Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 964. Nieopodal Gniezna do dworu należącego do rodu Luboniów nieoczekiwanie powraca z niewoli niemieckiej Włast, syn zamożnego władyki. Nikt nie wie, że ukrywa pewną tajemnicę. Jest bowiem chrześcijańskim duchownym, który przybrał imię Matia. Dowiaduje się o tym władca Państwa Polan, książę Mieszko, na którego dworze panują obyczaje pogańskie. Docierają tam jednak wieści o potędze kneziów i panów, którzy się ochrzcili. Ci zaś uchodzą za zdrajców i niemieckich przyjaciół, a lud, nie dowierzając im, stroni od nich i czyha tylko, by się ich pozbyć. Książę Polan także nie okazuje ochoty do nawrócenia. Tymczasem na ziemie polskie przybywa księżniczka czeska Dobrawa. Mieszko ją poślubia i przyjmuje chrzest. Wypowiada potajemnie wojnę starej wierze i rozpoczyna długotrwały proces chrystianizacji swojego państwa. Pomaga mu w tym ojciec Matia...
„Ta książka uświadamia, że Chrzest Polski to nie tylko suchy fakt historyczny, ale głęboki i trudny proces. Pióro Kraszewskiego nadało niezwykłego klimatu początkom chrystianizacji narodu polskiego. Nieufność pogańskiego ludu
i strach przed nowością, a z drugiej strony chęć poznania tego, co nieznane
i tajemnicze. Niezwykle barwna i optymistyczna powieść, którą można polecić nie tylko miłośnikom historii. Postaci, zarówno autentyczne, jak i fikcyjne, są pełne kolorytu i charakteru. Jak to u Kraszewskiego”.
Aneta Kwaśniewska, „Książki w eterze”, radiozamosc.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Panu BRONISŁAWOWI ZALESKIEMU w Paryżu
Przypomnisz sobie może, kochany Bronisławie, rozmowę naszą o powieściach historycznych, którymi w roku przeszłym będąc w myślach zajęty, spowiadałem Ci się z trwogi i zapału, jaki one we mnie obudzały. Naówczas był to pomysł tylko jeszcze, który teraz, jak umiałem i mogę, przyprowadzam do skutku. Byłeś jednym z pierwszych, z którymi przejęty cały zadaniem tym — mówiłem; myśl sama zdała Ci się i dobrą, i ponętną, przyjmijże jeden z pierwszych jej owoców. Czasy, które się tu malują, szare okrywają mroki, wrócić im cokolwiek życia, starać się je z niemnogich skazówek i pomników odgadnąć, zaprawdę trudnym było. Nie pochlebiam sobie, abym to dokonał tak, jak to należało, alem uczynił pobożnym ku przeszłości sercem, jakem zdołał i umiał. Przyjm maluczką ofiarę, chętliwie i pobłażająco.
Twój wierny J.I. KRASZEWSKI Dnia 29 marca 1876, Drezno
ieczór był skwarnego dnia letniego, słońce zachodzić miało za lasy[1]. Co żyło, ukryte w cieniach i zaroślach, czekało, by powiał wiatr wieczorny, spadła rosa ożywcza i palące promienie dopiekać przestały. Milczało wszystko. Stada w zaroślach się chroniły, ludzie po lasach, rzadko ptak przeleciał w powietrzu, które ziało ogniem. Noc miała przynieść ochłodę i wypoczynek po dniu, który zwarzył rośliny i wyssał z ziemi ostatki wilgoci, po niedawnej pozostałe burzy. Tego dnia pod wieczór nawet nie zmniejszył się upał i na niebie chmurki żadnej widać nie było. Wypogodzone, rozpalone, bezbarwne, zwiastować się zdawało posuchę, bo tarcza słoneczna ponad lasami okryła się barwą krwi i purpurowa, bezpromienna, dziwna i straszna, z wolna kłoniła się ku czarnemu pasowi puszcz dalekich. W powietrzu unosiły się słupy muszek, podnoszące wysoko, wirujące obrotami jakimiś samowolnymi, jakby je powiew jaki, którego czuć nie było, to w górę, to na bok odnosił, to przyciskał ku ziemi. Chmurą leciały tak muszki skrzydlate, ponad łąki i pola, zdając się bawić i swawolić w rozpalonych ziemi wyziewach. Na polach cicho było i pusto. Wyschłe rzeczułki ciekły skryte głęboko, uciekając daleko od spieki, co je wypijała. Czasem w dali powiew, który nie dochodził tu i czuć się nie dawał, na piaszczystych rozłogach chwytał kurzu tumany i do góry je gdzieś unosił.
Na Krasnejgórze nad Wartą, we dworze Luboniów, tak pusto było jak wszędzie dnia tego, ludzie się od spieki gdzieś pochowali. I obyczajem starym wszystko stało otworem: dom, zagroda, wrota, nie strzegł nikt ich, bo się nikogo nie lękano. Dwór stary wznosił się na pagórku nad rzeką, lasem wysokim otoczony z jednej strony, z drugiej do pola i łąk przytykający. Jak wszystkie naówczas, była to budowa drewniana, ale rozległa i krzepko z bierwion ogromnych wzniesiona. Wysoki dach z dymnikami, okopcony i czarny, panował nad nią. Dokoła opasywało ją podsienie na słupach rzezanych. Podwórze było rozległe i czyste, budynki wkoło proste, ale nowe i schludne. Z rozmiarów dworu wnosić było można o wielkiej zamożności rodu, co tu zamieszkiwał; ze stajen i szop — o trzodach i gospodarstwie; z ładu około domu — o pilności pana.
Już czas był, ażeby i ludzie, i bydło pod dach wracało. Choć upał się nie zmniejszał, słońce przynajmniej straciło siłę, patrzało groźno krwawym okiem, ale nie piekło. Koło dworu panował jeszcze spokój i cisza. Od strony lasu, w cieniu leżały psy stróże, na chłodniejszej ziemi powyciągane i jak martwe. Dwór stał otworem. Drzwi i okna z poodsuwanymi okiennicami wpuszczały powietrze, lecz ono ziało jeszcze gorącem.
