Korytarz kości - Victoria Schwab - ebook + książka

Korytarz kości ebook

Victoria Schwab

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Problemy nie przestają nawiedzać Cassidy Blake… i są straszniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Dwunastoletnia Cass towarzyszy rodzicom w podróży do Paryża, gdzie kręcą oni kolejny odcinek serialu „Duchodzeniowcy”. Ta podróż nie ma jednak nic wspólnego ze spacerami po paryskich uliczkach, zapachem croissantów i fotografią na tle wieży Eiffla. W podziemiach miasta czai się budzące grozę niebezpieczeństwo, któremu Cassidy musi stawić czoła.

Czas ucieka, potężny duch rośnie w siłę i staje się prawdziwym zagrożeniem. Cass musi zanurzyć się w ciemności katakumb, by ocalić i miasto, i siebie.

Drugi tom bestsellerowej serii autorstwa Victorii Schwab to pełna tajemnic i zwrotów akcji opowieść dla tych, którzy nie boją się ciemności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 198

Oceny
4,1 (153 oceny)
47
80
24
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Dobrze spędzony czas

Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta część! Po nieudanym spotkaniu z jedynką (z 5 razy chciałam zrobić DNF),tutaj naprawdę dobrze się bawiłam i dosłownie przeleciałam przez tą książkę - serio się zdziwiłam, kiedy chciałam zobaczyć postęp, a tu już był koniec. Świetny klimat, bardzo przyjemna historia i dziękuję, że autorka darowała sobie te porównania do Pottera (no z trzy razy wywróciłam oczami),boi jakbym dostała powtórkę z pierwszego tomu, to rzuciłabym to w cholerę. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego był taki szał na ta trylogię!
00
gosiajasinska

Dobrze spędzony czas

świetna
00
lucja_a

Dobrze spędzony czas

Tak samo jak pierwsza, bardzo przyjemna
00
Zgredek1234_

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka, przeczytałem przed czytaniem 1 części
00
MarlenaDrozynska

Dobrze spędzony czas

Fajna książka. Przyjemnie i szybko się czyta.
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Tunnel of Bones

Copyright © 2019 by Victoria Schwab

All rights reserved.

Map copyright © Maxime Plasse, 2019

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktorka inicjująca •Milena Buszkiewicz

Redaktorka prowadząca •Aneta Cruz-Kąciak

Marketing i promocja •Natalia Kołacz

Redakcja •Natalia Szczepkowska

Korekta •Marta Akuszewska,Joanna Pawłowska

Projekt typograficzny wnętrza i łamanie •Mateusz Czekała

Projekt okładki • Baily Crawford

Adaptacja okładki •Magda Bloch

Zdjęcia na okładce ©: kot: Anna Hoychuk/Shutterstock; dziewczynka: Jovana Rikalo/Stocksy United and Sun Ok/Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej •Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67176-33-0

 

Zygzaki

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.zygzaki.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pociąg z grzechotem przejeżdża pod miastem.

Za oknami przemykają cienie, rozmazane smugi świadczące o szybkości, ciemne na ciemnym tle. Wyczuwam falowanie Zasłony, niczym przypływy i odpływy, a ze wszystkich stron dobiega mnie stukanie duchów.

– Nie ma co, przyjemna myśl! – kpi mój najlepszy kumpel Jacob, wsuwając ręce do kieszeni.

Próbuję nie dać poznać po sobie, że obawiam się tylu widm naraz. Szepczę do niego ukradkiem:

– A co, boisz się tego stukotu?

Skoro mowa o kotach: Grim patrzy na mnie gniewnie z transportera, który trzymam na kolanach, a jego zielone oczy obiecują zemstę za to, że został uwięziony. Mama i tato siedzą naprzeciwko nas z bagażami. Nad ich głowami widzę plan metra, który wygląda jak plątanina kolorowych linii, bardziej labirynt niż wskazówka dla podróżnych. Byłam kiedyś z rodzicami w Nowym Jorku i codziennie jeździliśmy metrem, a ja do dzisiaj nie potrafię powiedzieć skąd i dokąd.

A wtedy cały plan był opisany po angielsku!

Jacob opiera się o ścianę koło mnie, a ja znów patrzę w okno. Studiuję swoje odbicie w szybie: kręcone brązowe włosy, piwne oczy, okrągła twarz i staroświecki aparat fotograficzny na szyi… ale miejsce obok, na którym powinien siedzieć mój przyjaciel, jest puste.

Muszę to szczegółowo wyjaśnić: Jacob jest, jak to zwykł określać, „niepełnosprawny cieleśnie”. Najprościej mówiąc, jest duchem. Nie widzi go nikt poza mną (i Larą, dziewczynką, którą niedawno poznaliśmy, ale to tylko dlatego, że jest do mnie podobna, czy też to ja jestem podobna do niej: obie przekroczyłyśmy granicę pomiędzy światem żywych i umarłych, a potem zza niej wróciłyśmy). Wygląda to trochę dziwnie. Martwy najlepszy przyjaciel? No cóż, tak to już jest, ale to nie najdziwniejsza rzecz w moim życiu.

