szego są praw­dziwe…

Fürstenberg został sam na ruinach, pra­wie zupeł­nie trzeźwy, zdjął perukę, tylko aby ochło­dzić głowę, i zamy­ślił się głę­boko, mówiąc do sie­bie:

– Będziemy tedy mieli nowe pano­wa­nie. Lubo­mir­ska nadto się też wda­wała w poli­tykę, mogła opa­no­wać króla… Na co mu rozumna kochanka? Niech go tylko bawi i kocha! To jej powo­ła­nie. Zoba­czymy Hoy­mową…

Rozdział II

II

Laube­gast leży nad samym Elby brze­giem, o dobrych parę godzin od Dre­zna. Mała wio­seczka już naów­czas miała kilka dom­ków, widocz­nie przez moż­niej­szych posta­wio­nych i panu­ją­cych oko­licy. Kryły się one w sta­rych lipach i bukach, w czar­nych sosen i jodeł gałę­ziach.

Pała­cyk Hoyma, do któ­rego on się cza­sami z domu swo­jego wykra­dał, aby tu spę­dzić wie­czory i część dnia, a cza­sem nawet całe pod nie­byt­ność króla tygo­dnie, wyglą­dał jak wszyst­kie owego czasu z wyso­kim dachem i pod­da­szami na spo­sób fran­cu­ski, z wygi­na­nymi ozdo­bami i flo­re­sami po murach. Spro­wa­dzeni ze sto­licy mura­rze ukra­sili go jak naj­sta­ran­niej i na ile znieść mogły skromne pała­cyku roz­miary. Znać było wielką tro­skli­wość pana o upięk­sze­nie miej­sca tego. Mały dzie­dziń­czyk opa­sy­wała krata żela­zna w słu­pach muro­wa­nych, na któ­rych stały piękne wazony kamienne, na wznio­ślej­szych nieco, przy bra­mie, grupy anioł­ków trzy­mały latar­nie. Wchód do domu, z gale­rią kamienną przy­braną w wazony i figurki, okry­wały piękne kwiaty. Dom wyglą­dał pań­sko zza drzew, ale smutno jak klasz­tor, jak pust­ko­wie.

Nie było tu życia ani licz­nych sług, ni ruchli­wego dworu. Dwóch sta­rych kamer­dy­ne­rów, kil­koro cze­la­dzi poka­zy­wało się cza­sem około pała­cyku, a nad wie­czo­rem nie­kiedy z książką w ręku wycho­dziła z niego postać, któ­rej cała lud­ność Lau­be­ga­stu zza pło­tów i krza­ków z trwogą i podzi­wem się przy­pa­try­wała. Było to w isto­cie dziwne w tym zapa­dłym kącie zja­wi­sko, któ­remu wła­ściw­szym poby­tem zda­wała się sama sto­lica.

Nikt nie widział tu nic podob­nego, ani mógł marzyć o takiej pięk­no­ści. Mło­dziuchna kobieta wyso­kiej i szla­chet­nej postawy, biała jak mar­mur, z czar­nymi, jasnymi, bystrymi oczyma, gdy szła ulicą w maje­sta­cie swej mło­do­ści, pięk­no­ści i dumy… mimo­wol­nie trwoga ogar­niała patrzą­cych na nią nawet ukrad­kiem, takiego coś w sobie miała kró­lew­skiego i roz­ka­zu­ją­cego. Chciało się na twarz padać przed nią.

A była smutna przy tej powa­dze jak żałobny posąg zdjęty z gro­bowca. Ni­gdy się nie uśmiech­nęło jej oko ni usta, ni­gdy nie spoj­rzała wese­lej w niebo. Spo­glą­dała na zie­mię czarną, na szare Elby wody, na kwiatki, któ­rych ani zry­wała, ani się poiła ich wonią. Zda­wała się nie­szczę­śliwa, może była tylko znu­dzona. Wie­dziano, że od lat kilku sie­działa tu tak zamknięta, nie widu­jąc pra­wie nikogo oprócz sio­stry Hoyma, Vitz­thu­mo­wej, któ­rej brat też rzadko przy­stępu do żony dozwa­lał. Wie­dział zapewne, że i ona chwi­lowo miała szczę­ście być w łaskach u króla, a nadzieję pozo­sta­nia w nich dłu­żej, która się nie ziściła. Strze­gąc żony od wpływu dworu i intryg jego, wła­sną nawet sio­strę od niej odsu­wał. Vitz­thu­mowa ruszała ramio­nami pogar­dli­wie i wszystko było jej jedno.

Ale bra­towa śmier­tel­nie się nudziła. Całą jej zabawą były książki pobożne marzy­cieli pro­te­stanc­kich, które czy­tała skwa­pli­wie, i ustronne prze­chadzki pod nad­zo­rem sta­rego kamer­dy­nera.

Życie to było jed­no­stajne i ciche jak grób, ale za to namięt­no­ści w nim nie wywo­ły­wały burzy. Hoym zrazu bar­dzo czuły, z natury bała­mut i bała­muc­twem dworu pod­że­gany, znu­żył się żoną i zapo­mniał już o niej. Kochał ją jed­nak po swo­jemu, zazdro­śnie i chciał ten skarb mieć zata­jo­nym przed oczyma ludz­kimi. Tylko gdy króla i dworu nie było w Dreź­nie, pani Hoym miała pozwo­le­nie na krótko przy­być się roze­rwać w sto­licy, która naów­czas śmier­tel­nie nudna była.

To kil­ku­let­nie zamknię­cie napo­iło ją dumą, żół­cią, gory­czą, smut­nymi myślami, pogardą dla świata i asce­ty­zmem dzi­wacz­nym. Wysta­wiała sobie życie swe jako skoń­czone, zamknięte… jako wycze­ki­wa­nie rów­nie samot­nego zgonu, a była jak anioł piękna, nie miała jesz­cze skoń­czo­nych lat dwu­dzie­stu czte­rech i ci, co ją z dala widzieli, nie daliby jej z twa­rzy dzie­cin­nej nie­mal ani osiem­na­stu, tak dziw­nie wyglą­dała młodo.

Panią Vitz­thum, która w goręt­szym życiu postra­dała świe­żość i część mło­dego wdzięku, ta nie­śmier­telna dzie­wi­czość bra­to­wej gnie­wała. Gnie­wały ją i inne jesz­cze w niej przy­mioty: szla­chetna duma cnoty, obu­rze­nie na zepsu­cie, pogarda, intrygi i kłam­stwa, kró­lew­ski maje­stat, z jakim z góry swej potęgi spo­glą­dała na ruchliwą, śmie­jącą się, pełną fał­szu bra­tową. Gdyby nie była bra­tową, może by jej nawet życzyła upadku i upo­ko­rze­nia. Hoy­mowa nie lubiła jej wza­jem­nie, wstręt ku niej czu­jąc instynk­towy. Dla męża oka­zy­wała teraz nie­mal chłodną pogardę. Przez samą panią Vitz­thum, po cichu szep­czącą nie­raz tajemne skan­da­liki, wie­działa Anna Hoym, że mąż nie był jej wierny. Mogła go łatwo jed­nym czul­szym wej­rze­niem u stóp swych poło­żyć, znała swą potęgę, była jej pewna; nie chciała. Wydał się jej już zbyt nik­czemną istotą, aby się o niego sta­rać było warto. Przyj­mo­wała go zimno, odpra­wiała obo­jęt­nie; Hoym się burzył, ale z żoną, gdy przy­szło do otwar­tej kłótni, czuł się tak słaby, że zwy­cię­stwa szu­kał w ucieczce.

Tak pły­nęły smutne i dłu­gie dnie w Lau­be­gast. Nie­raz Annie przy­cho­dziły myśli sło­mianą wdową powró­cić nazad do Holsz­tynu, do Brock­dorf, do rodziny. Lecz rodzina nie była jej bar­dzo przy­chylna, ojca i matki nie miała od dawna, a księżna Brun­swicka, z domu Holsz­tein Plön, czyby ją znowu na dwór przy­jęła? Gło­śne tam było i pamiętne zna­le­zie­nie się szes­na­sto­let­niej jesz­cze Anny, którą książę Ludwik Rudolf w zapale uwiel­bie­nia dla jej pięk­no­ści cud­nej chciał poca­ło­wać i… dostał publicz­nie pra­wie poli­czek. Nie miała się więc gdzie podziać biedna a piękna Anna.