Ognisko w świetlicy było wygasłe i zarzucone popiołem, komory na rozcież poodmykane, nikogo nigdzie, żywej duszy… W podwórku kilka kur chodziło, dziobiąc porozsypywane ziarna. Wszystkie izby domostwa przejść tak było można, nie znalazłszy nikogo. Na tyle tylko, od lasu, na ogromnym kamieniu, który leżał pod strzechą, siedziała bardzo stara niewiasta, zgarbiona wiekiem, z włosy siwymi, które spod chust się wysuwały, siedziała, i jakby na pół drzemiąc, przędła. Twarz jej opaloną, z pomarszczoną i posieczoną skórą, żółtą, pargaminową, mech starości pokrywał na policzkach i brodzie, oczu głęboko zapadłych dostrzec prawie nie było można spod nawisłych powiek i brwi zarosłych bujno. Trzymała kądziel, ciągnęła nić bezmyślnie, z wolna i zatopiona w dumach jakichś przędła, nie przestając. Niekiedy palce przykładała do ust, aby je zwilżyć i nić ciągnęła znowu, cienką, równą, gładką, choć bezsilne palce opierać się pracy zdawały. Czasem wśród tego snucia zatrzymała się nagle, jakby jej sił nie stało, potem przypomniawszy sobie kądziel, z pośpiechem znowu do niej powracała. Ubogo ubrana była starucha, nie mając na sobie nic prócz płótna, a na nogach lipowych kurpi nowych, które je opasywały. Zapaska wełniana była ciemnej barwy, na szyi nawet żadnego sznurka i ozdoby widać nie było. Niewiasta długie już lata na świecie przeżyć musiała, jednak trzymała się jeszcze i nasłuchiwanie najmniejszego szelestu przekonywało, że ucho miała czułe.
Wśród ciszy psy, co nieopodal od staruszki leżały, popodnosiły głowy i jeden z nich, rozpatrując się niespokojnie, zamruczał, jakby drugim dawał hasło. Wnet i reszta pozrywała się na nogi, wietrzyć poczęły, lecz stały niepewne. Nic słychać i nic widać nie było. Pokładły się znowu, ale głowy podniesione czyhały na szelest najmniejszy. Stara też od kądzieli na swych towarzyszów oczy zwróciła, jakby ich pytała o niepokoju przyczynę. Ten, który pierwszy zamruczał, odzywał się jeszcze kiedy niekiedy, ale nie bardzo znać pewien siebie. I długo tak nic słychać nie było.
Słońce czerwone stoczyło się za lasy, a wnet i mrok szybko nadchodzić zaczął. Na północnej niebios stronie blada pokazała się pierwsza gwiazda, ku zachodowi, jak złoty sierp, stał wąski księżyc na młodziku.
W dali coś tętnieć się zdawało… Staruszka wstała, zabrała kądziel i ruszyła się powoli ku dworowi, a idąc, obyczajem starych, mruczała coś sama do siebie. Tuż i życie budzić się z zachodem zaczęło. W powietrzu przelatywały dźwięki, bydło i owce biegły z pola. Klaskały pastuchów batogi, ryczały krowy i rżały konie, coraz bliżej słychać je było. Starucha, stanąwszy u płota, wypatrywała je w dali i potrząsała głową, jakby panią była i gniewała się na niedbałe sługi. Wtem śmiechy i śpiewy tuż blisko doszły ucha staruszki i lice się jej poruszyło, głowa podniosła, oczy skierowały ku dworowi. Głosy to były niewieście, wesołe, młode. Uśmiechały się też mimo woli usta starej prządki i niespokojnie rozglądać zaczęła, wypatrując nadchodzących. Psy, które leżały spokojnie, skowycząc i podskakując, się zerwały, jakby i ich uradowały te ludzkie głosy po długiej ciszy.
A wtem z lasu ukazała się cała gromadka dziewcząt w bieli. Przodem szła najpiękniejsza, wysokiego wzrostu, smukła, ze śmiejącymi się oczyma, z ciemnym włosem w kosy zaplecionym, z podniesioną raźnie główką, na której, oprócz rucianego wianuszka, niosła całą wiązankę świeżych leśnych kwiatów, aż na ramiona spadających. W białej koszuli i zapaskach, ze sznurami bursztynów i krasnych kamyków na szyi, przepasana czerwonym pasem, którego końce u boku spadały, szła tak jak leśna panna, królując widocznie tym, co za nią biegły i w oczy jej patrzały. Przed sobą w spódniczce podwiniętej miała pełno uzbieranych ziół i różnej leśnej zdobyczy. Dziewczęta też idące za nią niosły kobiałki na plecach, koszyki w rękach, postrojone były w kwiaty jak ona, a lica im się wszystkim młodością śmiały i weselem. Szły ku dworowi i śpiewały. Ostatnia zwrotka piosenki skończyła się śmiechem, bo też i psy, łasząc się, ku dziewczętom przypadły.
Z drugiej strony becząca i wrzawliwie odzywająca się cisnęła do wrót trzoda. Cisza przed chwilą wielka zmieniła się w gwar życia pełny. Starucha patrzyła na dziewczynę z uśmiechem, a ta ku niej dążyła, potrząsając uwieńczoną główką.
— O, udałoż się w lesie, udało! — zawołała. — Całyśmy dzień prześpiewały w chłodzie, za grzybami chodząc i jagodami. Wszystkiego pełno, choć garściami garnąć. Posucha w cieniu nic nie zwarzyła. Ptaszki nam śpiewały, a my im… i dzionek, babusiu, zszedł jako błyskawica.
— A jam tu go ledwie do końca doprzędła — rzekła złamanym, z zaschłego gardła, głosem stara.
— A ojciec? — zapytało dziewczę. — Nie ma ojca?
— Ojciec do knezia jechać musiał, ale na noc powróci z Poznania. Niewielka to droga, a nocować tam nie ma po co. Tylko go nie widać!
Gdy tak gwarzyły i, mówiąc, się zwracały do dworu, dziewczęta z kobiałkami wyprzedzać ją zaczęły i śmiejąc się a swawoląc, do drzwi pędzić. Z drugiej strony, od podwórza, szli, przeciw nim zaglądając parobcy, którzy z pola powracali, lecz zoczywszy ich, całe to dziewcząt stadko pobiegło się ukryć po komorach i głosy tylko młode słychać było. Staruchę prowadziła z wolna dziewczyna, przymilając się do niej, a ta ją po twarzy ręką zmarszczoną gładziła.
