Kopciuszek. Cz. 2 - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Kopciuszek. Cz. 2 ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

[PK]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

KOPCIUSZEK

DZIEŁA

POWIEŚCI OBYCZAJOWE

(D

KOPCIUSZEK

POWIEŚĆ

CZĘSC DRUGA

©

JOZEF IGNACY KRASZEWSKI - DZIEŁA

REDAGUJE KOMITET pod kierownictwem

JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO

LUDWIK BROŻEK — WINCENTY DANEK

j| WIKTOR HAHN | — CZESŁAW ZGORZELSKI

TOM CZWARTY

Stało się tak, jak się to najzwyklej dzieje na tym Bożym świecie; w chwili, kiedy się człowiek najmniej spodziewa, kiedy sobie idzie, przyśpiewując wesoło, i robi plany rozległe szczęśliwej przyszłości — cegła mu spada na głowę i jeśli go nie obali na ziemię, to przynajmniej położy w łóżku na długo razem z jego marzeniami.

Kapitan Pluta, człowiek, jakeście go już nieco poznać mogli, najstrawniejszego sumienia, niezachwianego spokoju duszy, zwłaszcza po dobrym obiedzie lub szczęśliwie spłatanym figlu, szedł właśnie pod wieczór ulicą Miodową, którą zapewne dlatego lubił, że przy niej i dokoła liczne znajdują się handle win i przysmaków; cygaro miał w ustach, które ciągnęło mu wybornie, paliło się doskonale, suche było wyjątkowo i nad wszelkie spodziewanie, żołądek miał niepusty, kieszeń także, w przyszłości także różowe jakipś świeciły mu marzenia — słowem był w usposobieniu najłagodniejszym, gdy na chodniku naprzeciw niego ukazała się postać, na którą jedno spojrzenie bladością śmiertelną twarz jego okryło.

Kapitan drgnął, cofnął się, cygaro nawet z ust wyjął i bacznie spojrzawszy na idącego naprzeciw mężczyznę ledwie nie zawrócił nazad.

Ale w tejże chwili idący z przeciwnej strony jegomość spostrzegł go i przystanął także.

Kapitan nie chciał pokazać, że mógł stchórzyć, choć w istocie uczucie nieopisanej bojaźni rozlało się na jego obliczu zwykle tak pogodnym, jak twarz gumelastycznej figurki, nie przywykłej do poruszania się, chyba za gwałtownym pociągnięciem za uszy.

Postać, która go nabawiła tym uczuciem, zasługiwała na uwagę ze wszech względów, nie należała bowiem wcale do tych pospolitych, jakie się co krok spotykają na trotuarach i które się pomija nie zwracając oczów.

Był to mężczyzna atletycznej budowy, wysoki, chudy, kościsty, z powodu wzrostu może nieco przygarbiony, tak że mu głowa wchodziła w ramiona, z posiwiałym włosem, z wąsem ogromnym, z twarzą żółtą i dziwnie w grube fałdy pomarszczoną, z wielkimi, siwymi, wypukłymi oczyma. Ubrany bardzo niepozornie, miał na sobie surdut szaraczkowy szczelnie zapięty, z wyglądającą z dziurki wstążeczką orderową dobrze przybrukaną, strój zresztą zużyty mocno i wcale niemodny, a w ręku laskę grubą i niewytworną, ale mogącą w jego żylastej dłoni być wcale skuteczną podporą i obroną.

Szedł sobie powoli, jak idą ludzie, którzy nie mają celu ani się spieszą gdziekolwiek, krokiem opieszałym podstarzałego człowieka, którego nic nie wabi, który się niczego nie spodziewa i nie ma do czego pędzić, bo wszystko minął i zostawił za sobą.

Twarz jego przed chwilą jeszcze malowała tę apatią lat blisko poprzedzających starość, tak smutną i zdrętwiałą, że nad nią przykrzejszego uczucia ludzkie rysy przybrać nie mogą, ale spostrzegłszy kapitana on także uległ metamorfozie.

Podniósł głowę, poprawił czapkę, usta zaciął, aż mu część wąsów w reszcie zębów została, namarszczył czoło, oczy silnie wlepił w przeciwnika i białka mu w chwili krwią zabiegły. Drganie mimowolne poruszyło nim całym.

Ręka, która trzymała kij, uderzyła nim o bruk raz i drugi. Oba zatrzymali się jak dwa, nie porównywając, stare koguty, które traf na śmietnisku przed sobą postawił. Ale z dwóch — czego by doprawdy domyśleć się było trudno — kapitan Pluta daleko okazał się bardziej zmieszany i niepewny. Prawda, że w ręku miał tylko laseczkę miejską, lekką, zgrabną, ale przy grubym kiju przeciwnika mało znaczącą.

Po chwili ów wysoki mężczyzna roztworzył wargi zacięte i pokazał resztę zębów jeszcze dosyć zdrowych w sposób taki, jak sobie je czasem źle wychowane lub całkiem niewychowane pokazują zwierzęta, chcąc się wzajem tym arsenałem nastraszyć. Pluta tylko brwi podniósł.

Byli już od siebie o kilka tylko kroków.

— To Pluta, jak Matkę Najświętszą kocham! to ten łajdak Pluta! — zawołał nieznajomy nam jeszcze mężczyzna — to on! ani chybi, ale gdzieś już kogoś odarł ze skóry, bo ma nową na grzbiecie!

Na to mruczenie kapitan odrzekł z daleka półgłosem:

— To Zeżga! na uczciwość, to Zeżga! jeszcze go diabli nie wzięli — i dodał głośno:

— Słuchaj! czy jeszcze gniewasz się na mnie?

Zbliżyli się o krok.

— Ja! na ciebie! — odparł Zeżga — ja! gniewać się! słyszał to kto? Brzydzę się tobą jak plugawym zwierzęciem. jak nieczystą istotą, ale się gniewam tylko na tych, co gniewu są godni... dla ciebie byłoby to za wiele honoru.

— No, to ruszaj że dalej i daj mi przejść spokojnie — zawołał Pluta.

— A to co innego! — rzekł Zeżga — gdziekolwiek się spotkamy, darować ci nie mogę, żebym cię choć kijem nie zwalił.

- Usłyszawszy te wyrazy kapitan, który już obrachował rejteradę umiejętnie, zdjął kapelusz grzecznie i szybko jak błyskawica rzucił się w bramę, której furtka za nim się zatrzasnęła.

Zeżga postał chwilę jak odurzony, popatrzał, plunął i poszedł dalej powoli, ruszając tylko ramionami.

Domyślamy się, że stosunek tych dwóch ludzi tak nie-przyjaźnie przeciw sobie występujących musi nieco obu-dzać ciekawość czytelników naszych. Mielibyśmy zupełne prawo trzymać ją w zawieszeniu i nie zaspokoić aż po długiej próbie cierpliwości, ale na ten raz chcemy zasłużyć na względy i znajdziemy się wspaniale.

Pewne dokumenta tyczące się dawnych zajść kapitana Pluty z porucznikiem Zeżgą dostały się nam w ręce, możemy więc tę przeszłość tajemniczą rozświecić.

Jest to niezawodną prawdą, że gwałtowne nienawiści rodzą się zawsze prawie z wielkich przyjaźni i jakkolwiek może się to dziwnym wydawać, jest przecie pewnikiem niestety. Dlatego to braterska nieprzyjaźń najgorsza, bo w każdej niechęci na dnie jest trochę miłości skwaśnia-łej, która w niej robi jak drożdże. Domyśli się więc każdy łatwo, że Pluta z Zeżgą byli niegdyś poufale związani, a serdeczne kochanie zrodziło ten stosunek, w którym na ostatku bez kija obejść się nie było podobieństwa.

Ale naprzód powiedzieć nam należy, kto był ów pan Zeżga, któregośmy tak niespodzianie na ulicy spotkali.

Pan Narcyz Pruss Zeżga należał do tej licznej kategorii istot, którym się nic w życiu nie nadaj e mimo zawsze najszczęśliwszych warunków i najpiękniejszych nadziei. Pochodził on z rodziny, jak widzimy, szlacheckiej i majętnej, a rozpoczął karierę pod najlepszą wróżbą: młody, przystojny, majętny i świetnie przez liczną familię sko-ligacony. Zdawało się więc, że przy poczciwym sercu i dosyć otwartej głowie powinno mu było iść jak z płatka.

Nieszczęściem Narcyz miał jedną wielką wadę: był dobroduszny do dzieciństwa, a przy tym drażliwy niesłychanie, oddawał się cały od razu, wierzył do zbytku, a nie znalazłszy w człowieku, czego się po nim spodziewał, zawiedziony wybuchał w sposób najnieprzyzwoitszy. Dla niego na świecie nie było tylko dwa rodzaje ludzi, poczciwi i łotry, pośrednich nie rozumiał i nie przypuszczał, a łotrów, choćby na bardzo umiarkowaną skalę, nie tolerował, nawet najmniejszą dozę niepoczciwości w nich znalazłszy.

Działo się więc tak zwykle, że zaczynał z każdym od niesłychanego kochania, zaufania nieograniczonego, wylewał się cały do dna, a zdradzony mścił się potem nie-litościwie na tych, którzy serce jego zawiedli boleśnie.

Niewyrozumiały do zbytku, nie umiejący przypuścić, że są ludzie ot tak sobie, ni źli, ni dobrzy lub chwilami tylko uczciwi, a czasem po cichu lub przez namiętność nielogiczni, z wszystkimi w końcu musiał zerwać i skłócić się, z rodziną, przyjaciółmi, światem całym.

Łatwowierność dziecinna, z jaką z razu przyjmował każdego, naraziła go na tyle zajść przykrych, że w nich majątek, zdrowie, spokój i wiarę w człowieka utracił. Nie przeszkadzało to wszakże, by jak tonący brzytwy nie chwytał się po kilka razy na dzień pierwszego lepszego, szukając w nim nie odkrytej dotąd cnoty i serca.

W miarę jak dalej postępował w lata, nieustannie zawody uczyniły go tylko coraz drażliwszym i gniewnym, tak że straszno było mieć z nim do czynienia, bo za najmniejszą oznaką zdrady kij podnosił i spuszczał go, nie oglądając się, gdzie nim sięgnie.

Lat temu wiele pan Narcyz Zeżga przybył do Warszawy, w czasie gdy kapitan Pluta grał tu jeszcze świetną rolę.

Podobał mu się z dowcipu, łatwości w obejściu i z pozorów szlachetności, którą dobrze odegrywać umiał. Sceptycyzm kapitana wziął zrazu za farbę i komedię niewinną. Złączyli się więc z sobą najściślejszą przyjaźnią — kapitan Pluta, gdy mu o to chodziło, umiał już wówczas wybornie przybrać taki charakter, jakiego potrzebował, grał nawet rolę poczciwego człowieka z takim przejęciem się głębokim, że sam się nią czuł niekiedy do łez poruszony. Widok naiwnego Narcyza, który, wedle wyrażenia kapitana, był kwiatem, jaki rzadko na niwie ojczystej się spotyka, podrażnił go niewypowiedzianie, zamierzył wspaniałomyślnie uleczyć go raz na zawsze z dziecinnej jego wiary w cnotę i ludzi.