Pomimo zepsu­cia dworu i sąsiedz­twa Dre­zna, w któ­rym trudno było ukryć przed oczyma ludzi taką gwiazdę pierw­szej pięk­no­ści, kilka lat prze­cha­dza­jąc się po nad brze­gami Elby, nad któ­rymi nie­ustan­nie krzy­żo­wały się dwor­skie powozy, kawa­le­ro­wie konni, woj­skowi i cała próż­nia­cza cze­reda ota­cza­jąca panu­ją­cego, Anna tak się umiała przy­sło­nić w tym swym ustro­niu, że ją żadne nie­mal nie postrze­gło oko.

Oprócz jed­nego…

Tym jed­nym był młody Polak, który raczej wisiał, niż trzy­mał się na dwo­rze króla Augu­sta, a dostał się nań pra­wie mimo woli i mimo woli tu dość nudne wiódł życie.

Gdy August Mocny po raz pierw­szy jechał do Pol­ski i przy bie­sia­dzie w oczach zdu­mio­nych panów, co na jego wyru­szyli spo­tka­nie, srebrne gniótł w ręku puchary, łamał talary i kru­szył pod­kowy; przy obie­dzie w Pie­ka­rach, po odby­tej cere­mo­nii przed cudow­nym obra­zem, na widok tych popi­sów siły pań­skiej, źle jakoś wró­żyć się zda­ją­cej przy­szło­ści Rze­czy­po­spo­li­tej, ozwał się z nie­chce­nia pono ksiądz biskup kujaw­ski, iż jed­nego mło­dego chło­paka znał, który nie­mal tak samo mógł doka­zy­wać. Pik­nęło to króla jego­mo­ści, zaru­mie­nił się, acz tego po sobie nie dał znać, zwłasz­cza że to były dopiero początki jego w Pol­sce, i rzekł tylko, iż cie­kawy był widzieć współ­za­wod­nika w sile, bo go jako żywo ni­gdy w życiu jesz­cze nie spo­tkał. Obie­cał ksiądz kujaw­ski ubo­giego onego szla­chetkę pocho­dzą­cego bodaj z wiel­kiej, a nie­gdyś bar­dzo moż­nej rodziny Zakli­ków kró­lowi, gdy przy­będą do Kra­kowa po koro­na­cji przed­sta­wić. Ale rzecz przy tylu innych waż­niej­szych poszła w zapo­mnie­nie i biskup by jej nie wzna­wiał, postrze­gł­szy się, iż nie­zręcz­nie z tą para­lelą wystą­pił, gdyby sam król nie naparł się i nie przy­po­mniał, a nie wyma­gał natar­czy­wie, aby mu owego pana Raj­munda Zaklikę koniecz­nie na oczy poka­zano.

Chło­pak dopiero co szkoły jako tako u Jezu­itów dokoń­czył, wałę­sał się, sam nie wie­dząc, co począć z sobą. Do woj­ska by był rad szedł, ale pocztu sobie za co kupić nie miał, a ina­czej sta­remu szlach­ci­cowi nie wypa­dało. Po dłu­gich więc poszu­ki­wa­niach w mie­ście udało się Zaklikę odko­pać gdzieś po nie­woli pasu­ją­cego się z pió­rem przy kan­ce­la­rii. Gdy przy­szło go sta­wić przed kró­lem jego­mo­ścią, nie było ani przy­odziewku dosta­tecz­nego, ani sza­belki, ani pasika. Biskup go mar­szał­kowi dworu rad nie­rad musiał kazać opo­rzą­dzić od stóp do głów i dopiero sam obej­rzaw­szy, że mu wstydu nie zrobi, trzy­mał w pogo­to­wiu. Król naj­czę­ściej z tą siłą przy uczto­wa­niu wystę­po­wał, gdy był dobrej myśli. Znowu tedy dnia jed­nego dzbany mię­to­sił i pod­kowy sobie przy­no­sić kazał, które dwor­scy zawsze na ten eks­pe­ry­ment w pogo­to­wiu trzy­mali. Sie­dział biskup cicho, aż król do niego znowu: „A gdzież wasz siłacz, mój ojcze?”. Począł nale­gać; spro­wa­dzono Zaklikę.

Chło­pak był wyro­sły jak dęb­czak, smu­kły, rumiany, hoży, skromny jak dziew­czyna i nie wyda­wał się wcale takim her­ku­le­sem. August, spoj­rzaw­szy nań, począł się uśmie­chać. Że był szlach­cic, przy­pusz­czono go do uca­ło­wa­nia ręki pań­skiej. Roz­mó­wić się z nim ina­czej jak po łaci­nie było trudno, bo po nie­miecku ani po fran­cu­sku słowa jesz­cze wów­czas nie rozu­miał. Szczę­ściem tu słów nie było potrzeba. Stały dwa puchary srebrne jed­na­ko­wiu­sień­kie przed kró­lem, wziął August jeden w sze­roką dłoń, pal­cami objął, poci­snął i jak liść zgiął i zdu­sił. Było na dnie wino: try­snęło wierz­chem.

Szy­der­czo się uśmie­cha­jąc, pod­su­nął sam drugi Zaklice i rzekł:

– Pró­buj; jeśli puchar zgnie­ciesz, twój będzie.

Nie­śmiało zbli­żył się chło­pak do pań­skiego stołu, garść nasta­wił i objął bla­chę twardą; chwilkę niby się ważyło, co będzie, krew mu ude­rzyła do głowy… i puchar poszedł w kawałki. Na twa­rzy kró­lew­skiej odma­lo­wało się nie­zmierne zdu­mie­nie, ale żyw­sze jesz­cze nie­ukon­ten­to­wa­nie, które i we wzroku na biskupa rzu­co­nym znać było. Pano­wie przy­tomni jęli dowo­dzić, że puchar z cień­szej był bla­chy albo nad­kru­szony.

Wziął król pod­kowy łamać jak obwa­rzanki, kazano Zaklice, i kru­szył je leciuchno, nie wysi­la­jąc się. Dobył August talara bitego, zmo­co­wał go w dwóch rękach i zła­mał też. Dano Zaklice bodaj grub­szego hisz­pań­skiego, tro­chę się chło­pak namy­ślał; ale już się też i roz­pa­lił, a to mu sił dodało: prze­po­ło­wił i talara.

Chmura popły­nęła kró­lowi po czole i mar­kotny się stał dwór pań­ski, że do takich nie­przy­zwo­itych zapa­sów przy­szło. Kazał król Zaklikę nagro­dzić, oba puchary mu daro­wał, a potem, namy­śliw­szy się, powie­dział, żeby go do dworu wzięto. Dano mu jakiś urzę­dzik przy dwo­rze, ale naza­jutrz na ucho szep­nął och­mistrz, aby się ni­gdy nie ważył z siłą popi­sy­wać ni chwa­lić, aby z nim nie było źle, bo to rzecz zaka­zana.

Uwisł tak przy dwo­rze ów nie­bo­żątko Zaklika, dano mu kil­ka­set tala­rów pen­sji, barwę co się zowie wspa­niałą, żad­nej roboty, wiele swo­body, ale za kró­lem, gdzie się on ruszył, jeź­dzić musiał. A że to było, jak mówi przy­sło­wie, pokorne cielę, dobrze mu było. Król wpraw­dzie słowa ni­gdy doń nie prze­mó­wił, ale o nim pamię­tał, pytał i naka­zy­wał, by mu na niczym nie zby­wało. Swo­body miał chło­piec dosyć, a że wśród tego szwar­gotu nie­miec­kiego wciąż musiał sie­dzieć lub fran­cusz­czy­zny słu­chać, jął się obojga języ­ków uczyć bystro i w dwa lata już nimi dobrze w gębie obra­cał. Ano, z tego próż­no­wa­nia i że żyć nie bar­dzo z szoł­drami lubił, bo tak ich zwał, salva reve­ren­tia dla króla jego­mo­ści, gdy pora była po temu, około Dre­zna pie­szo scho­dził wszyst­kie wio­ski i laski. Natura była cie­kawa, dra­pał się i po górach na dru­gim brzegu Elby tak urwi­stych, że z nich spoj­rzaw­szy, abys­sus vocat. Ni­gdy jed­nak szwanku nie poniósł.