U studni, pośrodku podwórka, ruch był wielki i wiadrom nie dawano spoczynku, czerpiąc chłodną wodę czystą, napawając się nią z rozkoszą. Bydło tymczasem samo szło do swoich szop otwartych na spoczynek, a pastuszki i parobcy, około koryta stojąc, głośno śmieli się, tak jak to zwykło się wesoło rozkoszować, gdy pana w domu nie ma.
Ale na drodze tętent się dał słyszeć i wielka ta wrzawa zaraz przycichła; psy biegły ku wrotom. Z dala na polu widać było jadący do dworu orszak cały, dosyć pokaźny, konnych i zbrojnych ludzi. Przodem na dobrym koniu jechał dorodny, niemłody już mężczyzna, pięknej postawy wojackiej, z ręką w bok, w krótkim płaszczu, a raczej sukni, zdjętej z rękawów dla gorąca i tylko na ramiona rzuconej. Miecz miał u pasa, nóż w pochwie za pasem, a u siedzenia na koniu młot wisiał, nabijany gwoźdźmi żółtymi i wyrabiany misternie, w skórzanej objęty pochewce. Za nim kilku młodych, jednako odzianych i zbrojnych dobrze, jechało. Wyglądali wszyscy, jakby z boju albo na bój się wybrali. Poznać było łatwo, że do domu dążyli i obcymi tu nie byli, konie ich rżały niespokojnie i oni oczy zwracali ku dworowi. Twarz jednak tego, co przodem jechał, nie rozjaśniła się na widok jego, poważny jechał i zamyślony.
Parobcy z pola przybyli, postrzegłszy zbliżających się, podbiegli ku wrotom na ich przyjęcie. We drzwiach pod słupkami stało piękne dziewczę, tak jak z lasu przybyło, uśmiechając się, a starucha, rękę położywszy na jej ramieniu, drugą trzymając jeszcze swą kądziel, nie ruszyła się od jej boku.
Z dala już przybywający witał swe niewiasty, a one jego. Matka to była i córka, bo żony nie miał dawno. Zsiadł tedy u progu gospodarz, konia zdając na parobka i pozdrowiwszy matkę, pogłaskawszy córkę, jak stał, do świetlicy poszedł. I one ciągnęły za nim. A gdy na ławie za stołem siadł, kołpak zdejmując i czoło ocierając, stara z komory kubełek pełny napoju wyniosła.
— Pij, synu — rzekła — na upał to jedyne. Kwas brzozowy najlepiej gasi pragnienie. Słońce nas też, jakby się gniewało, piekło cały dzień bez litości.
I patrzały mu w oczy stara i młoda, jakby myśli jego zgadywać chciały. Siedział posępny. Badać go nie śmiała matka, dziewczę było odważniejsze.
— Coś bo niewesoło od knezia Mieszka wracacie! — odezwała się. — Czyżby się co złego niosło?
— Co tam ma być! — rzekł Luboń. — Nie ma nic. Mieszek wojny patrzy i tęskni, gdy jej nie ma. Doma mu nudno…
Westchnął i popatrzył na córkę, która nie wiedzieć dlaczego, pod tym wejrzeniem ojcowskim spłonęła. Zaciężył jej wianek leśny, zdjęła go ze skroni i poszła z nim do komory. Dopiero po odejściu jej starucha się do syna zbliżyła i w oczy mu badająco spojrzała.
— Licho nadało — zamruczał po cichu. — Zawsze mu się nasza dziewka śni. Ma żon sześć, a bez siódmej ani żyć. Niechże jej szuka, kędy chce, bo ja mojej nie dam, to darmo.
Pięścią o stół uderzył. Starucha w ręce plasnęła.
— Jeszcze by też! — zawołała. — Jedyne oko w głowie kneziowi dać na zabawkę. A co jej po tym! Tam szczęścia nie zazna, gdzie ich tyle. Dziewczynę co rychlej trzeba komu dać, aby mu chętka odpadła.
— Tak — dodał Luboń — matko droga! Gdyby ich u mnie dwie albo trzy było i synów ze dwu w dodatku, łatwo by dziewczynę zaswatać, ale ona u mnie córką i synem, a kto ją weźmie, ten mi dzieckiem być musi i następcą. Luboń ojcowizny nie spuści lada komu.
Głową potrząsł.
— Oj, syna, syna mi żal! — westchnął.
— Serca sobie nie psuj — odezwała się baba, łzę ocierając rękawem. — Opłakaliśmy go i pogrzebli.
— A, gdybym go ja martwego widział i na stosie — mówił Luboń — nie tyle by mnie serce bolało, jak myśleć, że on tam gdzieś niewolnikiem się obcym wysługuje z głową postrzyżoną, że Niemcowi wodę nosi i drwa rąbie.
Zamilkli oboje; obojgu łzy się potoczyły, a słów nie stało.
— Nieszczęsna to godzina i dzień, kiedym ja go, dziecinę słabą, na nalegania i prośby z sobą na wyprawę wziął. Chciało mu się wojennej sprawy próbować zawczasu. Gdybyż padł od strzały, ale mi go sprzed oczów Niemcy chwycili. Jeszcze słyszę jego wołanie, jeszcze widzę go, ręce wyciągającego ku mnie, a jam ranny, odcinając się sam trzem, w pomoc mu nie mógł pospieszyć i znikł mi z oczów na zawsze!
Ręką uderzył po stole i sparł się na niej Luboń, a stara go po głowie głaskać poczęła, płacząc. Nie pierwszy to raz, ale setny może tak opłakiwali dziecko stracone, choć lat upłynęło wiele, jak o nim słychu nie było. W sercu ojca gniew i pragnienie zemsty rosły i gromadziły się z latami, a ile razy kneź Mieszko ciągnął na Niemców, prosił mu się Luboń, aby tej krwi się napić, która mu jego krew zabrała. Słał on za Odrę i Elbę do Niemców z okupem, szukając jedynaka, ano już wszelka nadzieja była stracona, bo o dziecku wieści najmniejszej nie dostał, a lat kilkanaście od tego czasu upłynęło.
W milczeniu odstąpiła stara od syna, bo czas było myśleć, by sposobić wieczerzę, i choć dziewczęta już ją pewnie musiały nagotować, spojrzeć chciała stara gospodyni, co się tam działo. Luboń został tak sam z żalem swoim, na ręku podparty.
Wtem psy u wrót ujadać zaczęły i jeden z pachołków wszedł na próg.
— Co tam z psami? — zapytał pan.
— Podróżny, o gościnę prosząc, u wrót na koniu stoi — rzekł pachołek.