Nazywam się Cassidy Blake i rok temu omal nie utonęłam. Jacob ocalił mi życie, a ja od tej pory potrafię przekraczać Zasłonę i wchodzić do świata duchów – zmarłych, którzy po śmierci nie zaznali spokoju. Moje zadanie polega na odsyłaniu ich.

Jacob patrzy na mnie gniewnie.

– Twoje zadanie? Chyba według Lary!

Aha, nie wspomniałam, że Jacob potrafi czytać mi w myślach. Najwyraźniej to właśnie dzieje się, kiedy duch pomaga żyjącemu uciec znad krawędzi śmierci: od tej chwili ich losy są splątane. No cóż, towarzystwo martwego chłopaka jest dość dziwne. A jakby tego było mało, jedziemy teraz metrem, bo moi rodzice kręcą dokumentalny program telewizyjny o najbardziej nawiedzonych miastach świata.

Rozumiecie teraz?

Przy tym wszystkim fakt, że Jacob jest duchem, zaczyna wyglądać normalnie.

– Paranormalnie – poprawia mnie z krzywym uśmieszkiem.

Przewracam oczami. Tymczasem pociąg zwalnia, a z głośników rozlega się zapowiedź najbliższej stacji.

„Concorde”.

– To nasz przystanek – mówi mama i wstaje z fotela.

Metro zatrzymuje się, a my wysiadamy, przedzierając się przez tłum na peronie. Tato przejmuje transporter z Grimem, co mnie cieszy, bo ten kot jest cięższy, niżby się wydawało, a potem gramolimy się z walizkami po schodach.

Docieramy na ulicę. Zatrzymuję się, bo zapiera mi dech, nie z powodu wspinaczki, ale od widoku. Stoimy na skraju olbrzymiego placu, otoczonego budowlami z jasnego kamienia, odbijającego światło późnego popołudnia. Wszystko lśni złotym blaskiem: poręcze barierek przy chodnikach i słupy latarni, fontanny i balkony. W oddali wieża Eiffla wznosi się niczym stalowa włócznia.

Mama rozkłada szeroko ramiona, tak jakby chciała uściskać całe miasto.

– Witajcie w Paryżu!

 

 

~ ~ ~

 

Można by pomyśleć, że to miasto, jak to miasto, jest po prostu miastem.

Ale byłaby to błędna myśl. Przybyliśmy tu prosto z Edynburga w Szkocji, spośród ciężkich kamieni i wąskich uliczek, z miejsca, które zawsze wydaje się spowite cieniem.

Tymczasem Paryż…

Paryż jest rozległy, jasny i elegancki.

Teraz, kiedy wyszliśmy na powierzchnię, stukot duchów ucichł. Czuję Zasłonę tylko od czasu do czasu, jako muśnięcie na skórze lub mignięcie szarości na skraju pola widzenia. Może Paryż nie jest tak nawiedzony jak Edynburg? Może…

Ale przecież gdyby to było prawdą, nie przyjechalibyśmy tu.

Moi rodzice nie podążają za baśniami.

Kierują się tam, skąd docierają do nich prawdziwe historie o duchach.

– Tędy – mówi tato i ruszamy szeroką aleją, Rue de Rivoli. Z jednej strony ciągną się luksusowe sklepy, z drugiej rzędy drzew.

Wokół nas tłoczą się mężczyźni w eleganckich garniturach i kobiety w szpilkach. Pod ścianą stoi dwójka nastolatków: chłopak z dłońmi w kieszeniach czarnych obcisłych dżinsów i dziewczyna w jedwabnej bluzce z wielką kokardą pod szyją, którzy wyglądają, jakby zeszli prosto z wybiegu dla modelek i modeli. Przechodzimy koło kolejnej dziewczyny, tym razem w błyszczących baletkach, i chłopaka w pasiastej koszulce polo, wyprowadzającego pudla. Nawet psy są tu prześlicznie wystylizowane i dopieszczone.

Patrzę na siebie i nagle czuję się niewłaściwie ubrana: fioletowy tiszert, szare legginsy i trampki.

Jacob wygląda zawsze tak samo: rozczochrane blond włosy, pomięta koszulka z superbohaterskim emblematem, ciemne dżinsy przetarte na kolanach i buty tak ściorane, że nie potrafię rozpoznać ich oryginalnego koloru.

Wzrusza ramionami.

– Tak, to cały ja – mówi, kompletnie się nie przejmując swoim wyglądem.

Łatwo mu tak, skoro nikt poza mną go nie widzi.

Unoszę aparat do oka i spoglądam przez popękany wizjer na paryski chodnik. Mój sprzęt to stary model z ręcznymi nastawami, robiący zdjęcia na czarno-białej kliszy. Był stary i poobijany, jeszcze zanim wpadłam razem z nim do lodowatej rzeki niedaleko domu, na północy stanu Nowy Jork. A potem w Szkocji uderzyłam aparatem o kamienny nagrobek i roztrzaskałam mu soczewki. Niebywale sympatyczna dziewczyna w serwisie fotograficznym wymieniła je na inne, z niedużą skazą, która wygląda trochę jak zakręcony odcisk palca na samym środku szkła. To jeszcze jedna niedoskonałość na liście.

Jednak aparat ten jest naprawdę niezwykły, bo działa również za Zasłoną: da się nim zrobić zdjęcia z tamtej strony. Nie zobaczycie na nich dokładnie tego, co widzę tam ja, ale na pewno więcej niż na zdjęciach robionych dowolnym innym sprzętem. Cienie ze świata cieni.

Opuszczam aparat, kiedy w mojej kieszeni brzęczy telefon.

To esemes od Lary Chowdhury.

Poznałyśmy się w Edynburgu. Jesteśmy w tym samym wieku, ale trzeba przyznać, że Lara jest o parę lat do przodu, jeżeli chodzi o łowienie duchów. Głównie dzięki temu, że spędza wakacje z duchem swojego zmarłego wuja, który przypadkiem wie (a właściwie wiedział) wszystko na temat świata paranormalnego. Nie był międzyświatowcem (tym mianem Lara określa takich jak my), tylko miał wielką bibliotekę i upiorne hobby.

 

Lara:

Wpakowałaś się już w kłopoty?

 

Ja:

Zdefiniuj „kłopoty”

 

Lara:

Cassidy Blake

 

Niemal słyszę irytację w jej głosie, tak jakby nie pisała, tylko wypowiadała te słowa z wytwornym brytyjskim akcentem.

 

Ja:

Dopiero co przyjechałam

Naprawdę nie masz do mnie ani trochę zaufania?

 

Lara:

To nie jest odpowiedź

 

Unoszę telefon, uśmiecham się głupio i strzelam selfika z uniesionym kciukiem na tle gwarnej ulicy. Jacob mieści się w kadrze, ale oczywiście nie widać go na zdjęciu.

 

Ja:

Jacob i ja mówimy ci „cześć!”

 

– Chyba ty – sarka Jacob, podczytując mi przez ramię. – Ja nie mam jej nic do powiedzenia.

Jak na zawołanie przychodzi jadowita odpowiedź Lary:

 

Lara:

Powiedz duchowi, żeby spadał

 

– No to jesteśmy – mówi mama, wskazując hotel przed nami. Wpycham telefon z powrotem do kieszeni i unoszę wzrok.

Wejście wygląda imponująco: fazowane szkło, czerwony dywan sięgający krawężnika i ozdobna markiza z wielką nazwą: Hôtel Valeur. Mężczyzna w liberii otwiera i przytrzymuje nam drzwi, kiedy wchodzimy.

Niektóre miejsca aż krzyczą: „duchy!”… ale to nie jest jedno z nich.

Przechodzimy przez ogromny hall z wypolerowanego marmuru i złota. Są tu kolumny, bukiety kwiatów i srebrny wózek z napojami, mobilny barek zastawiony porcelanowymi filiżankami. Całkiem jak w eleganckim domu towarowym. Stoimy tak: dwoje rodziców, córka, kot i duch, czując się kompletnie nie na miejscu.

– Bienvenue – mówi recepcjonistka, obejmując wzrokiem naszą grupkę, włącznie z bagażem i czarnym kociskiem w transporterze.

– Cześć! – odpowiada radośnie mama, a dziewczyna natychmiast przechodzi na angielski.

– Witamy w hotelu Valeur. Czy państwo już u nas gościli?

– Nie. To nasz pierwszy raz w Paryżu – mówi tato.

– Tak? – Recepcjonistka unosi ciemną brew. – A co sprowadza państwa do naszego miasta?

– Interesy – oznajmia tato, a w tej samej chwili mama informuje:

– Będziemy kręcić program dla telewizji.

Atmosfera raptownie się ochładza. Dziewczyna z niechęcią krzywi usta.

– Ach, tak. Czyli to wy jesteście tymi… poszukiwaczami duchów – mówi to w taki sposób, że się rumienię, a jednocześnie przewraca mi się w żołądku.

Jacob za mną rozprostowuje dłonie, a kostki mu strzelają.

– Oho, mamy tu kogoś sceptycznego!

Miesiąc temu nie potrafił nawet sprawić, żeby okno zaparowało, a teraz rozgląda się za czymś, co mógłby stłuc. Jego wzrok pada na wózek z napojami. Rzucam mu ostrzegawcze spojrzenie, bezgłośnie wypowiadając „nie!”.

W głowie słyszę głos Lary:

„Duchy nie należą do Międzyświata, a już na pewno nie należą do naszej rzeczywistości”.

„Im dłużej przebywa po naszej stronie, tym silniejszy się robi”.

– Jesteśmy badaczami zjawisk paranormalnych – poprawia ją mama.

Recepcjonistka marszczy nos z dezaprobatą.

– Wątpię, żebyście znaleźli tu takie rzeczy – oświadcza. Jej palce z idealnym manicure na paznokciach tańczą po klawiaturze. – Paryż to miasto sztuki, kultury i historii.

– No właśnie – zaczyna tato. – Ja na przykład jestem historykiem i…

Ale wówczas mama kładzie mu rękę na ramieniu, jakby chciała powiedzieć: „Nie warto się o to kłócić”.

Dziewczyna z recepcji podaje nam klucze. W tej samej chwili Jacobowi udaje się popchnąć mobilny barek. Porcelanowa filiżanka toczy się ku brzegowi blatu. Łapię ją, zanim spadnie na posadzkę.

– Niegrzeczny duch! – szepczę.

– Psujesz zabawę! – odpowiada Jacob, idąc za mną i rodzicami na górę.

 

 

~ ~ ~

 

W Szkocji ludzie rozmawiali o duchach tak, jak rozmawia się o zwariowanej ciotce albo narwanym dzieciaku z sąsiedztwa: o kimś, kto zachowuje się dziwnie, ale niewątpliwie istnieje. Edynburg był nawiedzony od stóp do głów, od zamku do pieczar głęboko pod nim. Nawet w Lane’s End, ślicznym, małym pensjonacie, w którym się zatrzymaliśmy, rezydował duch.

Tutaj jednak, w hotelu Valeur, nie ma ciemnych kątów, nie rozbrzmiewają tu również żadne złowróżbne dźwięki.

Drzwi naszego pokoju nawet nie skrzypią podczas otwierania.

Zatrzymujemy się w apartamencie, z sypialniami po obu stronach eleganckiego saloniku. Wszystko jest świeże, czyste i nowe.

Jacob patrzy na mnie z osłupieniem.

– To prawie tak, jakbyś chciała, żeby to miejsce było nawiedzone.

– Nie – odpowiadam zdecydowanie. – Tylko… wydaje się dziwne, że nie jest.

Tato musiał mnie usłyszeć, ponieważ pyta:

– I co myśli Jacob o naszej nowej kwaterze?

Przewracam oczami.

Fajnie jest mieć ducha za najlepszego kumpla. Może wchodzić ze mną do kina bez biletu, nie muszę się z nim dzielić słodyczami i nigdy nie jestem sama. Oczywiście kiedy najlepszy przyjaciel nie podlega na ogół prawom fizyki, trzeba ustalić pewne podstawowe zasady: Nie wolno mu mnie straszyć. Nie wolno mu wchodzić przez zamknięte drzwi do sypialni ani łazienki. Nie wolno mu znikać w środku kłótni.

Są również wady takiej sytuacji. To krępujące, kiedy ktoś przyłapie mnie na „mówieniu do siebie”. Jeszcze bardziej niezręcznie robi się, gdy tato myśli, że Jacob to mój wymyślony przyjaciel, coś w rodzaju fanaberii nastolatki, która nie radzi sobie z rzeczywistością.

– Jacob martwi się, że jest tutaj jedynym duchem.

– Przestań wkładać mi w usta coś, czego nie powiedziałem! – oburza się przyjaciel.

Wypuszczam Grima z transportera. Natychmiast wspina się na krawędź kanapy i ogłasza swoje niezadowolenie całemu światu. Jestem pewna, że przeklina nas za niedawne uwięzienie, ale równie prawdopodobne, że jest po prostu głodny.

Mama wsypuje do miski trochę suchej karmy. Tato nas rozpakowuje. Wrzucam swoje rzeczy do mniejszej sypialni. Kiedy wracam do salonu, widzę, że mama otworzyła jedno z okien szeroko i teraz się przez nie wychyla. Opiera dłonie na barierce z kutego żelaza i głęboko oddycha.

– Przepiękny wieczór – oświadcza, przyzywając mnie gestem. Słońce właśnie zaszło, a na niebie widać plątaninę różu, fioletu i pomarańczu. Wokół rozciąga się Paryż. Na Rue de Rivoli pod nami dalej jest pełno ludzi, a z tej wysokości mogę zajrzeć za rządek drzew, na wielką połać zieleni.

– To Tuilerie – mówi mama. – Po francusku jardin, czyli ogród.

Za ogrodami płynie szeroka rzeka, która według mamy nazywa się Sekwana, a za nią stoi ściana budowli z jasnego kamienia, okazałych i przepięknych. Im dłużej na to patrzę, tym bardziej nurtuje mnie pewna myśl.

– Mamo? Po co tu jesteśmy? To miasto nie wydaje się nawiedzone.

Mama się uśmiecha.

– Niech cię to nie zmyli, Cass. Paryż aż kipi od historii o duchach – wyjaśnia i kiwa głową w kierunku ogrodów. – Weźmy na przykład Tuilerie i legendę o ­Jeanie Rzeźniku.

– Nie pytaj – radzi Jacob, ale ja już zdążyłam złapać przynętę.

– Kto to taki?

– Około pięciuset lat temu – zaczyna mama swobodnie, jak to ona – panowała tu królowa Katarzyna. Jej człowiekiem do zadań specjalnych był właśnie Jean Rzeźnik.

– Ta historia na pewno dobrze się skończy – wyrokuje sarkastycznie Jacob.

– Jean pozbywał się nieprzyjaciół Katarzyny. Niestety z czasem sam stał się kłopotliwy: poznał zbyt wiele tajemnic królowej. By utrzymać monarsze sprawy w sekrecie, Katarzyna w końcu kazała zabić również jego. Rozkaz wykonano tutaj, w Tuileriach. Kiedy jednak oprawcy następnego dnia wrócili po ciało, nie było go na miejscu zbrodni. – Mama rozkłada dłonie, jakby była iluzjonistką i przygotowywała sztuczkę. – Nigdy nie odnaleziono jego zwłok, a widmo Jeana pojawiało się od tej pory rozmaitym królom i królowym Francji jako zwiastun rychłej śmierci.

Z tymi słowami odwraca się od okna.

Tato siedzi na kanapie, a przed nim na niskim stoliku leży segregator z harmonogramem zdjęć. Grim, prezentując typowo kocie zachowanie, przechodzi po stole, ocierając się wąsami o brzeg oprawy.

Etykietka na segregatorze głosi dumnie: „Duchodzeniowcy”.

Tak była zatytułowana książka moich rodziców, wydrukowana na papierze, zanim jeszcze zdecydowano, by stworzyć na jej podstawie program telewizyjny. Ironia losu polega na tym, że kiedy mama i tato postanowili opisywać zjawiska paranormalne, nie wiedziałam jeszcze, że czeka mnie doświadczenie bliskie śmierci: że będę miała wypadek na moście, że spadnę z roweru prosto do lodowatej rzeki, że niemal utonę, poznam Jacoba, zyskam zdolność przekraczania Zasłony i dowiem się, że jestem łowczynią duchów.

Jacob odchrząkuje, najwyraźniej niezadowolony z tego określenia.

Rzucam mu przepraszające spojrzenie.

– Zbawczynią duchów?

Unosi brew.

– No, to dopiero brzmi pompatycznie!

– Zbieraczką?

Marszczy czoło.

– Nie jestem grzybem.

– Specjalistką od duchów?

Zastanawia się przez chwilę.

– Hm, to lepsze, ale mało eleganckie.

W każdym razie rodzice nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Nadal nie mają, ale ich zaangażowanie w produkcję programu oznacza, że jeżdżę z nimi w różne miejsca i poznaję nowych ludzi, żyjących i nie.

Mama otwiera segregator na nowej zakładce. Napis na niej głosi:

 

DUCHODZENIOWCY

Odcinek drugi

Lokalizacja: Paryż, Francja.

 

A pod spodem tytuł odcinka:

 

KORYTARZ KOŚCI

 

– Aha – odzywa się znacząco Jacob. – To dopiero brzmi obiecująco.

– Zobaczmy, co tu znajdziemy – mówi mama, otwierając plan miasta. Rzucają mi się w oczy liczby, układające się w spiralną linię od centrum w stronę przedmieść, od jednego do dwudziestu.

– Co oznaczają? – pytam.

– To arondissements – objaśnia tato, po czym dodaje: – Arondissement to francuska nazwa dzielnicy.

Siadam na kanapie obok mamy, która przegląda teraz szczegóły harmonogramu.

 

Katakumby

Ogród Luksemburski

Wieża Eiffla

Pont Marie

Katedra Notre Dame

 

Lista jest jeszcze dłuższa. Opieram się pokusie sięgnięcia po segregator i przeczytania o każdej z tych lokalizacji, opisanej przez rodziców. Wolę stanąć w miejscach zaznaczonych na mapie i usłyszeć opowiadane przez nich historie, tak jak usłyszą je widzowie programu.

– O, tak! – mówi sarkastycznie Jacob. – Po co się przygotowywać, kiedy można skoczyć na głęboką wodę, w nieznane?

„Niech zgadnę – myślę – za życia zawsze czytałeś najpierw zakończenie książki?”

– Nie – mamrocze Jacob, a potem dodaje: – To znaczy tylko wtedy, gdy była straszna. Albo smutna. Albo kiedy martwiłem się o… Ale to się nie liczy.

Powstrzymuję uśmiech.

– Cassidy – zaczyna mama. – Rozmawialiśmy ostatnio z twoim ojcem…

O, nie. Ostatnim razem, kiedy mama użyła tonu z etykietką „rodzinne zebranie”, okazało się, że moje letnie plany musiały ustąpić miejsca produkcji programu telewizyjnego.

– Chcemy, żebyś bardziej się angażowała – uzupełnia tato.

– Angażowała? Jak? – pytam. Odbyliśmy już dłuższą rozmowę przed całą tą wyprawą i ustaliliśmy, że bardziej odpowiada mi pozostawanie w cieniu. Zawsze zresztą czułam się lepiej z drugiej strony wizjera, robiąc…

– Zdjęcia – odpowiada mama. – Na potrzeby programu.

– Pomyśl, to mógłby być dobry materiał dodatkowy, spojrzenie za kulisy – kusi tato. – Telewizja byłaby zachwycona takimi zdjęciami, a my uważamy, że byłoby fajnie, gdybyś mogła pomóc nam bardziej bezpośrednio.

– A przy okazji trzymać się z dala od kłopotów – dodaje Jacob, który tymczasem przysiadł na brzegu kanapy.

Może ma rację? Może to sztuczka, żeby powstrzymać mnie przed samodzielnymi przechadzkami po mieście, zapobiec kradzieży nici mojego życia przez potężnego ducha i postawieniu mi kolejnych zarzutów bezczeszczenia cmentarzy?

Mimo to propozycja rodziców mi pochlebia.

– Z przyjemnością! – mówię, tuląc aparat do piersi.

– Wspaniale! – odpowiada tato, wstając, żeby się przeciągnąć. – Zaczynamy zdjęcia dopiero jutro. Odetchniemy trochę świeżym powietrzem? Co powiecie na spacerek po Tuileriach?

– Idealnie – podchwytuje radośnie mama. – Może mignie nam gdzieś stary dobry Jean!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Określić Tuilerie mianem ogrodu to tak, jakby nazwać Hogwart „szkołą”.

Zasadniczo w obu przypadkach mielibyście rację, ale w żadnym z nich użyte słowo nie oddaje sprawiedliwości opisywanemu miejscu.

Zmierzch szybko mija, ustępując nocy. Wchodzimy do parku i podążamy piaskową aleją, szeroką jak ulica, obramowaną rzędami drzew. Ich korony sięgają wysoko, odcinając nas od resztek światła dziennego. Od centralnej alei odchodzą boczne ścieżki, wiodące między wielkimi trawnikami, na których rosną starannie przystrzyżone krzaki róż.

Czuję, jakbym wkraczała za Alicją do Krainy Czarów.

Zawsze uważałam tę powieść za nieco straszną – i tak właśnie wygląda ten ogród. Może dlatego, że w nocy wszystko wygląda bardziej przerażająco. Dlatego ludzie boją się ciemności: to, czego nie można dostrzec, jest zawsze straszniejsze od tego, co widać. Wzrok płata figle, cienie wydają się groźne, w mroku czają się niewyraźne kształty. Ale Tuilerie straszą nie tylko ze względu na późną porę.

Z każdym krokiem Zasłona staje się cięższa, a pomruk duchów głośniejszy.

Może Paryż rzeczywiście jest bardziej nawiedzony, niż myślałam?

Mama bierze tatę pod rękę.

– Co za wspaniałe miejsce! – zachwyca się, opierając głowę na jego ramieniu.

– Tuilerie to kawał historii – zaczyna tato nauczycielskim tonem. – Powstały w szesnastym wieku jako ogrody przy pałacu królewskim.

Na drugim końcu parku, za kwaterą różanych krzaków, które mogłyby iść o lepsze z okazami Królowej Kier, stoi ogromny budynek. Jest tak szeroki, jak sam ogród, a jego ramiona, niczym olbrzymiej litery „U”, obejmują część parku w kamiennym uścisku.

– A cóż to takiego? – pytam.

– To oczywiście pałac – wyjaśnia tato. – A przynajmniej jego najnowsza wersja. Oryginał spłonął w tysiąc osiemset siedemdziesiątym pierwszym.

Podchodzimy i widzę, że z pałacowego dziedzińca wznosi się podświetlona szklana piramida. Tato mówi, że obecnie budynek jest siedzibą muzeum zwanego Luwrem.

Marszczę brwi, spoglądając na piramidę.

– Jak tam się mieści całe muzeum?

Tato się śmieje.

– Muzeum jest poniżej – odpowiada. – I naokoło. Piramida służy tylko jako wejście.

Mama dodaje:

– A przy okazji przypomina, że czasem pod powierzchnią kryje się więcej, niż widać na pierwszy rzut oka…

Przerywa jej gwałtowny krzyk.

Wrzask przeszywa powietrze, aż podskakujemy ze strachu, Jacob i ja. Wysoki dźwięk cichnie, a mnie wydaje się przez chwilę, że dochodził zza Zasłony. Potem jednak zdaję sobie sprawę, że to okrzyk radości. Przechodzimy przez kolejną ścianę drzew i trafiamy na… wesołe miasteczko! Są tu diabelski młyn, nieduża kolejka górska, namioty z grami i stragany z jedzeniem.

Na ten widok serce skacze mi z radości i bez namysłu ruszam ku kolorowym atrakcjom, kiedy nagle podmuch wiatru przynosi słodki aromat świeżego ciasta. Staję jak wryta, po czym zmieniam kierunek, szukając źródła niebiańskiego zapachu. Dociera najwyraźniej ze stoiska z napisem: „CRÊPES”.

– Co to takiego „crepes”? – pytam, wymawiając słowo tak, jak się je pisze.

Tato śmieje się i mówi:

– Wymawia się to „krep”. To naleśniki, coś jak cienkie pankejki, posmarowane masłem i cukrem albo czekoladą, albo marmoladą, i złożone w rożek.

– Brzmi intrygująco – przyznaję.

– Brzmi wspaniale! – wykrzykuje Jacob.

Mama wyjmuje parę srebrnych i złotych monet.

– To byłaby katastrofa: być we Francji i nie spróbować tutejszych naleśników – oznajmia, stając na końcu kolejki. Po chwili docieramy do lady. Patrzę, jak sprzedawca rozprowadza cieniutką warstwę ciasta na patelni.

Pyta o coś po francusku i patrzy na mnie, oczekując odpowiedzi.

– Chocolat – mówi tato, a ja nie muszę znać francuskiego, żeby zrozumieć to słowo!

Facet przewraca naleśnika i smaruje jego powierzchnię porcją kremu czekoladowego, zwija całość na pół, a potem jeszcze raz na pół, by na końcu wsunąć go w papierowy rożek.

Tato płaci, a mama bierze naleśnika. Idziemy ku białym stolikom z krzesełkami, ustawionymi w alejce, i siadamy, skąpani w światłach wesołego miasteczka.

– Proszę, kochana córeczko – mówi mama, podając mi przysmak. – Poznawaj świat.

Biorę gryza. Moje usta wypełnia gorące, słodkie danie z czekoladą. Proste i cudowne. Siedzimy, przekazując sobie naleśnika. Tato kradnie olbrzymie kęsy, a mama wyciera smugę czekolady z nosa. Jacob patrzy wielkimi niebieskimi oczami na kręcący się diabelski młyn. Prawie zapominam, po co tu przyjechaliśmy. Robię rodzicom zdjęcie z wesołym miasteczkiem w tle i wyobrażam sobie, że jesteśmy normalną rodziną na wakacjach.

Potem jednak czuję pukanie w ramię, Zasłona trąca mnie w plecy, a moja uwaga wędruje ku kryjącej się wśród cieni części parku: to stamtąd dobiega zew. Kiedyś myślałam, że to ciekawość przyciąga mnie do Międzyświata, teraz jednak wiem, że to coś innego.

Powołanie.

Jacob błyskawicznie odwraca się w moim kierunku.

– Nie – mówi, ale ja i tak zrywam się na równe nogi.

– Wszystko w porządku? – pyta mama.

– Tak, muszę tylko do toalety.

– Wcale nie musisz – szepcze Jacob.

– Jedna jest tuż za straganami z jedzeniem – odpowiada mama, wskazując mi drogę.

– Ale Cassidy… – jęczy Jacob.

– Zaraz będę z powrotem – mówię rodzicom.

Kiedy jestem już parę kroków od stolika, tato woła za mną, przestrzegając, żebym nie odchodziła za daleko.

– Nie odejdę! – obiecuję.

Jednak tato rzuca mi surowe spojrzenie. Wciąż staram się odzyskać zaufanie rodziców po tym, jak w Edynburgu zostałam uwięziona przez ducha za Zasłoną i musiałam walczyć o życie, chowając się w otwartym grobie (albo, jak sądzą rodzice, zniknęłam bez pozwolenia i zostałam odnaleziona wiele godzin później po włamaniu na cmentarz).

Wszystko jedno, efekt był ten sam, niezależnie od przyjętej wersji.

Prześlizguję się za stragany i skręcam w prawo, schodząc z głównej alejki.

– Dokąd idziemy? – pyta Jacob.

– Zobaczyć, czy Jean Rzeźnik jeszcze tu bywa.

– Chyba sobie kpisz?

Ale ja mówię poważnie. Sprawdzam, czy w tylnej kieszeni spodni nadal tkwi lustrzany wisiorek, prezent pożegnalny od Lary.

Wściekłaby się, gdyby wiedziała, że noszę go w kieszeni, a nie na szyi. Mawia, że tacy jak my to nie tylko łowcy: przyciągamy widma i duchy niczym magnesy. Lusterka działają na wszystkie duchy, w tym Jacoba. To właśnie przyczyna, dla której nie noszę wisiorka na szyi. Lara zapewne powiedziałaby, że właśnie dlatego powinnam to robić.

Nie trzeba chyba dodawać, że nie akceptuje Jacoba.

– Lara w ogóle mało co akceptuje – żartuje sobie mój przyjaciel.

Nie dogadują się najlepiej. Nazwijmy to różnicą zdań.

– Lara jest zdania, że nie należę do tego świata – rzuca gniewnie Jacob.

– No wiesz, w zasadzie nie należysz – szepczę, owijając łańcuszek naszyjnika wokół nadgarstka. – A teraz chodźmy poszukać Jeana.

Jacob patrzy na mnie spode łba, powietrze wokół niego niemal faluje od dezaprobaty.

– A już było tak fajnie!

– Daj spokój – protestuję, zamykając w dłoni lustrzany wisiorek. – Nie jesteś ciekawy?

– Ani trochę – ocenia, zakładając dłonie na piersi, kiedy sięgam ku Zasłonie. – W ogóle mnie to nie interesuje. Będę przeszczęśliwy, jeśli nigdy się nie dowiem…

Reszty już nie słyszę. Odciągam kurtynę i przechodzę przez nią, a świat wokół mnie…

Znika.

Światła wesołego miasteczka, tłumy, dźwięki i zapachy letniej nocy się rozpływają. Przez sekundę spadam, zanurzam się gwałtownie w lodowatej wodzie i czuję uderzenie zimna w płucach. A potem znów staję na równe nogi.

Nie umiem do tego przywyknąć.

I nie sądzę, żebym kiedykolwiek potrafiła.

Prostuję się i oddycham głęboko, z drżeniem. Znów widzę świat wokoło, ale teraz jest dziwny, blady.

To świat za Zasłoną.

Międzyświat.

Panują tu cisza i ciemność – jest środek nocy. Nie ma wesołego miasteczka ani tłumów, a głębokie cienie i pasma gęstej mgły ciągnące się nad trawnikami sprawiają, że nie widzę zbyt dobrze, co się dzieje.

Sekundę później Jacob pojawia się koło mnie, wyraźnie naburmuszony.

– Nie musiałeś przychodzić.

Grzebie czubkiem buta w trawie.

– Dobra, dobra.

Uśmiecham się. Zasada przyjaźni numer dwadzieścia jeden: „Nie zostawia się przyjaciela za Zasłoną”.

Jacob wygląda tu inaczej. Jest wyraźniejszy, nabiera kolorów i nie widzę już przez niego na wylot. Jednocześnie ja sama jestem mniej materialna niż dotąd: rozmyta i szarawa, z jednym lśniącym wyjątkiem, wstążką światła przeświecającą mi przez żebra.

To właśnie moje życie.

Błyszczy bladym, niebiesko-białym światłem, a gdybym sięgnęła do piersi i wyciągnęła ją, jak na jakimś ponurym pokazie, zobaczylibyście, że nie jest idealna. Widać na niej bliznę, szew, ślad po pęknięciu tam, gdzie została przerwana. Poskładałam ją z powrotem i wydaje się działać, ale nie mam zamiaru więcej wypróbowywać jej wytrzymałości.

– No dobrze – mówi Jacob, wyciągając szyję. – Wygląda na to, że nikogo tu nie ma. Lepiej już chodźmy.

Jestem równie niespokojna, ale uparcie obstaję przy swoim. Ktoś tu naprawdę jest. Musi być. Tak właśnie jest z Zasłoną: pojawia się tylko wtedy, gdy w pobliżu znajduje się duch. Międzyświat jest jak scena, na której widma odgrywają swoje ostatnie chwile, wracając do wydarzeń, które nie pozwoliły im ostatecznie odejść z tego świata.

Chwytam aparat wiszący na szyi, a lustrzany wisiorek owinięty wokół nadgarstka brzęczy cicho, kiedy metal uderza o metal. Dźwięk odbija się dziwnym echem w mroku.

Gdy oczy przystosowują mi się wreszcie do ciemności, zdaję sobie sprawę, że budynki wokół parku zniknęły, wymazane albo przez czas (jeżeli jeszcze ich nie postawiono), albo przez granice tego szczególnego Międzyświata, do kogokolwiek by należał.