W jed­nej to z tych prze­cha­dzek tra­fił Raj­muś Zaklika do Lau­be­ga­stu i zna­la­zł­szy pod bez­pań­ską lipą chło­dek, roz­ło­żył się tam obo­zem na swoje nie­szczę­ście. Wła­śnie o tej godzi­nie wyszła Anna hra­bina Hoym na swą samotną prze­chadzkę. Gdy ją chło­pak ujrzał, od razu zamarł z admi­ra­cji, tchu mu w piersi zabra­kło. Oczy tarł, myśląc, że mu się śni i że taka istota chyba ist­nieć nie może. Sie­dział w miej­scu bie­da­czy­sko do nocy, patrząc a patrząc i napa­trzyć się nie mogąc. Zda­wało mu się, że się oczyma napa­sie do syta, a im dłu­żej patrzył, tym wię­cej widzieć pra­gnął. Zro­dziła się w duszy tęsk­nota czy szał, dosyć, że do Lau­be­ga­stu jak opę­tany latać zaczął, w gło­wie mu się wszystko prze­wró­ciło.

A że się nikomu nie zwie­rzał, nie było mu też komu pora­dzić, iż na taką cho­robę jedno jest tylko lekar­stwo: w ogień samemu nie iść, ale z ognia ucie­kać.

Tak się chło­pa­czy­sko roz­mi­ło­wało, że wychu­dło i zgłu­piało. Kobiety słu­żące u dworu u pani Hoy­mo­wej, które wyszpie­go­wały go i domy­śliły się pewno, co mu jest, jęły w śmie­chy z niego, powie­działy o tym i pani. Śmiała się i ona i zoba­czyła go nie­wi­dziana, a może się jej go i żal zro­biło, ale kazała do sie­bie przy­wo­łać i surowo go zgro­miła, że się tu nie­po­trzeb­nie włó­czył, a zaka­zała, aby wię­cej nogą około dworu nie postał.

Że przy tej roz­mo­wie nikogo nie było, a chłopca głu­pota jego znać ośmie­lała, odpo­wie­dział na to, że prze­cież patrząc, nie grze­szy, i że oprócz widze­nia pani nic nie żąda; a dodał, iż choćby go tam i uka­mie­no­wać miano, musi przyjść, gdyż mu sro­dze tęskno.

Nagnie­wała się, tupiąc nóżką, pani Hoy­mowa, gro­żąc, iż na niego mężowi naskarży, a nic go to nie nastra­szyło. Potem się kilka tygo­dni z tej strony, z któ­rej ją widzieć mógł, nie poka­zy­wała. Cho­dziła do Elby, póki raz nie postrze­gła, że Zaklika, po szyję w wodę się scho­waw­szy, mimo zim­nej rzeki stał tak ukryty, aby tylko ją zoba­czył. Roz­gnie­wała się tedy strasz­nie i poczęła wołać na ludzi, aż Raj­muś nurka dał i znik­nął. O mało naów­czas nie uto­nął, bo go skur­cze porwały i odzież mu namo­kła cię­żyła, ale się wyra­to­wał. I jakoś go nie było widać, ano nie­prawda, bo sobie inną obraw­szy kry­jówkę, oczy tru­ci­zną tej pięk­no­ści pasł i pasł. Już czy jej­mość o tym wie­działa, czy nie, nie było sły­chu, a nie mówiono wię­cej o Zaklice. Że zaś we dwo­rze mało się o niego trosz­czono i król by był może nawet rad, żeby gdzie karku nad­krę­cił, nikt o chłopcu nie sły­szał. Robił i cho­dził, jak chciał.

Raz tylko zawe­zwano go do dworu, bo król był dużemu koniowi z wiel­kiego gniewu, w jaki wpadł, głowę jed­nym cię­ciem odrą­bał. Chciał tedy oka­zać August Mocny, iż tego ów nawet sławny Zaklika nie dokaże. Przy­pro­wa­dzono szkapę starą spod dra­gona, twar­do­ko­ści­stą. Dawano po cichu do zro­zu­mie­nia Zaklice zawczasu, aby jeśli mu łaska pań­ska miła, koniowi dał pokój lub nie tak bar­dzo się zama­chi­wał. Temu było wszystko jedno, a gdy raz na siłę szło i pot poczuł – jak to mówiono – nikt go nie poha­mo­wał. Wobec tedy króla, panów i wiel­kiej ciżby osób, popró­bo­waw­szy tylko żelaza i dobraw­szy klingi, koniowi łeb zwa­lił jak brzy­twą. Mówił, że go potem tydzień ręka bolała w ramie­niu, ale nic. Król, słowa nie rze­kł­szy, ramio­nami ruszył tylko i zapito kon­fu­zję. Na Zaklikę nikt i nie spoj­rzał już, a dwor­scy słu­dzy, któ­rych miał przy­jaź­niej­szych, szep­tali mu, że mógłby się wyno­sić gdzie cicha­czem, bo go przy lada małym czym spo­tka ciupa na Königsteinie.

Raj­muś ramio­nami ruszył, a wcale się tego nie zląkł. Kró­lew­skiego tyle było zwy­cię­stwa, że koniecz­nie chciał go jesz­cze pró­bo­wać, wiele wina strzyma; ten zaś czy­stą wodę tylko pijał, cza­sem szklankę piwa, wina kie­li­sze­czek, dalej nie mogąc. Więc próżne było przy­ka­zy­wa­nie kró­lew­skie, pij a pij. Gwał­tem pra­wie wlali mu puchar węgrzyna, od któ­rego jak padł, tydzień odcho­ro­wał, i o mało go z tego świata nie wzięła gorączka. Ano potem do sie­bie przy­szedł i bodaj do ogrom­niej­szej jesz­cze siły, na którą się z nim nikt pró­bo­wać już nie śmiał.

I znowu cho­dził na wyglą­da­nie owo dzie­cinne pod ogród w Lau­be­ga­ście. A miłość ta uczy­niła go innym czło­wie­kiem: spo­waż­niał bar­dzo, uczyć się począł i powierz­chow­nie nawet odmie­nił… Anna hra­bina Hoy­mowa, która o wszyst­kim mówiła mężowi i jego sio­strze, o nim ni­gdy nie wspo­mniała, zda­jąc się go już nie widzieć ani wie­dzieć o nim.

W Lau­be­ga­ście koń­czył się dzień zawczasu, z mro­kiem zamy­kano bramy i drzwi na klu­cze i drągi, jak było w zwy­czaju naów­czas; psy spusz­czano na podwó­rza z łań­cu­chów, słu­dzy szli z kurami spać, a pani choćby dłu­żej przy świe­tle czas nudny spę­dziła nad książką, nikt o tym nie wie­dział.

Tej nocy wła­śnie, gdy roz­pu­sto­wano na zamku, a w odkry­tych polach jesienny wiatr bujał, w Lau­be­gast tak go sły­chać było, łamią­cego drzew gałę­zie i mio­ta­ją­cego lipami, iż o śnie ani było myśleć.

Piękna Anna, roze­braw­szy się, czy­tała Biblię, bo to jej było czy­ta­nie naj­ulu­bień­sze, zwłasz­cza Apo­ka­lipsa i listy Świę­tego Pawła. Toż myślała a roz­my­ślała nad nimi, czę­sto pła­cząc nawet.

Było już późno w noc i druga świeca jarząca dopa­lała się w jej pokoju, gdy tętent się dał sły­szeć za domem, a potem jakby kto bramą żela­zną tar­gał i psy uja­dać zaczęły tak strasz­li­wie, iż nie­ulęk­nio­nego ducha pani poczuła się str­wo­żoną. Rzad­kie były już wów­czas napa­ści na dwory, zwłasz­cza pod sto­licą, ale się prze­cie tra­fiały. Roz­pusz­czone żoł­dac­two, poła­pani gwał­tem żoł­nie­rze, któ­rzy póź­niej zbie­gali i po górach się kryli, tuła­jąc, dopusz­czali się cza­sem gwał­tów, choć je szyją póź­niej pła­cić im przy­szło, gdy na nich obławy zwo­łano.