— Co za jeden?
— Nieznajomy człek.
— A z wielu końmi?
— Sam jedzie.
— Skądże się opowiada?
— Znad czeskiej granicy.
— Prowadźcież go — odezwał się Luboń, wstając — nie juści go od wrót odeślemy. — I pochyliwszy się, w okno otwarte spojrzał. Podróżny, niepozornie odziany, ze zmęczonego drogą konia zsiadał właśnie. Człek był młody, twarzy bladej, jakby przelękły i nieśmiały, broni przy nim żadnej widać nie było. Z odzieży trudno osądzić przyszło człowieka, bo się niczym nie odznaczał. Ciemną suknią był okryty, takiego kroju, jak ją po niektórych ziemiach noszono, włos miał przystrzyżony krótko, czapkę lekką bez pióra. Wyglądał ubogo, lecz wpatrzywszy się mu w lice, widać na nim było, że pod nim dusza mieszkała nieleniwa. Oczy patrzały mu rozumnie, młode czoło świeciło jakimiś myślami, a gdy do progu szedł, powagę miał jakąś i bezpieczeństwo dziwne, choć obcym tu był i nie wiedział, jak go przyjmą. I trwoga, i wesele jakieś, i pomięszanie razem na twarzy się malowały. Na próg wszedłszy, ujrzawszy naprzeciw siebie stojącego Lubonia, jakby mowy zapomniał.
— Szczęście i błogosławieństwo progom waszym, panie mój — odezwał się. — Podróżny jestem… do knezia jadę… tak… do Poznania… w tę stronę, noc mię zaskoczyła… o gościnę proszę — Mówił, jąkając się i nieśmiało, a wciąż na starego spoglądał.
Luboń też wpatrywał się w niego bystro, sam nie wiedząc, z kim miał do czynienia, bo do wojaka przybyły podobien nie był i mowę miał choć swojską, ale skażoną.
— Przyjmuję was z ochotą — odparł stary. — Siadajcie i odpoczywajcie. — Wskazał na ławę, ale młody gość stał w progu i nierychło dopiero pod oknem, z dala skromne zajął miejsce.
— Skądżeście i co was tu prowadzi? — zapytał gospodarz, chleb podając do rozłamania na znak przyjęcia.
— Z daleka jestem, ojcze — głosem cichym począł z wolna, ciekawie się rozglądając, podróżny — z daleka, zza gór, zza rzek wielu, bom wędrował dużo. Choć mi się język zepsuł, tutejszy jestem.
— Tutejszy? — podchwycił Luboń. — Skąd?
Podróżny popatrzał się nań i zawahał się z odpowiedzią.
— Od Poznania jestem — wyjąkał głosem prawie drżącym — alem tu kilkanaście lat nie bywał… — I urwał.
Te słowa dziwnie jakoś w uszach zabrzmiały Luboniowi; siedział na ławie z dala, usłyszawszy je, powstał i zbliżył się ku gościowi, wpatrując w niego pilnie. Przybylec siedział w cieniu, okienniczka była na pół zasunięta. Luboń ją otworzył, ale światła nie weszło wiele, bo na dworze mrok się robił. Klasnął w ręce o łuczywo na ludzi.
— Cóż to się z wami działo, żeście tu nie bywali tak długo, po obcych się włócząc ziemiach? — zapytał.
— Długo by to mówić było — wahając się jakoś, począł gość. — Małym dzieckiem, na wojnie, porwali mnie Niemcy od ojca.
Ledwie słów tych dokończył, gdy gospodarz skoczył, oburącz go porywając za ramiona, i głosem, który dwór cały przeraził jak piorunem, krzyknął:
— Włast! Tyś Włast!
Gość padł na kolana, za nogi go obejmował i płakał. Gdy dziewczyna weszła z łuczywem i postrzegła to, przestraszona rzuciła ogień i wybiegła, choć sama nie wiedziała, co ją przeraziło. W tejże chwili na krzyk Lubonia nadbiegła stara matka i córka, obie drżące i o Lubonia strwożone. Ujrzawszy nieznajomego, który jeszcze klęcząc, nogi jego ściskał, a on głowę jego obejmował, okrywając pocałunkami, osłupiały.
— Włast! — zawołała stara. I podbiegły ku niemu.
Jakże tu opisać to powitanie nieznajomego po latach dwunastu i tę radość osieroconego ogniska, u którego nagle zjawiło się dziecię stracone i opłakane od dawna. Luboń stary szalał prawie, staruszka drżała, a siostra nieśmiało temu młodemu mężczyźnie, który miał być jej bratem, przypatrywała się z dala z ciekawością. Sadzono go więc na ławie, a trzeba było napoić go i orzeźwić, bo i jemu wzruszenie siły odebrało. Słaby też i blady był, jakby znękany długą niewolą, a tu się pytania sypały, co się z nim działo i jak przebył te lata. Ojciec nastawał szczególniej, a odpowiedzi syna ciemne jakieś były, niewyraźne i poplątane. I nierychło, jakby uspokoiwszy się i myśli zebrawszy, rozpowiadać począł o sobie, jako w niewolę od ojca wzięty, przez Niemca zrazu do najtwardszych był posług zażywany, jak później go, słabym uznawszy, dano nierycerskiemu panu jakiemuś za pacholę. Z tym nowym panem dostał się Włast, któremu, jak mówił, imię zmieniono na Matię, na dwór niemieckiego cesarza; potem do innych ludzi, którzy tylko Bogu służyli, a ci go nowych rzeczy nauczali i z sobą zabrali do innej ziemi, na południe, kędy zimy nie było nigdy i gdzie stał największy gród panujących wszystkim krajom na zachodzie. Tam na usługach różnych i w spokoju bezorężne życie prowadził… i nie mówił, by mu ono bardzo ciążyło, tylko za domem i rodziną tęsknił zawsze.
Opowiadał Włast ojcu i swoim, co się cisnęli, aby go widzieć, z obawą jakąś, wiele rzeczy połykając, o których znać wspominać im nie chciał, bo ojcu brwi, słuchając, się marszczyły. I nie mógł z niego dobadać o wiele więcej nad to, że wojaczki cale zapomniał, obyczaju domowego zabył, języka się prawie oduczył i że swoim stał się niemal obcym. Smutno opowiadał to Włast, a smutniej jeszcze ojcu słuchać było, który choć się cieszył z odzyskania syna, widział, iż z niego będzie musiał nowego uczynić człowieka, aby do siebie przystać mogli.