Dodajmy, że z innych względów Zeżga był pacjentem nie do odrzucenia, gdyż posiadał jeszcze kilkadziesiąt tysięcy dochodu i kredyt uczciwego człowieka.

Wszystko nęciło Plutę, który postanowił naprowadzić go po swojemu na zdrowsze pojęcia o świecie, ludziach i życiu. A że był zwolennikiem metody praktycznej, wziął się do dawania lekcji swoim sposobem i począł od pozyskania zupełnego zaufania porucznika Zeżgi.

Wtórował mu więc w jego narzekaniach i zgrozie przeciwko ogólnemu zepsuciu ludzkiemu, mówił wiele z przejęciem o uczuciu honoru, a zbadawszy dobrze słabości pacjenta, dodawał, że można mieć ułomności, lubić karty, nie gardzić ładnymi twarzyczkami, lecz i dogadzając namiętnostkom pozostać jakośkolwiek uczciwym człowiekiem.

Teoria Pluty i profesor, który ją wykładał, niezmiernie podobały się Zeżdze, skończyło się na tym, że się stali nierozdzielnymi, że porucznik, tęskniąc za nim, przeniósł się na mieszkanie do kapitana, podzielił z nim worek, kredyt i poprzysiągł mu Pyladowską przyjaźń do śmierci.

Pluta może się śmiał w duchu, ale przyjmował oświadczenia i czułości z powagą, starając się o to, aby odczarowanie przyszło w porę i wpłynęło skutecznie na upartego w miłości dla ludzi człowieka. Ku temu skierował wszystkie usiłowania z teorii wiedząc, że silne wrażenie otrzymuje się tylko kontrastem. Musieli się naprzód serdecznie, ogniście pokochać.

Zeżga bił się dwa razy za honor Pluty, zaręczył zań na kilkadziesiąt tysięcy, tak że niby kapitan nawet nie domyślał się przyjacielskiej usługi i mocno nią udawał zmartwionego, nareszcie wszystko, co miał, oddał pod jego rozporządzenia, uznawszy się marnotrawnym i niezdolnym do prowadzenia interesów.

Długo by może trwało owo przygotowanie do wielkiej nauki życia, którą kapitan przedsięwziął tak bezinteresownie, jedynie przez miłość ludzkości i chęć oświecenia człowieka zaślepionego, gdyby w dodatku piękna twarzyczka nie stanęła między nimi.

Było to jeszcze przed jenerałową... alias piękną Julią... Pluta się bawił, ale nie wdawał w kochania na serio, które, jak zawsze mawiał, zbyt pochłaniają człowieka. Zeżga poznawszy ubogą a piękną dzieweczkę, we wszystkim nie znając miary, rozpłomieniał straszliwie dla niej. Wieśniaczka owa, świeżo po stracie matki przybyła do miasta, zostawała na opiece cioci, kobiety zasad nie nazbyt surowych i obyłej ze światem.

1 gdy Narcyz kochał się w panience na zabój, już nawet przewidując, że się z nią może ożenić, Pluta intrygował przez ciotkę dla siebie w sposób cale inny. Czynił to, jak powiadał, aby ocalić przyjaciela. Panienka była poczciwa, ale słaba i niedoświadczona. Ciocia intrygantka patentowana i zręczna... Pluta zimny i odgrywający komedią doskonale, Zeżga zakłopotany, zmieszany i nie-powalny. Miłość prawdziwa zawsze daleko mniej jest pozorną niż udawana, na pozór egzaltowaną być umie, gdy chce, i chłodno obrachowuje efekta, gdy tamta milczy, rumieni się i cofa przestraszona lada drobnostką.

Łatwo przewidzieć, na czym się to skończyć musiało. Zeżga się kochał i wzdychał, kapitan w końcu robił z ciocią i panną wycieczki na Saską Kępę i do Bielan... a kuzynka była tak grzeczną i delikatną, że im nic a nic nie przeszkadzała.

Trwało to już czas pewien, gdy Zeżga odebrał list bezimienny, objaśniający go w sposób bardzo dokładny o wszystkich zdradach, jakich się względem niego dopuszczał kapitan Pluta.

Z tego pisma jednak na razie nic tak nie utkwiło w jego sercu, jak odkrycie potajemnych i poufałych stosunków kapitana z tą, którą już zwał narzeczoną, a miał za anioła cichego szczęścia w przyszłości.

Wskazano mu nawet czas i miejsce, gdzie się mógł przekonać, jak go haniebnie oszukiwano.

Zeżga nie chciał wierzyć, wziął to za zemstę rywala i chciał szlachetnie pokazać list obwiniający Plucie, aby się z nim otwarcie rozmówić, ale namiętność nie dopuściła mu uczynić tego kroku, poleciał na miejsce wskazane i znalazł sam na sam w czułych objęciach, na rozmowie, której część podsłuchał, pannę X. z przyjacielem, wyśmiewającą jego dobroduszność.

Szczęściem wielkim nie miał przy sobie pistoletu, boby natychmiast łeb zdrajcy i zdrajczyni roztrzaskał; schwycił tylko kij i wpadłszy do pokoju, zbił nim Plutę na gorzkie jabłko, nie dawszy mu słowa powiedzieć na swoją obronę.

Zbyt popędliwy stłukł nieszczęśliwego Plutę tak, że kapitan odchorował ciężko, przez tydzień z łóżka wstać nie mogąc mimo najczulszej pieczy lekarzy, przed którymi wyznał, że po ciemku idąc, szkaradnie spadł ze wschodów.

Lekarze dziwili się wprawdzie regularności sinych smug, jakie te wschody zostawiły na plecach pacjenta, ale smarowali go tak, jak gdyby w istocie potłukły go wschody, nie ludzie.

Zeżga przygotowywał się do pojedynku po wyleczeniu, ale Pluta napisał doń list drwiący, pieniędzy należnych mu nie oddał, długi poręczone płacić kazał i uczynił wycieczkę za granicę w samą porę, aby drugiego upadku z gorszych jeszcze wschodów uniknąć. Wyniknąwszy się w ten sposób, kapitan później kołował tak zręcznie, iż się w życiu prawie nie spotykali. Zeżga pozwany popłacić musiał należności zaręczone i został z maleńką resztką tylko, z której, żyjąc ubogo na wsi, wlókł nudne i szare godziny, czepiając się poczciwych krewnych, wiecznie rzucany z wiary do rozpaczy, z zaufań nieograniczonych do krwawych zemst i gniewów.

Nauka Pluty, acz kosztowna, na nic się zupełnie nie zdała, czemu mistrz dziwował się wielce, ale dalsze lekcje były już niepodobieństwem; kapitan z powodu porywczości i niewyrozumiałości ucznia musiał go unikać. Gdyby Zeżga, abdykując niebezpieczny kij, chciał się z nim chłodno rozmówić, kapitan byłby się niewątpliwie uniewinnił, może nawet wiarę odzyskał, ale brutal, ów Narcyz, nie dając ust otworzyć, natychmiast brał się do kija — trzeba go było jego losowi zostawić.

Z takimi ludźmi nie ma nic do czynienia, nauczyciel przekonany o tym własnym doświadczeniem, musiał z ukochanym uczniem całkiem przerwać stosunki.

Po długich więc latach niewidzenia spotkali się dopiero raz pierwszy wśród ulicy Miodowej i jak widzieliśmy, Pluta uważał za przyzwoite ustąpić z placu przed człowiekiem obranym z wszelkich uczuć delikatności.

Wszedłszy w dziedziniec, dokąd za nim Zeżga gonić nie myślał wcale, Pluta schował się w jakiś kątek i stał w nim kręcąc wąsy niespokojnie przez dobry kwadrans, po czym wyrozumowawszy sobie na pewno, że porucznik czekać nań nie może i byłby go, stosownie do temperamentu, pogonił, gdyby gwałtownie zemsty pragnął, zapalił na nowo zgasłe cygaro, obejrzał się w dziedzińcu i śmielej przystąpił do furtki.

Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że ceniąc spokój publiczny, nim wyszedł, rzucił okiem wzdłuż Miodowej ulicy, bo nie życzył sobie awantury jako człowiek poważny i spokojny; dopiero nic na horyzoncie nie dostrzegłszy zagrażającego, wysunął się w dalszą drogę.

Przytomność jednak porucznika Zeżgi w Warszawie skłopotała go przez samą miłość pokoju i zgody, spotkał się z nim raz, mógł się spotykać częściej, a wiedział, że to był człek dziki, niewyrozumiały, silny i zawsze chodził z tym grubym kijem. Należało więc przeciw niemu jakieś środki przedsięwziąć. Pluta, chcąc się nad tym dojrzale zastanowić, uważał za potrzebne wziąć dorożkę, w której się czuł bezpieczniejszym, i przejechać nieco za miasto ku Pradze dla odetchnienia świeżym powietrzem. Skinął więc ku placowi Krasińskich podszedłszy i miał przyjemność przekonać się, że zdrowe zasady konkurencji znane były dorożkarzom, bo ich aż trzech przybiegło, z między których wybrał nie najlepszego, ale najbliższego kapitan, rozkazując mu wieźć się w stronę Wisły.

Dorożkarz obejrzał naprzód towar, to jest człowieka, domyślił się, że będzie sowicie zapłacony, i począł od najwymowniejszego przemówienia batem do koni. Przyszło mu na myśl, czy nie wiezie przybyłego ze wsi nowicjusza i obrócił się, chcąc z nim wdać w gawędkę, ale popatrzywszy trochę uważniej, dał pokój.

Pluta w surowym pogrążył się dumaniu.

Zrazu chciał sobie wyrozumować, że Zeżga wcale nie był groźny, że pierwsze tylko wrażenie musiało w nim być gwałtowne, że nie było się go co obawiać, ale przypomnienie przeszłości i kilku wypadków, w których kij Narcyza nader czynną odgrywał rolę, nie zaspokajając się jednorazowym wymiarem sprawiedliwości — dało dobitniej uczuć kapitanowi, że jest nader w fałszywym położeniu.

— Trzeba do licha wiedzieć przynajmniej, gdzie to stoi! — rzekł w duchu — goło wygląda... przybył ze wsi, musi gdzieś mieszkać w dziurze.

— Stój! — zakrzyczał nagle, spostrzegłszy napis zwiastujący Hotel Smoleński przy ulicy Bednarskiej, którą dorożkarz spuszczać się myślał — on gotów stać tutaj! Ale nuż się z nim spotkam?

Przybycie dorożką, którą otwartą zostawiał, zaspokoiło go, musiał bowiem, jadąc szybko, w najgorszym razie wyprzedzać o kilka minut przeciwnika.

Cudowny instynkt Pluty i szczęśliwa jego gwiazda dziwnie go tu sprowadziły, pierwsze bowiem imię, jakie znalazł na tablicy, było Narcyza Zeżgi.

Szwajcar przypatrywał mu się w milczeniu.

— Pan się chce z nim widzieć?

— Ja? — spytał Pluta — ano... tak.

— Teraz go nie ma.

— W którychże godzinach zastać go można? — o mało nie powiedział przeciwnie.

— Z rana do ósmej, a wieczorem po dziewiątej.

— A we dnie?

— O! we dnie... to chyba nigdy go nie ma.

— Proszęż mu się pięknie kłaniać od przyjaciela Gzygzakiewicza... — rzekł kapitan — i oświadczyć, że w pilnym interesie prosi go, aby nań jutro czekał w mieszkaniu do godziny pierwszej. Chodzi o sprawę pieniężną i bardzo wielkiej dla niego wagi — dodał — nie zapo-mnijcie mu powiedzieć.

Kapitan poparł to złotówką.

— Jak godność pańska?

— Gzygzakiewicz.

Szwajcar podniósł nieco kapelusz, ale podniósł i brwi na to niezwyczajne imię, kapitan zaś siadł czym prędzej do dorożki i kazał się wieźć do łazienek Majewskiego.

Było to ulubione dlań miejsce dumań i samotności, w które uciekał od ludzi, ilekroć ważniejszym zajęty był interesem... Zasiadał tu w kąpieli ciepłej i z cygarem, i pół drzemiąc, pół marząc osnuwał dalsze plany żywota.

System nieco był naśladowany z rzymskiego.

I tą rażą uczuł potrzebę osamotnienia się w łazienkach, kazał sobie przygotować gorącego ponczu na wyjście, a sam zanurzył się w sybarytyjskiej kąpieli.

— Do jutra do pierwszej jestem swobodny i mam czas do namysłu — rzekł siadając w wannie — jestem pewny, że nie wyjdzie, bo będzie myślał, że którego z licznych dłużników sumienie ruszyło i że mu chce oddać należność.

Trzeba więc do tego czasu coś uczynić — ale co? Położenie jest nader trudne, człowiek głupi i brutal... chodzi zawsze z tym kijem. Gdyby chciał pięć minut ze mną rozumnie pogadać, jestem pewien, żebym go przekonał i złągodniałby, a rzucił mi się na szyję... ale co robić z takim bestią, z którym mówić nie ma sposobu.

— Ha — rzekł po chwili kapitan — może by napisać? Ale czy zechce czytać? zawsze by spróbować nie było od rzeczy? — Kapitan zaczął ważyć i zastanawiać się długo.

Znać jednak kąpiel nie obudzą władz umysłowych i nie zaostrza dowcipu, bo Pluta, który zwykle miał dziesięć projektów na każdy wypadek i niewyczerpanych był idei, zaciął się na tym liście do Zeżgi i z niego zejść nie potrafił.

Chodziło o ton i motywa, w jakich miało być zredagowane to pismo, a wiedzieć potrzeba, że wymowny i gaduła Pluta, gdy przyszło dziesięć wierszy napisać, z papierem sobie wcale nie umiał dać rady.

Żywa mowa podniecała go, okoliczności poddawały myśli, dowcip służył mu wybornie do improwizacji, ale na suchą pracę papierową zdobyć się było mu nader ciężko — słowem kapitan, mniejsza że ortografii nie znał, ale całkiem pisać nie umiał i zupełnie się był od praktyki tego kunsztu odzwyczaił.

W tym tedy był sęk, kto mu potrafi tak ważną rzecz przyzwoicie napisać?

Im głębiej nad tym myślał, tym mniej umiał wynaleźć stosownego kandydata, bo od niego podobno zbyt wiele wymagał przymiotów.

Nie postrzegł się, jak wśród tych dumań kąpiel ostygła i mrok począł padać, zadzwonił więc na służącego, wyskoczył, kazał podać ponczu i szybko wychyliwszy szklankę, pojechał do domu.

Chociaż między pierwszą a drugą częścią opowiadania naszego, jak się zaraz czytelnicy nasi przekonają, dość znaczny ubiegł przeciąg czasu, nie rozerwane węzły przyjaźni łączyły jeszcze kapitana Plutę z panem Kirku-ciem, który pełnił przy nim obowiązki rezydenta, przyjaciela i totumfackiego wedle usposobień i wymagań okoliczności.

Ale pana Mateusza Kirkucia rzadko w domu zastać było można, lubił bowiem zawsze uczęszczać do ogródków i bawarii, do kawiarni, do których go wabiły wdzięczne oczy panienek, i do miejsc publicznych w ogóle, gdzie najlepiej się bawił.

Mawiał nawet niekiedy ręką machając:

— Co mnie tam salony! co mnie salony! jam tu pan i o nic nie dbam, a tam się potrzeba żenować, niech ich wszyscy diabli wezmą!

Nie żenując się też wcale, siadywał głównie w ba-warii-gastronomii przy Koziej ulicy Pod Gwiazdą, ze względu na pewną Justynkę czarnooką, która, wedle jego opowiadania, była córką jakiegoś jenerała i miała w krótkim czasie wygrać proces o półtora miliona z familią, która ją pokrzywdziła. Tymczasem tylko roznosiła bawara i dawała się delikatnie do siebie umizgać, gdyż gospodyni domu, jakkolwiek nie cierpiąca skandalu, wyraźnie położyła warunek przyjmując ją, aby zarówno unikała zbytniej poufałości i nieprzyzwoitego srożenia się i dziczenia, odstręczającego konsumentów. Medium tenuere beati.

Justynka utrzymywała medium nader przyzwoicie.

Pluta, domyślając się, że natura ciągnie wilka do lasu, zajechał Pod Gwiazdę, aby wyciągnąć Kirkucia spod tej konstelacji i szczęściem zastał go jeszcze na sucho, w bramie, wśród niewinnej rozmowy z jenerałówną, tak że nawet z dorożki nie potrzebował wysiadywać, skinął nań tylko, zabrał z sobą i powiózł milczącego, ale rozstrojonego.

Przerwanie poufnych zwierzeń nieprzyjemnie wpłynęło na humor Kirkucia, który przez całą drogę tylko spluwał i zżymał się, ale kapitan na to nie zważał wcale i jeńca zawiózł do hotelu.

Tu, zapaliwszy świecę i na wszelki wypadek zamknąwszy drzwi na klucz, gdy Kirkuć pod wrażeniem miłosnym siedział jeszcze w melancholicznym pogrążony dumaniu, Pluta napił się wódki, stanął i tak począł:

— Wszak umiesz pisać, Kirkuć?

Pan Mateusz drgnął.

— Cóż? jak się to ma rozumieć?

— No? piszesz przecie?

— A piszę...

— Jak kura czy lepiej od kury?

— Waćpan wiesz — odparł urażony Kirkuć — że rozumni ludzie wszyscy paskudnie piszą.

— No? więc ty piszesz ładnie?

Mateusz się zżymnął i splunął.

— Żebyś choć wódki dał, kiedy sam pijesz...

— Czekaj no! — odparł kapitan — są powody, dla których wódka w tej chwili jest tobie wzbronioną, ale naprzód szczerze i otwarcie — znasz ty ortografią? piszesz pod dyktą?

— Cóż to ja student czy co znowu? — zawołał Kirkuć — pod dyktą? także mi pytanie! pod dyktą? słyszałeś?

— No! a ortografia? — zimno dokończył Pluta, który wiedział, że zżyma się czy nie, a w końcu Kirkuć słuchać go musi.

— A na co mnie ortografia? kaligrafia i te tam głupie różne grafie? czy to ja smarkacz jaki? Słyszałeś ty go?

Pluta chodził zadumany.

— Gdybyś pisał porządnie, a usłużył mi w tym razie, tobym ci taką wieczerzę sprawił, jakiej od roku nie jadłeś — rzekł po chwili.

— Co? raki może? — spytał Kirkuć po chwili.

— Choćby raki i butelkę porteru.

— E, czterdziestogroszowego! facecje!

— No! to angielskiego, koszowego...

— Koszowego? — zawołał Kirkuć żywo — to napiszę i zobaczysz, jak napiszę! z esami, ja, byle chcieć, to sztychuję.

— Bylebyś pisał, ze sztychowania kwituję.

— Ale zobaczysz i przekonasz się.

— Siadaj i pisz.

Nie zbywało już na dobrych chęciach Kirkuciowi, ale czym i na czym tu było pisać, kiedy miejscowy kałamarz stojący na biurku tym się tylko różnił od piaseczniczki, że w nim było więcej pyłu niż piasku, gdy w niej znowu piasku więcej niż pyłu.

Pióra także, których było niegdyś dwa, jedno z długą grzywą, drugie krótkie i ucięte, dawno zostały niewłaściwie zużytkowane, pierwsze do oczyszczenia fajki, drugie do ścierania pyłu i oba miały fizjonomią kominiarzy. Trzeba więc było zadzwonić, bo i papieru brakło, a na papierosowym pisać nie sposób.

Posłano po nieodbite materiały. Kirkuć zasiadł z wielką powagą, a kapitan, popiwszy, począł, nie bez wielkiego wysilenia, dyktować.

Scenę tę dyktowania znaj dziecie we Fredrze, każdy z nas ją pamięta, tym się tylko różniła tamta od naszej, że Kirkuć zajęty wspomnieniem Justysi i nadzieją kolacji nie dosłyszał; kapitan coraz co nowego dyktował, często nie kończył, bo mu się zdawało, pomyślawszy coś, że to już powiedział, potem trzy razy jedno dyktował, to za spiesznie, to za powoli, tak że co chwila kłócili się z sobą.

Niełatwo więc dobili się do końca, a list z kolaboracji powstały, jakkolwiek niepewnej wielce ortografii, której kapitan skontrolować nie mógł, bo jej nie umiał, to za sobą miał, że był ogromnymi literami i bardzo wyraźnie napisany.

Obfitował on w ą i ę, bo to były głoski, które z kreskowanym o stanowiły dla Kirkucia całą tajemnicę poprawnego pisania. Mniemał zawsze, że im więcej tego włoży, tym lepiej, posądzał nawet, że u czyste, równie jak e nie musiało istnieć wcale, a ogonek pod a dodawał mu powagi i znamionował naukę głęboką.

Wyjąwszy te małe usterki, nie ze złego serca pochodzące, list był tak napisany, że go zrozumieć mógł każdy człowiek pobłażający i wyrozumiały na ludzkie ułomności.

Co się tycze interpunkcji, ta wprawdzie obcą była całkiem panu Mateuszowi, ale miał głębokie przekonanie, że ona także na coś potrzebną była i jak sól w potrawie, w każdym piśmie znajdować się musiała, przeto stworzył sobie uproszczoną wielce i niezłą metodę. Kładł dwie lub trzy kommy gdzieniegdzie, od czasu do czasu, potem punkt na końcu jakiego wiersza, tu i owdzie z rzadka średnik dla oka, niekiedy wykrzyknik i kierował się raczej instynktem piękna, niż stałym jakim prawidłem. Znaki te architektoniczną tylko w budowie piśmiennej miały dlań wartość.

W gruncie duszy był przekonany, że interpunkcja musiała być starym przesądem, który wieki przyszłe obalić były powinny, wyrozumiały jednak na ludzkie nałogi dogadzał zwyczajom, choć przyczyny ich nie pojmował.

List, o którego fizjonomii zbytecznieśmy się może rozpisali, był następujący. Kirkuć w wielu miejscach posztu-kował go, czego ze stylu łatwo się domyśleć.

Szanowny panie!

Jakkolwiek dzisiajsze nasze spotkanie dowodzące, źe dawne jego przeciwko mnie uprzedzenia nie ustały, skłonić by powinno do milczenia; — silny niewinnością moją, zachowując dlań zawsze w sercu uczucie nie wygasłej, nawet pod wrażeniem krzywdy, jakiej doznałem, przyjaźni — chcę spróbować raz jeszcze, czy głosu jej usłuchać się nie skłonisz.

Kapitanowi Plucie wstęp zdawał się arcydziełem, Kirkuć znajdował go niejasnym, ale koniec końców już takim pozostał, jakim go pierwsze stworzyło natchnienie. Dalej szła w następujący sposób argumentacja:

Rozstanie nasze ostatnie mogłoby mi dać powód do wiekuistego milczenia, nie chcę jednak, straciwszy przyjaźń, być pozbawionym szacunku człowieka, którego charakter i serce jak najwyżej cenię. Czuję to, że przeciwko mnie mogły być pozory, ale rzeczywistość bliżej poznana czystym mnie czyni na sumieniu.

Zważ szanowny panie Narcyzie, zastanów się, jak postąpiłeś nierozsądnie, odjąwszy mi wszelki sposób wytłumaczenia się i obrony, których się największym nie odmawia zbrodniarzom.

Prawdą jest, źe przeze mnie postradałeś kochankę, ale spytaj mnie dlaczego i jak się to stało. Widziałem cię uplą-tanego w sidła płochej kobiety, sumienie kazało mi cię ratować, użyłem bolesnego wprawdzie środka, ale ten mi się zdawał najskuteczniejszym. Otworzyłem ci oczy, uchroniłem od zguby, tyś mi się najczarniejszą wypłacił niewdzięcznością.

Kapitan bez myśli może użył wyrazu: najczarniejszej niewdzięczności, ale on malował dobitnie czarne sińce, które długo nosił na plecach. Idziemy dalej.

Z trochą zastanowienia powinieneś się był przekonać, że w tym złej woli ani zdrady nie było, ale poświęcenie olbrzymie mimo rozszarpanego serca na ołtarzu świętego uczucia przyjaźni złożone w ofierze. Lepiejże by się stało, gdybyś później zdradzonym został i życie miał zatrute przez wietrznicę? Pomyśl!

To „pomyśl” z wykrzyknikiem zadysponowanym przez kapitana zdawało się genialnym Kirkuciowi, spojrzał na towarzysza i oczyma wypowiedział całą cześć swą dla tego geniuszu.

Już to samo — mówił dalej list — żem ją zaraz wkrótce potem porzucił z narażeniem się na najokropniejsze prześladowanie dowodzi, żem jej wcale nie kochał, żem czynił tylko zadość obowiązkowi sumienia, aby ci oczy otworzyć.

O tym przykrym dla nas obu przedmiocie dłużej rozpisywać się nie chcę; serce twe złote, którego tyle miałem dowodów, wskaźe ci, jak niesłusznie, jak okrutnie potępiłeś przyjaciela.

Twój postępek nierozważny, rozgłos, jaki miał, chwilowe trudności majątkowe, w których zostawałem, sprawiły, że ogołocony ze wszystkiego, pozbawiony środków oczyszczenia się w opinii, zrujnowany, nie mogłem się uiścić z najświętszego długu względem ciebie. Chciałem się zaprzedać, aby ci do grosza wypłacić, ale dziwny splot okoliczności, zajadłość ludzka ścigająca każdego, co upada lub chwieje się, ogołociły mnie w jednej chwili ze wszystkiego. Cóżem winien?

Naprawdę, ja bym dziś mógł i powinienem poszukiwać na tobie ruiny mojej, skruszonych nadziei i wszystkich następstw, jakie nieszczęśliwa porywczość twoja pociągnęła za sobą. Tyś stracił wiele, ja wszystko, obliczywszy to, co ty miałeś u mnie, a co ja miałem u przyszłości, gdyby mnie ta awantura nie zwichnęła i nie pogrążyła w niezgłębionej przepaści, powiedz sam, kto tu komu winien? kto czyim został dłużnikiem?

Ale nie, nadto jeszcze w sercu mym zostało dla ciebie uczucia wdzięczności i przyjaźni, bym ci czynił wymówki, bym chciał na tobie poszukiwać złamanego życia i smutnych następstw twojego nierozważnego kroku.

Chodzi mi dziś nie o co innego, tylko o to serce, które straciłem; utrata więcej mi jest bolesną niż wszystko, co za sobą pociągnęła. W imię tych uczuć, których wzajemnie tyleśmy sobie dali dowodów, Narcyzie, podaj mi dłoń, pozwól mi z zimną krwią pomowić z sobą, oczyścić się z potwarzy, a ręczę, że chwila czasu, jaką poświęcisz na ten czyn sprawiedliwości, nie pozostanie straconą! Wzywam cię w imię dawnej a nie zgasłej w mym sercu przyjaźni, odzywam się do ciebie nie zrażony niechęcią jawnie mi okazywaną — pół godziny cierpliwości tylko, a wyjdę czysty i pocieszony, bo odzyszczę twój szacunek. Nie ma ofiary, której bym dla tego nie uczynił.

Twój dawny brat i przyjaciel

F. Pluta mp.

Kirkuć, który to pisał, a miał już nieco zręczność poznać kapitana w pożyciu z nim codziennym, tak był obałamucony stylem i rzewnością listu, że prawie w szczerość jego uwierzył.

Kapitan po odczytaniu uśmiechnął się tylko podpisując, ale nie był bez pewnej choć słabej nadziei, że Zeżga da mu posłuchanie sam na sam bez tego nieprzyzwoitego kija.

Pan Mateusz dość zręcznie wykroił kopertę podług starej teorii, psując na nią dwa razy tyle papieru, ile w istocie było potrzeba, ale miał tę pociechę, że choć trochę krzywa i w dwóch miejscach zacięta, wyglądała zresztą jak fabryczna z tej strony, z której adres miał być położony. Szeroko rozlany lak ułomność jej z przeciwnego boku osłaniał dosyć zręcznie.

Kirkuć nawet mówił sobie w duchu, że od biedy mógłby był zostać czyimś sekretarzem, byle tam dużo pisania nie było — westchnął potem pomyśliwszy, że niejeden prawdziwy talent w nim się zmarnował przez twardy zbieg okoliczności i prześladowanie losu.

List poszedł do Smoleńskiego Hotelu, a raki, kura i porter koszowy przyszły na stół wreszcie, bo kapitan lubił być słownym. Prawda, że z porteru mniej niż połowa dostała się Kirkuciowi, ale o podział jego umowy jasnej nie było; Pluta trzymał się zawsze litery.

Gdy się to dzieje, w domku przy Wilczej ulicy w przeciągu tego czasu zaszły niespodziewane zmiany. Nie możemy opisywać szczegółowo, jak do tego przyszło, że Mania dostała się z rodzicielskiego domu w ręce obcej jej istoty, ku której na pierwszy rzut oka nieprzezwyciężony wstręt powzięła.

Zagrożony przez Plutę, obsaczony zewsząd we własnym domu, Narębski, choć krwawymi płakał łzami, mu-siał Manię oddać kobiecie, która w imię rodzinnych węzłów o nią się upomniała. Przyczyniła się i pani Samuela ubocznie do spełnienia tej boleśnej dla ojca ofiary. Mania poszła jak na ścięcie, wiedząc dobrze, jakie ją życie czekało, ale w domu państwa Feliksów tyle cierpiała także, iż wybór między boleścią znaną a niepewną ledwie drugiej w oczach jej nie czynił lżejszą.

Nowy to świat był dla niej, nowe życie, a tak dziwnie wstrętliwy obyczaj, że w pierwszych dniach łzy bez ustanku kręciły się jej w oczach, łkania wzbierały w piersiach. Skąpstwo i niedostatek, które spotkała na progu pani Adolfiny, przykre na niej zrobiły wrażenie, ale z tymi łatwiej było się oswoić, gdyby w dodatku do nich nie przyszła podejrzhwa nieufność zepsutej kobiety i życie z istotą, z którą jednego uczucia, jednej myśli wspólnej mieć nie mogła.

U Narębskich prześladowanie okryte było pewnymi formami przyzwoitości, osładzało je po cichu serce ojca, powstrzymywały obyczaje świata, nie dopuszczające krzyczących znęcań, a wreszcie płaciły za pokątne łzy chwile swobodniejsze i choć obcych ludzi uśmiechy. Tu rzeczywistość naga, brudna, bezwstydna, domyślająca się wszędzie głębszego zła, niż pojęcie Mani sięgnąć mogło, objęła ją dokoła i ścisnęła chłodną, żelazną obręczą niewoli.

Pani Jordanowa życie przeszłe spędziła w towarzystwie tak zepsutych ludzi, że pojęcia jej o świecie całym były przerażające... Jakkolwiek zrazu szanowała sierotę, nie mogła z nią nawet pozbyć się natury swej podejrzliwej, gderliwej, zazdrosnej i zimnej. Im mniej rozumiała Manię, tym cięższych się w niej domyślała grzechów, im widziała ją czystszą, tym posądzała o większą chytrość i udanie.

Dwie te istoty zestawione z sobą takim były kontrastem, że życie ich musiało się stać walką nieustanną.

Lecz jak byście sądzili? czy duszyczka czysta i rozpromieniona nieustannym ściganiem ideału, rozgrzana cierpieniem, które umacnia i podnosi, w objęcia zepsucia i chłodu nagle rzucona może się zwalać i uwiędnąć, czy ma to, co ją otacza, użyźnić, odmłodzić i oczyścić?

Może być, że w innym razie złe byłoby potężniejsze od zarodu dobrego, ale tu siły były nierówne, cnota sama z siebie czerpała zwycięską potęgę, różniły się wieki tych dwóch istot; starganie i znużenie zepsutej kobiety czyniły ją bezsilną wobec tej młodości i wiary.

Któż wie? może mimo lat długich życia bez poczciwej myśli i szlachetniejszego uczucia cudem się jakimś uchowała na dnie duszy iskierka niewygasła, którą zetknięcie z tym płomykiem odżywić miało?

Gdy Mania weszła do tego smutnego domku, w którym czuć było stęchliznę sprzętów i duszy, gdy chłód zamkniętego mieszkania ją owionął, a twarz dziwnie malowana poczęła na nią patrzeć fałszywym wzrokiem, który jeszcze nie wiedział, czy miał się obrócić w niebo, czy do świata uśmiechać; gdy przebyła tu dni kilka wśród tej ciszy próżnowania lub ustnej, foremek pełnej, ale bez porywu modlitwy, wśród tego skąpstwa drobnostkowego i przykrego, uczuła zrazu, jakby ją szał jakiś obłąkania ogarniał.

Rozmowa z tą kobietą była tak czcza, tak pełna jakichś wspomnień zalotnych, tak zawsze krążyła w jednym kółku osobistych pamiątek młodości, tak wreszcie niepojętymi ścigała pytaniami — iż Mani zdało się, że w tej pustyni ożywionej gdakaniem starej papugi wyżyć długo nie będzie mogła.

Ale cicha, własna, duszna modlitwa i znijście w głąb serca nauczyły ją prędko, że najgorszymi otoczona będąc ludźmi jeszcze rozpaczać nie powinna. Opatrzność daje siły w miarę niebezpieczeństwa. Mania wywalczyła je w sobie. Nazajutrz w opustoszonym domku dojrzała tysiące rzeczy do zrobienia, tysiąc zatrudnień, które rozerwać ją mogły. Pani Jordanowa wcale się temu nie sprzeciwiała i z podziwem patrząc na ten zapał do pracy, którego pojąć nie mogła — poczęła się głęboko namyślać.

Trochę weselszej myśli, którą Mania odzyskała, zdziwiło ją niezmiernie. Dotąd przywykła była zajęcie wszelkie uważać jako ciężar, przekonała się teraz, że ono mogło być pociechą i rozrywką. Przypatrywała się więc z daleka, a gdy Mania siadła w owym smutnym i zapylonym szafirowym saloniku krzątać się około firanek, bielizny, sukien i co tylko pod swe zawiadywanie zagarnąć mogła, przyszła do niej wybadać ją trochę.

Widzieliśmy dotąd panią Adolfinę w ulicy tylko i na kanapie przy gościu, który chwilę czekać musiał, nim się na jego przyjęcie przygotowała, malowaną starannie, przybraną w aksamity i zalotnie strojną; w domu poznać jej było trudno, tak inną była, gdy wiedziała, że na nią nikt obcy nie patrzał.

Leniwa z natury, skąpa przy tym, wyjąwszy malowania twarzy, które przed pacierzem rannym odbywała zamknięta w przekonaniu, że się na nim nikt nie pozna, o resztę powierzchowności wcale się nie troszczyła. Ubiór jej był zwykle stary, brudny i zaniedbamy, suknia odarta i poplamiona, trzewiki przydeptane, włosy w nieładzie. Taką, wkrótce spoufaliwszy się z Manią, pokazywała się jej zwykle i gdy dziewczę biegało po domu z robotą, Adolfina wsparta na łokciu, z nogami założonymi na kanapę, ziewając, wpół siedząc, wpół leżąc, śledziła narzuconą jej towarzyszkę.

— Już to przyznam się — mówiła do niej — że ja waćpanny nie pojmuję... żeby tak można zapalczywie lubić robotę. Ja wolę nic nie robić, kto musi, to musi, ale z dobrej woli?

— Ależ, kochana stryjenko — odparła Mania, która ją musiała tym imieniem nazywać — cóż bym ja bez pracy poczęła? Ja bym tak życia z założonymi rękami wytrzymać nie mogła... to tak smutno nic nie robić!

Malowana pani ruszyła ramionami, zdawało się jej, że dziewczę krzątało się tylko dlatego, żeby nie być połajaną i uraziła się nawet trochę tym posądzeniem o gwałtowne napędzanie do roboty. Z tego przekonania wyjść nie mogła.

A cóż to za głupia dziewczyna! — mówiła w duchu — jej się gdzieś zdaje, że ja ją będę zmuszała? Mu-sieli ją tam dobrze przemęczyć u tych Narębskich, kiedy myśli, że i ja jej pokoju nie dam.

Ale jej tego otwarcie powiedzieć nie śmiała.

Jak tam zrazu było Mani u tej zaimprowizowanej stryjenki, Bogu tylko wiadomo; dom utrzymany skąpo, licho i biednie, kobieta bez wychowania, gderania, płacze, gniewy bez przyczyny lub śmieszna wesołość, a potem nie mniej dziwaczne modlitwy. Sługa pół dnia łajała panią, pani kłóciła się ze sługą... coś trywialnego, aż się serce ściskało.

Życia w takich warunkach nie pojmowała sierota, a zrazu pogorszało jeszcze stan jej nie umiejące i nie myślące się ukrywać uczucie nienawiści stryjenki dla mniemanej synowicy. To jednak prędko przeszło.

Zmuszona wziąć ją do domu, pani Adolfina spostrzegła wkrótce, że jej z tym wcale nieźle być może. Narębski naznaczył roczny dochód dla Mani, który daleko przewyższał, co na swe utrzymanie potrzebować mogła; dziewczę było ciche, potulne i usłużne, jejmość, jakkolwiek przywykła do gniewów, na nią się jakoś nawet dąsać nie mogła. Ci, z którymi dawniej i zwykle miewała do czynienia, gniew oddawali gniewem, łajanie łajaniem, Mania odpowiadała uśmiechem, niekiedy łzą... długo więc wytrzymać z nią na tej stopie nie było można.

Koniec końców, choć piękna twarzyczka dzieweczki niebezpieczna dla niej porównaniem raziła gospodynię, obawiającą się o szczątki dawnych wdzięków, pani Jordanowa co dzień bardziej przekonywała się, że się do niej przyzwyczai, że nawet dobrze im może być z sobą.

Wpływ sieroty na słabą kobietę, jakkolwiek łagodny, może dlatego, że nie narzucający się wcale, co dzień stawał się widoczniejszy i przeważni ej szy; objął on zresztą nie ją tylko, ale wszystko, co żyło w domu. Poprzyjaźniły się z Manią naprzód psy podwórzowe, które z nikim w dobrej nie były harmonii, bo czasem nawet za przechodzącą Adolfiną burczały, potem nieznośny psiak, faworyt jejmości, który miał pozór starego hipokondryka i własną panią kąsał niekiedy obudzony niewłaściwym sposobem; na ostatek kwaśna służąca, która pokochała sierotę z początku na przekór gospodyni, a przywiązała się do niej jakimś instynktem, co w świecie coś przecie kochać każdemu każę.

Podstarzała owa Kachna, jakkolwiek ona tu podrzędną gra rolę, dla psychologa warta była studiów, boć i pod grubą koszulą bije ludzkie serce tym samym, co inne, prawom uległe. Kachna urodziła się w mieście, nie znała rodziców swoich, plątała się po świecie sierotą i świat się z nią obchodził, jak zwykł ze słabymi i bezbronnymi. Oddana sama sobie musiała nabrać wad wiele i rozwinąć namiętności, których nic nie hamowało, ale w sercu jej pozostał nie zniszczony dobry Boży zarodek.

Ludzie go ocenić nie mogli, bo obok niego tyle było ułomności, wad i słabości, że postrzegłszy je, już go nawet szukać nie chdeli. Potępiono więc Kachnę, jak potępiają najczęściej wszystkich, co się o pozór cnoty nie starają, a złego taić nie myślą. Kachna przebyła ciężkie losu zmiany, przeszła przez kawiarnie, przez jakieś pół-małżeń-stwo, mąż ją opuścił, dziecię jej umarło, długo błąkała się bez służby i chleba, raz rzuciła się była w Wisłę, ale ją rybak wyciągnął... Więc powiedziała sobie, że i ludzi dobrych nie ma, i życie gorzkie być musi. Służyła dla chleba, ale bez nadziei, żeby co kochać, do czego się przywiązać było warto prócz Boga i Matki Najświętszej. Modliła się jednak rzadko, nie tak jak pani Adolfina, ale gdy poszła w niedzielę do jakiegoś kościoła, to się, padłszy na ziemię, spłakała, to ręce podniósłszy tak jęczała na głos do obrazów, że patrzący na nią, przejęci, rozstępowa!! się jak przed natchnioną i ubłogosławioną istotą.

Wyszedłszy z kościoła, włożywszy na rękę koszyk swój, otarłszy oczy czarne i dziko pałające, Kachna poczynała zaraz kłócić się i łajać ludzi jak przedtem; nawet modlitwa łagodności ją nauczyć nie mogła... tyle w sercu miała wezbranej żółci. Z panią Adolfiną obchodziła się jak równa z równą, bo przybita i znękana uczucia godności osobistej nigdy się nie pozbyła, ugryzała się z nią ząb za ząb, mówiła jej prawdę w oczy często bardzo gorzką, odprawiała się co miesiąc, ale obie potem milcząco dawny łańcuch dźwigały, bo już do siebie nawykły. Kachna była uczciwą, co w mieście rzadko, a tyle się już nawłóczyła po świecie i cudzych kątach, że jej się przede wszystkim miejsca zmieniać nie chciało — trzymały się więc z sobą.

Pierwszy raz może w życiu trafiła Kachna na łagodną i litościwą istotę w Mani... nie dowierzała wszakże z początku, patrzała długo, posądzała ją o komedią, o udanie i nie zbliżyła się, póki dobrze nie wybadała. Łzy, które postrzegła przypadkiem, tę naturę zdziczałą zniewoliły i zaciekawiły; niechęć ku Adolfinie pociągnęła ją w przeciwną stronę; dalej przemówiło zamknięte serce potrzebą kochania; dumna uczuciem, że opiekować się nią może, i Kachna gorąco przywiązała się do sieroty... Szorstka to była miłość, ciężkie czasem kochanie tej istoty, którą nic delikatności uczucia nie nauczyło, ale któż wie, czy w tej formie nowej nie są one milsze jeszcze, bo się szczersze i silniejsze wydają.

Życie Mani, zrazu nad pojęcie wszelkie ciężkie, powoli znośniejszym stawać się zaczęło. Narębski, zmuszony ją oddać, nie tylko że jej nie opuścił, ale żywiej jeszcze zajął się biedną wygnanką, czuwał nad nią niewidomie.

Wiedząc, jak lubiła muzykę, kupił jej fortepianik, dostarczał nut i książek, sam, ile razy mógł, wyrywał się na Wilczą ulicę i mimo wstrętu, jaki czuł do pani Adolfiny, opłacając swe odwiedziny czynionymi grzecznościami, które ona brała za uznanie swych zasług i dostojności — godziny długie często spędzał w domku samotnym.

Wprawdzie pokutował za to u siebie, ale przywykły od dawnych lat do powolnego smażenia na ruszcie, nie zważał na zwiększone prześladowania, które zbywał milczeniem.

Pani Samuela i Elwira, choć z początku rade być się zdawały z pozbycia się Mani, dopiero gdy ona im ubyła, przekonały się, że w istocie wiele z nią utraciły. Samuela przywykła do słodkawego gderania nie miała na kim spędzać owych złych humorów, od których mąż uciekał, ani się kim posługiwać dniem i nocą, co jej było potrzebnym, bo nic ją tak nie zniederpli wiało jak osamotnienie. Elwira nie miała się przed kim zwierzać i skarżyć na matkę, jakoś pusto było w domu bez tej Mani — Kopciuszka, która tu tak mały zajmowała kącik. Elwirę nawet spotykały już niemiłe porównania do ubyłej sieroty, którą pani Samuela teraz za wzór jej wystawiać lubiła. Matka pocieszała się nieco tym, że każde przy-dłuższe zabawienie Feliksa poza domem, posądzając

o pielgrzymkę na Wilczą ulicę, wyrzucała mu słodziuchno, tęsknie, z akompaniamentem bólów głowy i spazmów jako kryminał przeciwko sobie i swojemu dziecięciu. Ale szanowny pan Feliks ostrzelany z tym zbywał napaść milczeniem, gniewy — pokorą cichą, a spazmy i migreny — doktorem i apteką; ostatecznie zaś zaskoczony gwałtownie nauczył się uciekać, co zmuszało do pomiarkowania, bo nazbyt dwie panie osamotniało, a zostawione sobie jadły się wzajemnie.

W domu więc Narębskich po ubyciu Mani nie polepszyło się wcale i młodzi ludzie, których wielu tam dla niebieskich oczek Mani przybywało, opuścili dosyć nudny salon państwa Feliksów, nie chcąc się narażać na żale i stękania gospodyni lub złośliwe żarciki Elwiry, poczynającej już mścić się, że nie miała wielkiego szeregu czcicieli za sobą.

Jeden tylko piękny ów nieznajomy pozostał jej wiernym, ale z nim w Saskim Ogrodzie zaledwie spotkać się było można; widywano go też czasem w teatrze i na ulicy, bo w domu jeszcze się był nie ukazał.

Życie Mani tymczasem z dniem każdym zaczynało się stawać znośniejszym. Jordanowa miała trochę niedosuszo-nego serca i instynktowo jakoś przywiązywała się do niej, nie mając co robić. Talenta dzieweczki, jej pracowitość, skromność, dobroć i niewyczerpana łagodność zmieniły nawet starą zalotnicę. Przychodziła często do pokoiku swej mniemanej synowicy i siadała nie tak dla rozmowy, gdyż rozmawiać nie umiała wcale, jak raczej aby słuchać dzieweczki lub opowiadać jej o sobie.

Posiedzenia te coraz częstsze nie były bez skutków; jeżeli Mania mówiła o sobie, wywoływały pytania, musia-ła objaśniać i nauczać powoli, choć bez pretensji nauczania; jeśli stryjenka zaczęła swą autobiografią, rodziły się z niej uwagi, spory i sądy, które koniec końcem trafiały do przekonania dewotki.

Zaczynało się od tego zawsze, że przeciwne zdanie ogromnie ją oburzało, ale nazajutrz powracała do niego znowu, zaczepiała o nie raz trzeci i czwarty, aż póki nie umilkła, co znaczyło, że została przekonaną.

Mania nie sprzeciwiała się jej zbytnio, mówiła z po-miarkowaniem, objaśniała przyczyny, a gdy widziała stryjenkę zbyt oburzoną, milkła... Milczenie to obudzało tylko większą niecierpliwość i nawał pytań nowych, a że dziewczę stało przy swoim wytrwale, że miało za sobą siłę prawdy i przekonania opartego na pewnych zasadach, zwyciężało zawsze, jeśli nie rozumowaniem, to uczuciem i łzami.

Dość że przyszło do tego, iż Jordanowa niby na próbę zaczęła jakąś robotkę do kościoła, zachęciła się nią, znalazła, że dni jej prędzej przechodziły, i od siatki do kanwy, od kanwy do pończochy na wieczory, potem do łatwiejszych wzięła się książek, nie pędząc już, jak dawniej, całych dni z założonymi nogami i rękami w kątku kanapy.

Muzyka też Mani, zrazu niezrozumiała i przykra trochę nawet pani Jordanowej, nieznacznie coraz przyjemniejsze na niej sprawiać zaczęła wrażenia. Podsłuchiwała pode drzwiami, potem siadała w kątku z robotą i całe godziny zadumana, czasem ze łzami w oczach pędziła tu w stanie roztkliwienia, za który się sama na siebie gniewała.

Faworyt piesek Adolfiny, który zwał się dość dziwnie, Żurek, tak samo z początku do muzyki przywyknąć nie mógł i towarzyszył jej wyciem straszliwym, dopominając się, by mu do snu nie przeszkadzała; poczekawszy jednak i on się z nią obył, dostawszy kilka klapsów a obracho-wawszy, że bezpieczniej jest wnijść z panią do Mani i położyć się, niż zostać na łasce Kachny, która go cierpieć nie mogła i za różne przewinienia ciężkie z nim staczała boje, stał się wyrozumialszym i milczącym. Podnosił jeszcze

niekiedy uszy, gdy fortissimo przychodziło, warczał na dysonanse, ale na głos swego nieukontentowania nie okazywał nigdy.

Żurek zresztą, przywiązawszy się do Mani, przestał się z nią kłócić o muzykę, a Jordanowa rozczulona łagodniejszą też stawała się co dzień, coraz silniej kochać zaczynając sierotkę.

Kapitan Pluta, który zrazu bardzo się cieszył z figla, jaki Narębskiemu wypłatał, a jenerałowej dał zaraz znać listem bezimiennym, gdzie i jak jej córka umieszczoną została — przychodził tu dosyć często, ale z coraz kwaśniejszą miną, bo projekta, jakie sobie był ułożył, nie dały się doprowadzić do skutku. W kilka dni po instalacji Mani, chcąc złe humory gospodyni i jej usposobienia dla siebie nieprzychylne przejednać, przyprowadził on z sobą pana Mateusza Kirkucia jako przyszłego pretendenta.

Rachował wiele na jego czułość i sympatią dla płci pięknej, na dom własny wdowy, na zręczność swą w układaniu małżeństw nawet z żywiołów najmniej do zawarcia ich usposobionych i był pewien, że się to sklei.

Kirkuć zawsze rad był poznać nową piękność, w której by choć parę dni się mógł kochać, nie odrzucił więc ofiary kapitana i dostawszy upoważnienie na ten raz ubrać się dosyć jaskrawo, w nowym kapeluszu kupionym na tandecie i zielonych rękawiczkach koloru nadziei przybył z nim na ulicę Wilczą.

Było to jakoś o mroku, gdyż Pluta rachował na współdziałanie światła w pierwszym wrażeniu, jakie na Kirku-ciu wywrzeć miała malowana pani. Z daleka była to jeszcze perspektywicznie wcale niczego ruina, Kirkuć trochę przygotowany do egzaltacji parą szklankami ponczu usposobiony był do miłosnych zapałów i ujrzawszy jedwabną suknię, aksamitną mantylę, zesznurowane usta, słodki wzrok czarnych, głęboko zapadłych oczów wdówki, białą

3 — Kopciuszek II jej i pulchną rączkę, umyślnie ad hoc umytą — mocno się zrazu zapalił.

Przysiadł się nawet bardzo blisko, rozpoczął rozmowę bez wstępów chłodnych i w końcu dwugodzinnych blisko odwiedzin oświadczył wprawdzie niejasno, ale dając się domyślać stanu swojego serca, że nie był na wdzięki wdowy obojętnym.

Gdy wyszli potem, uścisnął kapitana, dając mu stopień pułkownika, co się tylko przy najlepszym zdarzało humorze; zwał go najlepszym przyjacielem, rozczulał się aż do ocierania łez rękawem nad wspaniałomyślnością jego.

Ale to trwało tylko trzy dni; niestałe są ludzkie myśli i sprawy! Trzeciego dnia poznał Kirkuć wypadkiem ową Justysię Pod Złotą Gwiazdą przy Koziej ulicy, a świeżość jej i młodość niefabrykowana wielkie i głębokie na nim uczyniły wrażenie. Czując jednak, że z jego strony wielkim byłoby grzechem i lekkością ulegać takiej pokusie rumianej, gdy się serio kochać zaczęło w poważnej, aksamitem i atłasem ubranej kobiecie — pospieszył dla wyleczenia się na razie w biały boży dzień do wdówki.

Doznał tego zapewne niejeden z czytelników moich, że napatrzywszy się na kolor czerwony, blade mu się potem i zielone wszystko wydaje; otóż skutkiem podobnego temu fenomenu, Kirkuć, popsuwszy oczy na młodości Justysi świeżej jak jabłko, białej i różowej bez pomocy bielidła i różu, ogromnie został zdumiony, gdy owa idealna wdowa wyszła doń u tynkowana na jego intencją, ale wyglądająca tak straszliwie, że mimo czułości Kirkuda dla całej płci pięknej w ogóle pan Mateusz ostygły nagle zdobył się ledwie na pół godziny bardzo sztywnej i przerywanej rozmowy, w której już o sentymencie nie było ani słowa.

Wiele niezbadanych powodów mogły się przyczyniać do tego niespodziewanego wrażenia, trochę młodość Ju-stynki, może jasny i jaskrawy blask dnia, może i to, że Kirkuć nie pobudził w sobie uczuć żadnym z tych płynów pokrzepiających, które na wzrok i serce tak zbawienny wywierają skutek.

Winną też była i pani Jordanowa, bo gość znalazł ją niedbale i wprędce naszkicowaną, nie odmalowana spieszyła się, aby zbyt długo na nią nie czekał, nie miała czasu barw młodości tak wycieniować, aby naturę naśladowały; bielidło nie rozeszło się do końców widnokręgu, róż rozłożony był niedbale, brwi zakreślone zostały krzywo, a zły humor jakiś dodawał fizjognomii wyrazu wcale nie nęcącego.

Kirkuć w dodatku siadł tak, że wszystkie złudzenia przedstawiły mu się od razu w barwach smutnej rzeczywistości; wyszły dlań na jaw niektóre marszczki niknące o zmroku, okazała się wątpliwość nawet we włosach, których pukle dziwnie były dwubarwne, jak gdyby nie na jednej urosły głowie.

Kirkuć sam nie był piękny, ale wołał ubogą piękną dziewczynkę, której białe ząbki śmiały się perłami młodości, niż w aksamitnej mantyli tak niezręcznie pomalowaną czterdziestówkę. Był więc grzeczny, ale zimniejszy niż pierwszym razem, pożegnał się prędko, choć go zatrzymywano, i oburzony poleciał do kapitana.

— A toś mnie wystrychnął! — zawołał wpadając nagle do jego mieszkania.

— No, cóż tam? — spytał Pluta — gdzieś był?...

— Au wdowy!

— Bez mojej wiadomości i pozwolenia?

— Cóżem to ja student czy co? ot to! — obruszył się pan Mateusz — nie wolno mi już robić, co mi się podoba?

— A nie wolno — rzekł sucho kapitan — bo kto woli swej nie umie używać, temu się ona odejmuje.

— Bądźże spokojny, już ja tam drugi raz nie pójdę..., — Cóż się stało?

— Ale to trup malowany!

— Oszalałeś! — uśmiechnął się kapitan — kobieta w kwiecie wieku, pączek różany.

— Odstępuję ci go z największą przyjemnością — odparł kłaniając się pan Mateusz.

— Przecież ci brakło wyrazów na podziękowanie mi, żem cię z nią zapoznał?

— Aha! o mroku!

— Widzisz sam, jak jesteś śmieszny — rzekł poważnie Pluta — a czemużeś zawsze do niej wieczorem nie chodził? Czegóż więcej jest w życiu, mroku czy jasności? sam powiedz.

Kirkuć się zmieszał, sam nie wiedział, co to miało znaczyć, ale kapitan wyrażał się z tak głębokim przekonaniem, że pan Mateusz zwątpił o własnym rozumie.

— Jak to? — spytał.

— Zważ tylko, kobieta miła, majętna, jeszcze wcale o mroku przystojna, potrzebaż ci było psuć sobie smak do niej, przychodząc nie w porę i pewno na trzeźwo...

— No! to prawda — rzekł Kirkuć — ale niech ją, jak mi się wydała stara i brzydka.

— To złudzenie optyczne — odparł Pluta zimno — usposobienie chwilowe, a w dodatku ty sobie smak psu-jesz przy tych kawiarkach. To jest kobieta dystyngowana, a przywykłeś do tych burakowych piękności, pustych, pospolitych, które podobają się tylko parobkom. Waćpan nie bywałeś nigdy w wyższych towarzystwach, gdzie jest zwyczajem, że się wszystkie kobiety różują i bielą, to tylko dowodzi dystynkcji, trzeba nabrać lepszego smaku.

Kirkuć głową pokiwał, ale nie zdawał się przekonany.

— Zresztą jak sobie chcesz — dodał kapitan — ma ona dosyć pretendentów, chciałem ci wyświadczyć dobrodziejstwo, podnieść cię z tej kondycji niskiej, ale niemiła ofiara, pójdź cielę do domu.

I zamilkł.

— Cóż ja pocznę, kapitanie — wybąknął Kirkuć — kiedy się w niej kochać nie mogę.

— To się nie kochaj.

— No! ale mi mówisz, żebym się żenił.

— Więc cóż?

— Jakże się żenić nie kochając nic a nic? — spytał naiwnie Kirkuć.

— A cóż ma jedno do drugiego?

Pan Mateusz wielkie oczy wytrzeszczył i zamilkł.

— Czy ty jeszcze trzymasz się tej teorii, że małżeństwo i kochanie chodzą w parze? Wiesz, zawsze cię miałem za poczciwe stworzenie, ale do tego stopnia!

Kirkuć się obraził.

— No, to po cóż się żenić! — zawołał.

— Ale ba! żeby mieć dom, chleb, spokój i kogoś, co by twoje gderanie znosił w pokorze; jakby ci się zebrało na kochanie, poszedłbyś się umizgać do jenerałówny.

Pan Mateusz oburzył się bardzo, ale wstrzymał chwilę.

— Widzisz, kapitanie — rzekł kiwając głową — jaki ty jesteś zepsuty. Gadaj ty sobie, co chcesz, mnie tego z głowy nie wybijesz, że bez kochania małżeństwa nie ma. Ja, iłem razy się kochał, zaraz myślałem się żenić, bo ja chcę być szczęśliwym.

— Głupi jesteś — odparł spokojnie Pluta, spojrzał mu w oczy, pokiwał głową na poważną minę przyjaciela, zaczął się potem śmiać i na tym się skończyło.

Kirkuć jeszcze raz poszedł z nim na ulicę Wilczą, ale choć po krambambuli i bawarze nie mógł się otrząść z pierwszego wrażenia; widział ciągle marszczki, malowanie i starość. Justysia rumiana przychodziła mu na myśl i nie dał się już więcej namówić na odwiedziny.

Niezbyt też opłakiwała tę nadzieję pani Jordanowa, której mimo chustki z pąsowymi końcami, kamizelki w kraty i guzików u koszuli świecących pan Mateusz nie miał szczęścia się podobać. Znajdowała z początku, że trochę był podobny do garbatego, potem uznała go doprawdy ułomnym, posądziła go z koloru nosa o zbytnie zamiłowanie gorących napojów i w rozmowie nawet zasmakować nie mogła, choć kilka wcale ładnych anegdot jej powiedział.

Tak projekt Pluty zupełnie się jakoś rozchwiał, a wdowa, choć nie przestała się malować jedynie przez zamiłowanie w sztuce i nawyknienie do widzenia się w zwierciadle w świeżych kolorach młodości, zaczęła powoli zapierać się wszelkiej pretensji do zamążpójścia, utrzymując, że całe życie miała wstręt do tej niewoli.

Odzywała się z tym głośno coraz częściej, że mężczyźni wszyscy są zdrajcy, że kobieta najdroższej swobody swej nie powinna nierozważnie poświęcać, że małżeństwa wszystkie bez wyjątku są nieszczęśliwe, że nie ma rozkoszy jak być panią serca swego, woli i przyszłości. Wprawdzie wspominała nawiasem o tych, którzy na nią patrzali, gdy szła ulicą, o dawnych a blisko znajomych, o natrętnych konkurentach, o nieugaszonych namiętnościach, jakie wzbudzała, ale kończyła mocnym postanowieniem niewychodzenia za mąż nigdy.

Byłaby silniej może jeszcze popierała tę thesis, gdyby się jej kto sprzeciwiał, ale Mania milczała zwykle i kapitan tylko, gdy ją chciał w lepszy wprawić humor, rozpoczynał walkę natarczywie usiłując przekonać, że nie miała słuszności.

Gdy pan Narcyz Zeżga o godzinie dziesiątej powrócił do Smoleńskiego Hotelu i wspinał się na drugie piętro do maleńkiej izdebki, którą za dwa złote dziennie najmował, szwajcar pamiętny obietnicy oznajmił mu o przyjacielu.

— Proszę no pana — rzekł zażywając tabaki.

— A co tam?

— Był tu pan Sysakiewicz czy coś, w pilnym interesie.

— Jak? jak? — spytał Zeżga.

Szwajcar powtórzył nazwisko, Zeżga ramionami ruszył.

— I prosił bardzo pana, aby był łaskaw na niego jutro rano poczekać, bo interes ma bardzo ważny i pilny.

— Nie znam nikogo podobnego.

— To wszystko jedno, ale on waćpana zna i bardzo, bardzo prosił.

Porucznik zamilkł zamyśliwszy się, gdy z drugiej strony nadbiegł służący, oddając mu list niedawno odebrany. Wziął go nie patrząc nań pan Narcyz i powoli posunął się na górę; był zmęczony, smutny i śpieszno mu było siąść, spocząć fajkę paląc, do której kilka godzin tęsknił. Poczciwe człeczysko, niewiele już więcej miał przyjemności w życiu nad ten dymek, który puszczał, i samotność, z którą mu było najlepiej. Ludzie go męczyli, świat wydawał mu się coraz smutniejszym, życie wlokło się jak noc bezsenna. Nawet we wspomnieniach przeszłości niewiele mógł znaleźć pociechy, każde z nich zatrute było przeniewierstwem ludzkim, zdradą i zwalane w końcu jakąś plamą nie zmytą.

Żył też Zeżga, jakby już niczego się nie spodziewał, z małego grosza, który mu pozostał, jeżdżąc po krewnych, czasem zjawiając się w Warszawie, częściej dalekie odprawiając pielgrzymki do różnych dawnych znajomych, u których polował, bo go to jeszcze bawiło, lub końmi się zajmował, bo był koniarz zawołany. Przejeżdżanie z miejsca na miejsce, życie czynne i surowe przeplatane obroną niewinności i poprawą występnych, ale za pomocą znajomego nam kija, trzymały go jeszcze na święcie; kochali go poczciwi, bali się poczuwający do winy, bo był dla nich donkiszotowskim sposobem nieubłagany, śmieli się zeń po cichu ludzie bardzo dobrego tonu, którzy dla przywoitości nigdy ani za cnotą zbyt nie obstają, ani się nazbyt występkiem brzydzą, i tak sobie Zeżga kroczył do darniowej mogiły, do której czasem już wzdychał.

Złote to było serce, ale chore i biedne... pobłażania bowiem dla ludzi nauczyć się nie mogło i drgało jeszcze na najmniejszą woń złego; nieszczęśliwe, bo nie chciało żadnym fałszem okupić spokoju; zwiędłe, bo miłość zeń płynęła na świat, a od świata nie miało się czym pożywić.

Zeżga, który sam jeden wszedł na górę, nierychło sobie z zamkiem dał rady, świecę zapalił, potem list kapitana rzucił i naprzód wziął się do fajki, bo mu do niej pilno było. Dopiero gdy dym jej grubym, sinym kłębem wzbił się nad nim, powoli zaczął rozpieczętowywać misterną kopertę Kirkuda nielitościwie się z nią obchodząc, bo podarł na sztuki biedaczkę.

Spojrzał na pismo, ale mu było całkiem nie znane, już miał szukać podpisu, gdy zapukano do drzwi.

— Proszę — zawołał porucznik... sądząc, że hotelowy coś mu przynosi, ale zamiast służącego, gładka, zimna, wypogodzona, marmurowa twarz Oktawa Pobrackiego, owego prawnika, który tyle okazał przyjaźni dla jenera-łowej, jak sobie zapewne przypominacie, z uśmiechem zaledwie zarysowanym na wąskich ustach wystąpiła ze drzwi.

— Można?

— A! pan Oktaw...

— Wujaszka kochanego... — uśmiechając się rzekł prawnik, krocząc powoli, metodycznie, przyzwoicie i miotając się z wielką powagą. — Jakże zdrowie?

— Daj mi tam pokój ze zdrowiem! Czego mam być chory! Tacy ludzie jak ja po sto lat żyją, bo na nic nie są potrzebni... —odparł, siadając w kanapie i robiąc przy sobie miejsce siostrzeńcowi, Zeżga. — Byłem u ciebie w domu przy Żelaznej ulicy, alem nie zastał.

Narysowaliśmy nieco tę ciekawą postać Pobracki ego w początku naszej powieści, może ją sobie łaskawy czytelnik przypomni; był to człowiek cały zewnątrz chłodny, przyzwoity niezmiernie, milczący i nieposzlakowany. Łatwo stąd wnieść, jaki stosunek łączył tego siostrzeńca z wujem, który mówił, co myślał, o przyzwoitości nie wiedział i miał zwyczaj bić, gdy zmysłów zabrakło lub o skuteczności ich zwątpił.

Pobracki wydawał mu się dziwnie lodowatym, ale miał go Zeżga za wzór uczciwości i cnoty, za rodzaj posągu stoika, w którym serca domacać się było trudno, choć rysy zewnętrzne każdy pochwalać i poszanować był zmuszony. Rad go był kochać, a nie mógł, cenił wszakże. Pobracki też wuja niezmiernie szacował, stosunki ich były chłodne, widywali się rzadko, ale nie unikali od siebie. Będąc w Warszawie Zeżga zawsze odwiedzał siostrzeńca, ten znowu traktował go obiadkiem u Poziomkiewiczo-wej i rozstawali się w najlepszej komitywie.

I tą rażą Pobracki przyszedł właśnie prosić Zeżgi na ten ceremonialny obiadek.

— Jakże się wuj ma? co porabia? — powtórzył prawnik głosem suchym — gdzie przebywał? czy długo u nas bawić zamyśla?

— Ano, o zdrowiu to już wiesz — rzekł Zeżga — włóczyłem się po świecie z kąta w kąt, bo nie mam co robić. Byłem u stryja Naruszewskiego, u Malińskich, u Wyży-kiewiczów, no i już nie wiem gdzie. Przyjechałem na parę dni, żeby zobaczyć, co się tu u was dzieje, ale mi dzisiejszy dzień zaraz krew popsuł.

— No? cóż to może być?

— Ale spotkałem tu jednego nicponia, na którego zimno patrzeć nie mogę — rzekł Zeżga. — Myślałem, że go już dawno z między uczciwych ludzi sprzątnięto, a jeszcze się to włóczy po świecie, aż się burzę, gdy wspomnę.

Pobracki zamilkł, nadto był przyzwoitym i dyskretnym, żeby się miał dopytywać o cokolwiek.

Wtem porucznik rzucił okiem na podpis otwartego listu i wzdrygnął się.

— A, to od tego łotra! — zawołał głośno — czegóż on jeszcze ode mnie chcieć może!

Oko pana Oktawa przypadkiem, istnym trafem poszło sobie w kierunku listu i podpisu, padło na parafę Pluty i usta mu się zacięły.

Porucznik chciał czytać, ale źle czytał przy świecy, a okularów nie używał, sekretów nie lubił, paliło go też, co do niego kapitan mógł pisać, podsunął więc list Po-brackiemu.

— A proszęż cię — rzekł — jeśli masz oczy, to mi odczytaj, co ten łotr pisze, czego on chce?

Z zimną krwią pan Oktaw ujął kaligraficzne wypracowanie Kirkucia i głośno, wyraźnie, z wprawą właściwą tym, co wiele niedorzeczności różnymi charakterami pisanych czytać muszą — przeczytał wszystko aż do podpisu.

Zeżga się zżymał, ruszał ramionami z początku, ale że był choć stary, miękki i łatwo dający się uwieść nawet pozorem uczucia, pod koniec widocznie się poruszył i zamilkł.

— Co plecie! co plecie! — rzekł — dalipan, nie wiedzieć co już myśleć? A był takim łajdakiem.

Pobracki milczał z usty zaciętymi.

— Nie znasz go czasem? — spytał wuj.

— Znam go — odparł zimno Pobracki i milczał znowu.

— Cóż ty mówisz?

— Ja? — rzekł powoli prawnik — ja? zwykle o ludziach nic nie mówię, zdanie moje o nich zatrzymuję przy sobie.

— No! ale zmiłuj się, co o tym powiadasz?

— Nie umiem sądzić!

— Ale z jakiej strony go znasz?

— Nie będę taił, z najgorszej.

Zeżga zamilkł.

— Ha! — zawołał po chwili — może się zresztą poprawił! Ja jestem tak szparki! mogłem istotnie zgrzeszyć.

Pobracki się uśmiechnął tylko, Zeżga to postrzegł.

— Chwalę ci to — rzekł — że niełatwo wydaj esz sąd o ludziach, ja jestem stare dziecko, ale ze mną możesz być otwartym.

Pan Oktaw milczał długo, jakby się wahał i rozważał w sobie co ma uczynić.

— Nie wiem — odezwał się po przerwie — całej historii wuja z tym panem, chociaż sądzę, że on, nie kto inny, przyczynił się do jego ruiny.

— Co tam do ruiny! — wykrzyknął Zeżga — co mi tam ruina! Ten człowiek mnie zabił, ten człowiek odebrał mi całą przyszłość, zdradził mnie!

I zaciął usta drżące, a w oczach jego błysnął ogień niepohamowanego gniewu; ale dodał hamując się zaraz:

— No! niech tam mu Bóg przebaczy, ale cóż ty wiesz o nim?

— Osobiście raz tylko się z nim zetknąłem — rzekł cicho Pobracki — a z jakiego powodu i jak to było, opowiem.

Nie rozpłomieniając się wcale, prawnik zaczął bardzo szczegółowie ze swego punktu widzenia opowiadać historią jenerałowej Palmer; naturalnie uczynił ją heroiną i ofiarą, na Plutę najczarniejszych barw użył, a z obszernego tego sprawozdania, którego Zeżga z wielkim słuchał zajęciem, nakładając fajkę po fajce z coraz gwałtowniejszym oburzeniem, okazało się, iż Pobracki o najmniejszych szczegółach tych dziejów poufnych był jak najdokładniej uwiadomiony. W jego ustach przybrały one barwę właściwą, a różną może od tej, jakąśmy jej nadali; nie pomówim go wszakże o pobłażanie dla Pluty, którego wszystkie sprawki piekielnym ogniem bengalskim umiał oświecić.

Skutek tej historii był łatwy do przewidzenia, Zeżga zakipiał.

— I jakże takiego łotra świat cierpi! — zakrzyknął — jakże go ziemia nosi! Więc nie ma, kto by mu jak psu wściekłemu w łeb wypalił!

— Za to by każdy odpowiadał jak za proste morderstwo — rzekł Pobracki.

— Ale są sądy! prawa!

Pan Oktaw ruszył ramionami, znacznie się uśmiechając.

— Więc ten łajdak będzie niewinną prześladował kobietę, dziecko gubił, ludzi bezbronnych odzierał i posługiwał się nimi i nikt nie śmie mu...

Tu słów zabrakło porucznikowi.

— Otóż to wasz świat — krzyknął rzucając fajkę, którą rozbił w druzgi o podłogę — otóż to ten zachwalony wasz porządek i sprawiedliwość społeczna, otóż to wasza uczciwość i honor! Każdy się boi łotra, każdy mu się uśmiecha, podaje rękę i zdejmuje przed nim kapelusz, ten sobie drwi z was, wypotrzebowuje, a wy przez małoduszność stoicie z założonymi dłoniami, patrząc na występek, jakbyście poglądali na heroizm. Niech was wszyscy... A szkoda fajki — dodał po cichu, spojrzawszy na ziemię — służyła mi długo i poczciwie.

— Nie będę ja świata bronił — odparł prawnik chłodno — ale wszędzie, nie tylko u nas, są występki społeczne nie dające się pochwalić, są wypadki bezkarności, są zbrodnie, na które prawo jest bezsilne, ludzie zaś zastępować go nie śmieją. Cóż z nim zrobić? jestże na to środek jaki?

— Ale powiedz mi — zawołał Zeżga — jak ten człowiek, ta bestia... takie listy pisać może? Nie sądziłżebyś, że to nieszczęśliwa ofiara? Nie zachwiaćże się tu czytając tego przecherę, który się takim płaszczem niewinności odział, jakby nigdy w życiu żadnej krzywdy nie zrobił?

Milczeli chwilę. Zeżga chodził po pokoju, ale rozpalony opowiadaniem Pobrackiego i rady sobie dać nie mogąc, tak mu historia jenerałowej, dziecka i prześladowanych Narębskich, bo wszystko to tam było i doprawdy z talentem odmalowane, utkwiła.

— Ale to nie może być, żeby na niego sposobu nie znaleźć! — powtarzał — nie znaj dzież się nikt?

— A nikt — rzekł wzdychając Pobracki.

— No, to ja go przydybię gdzie na ulicy i zbiję jako poganina, żeby nie powstał lub wyniósł się od nas do licha.

— Cóż z tego? zbity wyliże się pewnie, a wyniósłszy się, gdzie indziej będzie broił — rzekł pan Oktaw chłodno.

— To mu w łeb strzelę.

— I pójdziesz w kajdany.

— A prawda, to głupia rzecz, ale cóż zrobić?

— Nie ma nic do zrobienia.

Tego nie pojmował porucznik i cisnął tą rażą cybuchem już samym, który trzymał w ręku.

— To nie może być — zawołał — wyście wszyscy ludzie porządni i tak bojący się prawa i literek jego, że gdy przyjdzie pójść za sumieniem mimo niego, to już tchórzycie... tak nie może być! Ja wam pokażę.

I zamyślił się głęboko.

— Hej — rzekł — gdyby tu był mój kolega Wy dym... we dwóch, namyśliwszy się, bylibyśmy zjedli tego lisa.

Pobracki ramionami ruszył.

— Ale cóż? trzy razy byłem u niego, zastać go nie mogę... zostawiłem mu adres, nie przyszedł... Wydym... go zna i my nie jesteśmy tacy skrupulatni, gdy trzeba ścierwo z ulicy sprzątnąć... dalibyśmy mu rady, dalipan.

Coś szusnęło pode drzwiami, wszedł deus ex machina z drewnianą nogą, ale wesołą rumianą twarzą pan porucznik drugi, Jan Wydym... serdeczny towarzysz i przyjaciel Zeżgi.

Pan Narcyz, który był odrobinę zabobonny, obróciwszy się ku drzwiom i ujrzawszy tego, o kim mówił, stanął na chwilę wryty, ale jak błyskawica przeszła mu przez głowę myśl, że go tu opatrzność sprowadziła, aby razem dokonali wielkiego dzieła sprawiedliwości.

— Wydym!...

— Zeżga!

I rzucili się w objęcia starzy towarzysze broni, a potem spłakane otarłszy wąsy, gdy gospodarz Wydyma na kanapie obok Pobrackiego posadził, aby długo z tą drewnianą nogą nie stał, zafrasował się, że go nie miał czym przyjąć.

— Chyba ci dam moją fajkę — rzekł — ale prawda, i ta stłuczona — dodał ciszej, ruszając ramionami — cygara u mnie nie ma, papierosów nie cierpię, może się co napijesz?

— Ale daj że mi pokój — odparł odchrząkując przybyły — nic nie chcę, tylko ciebie zobaczyć. Byłeś u mnie parę razy, aleś mię nie zastał, bo mam kawałek procesu, co mi spocząć nie daje; pomyślałem, że prócz chęci widzenia mnie mogłeś mieć jaki interes, więc się stawię po komendzie.

— I przystawiłeś się tak w porę, żem właśnie imię twoje wymawiał — rzekł Zeżga — bo tu u was horrenda się dzieją, Janie, a trzeba świeżych i nie zepsutych ludzi, żeby poczuli te okropności, boście wy już tak do nich nawykli, że wam z nimi jako w niebie.