Poczęła więc dzwo­nić Anna i cały dwór się pobu­dził, ale mimo to brama nie prze­stała dźwię­czeć ani psy uja­dać. Poszli tedy ludzie z bro­nią w dzie­dzi­niec i dopiero zoba­czyli, że tam się ze dworu kró­lew­skiego posła­niec mio­tał a krzy­czał i tuż za nim sze­ścio­konny powóz stał z loka­jami i służbą. Psy wzięto na łań­cu­chy, wrota otwarto, posła­niec list oddał.

Gdy go jej przy­nie­siono wśród nocy, sądziła zrazu Anna, iż coś złego stać się musiało. Pobla­dła nieco. Poznaw­szy jed­nak rękę męża, choć zmie­nioną na liście, uspo­ko­iła się. Przy­szedł jej tylko na myśl los kanc­le­rza Beichlinga, który nagle ze szczytu łaski poszedł jed­nej nocy do Königsteinu i zabrano mu wszystko, co miał. Sam Hoym nie­raz po cichu spo­wia­dał się jej z tego, iż kró­lowi nie wie­rzy i nie będzie się ni­gdy czuł bez­pieczny, dopóki majątku i głowy za gra­nicę nie wynie­sie.

Dowie­dzioną to było rze­czą, iż król, gdy naj­czul­szy się oka­zy­wał, naj­wię­cej się go oba­wiać było potrzeba, uśpić bowiem pra­gnął, nim ofiarę swą strą­cił ze szczytu, i lubo­wał się, patrząc na tra­giczną for­tuny zmianę. Myślała więc Anna, azali los kanc­le­rza nie spo­tkał jej męża, któ­rego kraj cały nie­na­wi­dził za wpro­wa­dze­nie akcyzy i nie­przy­ja­ciele nań szczuli ze wszech stron.

Zdzi­wiła się nie­zmier­nie, postrze­gł­szy na bile­cie męża ręką, acz widocz­nie zmie­nioną i pospieszną, kre­ślony roz­kaz, aby natych­miast przy­była posła­nym po nią powo­zem. Ani się było podobna opie­rać dla oczu ludz­kich, a i cie­ka­wość też wio­dła. Kazała więc słu­gom czy­nić natych­miast przy­go­to­wa­nia do podróży i nie upły­nęła godzina, gdy już w powo­zie sie­działa i wrota cichego dworu w Lau­be­gast na zawsze się za nią zamknęły.

Myśli dziwne w dro­dze ją opa­no­wały. Czuła się prze­jęta jakimś stra­chem i smutna tak, że się jej na łzy zbie­rało. Nie wie­działa, co jej gro­ziło i czy jej co zagra­żało, trwo­żyła się wszakże. O powro­cie króla i dworu po kil­ku­let­niej nie­byt­no­ści wie­dziano wszę­dzie. Z nimi razem powra­cały do Dre­zna intrygi, pod­stępy, wyścigi o łaski i zna­cze­nie, w któ­rych się róż­nymi środ­kami posłu­gi­wano. Działy się tam rze­czy na pozór lek­kie i wesołe, a w isto­cie tra­giczne.

W chwili gdy ofiary z jękiem padały w lochy i ciemne prze­pa­ści, balowa muzyka przy­gry­wała weselu tych, co zwy­cię­żyli. Nie­raz z dala patrzała Anna na siną górę Königsteinu, pełną tajem­nic i ofiar.

Noc była ciemna bar­dzo, lecz powóz poprze­dzały pochod­nie dwor­skie i konie pędziły. Ani opa­trzono się, jak sta­nęła kareta na bruku u domu przy Pir­naj­skiej ulicy. Toteż choć mini­stra ocze­ki­wano, ludzie się pospali i nie­ry­chło się ich było można dobu­dzić. W domu tym, w któ­rym Hoym zaj­mo­wał pierw­sze pię­tro, poko­jów nawet swo­ich Anna nie miała. Były tylko dla przy­ję­cia klien­tów nazna­czone i sypial­nia pań­ska, która wstręt wzbu­dzała w Annie… Zresztą kan­ce­la­rie i całe izby papie­rów. Gabi­net mini­stra przy­ty­kał do ogrom­nej sali, ozdob­nej wpraw­dzie, ale ciem­nej, ponu­rej i smut­nej. Nie zastaw­szy męża w domu, tym wię­cej się zdzi­wiła hra­bina Anna; ale słu­dzy ją upew­nili, iż to była „noc kró­lew­ska” i że przy tej zaba­wie zwy­kle prze­cią­gał się pobyt na zamku do dnia bia­łego i dłu­żej. Zmu­szona szu­kać przy­tułku i odpo­czynku, hra­bina musiała dziś po raz pierw­szy w tym domu męża, w któ­rym ni­gdy pra­wie nie bywała, zna­leźć sobie jakiś kątek. Obrała gabi­net z dru­giej strony kan­ce­la­rii mini­stra poło­żony, oddzie­lony od innych poko­jów, i tu sobie praw­dziwe łóżeczko obo­zowe usłać kazaw­szy, zary­glo­waw­szy się ze sługą, pró­bo­wała usnąć nieco. Ale sen nie spły­nął na powieki znu­żone, drze­mała tylko cho­ro­bli­wie, budząc się i zry­wa­jąc za naj­mniej­szym sze­le­stem.

Dzień już był biały, gdy usnąw­szy głę­boko na chwilę, prze­bu­dziła się, sły­sząc w gabi­ne­cie otwie­ra­jące się drzwi i stą­pa­nie. Sądziła zrazu, iż to był chód męża, i w cicho­ści co naj­prę­dzej poczęła się z pomocą sługi ubie­rać.

Ubiór to był poranny, zanie­dbany, który jej jesz­cze wdzięku doda­wał. Znu­że­nie podróżą, nie­po­kój, gorączka pod­nio­sły kró­lew­ski wdzięk i blask urody zachwy­ca­ją­cej. Z nie­cier­pli­wo­ścią odry­glo­wała drzwi, które ją dzie­liły od gabi­netu, otwarła je i sta­nęła w progu.

Naprze­ciw niej zamiast męża stał czło­wiek zupeł­nie jej nie­zna­jomy, któ­rego postawa i twarz wiel­kie na niej uczy­niły wra­że­nie.

Był to męż­czy­zna w czar­nej, dłu­giej sukni pro­te­stanc­kiego duchow­nego, nie­młody, z głową wypeł­złą i błysz­czącą, około któ­rej nieco siwych wło­sów roz­wia­nych jakby aure­olę wią­zało. Zżół­kła skóra przy­le­gała do kości jego czoła, tak iż żyły ryso­wały się wszę­dzie wypu­kło. Siwe oczy głę­boko wpa­dłe, usta uśmiech­nięte gory­czą, spo­kojna pogarda świata, pogoda i powaga przy tym nada­wały tej twa­rzy ani pięk­nej zresztą, ani zna­czą­cej, coś tak wybit­nego i zatrzy­mu­ją­cego oczy zdu­mione, iż mimo woli ode­rwać ich od niej nie było można.

Patrzała nań Anna, ale i on jakby zja­wi­skiem tej kobiety prze­ra­żony, stał nie­ru­chomy z wle­pio­nymi w nią oczyma, w któ­rych mimo­wolne malo­wało się uwiel­bie­nie dla cudow­nego boskiego tworu, podob­nego anio­łom. Stał i usta mu drżały i ręce się pod­nio­sły zdu­mie­niem na pół, na pół jakimś ruchem nie­zro­zu­mia­łym, który i odpy­chać mógł, i bło­go­sła­wić.

Dwie te istoty zupeł­nie sobie nie­znane badały się tak chwilę oczyma. Duchowny cofał się z wolna. Anna oglą­dała się, szu­ka­jąc oczyma męża. Już miała nazad wstą­pić za próg gabi­netu, gdy duchowny, spoj­rzaw­szy na nią wzro­kiem lito­ści peł­nym, zapy­tał:

– Kto ty jesteś?

Rozdział III

III

Ja bym tu prę­dzej was mogła spy­tać, kto wy jeste­ście i co tu w domu moim robi­cie?

– W domu waszym? – powtó­rzył zdu­miony duchowny. – Jak to? Więc żoną jeste­ście pana mini­stra?

Anna głową dum­nie dała znak potwier­dza­jący. Duchowny spoj­rzał na nią wzro­kiem peł­nym naj­wy­ra­zist­szej lito­ści, patrzył długo i dwie łzy zakrę­ciły mu się pod zmarsz­czo­nymi powie­kami, zło­żył ręce jakby z roz­pa­czy i zwąt­pie­nia.