Gdy niejasne to, tęskne opowiadanie się skończyło, a wszyscy milczeli, Luboń schwycił go za głowę raz jeszcze i ucałowawszy, rzekł:
— Dosyć, że cię mam, resztę sobie przypomnisz, gdy pobędziesz z nami. Zasmakujesz w orężu i w dawnym życiu, a ja cię od boku mego nie puszczę już więcej. I krew się w tobie odezwać musi.
Włast nie mówił nic, głowę z pokorą skłonił i zmilczał. A tu się sypały pytania, jak na tamtym świecie, innym, ludzie, miasta, wsie, wojna i pokój, i potęgi obce wyglądały.
Włast po trosze opisywał, skąpy był jednak w odpowiedziach, jakby go co za język trzymało, i łatwo dostrzec było, że mu tam trochę serca zostało u ludzi, do których był nawykł, bo na obyczaj ich, wiarę i na życie z nimi nie narzekał, a wiele rzeczy chwalił, które tu były w ohydzie. Potęgę zaś cesarzów i kneziów tamtejszych malował wielką i straszną.
Luboniowi słuchać było niemiło i tęskno, ale ust synowi zamknąć nie chciał. Wieczór tak zszedł przy łuczywach, wesoło wprawdzie i dla Lubonia szczęśliwie, przecież nie tak, jak by był pragnął, bo syna znajdował z obcych rąk wróconego niemal sobie obcym, i co chwila ojciec i on się nie rozumieli. Naówczas Włast z pokorą mówić przestawał i powodował się staremu cierpliwie. Późną już nocą starucha przyszła oznajmić, że dla wnuka gotowe było na sianie w szopie posłanie, gdzie go Jarmierz, starszy przy Luboniu nad jego seciną, miał zaprowadzić. Rozstali się więc, jeszcze raz uścisnąwszy i siostra przeprowadziła brata do proga.
Luboń został naówczas sam, ale stanąwszy u pościeli, zadumał się, nie mogąc o śnie pomyśleć. Radość w nim z jakimś strachem walczyła, łzy niemęskie czuł na powiekach. Włast to był, jedyne dziecko, a nie ten i nie taki, jakim on by go mieć chciał. Cieszył się tym, że życie zamarłemu powróci, wolał takiego mieć niż żadnego, a wojak stary gryzł się razem, w synu wojennego nie widząc ducha. Żołnierzem naówczas był ziemianin każdy, a kto nim być nie umiał, ten niemal mężem i człowiekiem być przestawał. Więc klął w duchu tych ludzi, co mu na wzgardę dziecię bezsilne jakieś i kalekę oddali. Więcej męstwa i ochoty bojowej było niemal w pięknej dziewczynie, co się jego siostrą zwała. Nie spał Luboń całą noc, a gdy świtać zaczęło, zmęczony na rosę wyszedł i powietrze, aby się orzeźwić.
Jarmierz, który z obowiązku o brzasku był na nogach, drogę mu zaszedł. Był to jego ulubieniec, którego jak syna kochał. Spotkali się u wrót, stary mu na ramieniu rękę położył.
— Cóż Włast? Jarmierz zmilczał.
— Prawda — rzekł stary tęskno — Niemcy z niego babę zrobili, na moje dziecko nie wygląda.
Wojak jeszcze nie odpowiedział.
— Cóż robił wczora? Mówiliście z nim?
— Mało — odparł Jarmierz. — Uściskał mnie jeno, a sam zaraz na posłanie poszedł. Choć szopa ciemna, przypatrywałem się ciekawie, co pocznie. Nie wiem, czarnoksięstwa chyba jakieś wyprawiał. Widziałem go, że pokląkł przy pościeli, złożył ręce i nimi dotykał czoła i ramion, w piersi się bił, głową o ziemię uderzał, aż mnie ogarnął strach. I szeptał sam do siebie dziwnie, jakby jęczał i płakał, skarżył się i prosił. Trwało to długo, długo. W końcu znowu ręką począł czoła i ramion dotykać i dopiero się udał na spoczynek.
Jarmierz opowiadał cicho i z obawą. Luboń słuchał zadumany, ale nie rzekł nic. Potem dotknął ramienia swojego sotnika i szepnął mu:
— Milcz o tym. Zabobony są niemieckie, ale my mu to z głowy wybijemy. Niech o tym nie wie nikt, prócz nas dwu w domu. Rozumiesz?
Skłonił się Jarmierz.
— Stanie się po woli waszej — odpowiedział — ale źle jest.
— Źle — rzekł Luboń — przecie ja wolę o tym nie wiedzieć. Tak mi łatwiej i lepiej będzie. Dać mu trzeba spocząć, niewolę niemiecką wydychać, do obyczaju swojego powrócić. Wy mu towarzyszcie. Śmiechem i weselem duszę mu rozgrzejcie. Młody jest, prowadźcie go, gdzie się młodzież zabawia. Oręż mu trzeba przysposobić, konia i zabawę wojenną. Ja też nie zaśpię, ale ze starym trudniej się młody znajdzie, łacniej z wami. Jarmierz, ja tobie ufam.
Skłonił się sotnik, ale westchnął, znać nie bardzo sobie ufał. Luboń podwórko przeszedł raz i drugi. Pod słupami stała matka jego, którą też sen nie brał, stała zapatrzona gdzieś, nie widząc nic i smutna. Gdy Luboń zbliżył się do niej, pochyliła mu się do ucha.
— Nie nasz on — rzekła ponuro — nie nasz. Wiem, co jemu jest, wiem. Na swoją wiarę go nawrócili Niemcy, z oczów mu to patrzy.
Luboń sobie uszy zatknął rękami.
— Słyszeć nie chcę, wiedzieć nie chcę. I nogą uderzył o ziemię.
— Nie! nie! nie! — zawołał, brwi marszcząc.
Staruszka rękami powiała w powietrzu, spuściła głowę na piersi, założyła dłonie i sparłszy się o ścianę, nie mówiąc słowa, nie dając znaku życia, została tak martwą jak słup i nieruchomą.