Anna spo­glą­dała nań z cie­ka­wo­ścią. Nie­po­zorna ta postać, zsza­rzana, zmę­czona, życiem zła­mana, zda­wała się odży­wiać, wyszla­chet­niać, uczu­ciem jakimś wiel­kim wyra­stać: stała się poważna i maje­sta­tyczna. Dumna pani czuła się przy niej onie­śmie­lona, mała, zdzie­cin­niała, nie­mal pokorna. Mil­czący sta­rzec pro­mie­niał jakimś natchnie­niem wewnętrz­nym. Nagle oprzy­tom­niał, obej­rzał się str­wo­żony i krok postą­pił naprzód.

– Dla­cze­góż ty, którą Wszech­mo­gący stwo­rzył dla chwały swej, jako piękne cnoty naczy­nie, ty, pełna bla­sku istoto, podobna anio­łom, nie otrzą­śniesz pyłu z nóg twych ska­la­nych dotknię­ciem nie­czy­stego Babi­lonu i nie uciek­niesz, roz­darł­szy szaty białe, z tego ogni­ska zepsu­cia i roz­pu­sty? – zawo­łał, jakby nagle roz­ogniony miło­sier­dziem. – Dla­czego ty tu w tym ogniu trwasz? Kto cię weń wrzu­cił? Kto był tym nie­go­dzi­wym, co tak piękne dzie­cię boże cisnął w ten świat plu­gawy? Czemu nie ucie­kasz? Dla­czego sto­isz nie­str­wo­żona, a może nie­wie­dząca o nie­bez­pie­czeń­stwie? Dawno tu jesteś?

Anna zrazu osłu­piała, słu­cha­jąc go, lecz głos sta­rego takie na niej czy­nił wra­że­nie, iż uczuła się, może pierw­szy raz w życiu, pod­bita i onie­śmie­lona. Obu­rzał ją ten ton duchow­nego, a nie mogła się zań pognie­wać. Nim otwo­rzyła usta, on mówił dalej:

– A wiesz ty, gdzie jesteś? A wiesz, że ta zie­mia, na któ­rej sto­isz, chwieje się pod sto­pami twymi? Że te ściany się otwie­rają na roz­kazy, ludzie nikną, gdy są zawadą, że tu życie czło­wieka nie waży nic… dla kro­pli roz­ko­szy?

– Cóż za prze­stra­sza­jące obrazy kre­ślisz, mój ojcze – ode­zwała się wresz­cie Hoy­mowa – i dla­czego mnie nimi chcesz zatrwo­żyć?

– Bo z czy­stego czoła i oczu twych, dziecko moje – rzekł duchowny – widzę, żeś bez­pieczna, nie­winna i nie­świa­doma tego, co cię ota­cza. Tyś chyba tu nie­dawno?

– Od kilku godzin – odpo­wie­działa Hoy­mowa, uśmie­cha­jąc się.

– I nie tu prze­ży­łaś dzie­ciń­stwo i mło­dość twoją, bobyś tak nie wyglą­dała – uśmiech­nął się bole­śnie stary – nie­praw­daż?

– Dzie­ciń­stwo spę­dzi­łam w Holsz­ty­nie. Od lat kilku jestem żoną Hoyma, ale mnie trzy­mał odosob­nioną na wsi. Led­wiem z dala widziała Dre­zno.

– A nic chyba nie sły­szała o nim… – dodał stary i wstrząsł się. – Wszystko, co mi mówisz, prze­czy­ta­łem na czole twym, w wej­rze­niu – rzekł smut­nie. – Bóg mi cza­sem daje zaj­rzeć głę­boko w duszę ludzką… Nie­zmierną lito­ścią zosta­łem zdjęty, widząc cię, piękna pani; zdało mi się, że patrzę na lilię białą, roz­kwi­tłą w ustro­niu, którą stado roz­hu­ka­nego bydła ma pode­ptać. Było ci kwit­nąć, gdzieś wzro­sła, i wonieć pustyni a Bogu.

Zamy­ślił się głę­boko. Anna postą­piła prze­jęta kilka kro­ków ku niemu. W jej oczach i posta­wie widać było wzru­sze­nie.

– Ojcze mój – rze­kła – ty kto jesteś?

Stary zda­wał się nie sły­szeć, tak się zadu­mał głę­boko. Powtó­rzyła pyta­nie.

– Kto ja jestem? – odparł. – Kto ja jestem? Nędzna istota grzeszna i wzgar­dzona, na którą nikt nie patrzy lub się z niej wszy­scy śmieją. Jam głos woła­ją­cego na pusz­czy… Jam ten, który prze­po­wiada upa­dek, znisz­cze­nie, dni pokuty i nie­doli… Kto ja jestem? Naczy­nie w ręku Bożym, przez które cza­sem prze­cho­dzi głos z góry potężny, aby go ludzie nie sły­szeli lub ośmieli. Jam ten, za któ­rego czarną suk­nią bie­gają ulicz­nicy, rzu­ca­jąc na nią bło­tem, ten, któ­rego pro­roctw nikt nie słu­cha. Nędzarz wśród boga­czy, ale praw i czy­sty przed Panem…

I zamilkł, ostat­nie słowa wymó­wiw­szy gło­sem gasną­cym. Spu­ścił głowę.

– Dziwne zrzą­dze­nie – ode­zwała się Anna, nie odstę­pu­jąc od niego. – Po kilku latach spo­koju na wsi, w ciągu któ­rych mnie szmer led­wie od sto­licy docho­dził, przy­by­wam nagle powo­łana przez męża i w progu spo­ty­kam was jakby prze­strogę i oznaj­mie­nie. Nie jestże to palec boży? – Dreszcz prze­biegł ją całą. – Zaprawdę dziwne! – powtó­rzyła.

– Opatrzne – rzekł stary – a biada tym, co lito­ści­wej bożej nie słu­chają prze­strogi. Chcesz wie­dzieć, kto ja jestem? Nikt! Ubogi kazno­dzieja od kościoła, który coś zgrze­szył na kazal­nicy i któ­rego pomsta panów ziem­skich ściga. Zowię się Schramm. Hra­bia Hoym znał mnie nie­gdyś w dzie­ciń­stwie, przy­by­łem go pro­sić o prze­mó­wie­nie za mną. Grożą mi. I oto, jak się tu dziś zna­la­złem. Ale kto was tu spro­wa­dził? Kto wam tu przy­być dozwo­lił?

– Wła­sny mąż! – rze­kła Anna.

– Proś go, niech cię uwolni – szep­nął duchowny, oglą­da­jąc się trwoż­li­wie. – Widzia­łem pięk­no­ści tego dworu, bo je tu ludowi na uli­cach poka­zują jak lalki. Tyś nad nie wszyst­kie pięk­niej­sza sto­kroć. Więc biada ci, jeśli tu pozo­sta­niesz. Okolą cię sie­cią intryg, osnują jado­wi­tymi paję­czy­nami, uśpią, upoją. Zawrócą głowę melo­dią pie­śni, uko­ły­szą serce baja­niem, złu­dzą oczy bez­wsty­dem. Oswoją ze sro­motą, aż jed­nego dnia, spo­jona, znu­żona, osła­bła, pole­cisz w prze­paść.

Anna Hoym zmarsz­czyła brwi.

– Nie! – zawo­łała. – Nie jestem tak słaba, jak sądzi­cie, ani tak zasa­dzek nie­świa­doma, ani tak spra­gniona życia… Nie, świat ten mi się nie uśmie­cha, patrzę nań z góry, niżej on ode mnie.

– Aleś go oczyma duszy tylko i prze­czuć widziała – odparł Schramm – nie wierz sobie, ucie­kaj z tego pie­kła. Kró­lew­skie w nim posągi popa­liły się na węgiel i obru­kały sadzami. Idź stąd, idź, idź, szkoda cie­bie i bia­łej nie­win­nej duszy two­jej.

To mówiąc, ręce wycią­gał, jakby ją chciał wygnać i przy­spie­szyć odej­ście. Ale Anna stała nie­za­tr­wo­żona, szy­der­czy zara­zem i lito­ści pełen uśmiech błą­kał się po jej ustach.

– A gdzież ucieknę? – zawo­łała. – Los mój połą­czony jest z losem tego czło­wieka, ode­rwać go odeń nie w mocy mojej. Ja wie­rzę w prze­zna­cze­nie, sta­nie się, co mi wyzna­czono. Tylko nie śpiącą i nie pijaną owładną mną, nie osła­błą i zwy­cię­żoną, ale ja chyba im pano­wać będę.

Schramm str­wo­żony spoj­rzał: stała pełna dumy i siły, uśmiech­nięta szy­der­czo i kró­lu­jąca.

W tej chwili otwarły się drzwi i hra­bia Adolf Magnus Hoym wszedł zmie­szany, powoli, w progu waha­jąc się jesz­cze, do wła­snego gabi­netu.

Za sto­łem wśród świet­nego towa­rzy­stwa wczo­raj­szego nie­ko­rzyst­nie się już wyda­wał; dziś po bia­łym dniu, po noc­nej gorączce i zmę­cze­niu wyglą­dał gorzej jesz­cze. Męż­czy­zna był ogrom­nego wzro­stu, bar­czy­sty, silny a nie­zgrabny. Nic szla­chet­nego nie nada­wało mu wdzięku, twarz pospo­lita odzna­czała się tylko bły­ska­wicz­nymi zmia­nami kon­wul­syj­nie po niej prze­bie­ga­ją­cych wyra­zów z sobą naj­sprzecz­niej­szych. Oczy szare to ginęły w powie­kach, to wyska­ki­wały, ogniem try­ska­jąc, usta śmiały się i krzy­wiły, czoło marsz­czyło i wypo­ga­dzało, jakby pota­jemna wła­dza tar­gała we wnę­trzu sznu­rami, które całą postać zmie­niały. I w tej chwili, ujrzaw­szy żonę, zda­wał się być pod wra­że­niem naj­sprzecz­niej­szych jakichś uczuć. Uśmiech­nął się i w chwilę, jakby gnie­wem chciał buch­nąć, nasro­żył, ale się zwy­cię­żył i zawa­haw­szy się, wsu­nął żywo do gabi­netu.

Na widok Schramma ścią­gnęły mu się brwi gwał­tow­nie i złość wystą­piła na twarz.

– Sza­leń­cze, fana­tyku, kome­dian­cie prze­brzy­dły! – zawo­łał, nie wita­jąc się nawet z żoną. – Zno­wuś nabroił, znowu do mnie przy­cho­dzisz, abym cię wycią­gnął z topieli? Ha? Nie­prawda? Wiem wszystko, pój­dziesz precz od kościoła, na wieś, tam, na pusty­nię, do pro­stacz­ków, w góry.

Wska­zał ręką.

– Ja ani chcę, ani myślę cię bro­nić! – dodał, zapa­la­jąc się. – Podzię­kuj Bogu, jeśli cię dwóch dra­go­nów odpro­wa­dzi gdzie do kąta, bo tu by cię dalej co gor­szego spo­tkać jesz­cze mogło. Ha, myśli­cie! – cią­gnął dalej, zapa­la­jąc się, mini­ster, który przy­stą­pił do Schramma tuż, jakby go już sam miał porwać za koł­nierz. – Myśli­cie, że tu na dwo­rze wolno wszystko i że to, co wy nazy­wa­cie sło­wem bożym, nie­ocu­kro­wane, może­cie poda­wać ustom do sło­dy­czy nawy­kłym? Że wy tu może­cie grać rolę natchnio­nych apo­sto­łów nawra­ca­ją­cych pogan? Schramm, mówi­łem ci sto razy, ja cie­bie nie ocalę, gubisz się sam.

Duchowny nie­za­chwiany by­naj­mniej, spo­kojny stał, patrząc mini­strowi w oczy.

– Ale ja jestem kapła­nem bożym – rzekł – jam poprzy­się­gał dawać świa­dec­two praw­dzie, a każą mi być męczen­ni­kiem dla niej. Niech się sta­nie…

– Męczen­ni­kiem! – roze­śmiał się Hoym. – To by było za wiele szczę­ścia; dadzą ci pię­ścią w plecy i opl­waw­szy, wyświecą.

– Więc pójdę – ode­zwał się Schramm – ale dopó­kim tu jest, ust nie zamknę.

– I kazać będziesz głu­chym! – dodał szy­der­czo mini­ster, rusza­jąc ramio­nami. – No, dosyć tego, rób, co chcesz. Rato­wać cię nie mogę i nie myślę; tu dobrze, gdy każdy ocali sie­bie. Jam ci to prze­po­wia­dał, Schramm. Mil­czeć trzeba umieć, umieć pochle­biać lub ginąć pode­pta­nym. Cóż chcesz, przy­szły takie czasy: Sodoma i Gomora… Bywaj mi zdrów, bo czasu nie mam.

W mil­cze­niu pokło­nił się Schramm, popa­trzył na żonę Hoyma z poli­to­wa­niem, na niego z mil­czą­cym zdzi­wie­niem i skie­ro­wał się ku drzwiom. Hoym od żony, na którą także spoj­rzał, ode­rwał wzrok ku niemu.

– Żal mi cię – burk­nął krótko – idź, zro­bię, co mogę, ale zatop się w Biblii i trzy­maj język za zębami. Ostatni raz ci to radzę.

Schramm, pra­wie nie słu­cha­jąc, wyszedł. Mał­żon­ko­wie zostali z sobą sam na sam.

Hoym nawet nie przy­wi­tał się z Anną, od dawna źle z sobą byli. Widocz­nie nie wie­dział, od czego począć roz­mowę. Zakło­po­tany stał i zły. Chwy­cił rękami dwa końce peruki swej i tar­gał.

– Po cóżeś hra­bia kazał mi tu przy­być tak nagle? – zapy­tała Anna z wymówką i dumą.

– Po co? – pod­no­sząc oczy, zawo­łał Hoym, zaczy­na­jąc wzdłuż i wszerz bie­gać po gabi­ne­cie jak opę­tany. – Po co? Bom był sza­lony! Bo mnie ci nie­go­dziwcy spo­ili, bo nie wie­dzia­łem, com robił! Bom głupi, bom nie­szczę­śliwy! Bom wariat! Tak, wariat! – powtó­rzył.

– Więc mogę nazad powró­cić? – spy­tała Anna.

– Z pie­kła się nie powraca! – zaśmiał się Hoym. – A wać­pani z łaski mojej w pie­kle jesteś: to istne pie­kło!

Roze­rwał na pier­siach kami­zelkę, jakby go dusiła, i padł na krze­sło.

– A, tak! Istot­nie osza­leć przyj­dzie – mruk­nął – lecz z kró­lem nie ma wojny.

– Jak to? Król?

– Król! Fürstenberg! Wszy­scy! Wszy­scy! Nawet Vitz­thum, kto wie, wła­sna może sio­stra… spik­nięci na mnie. Dowie­dzieli się, żeś ty piękna, żem ja głupi, i kazali mi panią poka­zać!

– Któż im o mnie powie­dział? – zapy­tała cią­gle spo­kojna Hoy­mowa.

Mini­ster nie mógł się przy­znać przed nią, iż sam popeł­nił tę winę, za którą przy­cho­dziła pokuta, zgrzyt­nął zębami, tup­nął nogami i zerwał się z krze­sełka. Złość jego ustą­piła nagle wcale odmien­nemu uspo­so­bie­niu, pobladł, stał się zimny i szy­der­czy.

– Dość tego – rzekł cicho, zni­ża­jąc głos – mówmy roz­sąd­nie. Co się stało, tego napra­wić nie potra­fię. Wezwa­łem panią, bom musiał ją tu ścią­gnąć, król chciał, a Jowisz pio­ru­nuje tych, co mu się śmią sprze­ci­wiać. Dla jego zabawki musi słu­żyć wszystko, kró­lew­skimi sto­pami dep­cze skarby cudze i rzuca je w śmie­ci­sko… – Zni­żył głos i umilkł, jakby słu­chał, czy się kto nie ode­zwie. I począł znowu z wolna cho­dzić po pokoju. – Zało­ży­łem się z księ­ciem Fürstenbergiem, że pani jesteś naj­pięk­niej­szą kobietą ze wszyst­kich tych, które tu z pro­fe­sji pięk­nych role grają. Nie­praw­daż, żem był głupi? Pozwa­lam, byś mi to pani powie­działa. Naj­ja­śniej­szy nasz Pan ma być zakładu naszego sędzią… i wygram tysiąc duka­tów.