[1] W utworze zachowano wszystkie charakterystyczne cechy języka J.I. Kraszewskiego, prowincjonalizmy, archaizmy fleksyjne i składniowe, słowotwórcze oraz oboczne formy wielu wyrazów. Unowocześniono zaś pisownię i interpunkcję (przyp. red.).
adość i smutek razem przybyły z Włastem do domu. Cieszył się nim ojciec i niecierpliwił, prawie zniewieściałym go znajdując, on nie śmiał się odezwać otwarcie, bo słowo jego sprzeczało się z myślami całej rodziny. Wszystkiego swojego między obcymi zapomniał. Z serca odzywały się odżywione wspomnienia chwilami, rumieniło lice i wnet jakaś obawa, wylanie się z uczuciem i poddanie mu wstrzymywała.
Luboń chodził niespokojny, stara babka podparta na dłoni mruczała, siostra nie śmiała przystąpić do brata, jakąś od niego odtrącona obawą.
Chrześcijańska wiara już naówczas nie była obcą nad Wartą, wcisnęła się do wielu rodzin z cichymi apostołami, co ją przynieśli, wielu było pochrzczonych i wyznających potajemnie Chrystusa, ale kryć się z tym musieli, gdyż tłum i lud, zamieszkały po lasach i w głębinach kraju, starej wiary uparcie się trzymał. Podejrzliwie patrzano na ochrzczonych i tyle, co się od świąt i obchodów bałwochwalskich wyłączali. Neofitów też wielu, choć ukryte krzyżyki nosili pod koszulami na piersiach z obawy prześladowania, szli razem z innymi do ofiar na uroczyska, do świątyń i odbywali obrzędy zwykłe, mieszając z sobą dwie wiary i zapominając z kolei to jednej, to drugiej. Duchowieństwa nie było stałego, co by w wierze utwierdzać mogło; przychodzili kapłani z Morawii, z Czech, znad Łaby, apostołując po cichu i obawiając się osiedlić tu stale.
Na dworze Mieszka panował obyczaj pogański, a obok kneziowskiego grodu stała tuż świątynia i w niej stanice z postaciami bogów opiekunów. Niejeden raz tam zaszła i wieść, i apostołowanie nowej wiary. Mieszko słuchał sam na sam ciekawie opowiadań o potędze kneziów i panów, co się ochrzcili, ale czy się lękał, czy wzdragał surowości obyczaju chrześcijańskiego, do nawrócenia jeszcze nie okazywał ochoty.
Ci, co się byli ochrzcili, uchodzili za zdrajców i niemieckich przyjaciół, a lud, nie dowierzając im, stronił od nich i czyhał tylko na zręczność pozbycia się jak wrogów. Niebezpiecznym było przyznać się do chrześcijaństwa i głośno mówić o nim, bo krzyż w pojęciach tłumu jednoczył się razem z niemieckim panowaniem. Wszędzie też, gdzie on wprowadzony został, dawna swoboda pogańska ustępowała miejsca surowej karności i władzy kneziowskiej jedynej.
Duchowieństwo przybywające z zachodu niosło także ideę posłuszeństwa i władzy wyższej. Nawykli do rządzenia sami sobą władycy i żupanowie opierali się tej surowości nowego prawa i znać go nie chcieli. Wszystka starszyzna wiejska i ci, co razem w ręku mieli patriarchalną władzę i kapłańską, z rąk jej wypuścić wzdragali się. Nie tyle starych bogów żałowano, co dawnego obyczaju. Dziwne też pojęcia o surowości bezlitosnej wiary Chrystusa krążyły, które też od niej odstręczały. Zachowywanie postów, ściślejsze pilnowanie jednożeństwa, nade wszystko zaś ślepe posłuszeństwo starszyźnie duchownej napełniały trwogą.
Wreście stara wiara z krwią od dawna w żyłach narodu płynęła, odzywała się we wszystkich najmniejszych życia czynnościach. Wyrzec się jej zdawało się tak srogim, jak zaprzeć własnego żywota. Nieprzyjaciele wyznawali tę wiarę, przyjęcie jej było pobrataniem z nimi, poddaniem się ich panowaniu.
Wiedziano w Słowiańszczyźnie, że wszyscy kneziowie i królowie pod jednym cesarzem zostawali, a wszyscy duchowni ich pod najstarszym kapłanem, siedzącym gdzieś daleko na stolicy, z której rozkazywał światu. Do prawdziwych kłamliwe mięszały się wieści straszne. Ciemnemu ludowi trudno było światło rzucić nowe, bo na nie gniewne zamykał powieki. Z pewnych cech wiedziano już, jak chrześcijan poznawać, krzyża znak, post — zdradzały neofitów.
Stara Dobrogniewa, matka Lubonia, pierwszego wieczora miała przeczucie, że Włast wracał nawrócony. Brak oręża, szata uboga, mowa, bojaźliwość, pokora, zaniepokoiły ojca i babkę. Luboń wolał nie znać tego, nie wiedzieć o tym. Spodziewał się dziecko powrócić do starego zwyczaju, babka jątrzyła się, gniewała, a że w jej pojęciach czarnoksięstwo łączyło się z religią nową i siłą wielką, zarazem się obawiała wnuka.
Hoża, siostra Własta, patrzyła nań z ciekawością niezmierną, nie widziała jeszcze nigdy takiego młodzieńca cichego i pokornego, tak niepodobnego do tych, co ją otaczali. Czuła po niewieściemu, że to nie była niemoc, ale jakaś siła skryta i w sobie skupiona. I ona coś się domyślała, a dziwy, jakie prawiono o wyznawcach Chrysta, nadzwyczajne w niej pragnienie obudzały i ciekawość. Wszyscy zarówno czekali niecierpliwi, aby się Włast zbudził i wyszedł do nich.
Jarmierz, w komorze ojcowskiej wybrawszy odzież nową, najlepszą i najokazalszą, czatował na przebudzenie. Lecz drogą i bezsennością, wzruszeniem samym znużony Włast spał długo, a gdy Jarmierz, podpatrujący co chwila, wszedł później do szopki, znalazł go na kolanach, ze złożonymi rękami, modlącego się już znowu. Włast czy go spostrzegł, czy zatopiony w modlitwie nie posłyszał, ale nie ruszył się i nie powstał, aż modlitwę dokończył i ziemię ucałowawszy, dopiero z pogodniejszą twarzą ku niemu się obrócił.
Jarmierz, który go sobie chciał pozyskać, udał, że tego rannego obrzędu nie zrozumiał znaczenia, pokłonił się wesoło i zapowiedział, wskazując na odzież, którą we drzwiach trzymał gotową chłopak, że życzeniem ojca było, aby się Włast odział inaczej.
Jarmierz był przebiegły chłop i rozumny, wojak zręczny, człek śmiały, serce miał dobre, ale życie swobodne takie, jakiego używał, najlepiej mu przypadało do smaku i wszelka odmiana była wstrętliwą. Kochał on swojego pana Lubonia jak ojca. Któż wie, pochlebił sobie nawet może, póki dziecko cudownie odzyskane nie powróciło, że on je kiedyś zastąpi, ożeniwszy się z Hożą. Patrzał na ładne dziewczę okiem gorącym, a staremu panu służył, krwi i potu nie żałując.
Pierwszy raz w życiu tej nocy goryczą i kwasem zapłonęło mu serce. Wszystkie jego nadzieje wniwecz się obróciły, wszystka służba wierna marnie poszła. Syn powrócił. Patrzał nań z zazdrością jakąś i żalem Jarmierz i niewiele się ucieszył, gdy dostrzegł, że chłopak był nieśmiały, a do serca ojcu wojakowi z trudnością mógł przypaść. Uczucia więc jego dla przybysza nie były bardzo życzliwe; miał doń żal, a jednak ujmującego w sobie coś takiego miał Włast, że gdy się doń odwrócił i uśmiechnął, podając rękę na powitanie, Jarmierz uczuł, sam nie wiedział, litość czy poszanowanie, a zazdrość na chwilę w nim wystygła.
— Ojciec wasz, a pan mój, junoszo Właście — rzekł, pokazując na chłopaka, który odzież składał przed nim — życzy sobie, abyście suknie zmienili, aby się pamięć nie została dawnej biedy. Przyniosłem wam, co było najlepszego, będzie w tym lepiej niż w starej podróżnej siermiędze. A i bez miecza synowi pańskiemu być nie przystoi.
To mówiąc, śmiał się do niego. Włast stał, patrząc na ziemię, zmieszany jakoś i smutny.
— Ja, bo ja… — rzekł — tak do tej sukni nawykłem.
— E, nie ma jej co żałować — śmiejąc się ciągle wesoło, mówił Jarmierz. — Tu u nas zobaczycie obyczaj inny, swoboda zdrowa, życie wesołe. Koniam dla was nagotował jak ogień, łuk, procę i oszczepek.
Włast oczy nań podniósł bojaźliwie.
— Mój kochany Jarmierzu, ja się z tym obchodzić nie umiem! — odezwał się głosem drżącym.
— A cóżeście wy tam między Niemcami robili? Nie jużciż w spódnicyście chodzili, junoszo Właście. E, toć trzeba tego pozbyć! Ja was pamiętam dawniej, bom mało co od was starszy, choć wy mnie może nie pamiętacie, wyście dzieckiem rwali się do dzidy i młota, ledwie mogąc go dźwignąć. Jakże się to stało, żeście tak odmienić się mogli?
Włast zmilkł, spojrzał na wesołego sotnika i uśmiechnął się smutnie.
— Kiedyś to zrozumiecie — rzekł po namyśle.
— A wy tymczasem przypomnicie sobie młode czasy! — zawołał Jarmierz. — Stary Luboń mi wam służyć kazał, zobaczycie, że wam dobrze usłużę. Będziemy się na koniach pędzali po lesie ze psy i oszczepami, aż się dusza rozraduje! Hej hej! Może się tam i inna zwierzyna nadarzy, białe dziewczę w wianuszku, co ze śpiewką błądzi po lesie. I bez tego bo wyżyć trudno.
Włast ręce zacisnął, załamał, zapłonął cały i powiódł przestraszonymi oczyma. Przed nim leżała odzież przyniesiona, patrzał na nią z trwogą.
— Czyż koniecznie mam zrzucić moje odzienie? — spytał. — Czyż koniecznie?
— Stary tak kazał, a on nieposłuszeństwa nie lubi — odezwał się Jarmierz z cicha — tak, tak i miecz trzeba przypasać do boku.
Włast zamilkł, zamyślił się nieco i leniwo ściągać począł odzienie stare. Gdyby w szopce nie było tak ciemno, Jarmierz ciekawymi oczyma dojrzałby był łez na jego powiekach. Mały węzełek, który wiózł z sobą przytroczony do konia, Włast, leżący teraz przy pościeli, z niepokojem jakimś obejrzał, jakby się o niego zatroszczył.
— Powiedzcie mi, gdzie ja to mogę złożyć bezpiecznie? — zapytał.
— Jak to bezpiecznie? — podchwycił Jarmierz zdziwiony. — Ja nie wiem, jak tam u Niemców jest, ano u nas drzwi wszystkie otworem, leży każda rzecz, gdzie chce, nikt jej nie ruszy. Jakem żyw, nie słyszałem, żeby sobie co kto przywłaszczył! Gdzie położycie rzeczy wasze, nikt ich nie będzie śmiał ruszyć.
Włast pomyślał chwilę.
— Prawda, tak i dawniej bywało! — odezwał się. — Ludzie u was dobrzy.
— To wiemy, że u Niemców na kłody zamykają drzwi, wrota i skrzynie. U nas tego nie było i nie ma — dodał Jarmierz. — Ano — rzekł, widząc, że się Włast nie spieszy — odziewajcie się, ojciec czeka. Dziś — mówił dalej — dzień jeszcze przejdzie spokojnie, jutro może, a potem toć uroczyście obchodzić musiemy powrót wasz i sąsiady zaprosić, i z pańskiego dworu, z Poznania, pewnie starszyzna się przysunie na stare miody.
Twarz, słuchając, pobladła Włastowi; wdziewał tymczasem podane suknie opieszale i jakby ze wstrętem. Były one z cienkiego sukna i bramowane, barwy jasnej, kroju pięknego i Włast też w nich wcale się wydawał inaczej. Jarmierz sam mu mieczyk przypasał.
— O! Teraz — zawołał — toście do ludzi podobni. Na drogę, do przekradania się dobra była sukmana lada jaka, a dla syna władyki Lubonia nie przystała.
Włast odziany był. Mieli wychodzić, zakłopotał się jednak o swój węzełek znowu.
— Dajcie mi go, zaniosę Dobrogniewie do komory.
— Nie, nie, wezmę go sam — zawołał niespokojnie Włast i, z pewnym poszanowaniem ująwszy swój węzełek, wyszedł z Jarmierzem z szopki.
We drzwiach dworu, pod słupkami, stała Hoża w wianku. Zobaczywszy idącego brata i niosącego ciężar na rękach, uśmiechnęła mu się wesoło, z ciekawością zaglądając w oczy.
— Dobry dzień! — zawołała. — Dziś wam lepiej w sukni nowej. Ale cóż niesiecie?
— A, nic — odparł Włast. — Ot, różne podróżne moje rzeczy, które potrzeba w czystym gdzie miejscu złożyć bezpiecznie.
Dziewczę wyciągnęło ręce białe.
— Dawaj! — zawołała.
Zawahał się nieco Włast, lecz po chwili oddał je siostrze spokojny, a Hoża znikła z nimi.
Zza drzwi Lubonia, ale jakoś zasępionego, widać było. Syn mu do kolan przypadł. Popatrzał nań i lice się rozjaśniło trochę, wdzięcznym też okiem rzucił na Jarmierza.
Weszli wszyscy do izby. Tu stara Dobrogniewa pilnowała dziewcząt, zastawiających obiad ranny na misach glinianych. Był to piątek właśnie, ale poganie dni nie rozeznawali inaczej, tylko je licząc po księżyca zmianach. Gdy Włast na stół spojrzał, lice mu żywym zapłonęło rumieńcem. Wahać się zdawał czas jakiś, co pocznie, stał pomięszany, a ojciec, już siadłszy, ręką go do siebie i jadła wyzywał. Pierwszą próbę miał młody chrześcijanin do przebycia w domu. Był na nią i przez siebie, i przez duchownych przygotowanym, ale od niego samego należało uznanie, jak sobie postąpić był powinien. Po namyśle zasiadł z westchnieniem i dla niepoznaki razem z ojcem i Jarmierzem jeść zaczął, ale skromnie i z wolna.
— Gniewaliby się na mnie sąsiedzi i mieliby prawdę po sobie, żebym im nie dał znać, iż mi syn wrócił z niewoli i jakby na nowo się narodził. Trzeba posłać po dworach z wesołą wieścią. Na ósmym dniu po nowiu niech się druhowie zjadą, aby obiatę ze mną bogom złożyli. Jarmierz pośle parobków, a wie kogo prosić.
Sotnik głową skinął.
— Na dwór ja do pana a knezia sam z nim pojadę — dodał Luboń — albo dziś, lub jutro.
Włast nie śmiał nic rzec.
— Ale spocząć i orzeźwiać się trzeba junoszy — wtrącił Jarmierz.
— Do łaźni go weźmijcie — dodał Luboń — a potem się wyleży, wyśpi i ta bladość, którą na twarzy przyniósł, zejdzie z niego.
Mówili tak; stara Dobrogniewa, u drzwi stojąc z założonymi rękami, milcząc, we wnuka się wpatrywała, jakby czekała, żeby go chwycić i sam na sam z nim rozmówić. Zaglądała i Hoża, do ojca i do niego się śmiejąc, bo jej — dotąd jedynaczce — wiele wolno było, jak hodowanej ptaszynie, co siada, kędy chce i szczebioce swą piosenkę, nie pytając.
Wnet po strawie Jarmierz na konia chciał posadzić Własta, który mu się wyprosił; ojciec jechał na łowy, bo na przyjęcie sąsiadów dzikiego mięsa było potrzeba, ale synowi pozwolił doma zostać. Włastowi więc dano wolność, a gdy się rozeszli i on na przyzbę też powoli wysunął, poczuł za sobą idącą starą babkę.
— Włast — rzekła mu półgłosem — chodź ty za mną.
I skinęła nań, wiodąc go w tę stronę domu ku kamieniowi, gdzie zwykle z kądzielą siadała w cieniu. Hoża też chciała za nimi iść, lecz stara jej znacząco ukazała na drzwi i dziewczę znikło. Kądziel wziąwszy spod ściany, bo bez tej się nie ruszała starucha, powlokła się na swe zwykłe siedzenie. Włast stanął nieopodal. Przysposabiając len i próbując wrzeciona, stara spoglądała na niego, namyślając się, co mówić. Twarz miała czegoś posępną i jakby gniewną.
— Dwanaście lat — odezwała się — dwanaście lat to strasznie długi czas — poczęła z wolna, wpół do siebie, wpół do niego. — Jam się do reszty skurczyła i złamała, a z ciebie te Niemce krew wypili! O! Nie może być — westchnęła — aby długiej niewoli u obcych nie zostało śladu, nie może być!
Popatrzyła nań.
— Zarazić cię musieli swoimi czarami i zrobić Niemca. Któż to nie wie, że ptak hodowany do leśnego niepodobny. Tak i ty. A cóż? A cóż? Pewnie! Nie zapieraj się! Ja stara, mam już siwy włos, wiem wiele, przez oczy patrzę w człowieka. — Poczekawszy trochę, gdy Włast nic nie odpowiadał, ciągnęła dalej: — Teraz to wszystko trzeba zapomnieć, a co zapomniane, odnowić, rozumiesz Włastek? Ja ciebie na rękach nosiłam. Ja cię chodzić uczyłam, ja cię mówić zmusiłam, ty nasz, ty krew nasza, trzeba, co tam było, zapomnieć. — Pokiwała głową starucha. — Niby to my nie wiemy, co od Niemców ludzie wynoszą. Swoje u nich bogi zapominają, a my tu cudzych nie cierpimy. Wiesz, Włast, tam na Pomorzu przychodził jeden z nowym bogiem do nich, to go zabili… i dobrze zrobili, dobrze! Nasza ziemia do naszych bogów należy, a cudzy tu nie będą panowali, nigdy! Posyłają przodem swojego boga, aby im ziemię zawojował, a z nas niewolniki uczynił! Tak, my to wiemy!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
junosza — młodzieniec, termin urobiony od dawnego słowiańskiego: jun — młody
kurpie — chodaki plecione z łyka
neofita (z gr.) — świeżo nawrócony na religię chrześcijańską
obiata — ofiara składana bóstwom
stanice (z ukr.) — posągi bogów i święte godła wojenne
zabyć — zapomnieć
Copyright © Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2015
Projekt okładki i stron tytułowych
Paulina Radomska-Skierkowska
Opracowanie graficzne
Jarosław Szumski
ISBN 978-83-7785-651-2
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26
Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
www.zysk.com.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com