Anna zmarsz­czyła brew, odsko­czyła z naj­wyż­szą wzgardą, odwra­ca­jąc się od niego.

– Nik­czemny wać­pan jesteś, panie hra­bio! – krzyk­nęła w gnie­wie. – Jak to? Wy! Wy, coście mnie jak nie­wol­nicę trzy­mali zamkniętą, ską­piąc mi powie­trza i świa­tła, wypro­wa­dza­cie mnie teraz jak kome­diantkę na scenę, abym wam wygry­wała zakłady bla­skiem oczu i uśmie­chami? To naj­wyż­sza pod­łość!

– Nie szczędź, pani, wyra­zów, mów, co chcesz – rzekł Hoym z bole­ścią – wart jestem, zasłu­ży­łem. Wszyst­kiego za mało na potę­pie­nie mnie! Mia­łem naj­pięk­niej­szą istotę w świe­cie, która kwi­tła i uśmie­chała się dla mnie samego tylko, byłem dumny i szczę­śliwy. Sza­tan mi kazał w kie­li­chu wina rozum uto­pić.

Zała­mał ręce. Anna zamil­kła i patrzyła.

– Ja jadę do domu – rze­kła – ja tu nie pozo­stanę, wsty­dzi­ła­bym się sama sie­bie… Koni! Powóz!

Rzu­ciła się ku drzwiom. Hoym stał, uśmie­cha­jąc się gorzko.

– Koni! Powozu! – powtó­rzył. – Ale wać­pani nie wiesz chyba, gdzie jesteś i co cię ota­cza? Jesteś nie­wol­nicą, nie możesz stą­pić kroku; nie ręczę, żeby straż nie stała u drzwi domu. Gdy­byś ośmie­liła się wymknąć, dra­goni pójdą zła­pać cię i odpro­wa­dzić. Nikt nie odważy się wieźć, nikt nie uzu­chwali rato­wać. Wać­pani nie wiesz, gdzie jesteś?

Hra­bina zała­mała ręce z roz­pa­czą, Hoym patrzył na nią z jakimś uczu­ciem nie­wy­sło­wio­nej zazdro­ści, żalu, bólu, szy­der­stwa i nie­po­koju.

– Nie – rzekł, doty­ka­jąc z lekka jej ręki – posłu­chaj mnie, pani; nie jest jesz­cze może tak źle, jak ja mówię, jak prze­czu­wam. Mówmy z flegmą i roz­sąd­nie. Giną tu ci, co chcą być zgu­bieni. Pani możesz nie być piękną, gdy zapra­gniesz, możesz się stać odstrę­cza­jącą, surową, straszną, możesz dla oca­le­nia mnie i sie­bie przy­brać postawę odra­ża­jącą. – Tu zni­żył głos. – Znasz pani histo­rię naszego Naj­mi­ło­ściw­szego Pana a Króla, Augu­sta? – zapy­tał z dziw­nym uśmie­chem. – Pan to wspa­niały, hojny, sypiący zło­tem, które moja akcyza ze sple­śnia­łego chleba ubo­gich wyci­ska. Nie ma dru­giego tak wspa­nia­ło­myśl­nego monar­chy, nie ma, który by potrze­bo­wał bawić się dro­żej, nie­ustan­niej i dzi­wacz­niej. Łamie pod­kowy i kobiety i rzuca je na zie­mię; kanc­le­rzy, któ­rych ści­skał wczo­raj, zamyka na Königsteinie. Dobry i łaskawy pan, uśmie­cha ci się do ostat­niej godziny, aby rusz­to­wa­nie osło­dził. Serce ma naj­li­to­ściw­sze, tylko mu się sprze­ci­wiać nie trzeba.

Mówił coraz ciszej, a trwoż­li­wymi oczyma bie­gał dokoła.

– Znasz pani histo­rię jego! A! Cie­kawa bar­dzo – szep­tał dalej – lubi kobiety coraz świeże, coraz świeże, jak smok ów w bajce żyje dzie­wi­cami, które mu prze­ra­żeni miesz­kańcy do jego jaskini wiodą, a on je pożera. Któż jego ofiary poli­czy? Wać­pani może sły­sza­łaś ich imiona, ale obok zna­jo­mych trzy­kroć tyle zapo­mnia­nych. Król ma dziwne smaki i upodo­ba­nia: kocha się dwa dni w atła­sach, a gdy mu się one znu­dzą, gotów na łach­many polo­wać. Ludzie wie­dzą o trzech kró­lo­wych z lewej ręki, ja bym ich nali­czył dwa­dzie­ścia. Königsmarck jest jesz­cze piękna, Spie­gel nie jest wcale stara, księżna Teschen w łaskach, ale już wszyst­kie go znu­dziły. Szuka, kogo by pożarł! Dobry pan! Łaskawy pan! – dodał, śmie­jąc się. – Wszakże zaba­wić się musi, wszak dla­tego na świat przy­szedł, aby mu słu­żyło wszystko; piękny jak Apollo, silny jak Her­ku­les, lubieżny jak Satyr, a straszny jak Jupi­ter.

– Dla­cze­góż mi to wać­pan roz­po­wia­dasz! – wybuch­nęła obu­rzona Anna. – Maszże mnie za tak nisko upa­dłą, bym na ski­nie­nie pań­skie dała się spro­wa­dzić z drogi honoru?! Wać­pan mnie nie znasz! To obe­lga!

Hoym patrzał z poli­to­wa­niem na nią.

– Znam moją Annę – rzekł z uśmie­chem – lecz znam dwór, pana, ludzi, co nas ota­czają, i urok, jaki ich ota­cza. Gdy­byś pani kochała mnie, był­bym spo­koj­nym…

– Alem przy­się­gała wam, to dosyć – ode­zwała się z dumą kobieta – nie pozy­ska­łeś serca, ale masz słowo. Takie kobiety jak ja nie łamią przy­sięgi…

– Łamały i takie dla bla­sku korony – rzekł Hoym. – Księżna Teschen jest wielką i dumną panią.

Anna ruszyła ramio­nami z pogardą.

– Mogę być żoną, nie chcę być kochanką – zawo­łała – sromu na czole nosić nie umiem!

– Srom! – rzekł Hoym. – A! To pie­cze tylko chwilę, goi się rana i nie boli, choć piętno zostaje na wieki.

– Wać­pan jesteś obrzy­dliwy – prze­rwała kobieta z gnie­wem. – Spro­wa­dzasz mnie tutaj sam i kar­misz takimi groź­bami.

Wzru­sze­nie nie dozwo­liło jej mówić dłu­żej. Hoym się zbli­żył z pokorą.

– Daruj mi – ode­zwał się – głowę stra­ci­łem, nie wiem, co czy­nię i co mówię… To dzi­kie domy­sły i stra­chy. Jutro jest bal na dwo­rze. Król pan roz­ka­zał ci być na nim, zosta­niesz przed­sta­wiona kró­lo­wej. Mnie się zdaje – z cicha począł, spusz­cza­jąc oczy – wać­pani możesz, co zechcesz, nawet nie być piękną. Ja chęt­nie zakład prze­gram. Będzie ci łatwo stać się śmieszną, nie­zgrabną. U króla wiele waży ele­gan­cja, dow­cip, żywość… cóż łatwiej­szego, jak oka­zać się zanie­dbaną, nie­zręczną, mil­czącą, roz­tar­gnioną i tępą? Rysy twa­rzy to nic jesz­cze. Dre­zno pełne jest pięk­nych kucha­rek. August jest wytwor­nym znawcą, wymaga wiele. Pani mnie rozu­miesz?

Anna odwró­ciła się od niego w mil­cze­niu wzgar­dli­wym, postę­pu­jąc ku oknu.

– Każesz mi więc grać kome­dię dla oca­le­nia swo­jego honoru! – zawo­łała z uśmie­chem iro­nicz­nym. – Ale ja nie cier­pię fał­szu. Wać­pana hono­rowi nic nie grozi. Anna Kon­stan­cja Brock­dorf nie jest jedną z tych kobiet, co się na łaskę pań­ską biorą i dają spodlić dla gar­ści bry­lan­tów. Nie masz się czego oba­wiać, bądź spo­kojny. Litość mnie bie­rze nad wami! Ja na tym balu nie będę.

Hoym zamilkł i pobladł.

– Pani na balu tym być musisz – rzekł gło­sem stłu­mio­nym – tu nie idzie już o żadne dzie­cinne nie­bez­pie­czeń­stwo, ale o głowę i for­tunę, o przy­szłość moją. Król kazał…

– A ja nie chcę! – odparła Anna.

– Sprze­ci­wisz się jemu? – spy­tał Hoym.

– Dla­cze­góż nie, panem jest wszyst­kiego, oprócz domu i rodziny, które do Boga należą. Cóż mi uczyni?

– A! Wam nic – rzekł nie­spo­koj­nie mini­ster – nadto dla pięk­nych pań jest grzeczny; ale ja pójdę na Königstein, majątki nasze zabie­rze fiskus, roz­dra­pią fawo­ryci: nędza, śmierć. – Zakrył sobie oczy rękami. – Wy go nie zna­cie – szep­tał cicho – on się uśmie­cha i jaśnieje jak Apollo, ale jak bóg pio­ru­nów straszny… Nie prze­ba­czył ni­gdy nikomu, kto śmiał zwąt­pić, że jest wszech­mocny. Pani będziesz na tym balu lub ja zginę…

– A sądzisz pan, hra­bio Hoym – odparła Anna – iż ta groźba waszej zguby jest dla mnie tak straszną?

Ruszyła ramio­nami i poszła znowu do okna. Hoym posu­nął się za nią blady.

– Na miłość bożą, o sprze­ci­wie­niu się woli króla mowy być nie może, zakli­nam was!

Koń­czył te słowa, gdy do drzwi zapu­kano żywo i słu­żący wpadł, zatrzy­mu­jąc się w progu. Mini­ster brwi ścią­gnął i nasro­żył się.

– Hra­bina Reuss i Vitz­thum!

Ścią­gnąw­szy usta z gniewu, Hoym pospie­szył do progu; chciał słu­żą­cego wysłać z odpo­wie­dzią odmowną, gdy poza nim postrzegł piękną, wypo­go­dzoną, ary­sto­kra­tycz­nych rysów twarz hra­biny, a poza nią żywo szpie­gu­jące go oczy sio­stry. Zda­wało mu się, że o wczo­raj­szym wypadku i o przy­by­ciu żony jego nikt jesz­cze w mie­ście nie wie­dział; odwie­dziny dwóch tych pań prze­ko­ny­wały go na nie­szczę­ście, iż popeł­niony po pija­nemu błąd, któ­rego sobie daro­wać nie mógł, już się musiał stać pośmie­wi­skiem powszech­nym. Hra­bina Reuss nie byłaby się pew­nie ina­czej ruszyła, by wdowi dom mini­stra odwie­dzić.

Zmie­szany nad wyraz, dał znak słu­dze, który odstą­pił, a cała postać maje­sta­tyczna hra­biny, która się była wstrzy­mała w progu, poka­zała się w czar­nych suk­niach koron­kami okry­tych. Hra­bina Reuss biała, świeża, rumiana, form nieco peł­nych, ale bar­dzo wdzięcz­nych, z uśmie­chem łagod­nym na różo­wych ustecz­kach, nie miała w sobie nic prze­ra­ża­ją­cego. Prze­cież na widok jej blada już twarz Hoyma zda­wała się bled­nąć jesz­cze: zmie­szał się, jakby w niej groźbę zoba­czył.

Sio­stra jego, pani Vitz­thum, towa­rzy­sząca hra­bi­nie Reuss mogła to łatwo dostrzec w oczach brata. Na obu jed­nak kobie­cych twa­rzach wykwi­tły tylko w zamian dwa uprzejme uśmie­chy.

– Hoym! Doprawdy mogła­bym się gnie­wać na cie­bie – ozwała się słod­kim, wdzięcz­nym, melo­dyj­nym gło­sem hra­bina Reuss. – Jakże to być może! Żona twoja przy­bywa nam tu do sto­licy, a ja nic nie wiem… a ja przy­pad­kiem od Hülchen dopiero dowia­duję się o tym.

– Jak to? – krzyk­nął mini­ster, nie posia­da­jąc się ze znie­cier­pli­wie­nia. – I Hülchen już wie o tym?

– A! – zawo­łała, wcho­dząc, pani Reuss. – I ona, i cały świat, i wszy­scy o tym tylko mówią, że naresz­cie masz rozum i bied­nej kobie­cie za kra­tami więd­nąć nie dasz.

To mówiąc, posu­nęła się ku Annie, bada­jąc ją oczyma, roz­pa­tru­jąc się w niej, jak znawca pięk­nych koni patrzyłby na zwie­rzę na targ wypro­wa­dzone.

– Jak się masz, droga hra­bino? – rze­kła, wycią­ga­jąc ku niej obie ręce. – Jak­żem rada, że cię tu powi­tać mogę, gdzie jest wła­ściwe miej­sce twoje. Pierw­sza się tu zja­wiam, ale wierz mi, że nie cie­ka­wość mnie tu spro­wa­dza, tylko chęć usłu­że­nia ci. Jesteś jutro na balu u kró­lo­wej, pustel­nico moja śliczna, przy­by­wasz dziś, nie znasz Dre­zna. Każże mi sobie pomóc. Ja i Vitz­thum nie­po­ko­iły­śmy się zawczasu o cie­bie. Biedna ty nasza str­wo­żona pta­szyno!

W cza­sie tego prze­mó­wie­nia ta, którą hra­bina Reuss nazwała spło­szoną pta­szyną, stała tak dumna i jaśnie­jąca siłą, wcale nie zatrwo­żona, jakby tu pano­wała od dawna.

– Dzię­kuję wam pięk­nie – ode­zwała się spo­koj­nie – wła­śnie mąż mi powie­dział, że mam być na balu. Lecz jestże to koniecz­no­ścią? Czy nie mam prawa zacho­ro­wać choćby ze stra­chu, że mnie tak nad­zwy­czajne szczę­ście spo­tyka?

– Nie życzy­ła­bym ci tego pre­tek­stu uży­wać – odpo­wie­działa hra­bina Reuss, którą Hoym ze swo­jego gabi­netu, podaw­szy jej rękę, prze­pro­wa­dzał wła­śnie do ponu­rej sali audien­cjo­nal­nej – nikt nie uwie­rzy w cho­robę, popa­trzyw­szy na cie­bie, co wyglą­dasz jak Juno, pełna bla­sku zdro­wia i siły, nikt nie da wiary prze­stra­chowi, boś nie­ulęk­niona.

Vitz­thu­mowa wzięła pod rękę Annę i korzy­sta­jąc z tego, że ją brat wyprze­dzał nieco, szep­nęła na ucho:

– Kochana Anno! Nie masz się zaprawdę ani czego trwo­żyć, ani wyma­wiać; raz prze­cie wyj­dziesz z tej nie­woli, którą dla cie­bie opła­ki­wa­łam. Zoba­czysz dwór, króla, świet­ność naszą, któ­rej rów­nej nie ma w Euro­pie. Ja ci pierw­sza win­szuję. Jestem prze­ko­nana, że los naj­szczę­śliw­szy cię czeka…

– Jam tak do mojego wię­zie­nia i ciszy nawy­kła – cicho rze­kła Anna – iż mi już nad nie nic wię­cej nie było potrzeba.

– Hoym mój – dodała Vitz­thu­mowa – spali się z zazdro­ści!

I śmiać się poczęła do roz­puku.

Trzy panie, któ­rym towa­rzy­szył pomie­szany mini­ster, stały w sali jesz­cze, gdy słu­żący odwo­łał Hoyma, za któ­rym się drzwi gabi­netu zamknęły. Hra­bina Reuss pierw­sza usia­dła, pochy­la­jąc się ku pięk­nej gospo­dyni.

– Droga moja – szep­nęła – bar­dzom rada, że pierw­sza cię witam roz­po­czy­na­jącą życie nowe. Wierz mi, mogę ci się przy­dać na co. Hoym nie­chcący pod­sta­wił ci pod nogi pod­nó­żek, po któ­rym wejść możesz wysoko. Jak anioł jesteś piękna!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki