Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestsellerowego „Niewidzialnego życia Addie LaRue” przedstawia niesamowitą opowieść o uniwersum, w którym ludzkie dusze spoczywają jak książki na półkach pewnej sekretnej biblioteki.
W tym świecie zmarłych nazywa się Historiami, a rozległe królestwo, w którym przebywają — Archiwum. Każdy ma do opowiedzenia własną historię i tylko Bibliotekarze mogą oglądać ją na obrazach pamięci.
Dziadek Mackenzie Bishop po raz pierwszy zabrał ją do Archiwum, kiedy miała dwanaście lat. Teraz mężczyzna już nie żyje, lecz Mackenzie – idąc w jego ślady – wyrosła na bezwzględną Strażniczkę, której zadanie polega na powstrzymywaniu często bestialskich Historii przed przebudzeniem się i wydostaniem do świata zwykłych ludzi. Ze względu na swoją pracę dziewczyna okłamuje ludzi, których kocha, i czuje strach przed tym, czym się staje: narzędziem mającym zapewnić światu przetrwanie.
Bycie Strażniczką jest niebezpieczne – to ciągłe przypomnienie sobie o tym, co Mackenzie straciła. Zaczyna się zastanawiać nad granicą między życiem, śmiercią a snem. W Archiwum zmarłych nigdy nie wolno niepokoić, jednak ktoś celowo zmienia Historie, wymazując istotne dla nich rozdziały. Jeśli Mac nie zdoła poskładać tego, co zostało naruszone, Archiwum może popaść w zapomnienie, a wtedy zawali się również jej świat.
Po raz kolejny.
Dwie powieści z serii „The Archived” po raz pierwszy ukazują się w jednym tomie. Wejdź do niezwykłego świata Strażników i przekonaj się, że pamięć bywa potężna… i zwodnicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 854
Tytuł oryginału: The Dark Vault
The Archived Copyright © 2012 by Victoria Schwab
The Unbound Copyright © 2013 by Victoria Schwab
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki sp. z o.o., 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Oliwia Żyłka
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Damian Pawłowski, Anna Zientek
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl
Projekt oryginalnej okładki: Julia Lloyd
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka
Zdjęcie autorki: Jenna Maurice
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67054-59-1
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca,
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo
do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Patricii, która zawsze mnie wspiera, wysłuchuje i niezachwianie we mnie wierzy, dla Boba Ledbettera, którego Historię uwielbiam czytać, oraz dla Shelley McBurney, która pozostawia ślad na wszystkim, czego dotknie, i na każdym, kogo napotka.
KSIĘGA PIERWSZA
THE ARCHIVED. UŚPIENI.
Nie stawaj nad mym grobem, powstrzymaj rzewną łzę
Bo wcale mnie tam nie ma, i nie zapadłam w sen.
– Mary Elizabeth Frye
Pasaż kojarzy mi się z sierpniowymi nocami na Południu.
Ze starymi skałami i miejscami, gdzie nie dociera światło.
Z dymem, zgęstniałym i stęchłym, a także burzami i wilgotną ziemią.
Ale najbardziej ze wszystkiego, Staruszku, kojarzy mi się z tobą.
Wchodzę do korytarza, wciągam do płuc ciężkie powietrze i znowu mam dziewięć lat, i znowu jest lato.
Mój braciszek, Ben, leży na podłodze, przy wentylatorze, rysuje potwory niebieską kredką, a ja z tylnej werandy przyglądam się gwiazdom, którym wilgotna noc dorysowuje aureole. Stoisz przy mnie z papierosem, obracając w palcach porysowany pierścień, i z przydymionym, śpiewnym akcentem z Luizjany opowiadasz spokojnie o Archiwum, Pasażu i Zewnętrzu, tak jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, śniadaniu lub innych błahostkach.
Nie przerywając opowiadania, rozpinasz mankiety i podwijasz rękawy do łokci, wtedy po raz pierwszy zauważam, ile masz blizn. Trzy linie wycięte na przedramieniu i tuziny innych znaków rysują na twojej skórze prymitywne wzory, niczym pęknięcia na starej skórzanej kanapie. Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatnio założyłeś koszulę z krótkim rękawem… ale nie potrafię.
Stary, zardzewiały klucz na sznurku jak zawsze zwisa z twojej szyi. Jakimś cudem odbija błysk światła, mimo że jest smoliście czarna noc. Bawisz się paskiem papieru, zwijasz go i rozwijasz, badawczo przyglądając się jego powierzchni, tak jakby coś na nim napisano. Jest jednak pusty, więc zwijasz go znowu, tak że kształtem i wielkością przypomina papierosa, i wsadzasz go sobie za ucho. Cały czas opowiadając, zaczynasz rysować linie w kurzu na poręczy werandy. Nie potrafisz usiedzieć bez ruchu.
Ben wchodzi na werandę i pyta o coś, a ja żałuję, że nie potrafię przypomnieć sobie słów. Chciałabym móc przywołać z pamięci dźwięk jego głosu, lecz nie potrafię. Pamiętam, jak się śmiejesz i przesuwasz palcami po trzech liniach, niszcząc wzór, który narysowałeś wcześniej w kurzu. Ben wraca do środka, a ty każesz mi zamknąć oczy. Wręczasz mi coś gładkiego i ciężkiego, a potem prosisz, żebym słuchała, znalazła w pamięci nić wspomnienia, złapała ją i powiedziała ci, co widzę… jednak niczego tam nie ma. Każesz mi spróbować jeszcze raz, skupić się i sięgnąć do wnętrza, ale nie umiem.
Następnego lata będzie inaczej: usłyszę pomruk, sięgnę do środka i coś zobaczę, a ty będziesz dumny, smutny i zmęczony zarazem, a jeszcze następnego lata dasz mi pierścień, taki jak twój, tylko nowszy, a kolejnego lata będziesz już martwy, ja zaś otrzymam twój klucz oraz dostęp do twoich tajemnic.
To lato jest jednak proste.
W sierpniu mam dziewięć lat, ty żyjesz i wciąż mamy mnóstwo czasu. Kiedy mówię ci, że nie potrafię nic dostrzec, wzruszasz ramionami, zapalasz kolejnego papierosa i wracasz do opowiadania historii.
Historii o krętych korytarzach, niewidzialnych drzwiach i miejscach, gdzie umarli są przechowywani na półkach jak książki. Za każdym razem, kiedy skończysz, każesz mi powtórzyć całą opowieść, tak jakbyś się bał, że zapomnę.
Nigdy nie zapominam.
JEDEN
W tym początku nie widzę nic „nowego”.
Opieram się o samochód i gapię w górę, na Coronado, hotel przebudowany na apartamentowiec, miejsce, które moi rodzice uważali za „wyjątkowo czarujące”. Surowa budowla odpowiada mi spojrzeniem wielkich okien. Przez całą drogę obracałam na palcu pierścień, wodząc kciukiem po trzech liniach wyrytych na jego powierzchni, tak jakby srebrny krążek był pierścionkiem różańcowym lub zawieszką na bransoletce. Modliłam się o jakieś miejsce: proste, nowe i niezagracone… a dostałam to.
Dostrzegam kurz nawet z przeciwnej strony ulicy.
– Czyż nie jest boski? – szczebiocze matka.
– Jest… stary.
Tak stary, że kamienne ściany osiadły, a pęknięcia na fasadzie są dość głębokie, by nadać jej wygląd znużonej twarzy. Na moich oczach odłamek kamienia wielkości pięści wykrusza się z muru i osuwa po ścianie.
Unoszę głowę i spoglądam na dach, na skraju którego przysiadły gargulce. Nie stoją tylko na rogach budynku, gdzie można by się tego spodziewać, ale wzdłuż całej krawędzi, w losowych odstępach, jak rządek wron. Wiodę wzrokiem po nierównych płaszczyznach okien, omiatając nim całe siedem kondygnacji, aż do rzeźbionego zadaszenia nad wejściem z popękanego kamienia.
Mama rusza pośpiesznie naprzód, lecz zatrzymuje się w połowie jezdni, by pozachwycać się „staroświeckim” brukiem, który nadaje jezdni tak wspaniały „charakter”.
– Słonko! – woła tato, idąc za nami. – Nie stój na środku ulicy.
Powinno być nas czworo: mama, tato, Ben i ja, ale nie. Staruszek nie żyje od czterech lat, a od śmierci Bena nie minął nawet rok. Rok przemilczanych zdań. Nikt ich nie wypowiada, ponieważ przywołują obrazy, których nikt nie zniesie. Najgłupsze rzeczy potrafią wstrząsnąć człowiekiem: koszulka odkryta za pralką. Zabawka, która wtoczyła się pod szafkę w garażu, zapomniana do momentu, kiedy ktoś z nas coś upuści i schyli się po to, i nagle klęczy na betonowej podłodze, łkając w zakurzoną rękawicę baseballową.
Po roku chodzenia wokół tematu na paluszkach, tak żeby nie uruchomić żadnego wspomnienia, niczym zapalnika miny przeciwpiechotnej, rodzice decydują się wyjechać, ale jednocześnie nazywają to zmianą, nowym początkiem – czegokolwiek potrzebuje ta rodzina.
Ja nazywam to ucieczką.
– Idziesz, Mackenzie?
Podążam za rodzicami na drugą stronę ulicy, smażąc się w promieniach lipcowego słońca. W głębi, pod zadaszeniem, widać drzwi obrotowe, a po obu ich stronach – normalne. Za nimi snuje się parę osób, w większości starszych, a kilka z nich siedzi na bocznym patio.
Przed śmiercią Bena mama miewała kaprysy. Chciała być opiekunką zwierząt w zoo, prawniczką lub kuchmistrzynią… ale to były tylko kaprysy, które po jego śmierci stały się czymś więcej. Zamiast tylko marzyć o nowych profesjach, zaczęła je wykonywać, i to z niespożytą energią. Kiedy ktoś pytał ją o Bena, udawała, że nie słyszy, ale gdy rozmowa schodziła na jej najnowsze ulubione zajęcie, którekolwiek z nich, potrafiła gadać całymi godzinami jak nakręcona. Jej energia jest jednak równie wielka, jak niestała. Zaczęła zmieniać pomysły na karierę równie często, jak Ben zmienia – a właściwie zmieniał – ulubione dania: w tym tygodniu ser, w przyszłym mus jabłkowy. W ciągu ostatniego roku wymyśliła łącznie siedem różnych zajęć. Chyba powinnam być wdzięczna, że nie spróbowała również zmienić życia na pozagrobowe. Tata i ja mogliśmy się któregoś dnia obudzić i znaleźć tylko liścik napisany jej niemal nieczytelnym charakterem. Ale nie, wciąż tu jest.
Kolejny kamień odłamuje się z boku budynku.
Może to tutaj zajmie ją na chwilę dłużej.
Opuszczony lokal na parterze Coronado, upchnięty za patio, pod markizami, to miejsce, gdzie wkrótce zagości najnowszy kaprys mojej matki (chociaż ona sama nazywa go „przedsięwzięciem marzeń”) – „Kawiarnia u Bishopów”. Gdyby ktoś ją zapytał, powiedziałaby, że to jedyny powód naszej przeprowadzki, która poza tym nie ma nic wspólnego z Benem. Nie wymieniłaby przy tym nawet jego imienia.
Podchodzimy do drzwi obrotowych i oto dłoń taty ląduje na moim ramieniu, wypełniając mi głowę chaotycznym szumem i oscylującymi basami. Krzywię się i opanowuję, żeby nie odskoczyć. Martwi milczą, a przedmioty, zawierające wspomnienia osób, nie odzywają się, dopóki się ich nie dotknie, natomiast dotyk żywych jest głośny. Żywi ludzie nie zostali jeszcze poukładani, porządnie zorganizowani, co oznacza, że każdy z nich jest bezładną plątaniną wspomnień, myśli i emocji, pomieszanych i trzymanych na wodzy tylko przez srebrną obrączkę na moim palcu. Pierścień pomaga, ale nie potrafi zablokować hałasu, tylko wizję.
Tak jak uczył mnie Staruszek, próbuję wyobrazić sobie ścianę pomiędzy dłonią taty i moim ramieniem, drugą barierę, ale to nie działa. Dźwięk wciąż tam jest, nakładające się tony i szum, jak nienastrojone radio. Po kilkunastu sekundach daję krok naprzód, poza zasięg ręki ojca. Jego dłoń opada i oto powraca spokój. Ściągam i rozluźniam łopatki.
– Co myślisz, Mac? – pyta ojciec, a ja znów podnoszę wzrok i patrzę na górującą nad nami bryłę Coronado.
Chciałabym potrząsnąć matką, żeby wymyśliła coś nowego i pociągnęła nas za sobą gdzieś dalej.
Wiem jednak, że nie mogę powiedzieć tego na głos, na pewno nie tacie. Cienie pod jego oczami są niemal błękitne, a przez ostatni rok wysechł na wiór. Mama mogłaby zasilać w energię całe miasto, lecz tato ledwie się żarzy.
– Myślę… – zaczynam i zmuszam się do uśmiechu – …że to będzie niezła przygoda.
Mam dziesięć lat, prawie jedenaście, i noszę klucz od domu na szyi, żeby wyglądać tak jak ty.
Mówią, że mam twoje szare oczy i twoje włosy, to znaczy z czasów, kiedy były jeszcze rudawobrązowe, a nie siwe, ale nie obchodzi mnie to. Każdy ma jakieś oczy i włosy. Chcę tego, czego nie zauważa większość ludzi. Pierścienia, klucza i starannie skrywanych tajemnic.
Jedziemy na północ, tak żeby zdążyć do domu na moje urodziny, mimo że wolałabym zostać z tobą, niż zdmuchiwać świeczki. Ben śpi na tylnym siedzeniu, a ty przez całą drogę do domu opowiadasz mi historie o tych trzech miejscach.
O Zewnętrzu, nad którym się specjalnie nie rozwodzisz, ponieważ Zewnętrze to wszystko, co rozciąga się wokół nas, normalny świat, który większość ludzi uważa za jedyny istniejący.
O Pasażu, koszmarnym miejscu, składającym się z brudnych korytarzy i odległych szeptów, drzwi i ciemności gęstej jak sadza.
I o Archiwum, bibliotece martwych, rozległej i ciepłej, całej z kamienia, drewna i kolorowego szkła, gdzie wyczuwa się tylko spokój.
Kiedy prowadzisz i opowiadasz, jedną dłoń trzymasz na kierownicy, a drugą bawisz się kluczem zawieszonym na szyi.
– Te trzy miejsca mają jedną wspólną cechę – mówisz. – To drzwi, wejścia i wyjścia. A do otwarcia drzwi potrzeba kluczy.
Patrzę, jak bawisz się swoim kluczem, przesuwając kciukiem po jego ząbkach. Próbuję cię naśladować, a ty dostrzegasz sznurek wokół mojej szyi i pytasz, co to takiego. Pokazuję ci mój głupi klucz od domu zawieszony na rzemyku, i nagle w samochodzie zapada dziwna cisza, jakby cały świat wstrzymywał oddech, a potem się uśmiechasz.
Mówisz mi, że mogę dostać urodzinowy prezent wcześniej, mimo że wiesz, jak mama lubi robić wszystko zgodnie z zasadami, a następnie wyciągasz z kieszeni pudełeczko. Wewnątrz spoczywa srebrny pierścień, z wyżłobionymi w metalu trzema liniami, składającymi się na znak Archiwum, tak jak na twojej obrączce.
Wtedy jeszcze nie wiem, czemu ma służyć ten krążek, zaślepka, tłumik, bufor chroniący przed światem i jego wspomnieniami, przed ludźmi i ich poplątanymi myślami, ale jestem tak podekscytowana, że obiecuję nigdy go nie zdejmować. Tymczasem samochód podskakuje na wyboju i upuszczam pierścień pod fotel. Śmiejesz się, ale każę ci zjechać z szosy, tak żebym mogła go wydobyć. Muszę go założyć na kciuk, bo jest za duży. Mówisz mi wówczas, że kiedyś do niego dorosnę.
Przez drzwi obrotowe wciągamy walizki do lobby. Mama szczebiocze z radością, lecz ja się krzywię.
Rozległy korytarz przypomina mi jedną z tych łamigłówek – fotografii, na których trzeba odnaleźć błędy. Na pierwszy rzut oka błyszczy przepychem, cały w marmurach, wspaniałych ozdobach i złoceniach, ale kiedy się lepiej przyjrzeć, widać, że marmury pokrywa kurz, ozdobne gzymsy są popękane, a resztki łuszczących się złoceń lądują na dywanach. Jasne światło słońca wpada przez okna, mimo że szkło jest już wiekowe, a do tego całe to miejsce śmierdzi jak tkanina, trzymana zbyt długo w magazynie. Kiedyś Coronado było wspaniałe. Co się stało?
Dwoje ludzi rozmawia pod frontową witryną, najwyraźniej nie przejmując się otaczającym ich tumanem kurzu.
Po przeciwnej stronie ogromne marmurowe schody prowadzą na pierwsze piętro. Kremowy kamień lśniłby zapewne, gdyby ktoś go odpowiednio wypolerował. Ściany klatki schodowej okleja tapeta. Nawet z drugiego końca lobby widzę we wzorze heraldycznych lilii nierówność, która wygląda stąd niemal jak pęknięcie. Wątpię, czy ktokolwiek to zauważa, nie w takim miejscu… ale ja zwykle dostrzegam podobne rzeczy. Holuję bagaż ku schodom, kiedy słyszę, jak ktoś krzyczy moje imię, i się odwracam. Rodzice znikają właśnie za rogiem. Ciągnę swoje walizki i po chwili do nich dołączam.
Znajduję ich przed trzema windami, tuż obok lobby.
Klatki z kutego żelaza wyglądają, jakby mogły bezpiecznie pomieścić najwyżej dwie osoby, tymczasem my już wciskamy się do jednej z nich: troje ludzi i cztery walizki. Szepczę coś pomiędzy modlitwą i klątwą, zaciągam zardzewiałą kratę i naciskam guzik drugiego piętra.
Winda z jękiem budzi się do życia. Być może podczas jazdy gra jakaś muzyka, ale nie da się jej usłyszeć poprzez dźwięki, które wydaje maszyneria. Przejeżdżamy przez pierwsze piętro w żółwim tempie, przeciążeni bagażem. Pomiędzy pierwszym a drugim piętrem winda zatrzymuje się, żeby pomyśleć, po czym znów rusza. Na kolejnym poziomie staje z przedśmiertnym dygotem, więc czym prędzej rozwieram jej szczęki i uwalniam nas z pułapki.
Po czym ogłaszam, że od tej pory będę korzystać ze schodów.
Mama próbuje się przedrzeć przez barykadę bagażu.
– Ależ to miejsce ma swój…
– Urok? – kpię, ale matka ignoruje przytyk i przekłada w końcu nogę nad walizkami, niemal się przewracając, kiedy jej obcas zaczepia się o rączkę.
– Ma osobowość – dodaje ojciec, łapiąc ją za ramię.
Odwracam się, żeby spojrzeć w głąb piętra, i czuję w brzuchu nagły ciężar. Wzdłuż korytarza ciągną się dwa rzędy drzwi. Nie tylko tych, których można się tu spodziewać, ale o wiele więcej, nieużywanych, zamalowanych i zaklejonych tapetą, pod którą wyraźnie widać kształty i nierówności.
– Czy to nie fascynujące? – pyta matka. – Dodatkowe drzwi pochodzą z czasów, kiedy był tu hotel, zanim zaczęli burzyć ścianki działowe i łączyć pokoje. Pozostawili jednak drzwi i położyli tylko na nich tapety.
– Fascynujące – powtarzam jak echo. I dziwaczne. Jak nieco lepiej oświetlona wersja Pasażu.
Docieramy do apartamentu na końcu: tato przekręca klucz w drzwiach z ozdobnym numerem 3F przybitym na samym środku i otwiera je z rozmachem. Wnętrze wygląda na równie podupadłe jak cała reszta apartamentowca. Mocno zużyte. Nosi ślady zamieszkiwania, ale żadne z nich nie należą do nas. W starym domu było widać nasze ślady nawet po wyniesieniu mebli i spakowaniu wszystkich rzeczy. Wgłębienie w ścianie, tam, gdzie trafiła rzucona przeze mnie książka. Plama na suficie w kuchni po nieudanym eksperymencie mamy z blenderem. Niebieskie bazgroły Bena w rogach pokojów. Wspomnienie o nim ściska mnie boleśnie w dołku. Ben nigdy nie pozostawi śladu w tym miejscu.
Mama wydaje okrzyki podziwu, ochy i achy, tato spokojnie rozgląda się po pokojach, a ja już mam przekroczyć próg, kiedy nagle coś czuję.
Skrobanie pisma na udzie. Nazwisko wypisywane na kartce z Archiwum znajdującej się w mojej kieszeni. Wydobywam ją. To papier mniej więcej rozmiarów recepty i dziwnie kruchy. Teraz pojawia się na nim nazwisko Historii, wypisane starannym charakterem pisma.
Emma Claring. 7.
– Mac! – woła tato. – Idziesz?
Cofam się o krok na korytarz.
– Zostawiłam torbę w samochodzie – mówię. – Zaraz wracam.
Coś przemyka przez twarz taty, ale już kiwa głową i się odwraca. Zamyka za sobą drzwi, ja zaś wzdycham i ruszam korytarzem.
Muszę odnaleźć tę Historię.
W tym celu muszę się dostać do Pasażu.
A w tym celu muszę najpierw odnaleźć drzwi.
DWA
Mam jedenaście lat. Siedzisz przy stole naprzeciwko mnie i opowiadasz, niemal zagłuszany przez szczęk naczyń w kuchni. Ubranie zaczyna na tobie wisieć: koszula, spodnie, nawet twój pierścień. Podsłuchuję mamę i tatę, którzy mówią, że umierasz… ale nie szybko, w rodzaju: padasz trupem, hop i po tobie. Mimo to nie potrafię przestać ci się przyglądać, tak jakbym mogła widzieć chorobę, która powoli cię pożera, kradnie mi ciebie kęs po kęsie.
Opowiadasz mi znowu o Archiwum, o tym, jak się zmienia i rośnie, ale w rzeczywistości nie słucham. Obracam na palcu srebrny pierścień. Teraz już go potrzebuję. Strzępki wspomnień i uczucia zaczynają do mnie docierać za każdym razem, kiedy ktoś mnie dotknie. Nie są jeszcze wstrząsające ani gwałtowne, tylko nieco chaotyczne. Powiedziałam ci o tym, wtedy odparłeś, że będzie gorzej. Kiedy to mówiłeś, wyglądałeś na smutnego. Powiedziałeś, że potencjał zależy od genów, ale nie ujawnia się, dopóki poprzednik nie dokona wyboru. A ty wybrałeś mnie. Mam nadzieję, że nie było ci przykro. Mnie nie jest, czuję się źle tylko z tym, że w miarę, jak zyskuję siły, ty wydajesz się je tracić.
– Słuchasz mnie? – pytasz, ponieważ najwyraźniej tego nie robię.
– Nie chcę, żebyś umarł – odpowiadam. Zaskakuję nas tym oboje. Czas tężeje i zatrzymuje się, kiedy patrzysz mi prosto w oczy, potem łagodniejesz, poprawiasz się na krześle, a mnie się wydaje, że słyszę, jak poruszają się twoje kości.
– Czego się boisz, Kenzie? – pytasz.
Powiedziałeś, że przekazujesz mi swoją pracę, a ja mimo woli zastanawiam się, czy to dlatego ci się teraz pogarsza. Czy to dlatego znikasz szybciej.
– Utraty ciebie.
– Nic nigdy nie zostaje utracone. – Jestem prawie pewna, że próbujesz tylko poprawić mi humor, na wpół oczekuję, że powiesz coś podobnego do „Będę żył dalej w twoim sercu”, ale to nie w twoim stylu. – Myślisz, że opowiadam ci historię tylko po to, by upajać się dźwiękiem własnego głosu? Wszystko to jest na serio. Nic nie zostaje utracone. Po to jest Archiwum.
„Z kamienia, drewna i kolorowego szkła, gdzie wyczuwa się tylko spokój…”
– To tam idziemy po śmierci? Do Archiwum?
– Nie, niedokładnie tak. My nie idziemy, tylko nasza Historia. – A potem przybierasz swój ton „a teraz uważaj”, ten, który sprawia, że twoje słowa do mnie docierają i nigdy nie ulatują: – Wiesz, czym jest Historia?
– To przeszłość.
– Nie, Kenzie. Masz na myśli historię przez małe „h”, a ja mówię o Historii, przez duże „h”. Historia to… – Wyciągasz papierosa i obracasz w palcach. – Mogłabyś uznać ją za ducha, ale w rzeczywistości jest czymś innym. Każda Historia to zapis.
– Zapis czego?
– Nas. Każdego z nas. Wyobraź sobie teczkę zawierającą całe twoje życie, każdą chwilę i doświadczenie. Wszystko. A teraz zamiast teczki czy książki wyobraź sobie, że te dane przechowywane są w ciele.
– I jak ono wygląda?
– Tak jak wtedy, kiedy umarło. No dobrze, zanim umarło. Nie zobaczysz na nim śmiertelnych ran ani opuchlizny. Archiwum uznaje to za niesmaczne. A ciało jest tylko skorupą dla życia w środku.
– Jak okładka książki?
– Tak. – Wkładasz papierosa do ust, ale świetnie pamiętasz, żeby nie zapalać go w domu. – Okładka mówi coś o treści książki, a ciało mówi coś o Historii.
Przygryzam wargę.
– Aha, więc… kiedy ktoś umiera, kopia jego życia trafia do Archiwum?
– Właśnie tak. – Na te słowa marszczę brwi, a on pyta: – O co chodzi, Kenzie?
– Jeżeli żyjemy w Zewnętrzu, a nasze Historie wędrują do Archiwum, po co istnieje Pasaż?
Uśmiechasz się ponuro.
– Pasaż to bufor pomiędzy nimi dwoma. Od czasu do czasu Historia się budzi. Czasami Historie wymykają się przez szczeliny w Archiwum do Pasażu. A kiedy to nastąpi, odesłanie ich z powrotem należy do Strażnika.
– Strażnika? A kto to taki?
– To właśnie ja – mówisz, wskazując pierścień na swoim palcu. – A także ty, w przyszłości – dodajesz, pokazując teraz moją obrączkę.
Uśmiecham się mimowolnie. Wybrałeś mnie.
– Cieszę się, że będę kimś takim jak ty.
Ściskasz moją dłoń i wydajesz dziwny dźwięk, coś pomiędzy kaszlem i śmiechem, a potem mówisz:
– To dobrze, ponieważ nie masz wyboru.
Drzwi do Pasażu są wszędzie.
Większość z nich kiedyś była normalnymi drzwiami, ale problem polega na tym, że budynki się zmieniają, ich ściany są burzone, a potem stawiane na nowo, a te drzwi, kiedy raz powstaną, pozostają na miejscu. W końcu dochodzi do tego, że tworzą się szczeliny, drobne zakłócenia pomiędzy światami, tam gdzie stykają się Pasaż i Zewnętrze. Łatwo je znaleźć, kiedy się wie, czego szukać.
Jednak nawet jeśli ma się dobry wzrok, znalezienie drzwi do Pasażu może potrwać. Musiałam przeszukiwać okolicę w pobliżu naszego poprzedniego domu przez dwa dni, żeby dotrzeć do najbliższych. Znajdowały się w połowie alejki za sklepem mięsnym.
Przypominam sobie teraz nierówność na tapecie z liliami w lobby i się uśmiecham.
Ruszam ku najbliższej klatce schodowej (bo są dwie, południowa na moim końcu korytarza i północna po przeciwnej stronie, za metalowymi klatkami wind), kiedy coś sprawia, że stajęjak wryta.
Malutka szpara, pionowy cień na żółtej tapecie, brudnej od kurzu. Podchodzę, patrzę na ścianę pod innym kątem i próbuję skupić wzrok na szczelinie, która na pewno się tam znajduje. Poczucie triumfu lekko słabnie. Dwoje drzwi tak blisko siebie? Może pęknięcie w lobby było tylko załamaniem tapety?
Ta szczelina jednak jest czymś więcej. Przecina ścianę między apartamentami 3D i 3C w miejscu, gdzie nie ma żadnych zaklejonych drzwi. Wygląda jak brudna plama, na której wisi morski pejzaż w starej, białej ramie. Marszczę brwi, zsuwam z palca srebrną obrączkę i czuję zmianę percepcji, jakby ktoś zabrał mi sprzed oczu zasłonę. Teraz, kiedy patrzę na pęknięcie, widzę to w samym środku szwu. Dziurka od klucza.
Pierścień działa jak zasłona. Osłania mnie (na ile się da) przed żywymi i blokuje moją umiejętność odczytywania śladów, które pozostawiają na rzeczach. Lecz sprawia również, że nie widzę przejść do Pasażu. Nie dostrzegam drzwi, a tym bardziej nie potrafię przez nie przechodzić.
Ściągam z szyi klucz Staruszka i przeciągam kciukiem po jego ząbkach, tak samo jak on. Na szczęście. Staruszek pocierał klucz, żegnał się znakiem krzyża, całował końce palców i dotykał nimi ściany – czasem wiele razy. Mawiał przy tym zawsze, że przydałoby mu się jeszcze trochę więcej szczęścia.
Wsuwam klucz do dziurki i patrzę, jak część z ząbkami znika w ścianie. Najpierw dobiega mnie szept metalu trącego o metal, a potem pojawiają się drzwi do Pasażu, niczym ciało wyłaniające się spod powierzchni wody, aż wyraźnie widać ich kształt pod żółtym papierem. Na końcu pojedynczy promień światła obrysowuje ich kształt, sygnalizując, że przejście jest gotowe.
Gdyby ktoś nadszedł teraz korytarzem, nie zauważyłby drzwi, ale usłyszałby szczęknięcie zamka, w którym przekręcam zardzewiały klucz Staruszka, a potem zobaczyłby, jak wchodzę prosto w żółtą tapetę i znikam bez śladu.
W Pasażu nie ma nieba, ale zawsze wydaje się, że panuje noc. Pachnie tu nawet jak nocą w mieście po deszczu. Poza tym czuć powiew, słaby, ale nieustanny, niosący przez korytarze stęchłe powietrze. Tak jakbym znalazła się w przewodzie wentylacyjnym.
Wiedziałam, jak wygląda Pasaż na długo, zanim go zobaczyłam. Ten obraz pojawiał się w mojej głowie, rok po roku rysowany przez Staruszka. „Zamknij oczy i wyobraź sobie ciemną aleję, nie za szeroką. Jeżeli wyciągnąć ramiona, muska się palcami szorstkie ściany po obu stronach. Gdybyś spojrzała w górę, zobaczyłabyś… nicość, tylko mury biegnące w górę i znikające w czerni. Jedyne światło dociera przez drzwi, których rzędy znajdują się w ścianach. Ich kontury rzucają słaby poblask, a przez dziurki od klucza wpadają promienie światła wyglądające w tumanach kurzu jak jasne nici. Pasaż jest oświetlony na tyle, żeby ogólnie orientować się w otoczeniu, ale nie dość, żeby widzieć wszystko dokładnie”.
Gardło ściska mi pierwotny strach, czuję fizyczne ukłucie. Przechodzę przez drzwi, zamykam je za sobą i słyszę głosy. Nie są prawdziwe, ale mamrotanie, szepty i pojedyncze słowa, niewyraźne, tak jakby dobiegały z dużej odległości – mogły zostać wypowiedziane wiele korytarzy albo terytoriów dalej. Dźwięk w Pasażu potrafi wędrować bardzo daleko, odbijać od ścian, docierać do uszu oddalonych o wiele kilometrów, zniekształcony i upiorny. Potrafi zmylić słuchającego.
Korytarze rozciągają się niczym sieć tuneli metra, rozwidlając się i krzyżując. Jedynym urozmaiceniem są te drzwi. Ogromna liczba drzwi rozmieszczonych o kilka stóp od siebie w skondensowanej przestrzeni. Większość z nich jest pozamykana, ale wszystkie noszą oznaczenia.
To kody. Każdy Strażnik ma system, za pomocą którego odróżnia dobre przejście od złego. Nie potrafię policzyć krzyżyków, nacięć, kółek i kropek na każdych drzwiach, tym bardziej że część jest zatarta. Wyciągam z kieszeni kawałeczek kredy – to zabawne, jak szybko nauczyłam się ją nosić cały czas przy sobie – i szybko zaznaczam drzwi, przez które przeszłam, rzymską jedynką, tuż nad dziurką od klucza. Drzwi nie mają klamek, więc bez klucza nie można nawet sprawdzić, czy są otwarte. Numer odznacza się jasno i wyraźnie nad dziesiątkami starych, na wpół niewidocznych znaków.
Odwracam się, by ogarnąć wzrokiem korytarz i zastanowić się nad pozostałymi drzwiami w pobliżu. Większość z nich jest pozamykana, nieaktywna, jak mawiał Staruszek. Prowadzą z powrotem do Zewnętrza, do różnych pokojów w rozmaitych domach, a pozostają nieaktywne, ponieważ wiodą do miejsc, gdzie obecnie nie przebywa żaden Strażnik. Pasaż to strefa buforowa, wspólna płaszczyzna, usiana wyjściami. Niektóre drzwi prowadzą do i z Archiwum, a inne – do Zwrotu, miejsca, które nie jest osobnym światem, ale mogłoby równie dobrze nim być. Strażnikom nie wolno tam wchodzić. Teraz, kiedy mam na liście Historię, to właśnie te drzwi muszę znaleźć.
Sprawdzam jedne na prawo od przejścia I. Ku mojemu zaskoczeniu są otwarte i wychodzą prosto na lobby w Coronado. A więc to nie było tylko pęknięcie w tapecie… dobrze wiedzieć. Schodami przechodzi starsza kobieta, nieświadoma, że tuż obok znajduje się przejście. Zamykam drzwi i rysuję nad dziurką od klucza numer II.
Cofam się, przyglądając ponumerowanym drzwiom tuż obok siebie – to moje wyjścia – a potem idę dalej korytarzem i sprawdzam każdy zamek. Żadne z pozostałych drzwi nie ustępują, więc oznaczam każde znakiem X. W pewnej chwili słyszę dźwięk nieco głośniejszy od innych, „łup, łup, łup”, jak stłumione kroki, ale tylko głupiec rozpoczynałby polowanie na Historię przed znalezieniem odpowiedniego miejsca, do którego mógłby ją odesłać. Przyśpieszam kroku, skręcam za róg i sprawdzam jeszcze dwoje drzwi, zanim kolejne w końcu się otwierają.
Klucz obraca się w zamku, a drzwi tym razem ukazują pokój zbudowany ze światła, oślepiającego i bez widocznych granic. Cofam się i zamykam przejście, mrugając, żeby sprzed oczu zniknęły mi białe plamki. Oznaczam te drzwi okręgiem i szybko zamalowuję jego wnętrze. „Zwrot”. Odwracam się do kolejnych drzwi i tym razem nawet nie zadaję sobie trudu, żeby sprawdzić zamek, tylko rysuję kolejny okrąg, tym razem pusty. „Archiwum”. Fajna sprawa: drzwi do Archiwum zawsze są po prawej stronie drzwi Zwrotu, więc wystarczy znaleźć tylko jedne z nich.
Teraz pora poszukać Emmy.
Rozprostowuję dłonie i przykładam palce do ściany. Srebrna obrączka spoczywa bezpiecznie w kieszeni. Zarówno Historie, jak i ludzie muszą dotknąć powierzchni, żeby zostawić na niej ślad, i właśnie dlatego podłogi tutaj są z tego samego betonu co ściany. Dzięki temu mogę odczytać jednym dotknięciem cały korytarz. Jeżeli Emma postawiła tu stopę, zobaczę to.
Mur pod moimi dłońmi wibruje. Zamykam oczy i naciskam mocniej. Staruszek mawiał, że w ścianie jest nić, po którą trzeba sięgnąć przez mur, złapać ją i nie puszczać. Wibracja wędruje po moich palcach, aż drętwieją, a ja tymczasem skupiam się na dotyku. Zaciskam powieki mocniej i sięgam głębiej, w końcu wyczuwam nitkę, łaskoczącą wnętrze dłoni. Chwytam ją, a wtedy drętwieją mi całe ręce. Ciemność pod powiekami przesuwa się, migocze, potem Pasaż znów nabiera kształtu: teraz to zniekształcona, zamazana wersja teraźniejszości. Widzę samą siebie, stojącą pod ścianą, i kieruję pamięć w przeszłość.
Wspomnienia pojawiają się niczym film cofany w przyspieszonym tempie, od teraz do przedtem, drgający pod moimi powiekami. Nazwisko pojawiło się na mojej liście godzinę temu, kiedy zarejestrowano ucieczkę Emmy Claring, więc zapewne nie będę musiała zapuszczać się zbyt daleko. Przewijam pamięć tego miejsca o dwie godziny i nie znajduję ani śladu uciekinierki, więc odrywam dłoń od muru i otwieram oczy. Przeszłość Pasażu znika, zastąpiona nieco tylko jaśniejszą, ale zdecydowanie wyraźniejszą teraźniejszością. Ruszam korytarzem do najbliższego rozwidlenia i próbuję znowu: zamykam oczy, sięgam, łapię, przewijam czas w tył i w przód, poszukując śladów…
Historia miga mi na jednej z klatek. Jej niewielka postać sunie korytarzem w kierunku najbliższego rogu, a potem skręca w lewo. Mrugam i puszczam mur, Pasaż znów się wyostrza, skręcam za róg, a tam czeka na mnie… ślepa uliczka. A dokładniej granica terytorium, płaszczyzna muru, w której odznacza się tylko świecąca dziurka od klucza. Strażnicy mają dostęp tylko do swoich terytoriów, więc promień światła służy za znak stopu. Sprawia też, że Historie nie mogą odejść zbyt daleko. I oto, proszę bardzo, na podłodze tuż przed granicą widzę dziewczynkę.
Emma Claring siedzi w korytarzu i obejmuje ramionami kolana. Jej stopy są bose, a na sobie ma tylko poplamione trawą szorty i koszulkę. Jest taka drobna, że korytarz wokół niej wydaje się przepastny.
– Zbudź się, zbudź się, zbudź się. Gdy to mówi, kołysze się w przód i w tył, a jej ciało uderza o ścianę, wydając stłumione „łup, łup, łup”, które słyszałam wcześniej. Zaciska powieki, a potem otwiera szeroko oczy. Kiedy Pasaż nie chce zniknąć, w jej głosie narasta panika. Najwyraźniej ześlizguje się coraz głębiej w szaleństwo. – Zbudź się – błaga po raz kolejny.
– Emmo… – mówię, a ona się wzdryga. Jej przerażony wzrok pada na mnie, ukrytą w półmroku. Źrenice się rozszerzają, ich czerń pożera kolor tęczówek. Jęczy głośno, ale jeszcze mnie nie rozpoznaje. To dobrze. Kiedy Historie osuną się w obłęd dość głęboko, zaczynają dostrzegać w Strażnikach kogoś innego. Kogoś, kogo pragną lub potrzebują, nienawidzą albo kochają, czy też po prostu pamiętają, co jeszcze pogłębia ich konfuzję. Wówczas panika ogarnia je szybciej. Powoli robię krok w jej kierunku. Zakrywa twarz ramionami i szepcze dalej. Klękam przed nią. – Przybyłam, żeby ci pomóc.
Emma Claring nie podnosi wzroku.
– Dlaczego nie mogę się obudzić? – szepcze rwącym się głosem.
– Z niektórych snów trudno się obudzić – odpowiadam. Kołysze się teraz wolniej i kręci głową ukrytą za ramionami. – Wiesz, co jest najwspanialsze w snach? – Naśladuję ton mojej matki, którego używała, gdy próbowała uspokoić mnie albo Bena, cierpliwy, kojący. – Kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że to sen, możesz go kontrolować, zmieniać. Możesz odnaleźć wyjście. – Emma zerka na mnie znad skrzyżowanych ramion szeroko otwartymi, lśniącymi oczami. – Chcesz, żebym ci pokazała, jak to zrobić? – Kiwa głową. – Zamknij oczy… – Emma je zamyka. – I wyobraź sobie drzwi. – Rozglądam się, lecz niestety na tym odcinku korytarza są tylko nieoznakowane przejścia. Żałuję teraz, że nie poświęciłam chwili, by odnaleźć inne drzwi do Zwrotu, nieco bliżej. – A teraz wyobraź sobie na tych drzwiach białe kółko, całe białe w środku. Za tymi drzwiami zaś, zobacz, znajduje się pokój wypełniony światłem i niczym innym. Widzisz go? – Dziewczynka znów kiwa głową. – Dobrze. Teraz otwórz oczy. – Dźwigam się z podłogi. – Chodźmy poszukać twoich drzwi.
– Ale ich jest tak dużo… – szepcze.
Uśmiecham się.
– To będzie wspaniała przygoda.
Emma łapie mnie za rękę. Instynktownie sztywnieję, chociaż wiem, że jej dotyk jest bezgłośny, że nie przywoła fali myśli i emocji, która towarzyszy otarciu się o żywą osobę. Być może jest pełna wspomnień, ale nie mogę ich zobaczyć. Tylko Bibliotekarze w Archiwum wiedzą, jak odczytywać zmarłych.
Dziewczynka patrzy na mnie, a ja ściskam lekko jej dłoń i prowadzę ją z powrotem za róg i dalej korytarzem, próbując cofać się po własnych śladach. Kiedy tak idziemy przez Pasaż, zastanawiam się, co ją zbudziło. Nazwiska na mojej liście należą w ogromnej większości do dzieci i nastolatków, niecierpliwych, ale niekoniecznie złych, takich, które umarły, zanim zdążyły w pełni żyć. Do jakiego rodzaju należy Emma? Jak odeszła? Wtedy słyszę w głowie głos Staruszka ostrzegający przed zbytnią ciekawością. Wiem, że Strażników z jakiegoś powodu nie uczy się odczytywania Historii. Dla nas ich przeszłość jest nieistotna.
Czuję, jak palce Emmy nerwowo przesuwają się w mojej dłoni.
– Spokojnie – mówię cicho, kiedy docieramy do kolejnego odcinka korytarza z nieoznakowanymi drzwiami. – Znajdziemy je. – Mam taką nadzieję. Nie miałam zbyt wiele czasu, by dokładnie zapoznać się z planem tego miejsca, ale kiedy ja również zaczynam się niepokoić, skręcamy w kolejny korytarz i oto są.
Emma wyrywa mi się i podbiega do nich. Rozpościera palce i przykłada dłonie do kredowego kręgu. Po chwili odrywa je, całe białe, kiedy wsadzam klucz w zamek i przekręcam go. Drzwi do Zwrotu otwierają się, zalewając nas jasnym światłem. Mała wzdycha.
Przez chwilę nie ma nic oprócz światła, tak jak jej obiecałam.
– Widzisz? – mówię, kładąc jej dłoń na plecach i popychając lekko przez próg, prosto do Zwrotu.
Dziewczynka odwraca się, żeby sprawdzić, dlaczego za nią nie idę, tymczasem ja zaciskam powieki i jednym ruchem zamykam drzwi pomiędzy nami. Nie słychać płaczu ani uderzeń w drewno. Po drugiej stronie zapada śmiertelna cisza. Stoję tam przez kilka chwil, mój klucz tkwi w zamku, a w piersi czuję coś na kształt wyrzutu sumienia, który jednak szybko znika. Przypominam sama sobie, że doprowadzenie do Zwrotu to akt miłosierdzia. Historie w Zwrocie zapadają z powrotem w sen, kończąc koszmarne przebudzenie. Mimo to nie cierpię strachu w oczach młodych ludzi, kiedy zatrzaskuję za nimi drzwi i przekręcam klucz.
Czasem rozmyślam, co się dzieje w Zwrocie, jak Historie powracają do poprzedniego stanu, ciał leżących bez życia na półkach Archiwum. Kiedyś zostałam, żeby zobaczyć, co się stanie z pewnym chłopcem. Zaczekałam w wejściu przed nieskończoną bielą (wiedziałam, że nie wolno mi przekroczyć progu). Nic się jednak nie wydarzyło, przynajmniej dopóki nie wyszłam. Wiem, bo w końcu zamknęłam drzwi, tylko na sekundę, na mgnienie oka, tak długo, ile zabiera przekręcenie klucza w zamku w jedną, a potem w drugą stronę, a gdy je otworzyłam z powrotem, chłopca jużtam nie było.
Zapytałam kiedyś Bibliotekarzy, jak to możliwe, żeby Historia się wymknęła. Patrick powiedział coś o otwieraniu i zamykaniu drzwi, a Lisa stwierdziła, że Archiwum to olbrzymia maszyneria, która jak wszystkie maszyny ma swoje luki i czasem się zacina. Roland odparł, że nie ma pojęcia.
Podejrzewam, że nie ma znaczenia, jakim sposobem Historie uciekają. Liczy się tylko to, że czasem to robią. A kiedy tak się stanie, muszą zostać odnalezione. Muszą powrócić do Archiwum. Sprawa rozpoczęta, sprawa zakończona.
Odrywam się od drzwi i wyławiam z kieszeni pasek papieru z Archiwum. Upewniam się, że nazwisko Emmy zniknęło. Tak właśnie jest. Pozostała po niej rozmazana smuga w kształcie dłoni na białym kredowym kręgu.
Uzupełniam kredą ubytek i ruszam z powrotem do domu.
TRZY
– I jak, przyniosłaś z auta to, co chciałaś? – pyta tato, kiedy wchodzę do pokoju.
Nie muszę nawet kłamać, bo macha mi przed nosem kluczykami od samochodu, które zostawiłam w apartamencie. To nieistotne: sądząc po tym, jak nisko jest słońce za oknem, i po tym, że każdy zakamarek zastawiony jest pudłami, nie było mnie zdecydowanie zbyt długo. W myślach klnę Pasaż i Archiwum. Próbowałam kiedyś kontrolować czas za pomocą zegarka, ale to bez sensu. Każdy czasomierz zatrzymuje się, kiedy tylko opuszczam Zewnętrze.
Teraz muszę wybrać: prawda czy kłamstwo.
Najważniejsza sztuczka, jeżeli chodzi o kłamstwo: jak najczęściej mówić prawdę. Jeżeli człowiek zacznie kłamać w każdej sprawie, dużej i małej, szybko przestanie kontrolować swoje łgarstwa i wpadnie. Kiedy raz wzbudzi czyjeś podejrzenia, trudniej mu będzie sprzedać kolejną blagę.
Jeżeli chodzi o opowiadanie nieprawdy, to nie mam czystej kartoteki u rodziców, począwszy od wymykania się tu i ówdzie, a skończywszy na niewyjaśnionych siniakach (niektóre Historie nie chcą trafić do Zwrotu), więc muszę postępować ostrożnie. Ponieważ tato pozostawił mi możliwość wyznania prawdy, korzystam z niej. Czasem rodzice doceniają szczerość i zaufanie dziecka. Czują się wtedy wyróżnieni.
– Cała ta przeprowadzka… – zaczynam, opierając się bezwładnie o drzwi. – To poważna zmiana. Potrzebowałam trochę przestrzeni.
– Jest jej tutaj mnóstwo.
– Wiem. To wielki budynek.
– Zwiedziłaś wszystkie piętra?
– Nie, dotarłam tylko do czwartego. – Kłamstwo przychodzi mi bez wysiłku, wypowiadam je z łatwością, którą doceniłby Staruszek.
Słyszę, jak kilka pokojów dalej mama rozpakowuje nas przy akompaniamencie muzyki z radia. Mama nienawidzi ciszy, toteż stara się wypełnić każdą przestrzeń dźwiękiem i krzątaniną.
– Widziałaś cokolwiek wartego uwagi? – pyta tato.
– Kurz. – Wzruszam ramionami. – Może ducha, albo dwa.
Rzuca mi porozumiewawczy uśmieszek i odsuwa się, żebym mogła przejść.
Serce mi się ściska na widok rozrzuconych pudeł, zajmujących każdy wolny centymetr pokoju. Na połowie z nich napisano po prostu „Rzeczy”. Tam gdzie mama czuła się zobligowana, dopisała krótką listę zawartości, ale biorąc pod uwagę, że jej pismo jest niemalże nieczytelne, nie dowiemy się, co jest w którym kartonie, dopóki go nie otworzymy. Prawie jak na Gwiazdkę, tyle że już to wszystko posiadamy.
W chwili, kiedy tato wręcza mi nożyczki, dzwoni telefon. Nie wiedziałam, że mamy tu telefon! Rzucamy się oboje szukać go pośród pakunków, kiedy mama woła:
– Kontuar w kuchni, przy lodówce! – I rzeczywiście, stoi tam aparat.
– Halo? – rzucam bez tchu.
– Rozczarowujesz mnie – mówi dziewczęcy głos.
– Co?! – Wszystko tutaj dzieje się zbyt szybko i jest zbyt dziwne. Nie potrafię zidentyfikować rozmówczyni.
– Jesteś w nowym mieszkaniu od paru godzin i już o mnie zapomniałaś.
Lyndsey. Rozluźniam się.
– Skąd w ogóle masz ten numer? – pytam. – Ja sama go jeszcze nie znam.
– To czary. A gdybyś miała komórkę…
– Mam komórkę.
– Kiedy ją ostatnio ładowałaś? – Próbuję sobie przypomnieć i wtedy słyszę: – Mackenzie Bishop, jeżeli musisz się nad tym zastanowić, to znaczy, że minęło zbyt dużo czasu.
Chciałabym jej się odciąć, ale nie potrafię. Nigdy nie potrzebowałam ładować komórki. Lyndsey jest, a raczej była, moją sąsiadką przez dziesięć lat. Była, a może nadal jest, moją najlepszą przyjaciółką.
– Tak, tak – zbywam ją, brodząc między kartonami i przechodząc krótkim korytarzem. Lyndsey mówi mi, żebym poczekała, i zaczyna rozmawiać z kimś innym, zakrywając słuchawkę dłonią, tak że słyszę tylko samogłoski.
Na końcu korytarzyka są drzwi z karteczką samoprzylepną, na której ktoś narysował literę nieco przypominającą „M”, z czego wnioskuję, że to mój pokój. Otwieram drzwi nogą i wchodzę. Stoją tu kolejne pudła, łóżko w częściach i materac.
Lyndsey śmieje się z tego, co powiedział tajemniczy rozmówca, i nawet z odległości niemal stu kilometrów przez telefon i jej dłoń słyszę światło w jej głosie. Lyndsey Newman składa się ze światła. Widać je w jej blond lokach, na lekko opalonej skórze i w piegach na policzkach. Wyczuwam je, kiedy stoję obok niej. Lynds odznacza się bezwarunkową lojalnością i rodzajem radości, którego istnienia się nie podejrzewa, dopóki się z nią nie porozmawia. Poza tym nigdy nie zadaje złych pytań, takich, na które nie potrafiłabym odpowiedzieć. Nigdy nie każe mi kłamać.
– Jesteś tam? – pyta.
– Tak, jestem – mruczę, odpychając z drogi pudło tak, żeby dotrzeć do łóżka. Rama opiera się o ścianę, a materac i sprężynowy stelaż leżą na podłodze.
– Czy twoja mama już się znudziła?
– Niestety jeszcze nie – mówię, padając na goły materac.
Ben był w niej do szaleństwa zakochany, a przynajmniej tak bliski tego stanu, jak może być chłopiec. Ona też go uwielbiała. Jest jedynaczką tego rodzaju, co to marzy o rodzeństwie, więc zgodziłam się dzielić z nią bratem. Kiedy Ben zmarł, Lyndsey stała się jeszcze bardziej energiczna. Promieniowała niemal wyzywającym optymizmem. Gdy rodzice uprzedzili mnie o przeprowadzce, pomyślałam tylko: „A co z Lynds? Jak zniesie utratę nas obojga?”. Tamtego dnia, kiedy powiedziałam jej, że się przeprowadzamy, zobaczyłam, jak jej pogoda ducha w końcu się chwieje. Coś w niej pękło i przez chwilę patrzyła na mnie z rozpaczą, ale zaraz potem wróciła do normy. Na jej twarzy pojawił się uśmiech dziewięć na dziesięć, szerszy, niż potrafiłby przywołać ktokolwiek inny w naszym domu.
– Powinnaś przekonać ją do otwarcia lodziarni w jakimś odjazdowym nadmorskim miasteczku… – Zakładam pierścionek na koniec palca, a potem przesuwam nim po kostkach, kiedy Lynds dodaje: – O, albo w Rosji! Wyjedźcie, zobaczcie przynajmniej trochę świata.
Lyndsey ma trochę racji. Rodzice może i uciekają, ale sądzę, że boją się uciec tak daleko, żeby nie mogli się obejrzeć i zobaczyć, co za sobą zostawili. Znajdujemy się teraz zaledwie o godzinę drogi od naszego starego domu. Tylko godzinę od naszego poprzedniego życia.
– Zgoda – mówię. – To kiedy masz zamiar przyjechać, żeby potarzać się w splendorze, któremu na imię Coronado?
– Czy jest cudowny? Powiedz mi, że jest cudowny.
– Jest… stary.
– Może w takim razie nawiedzony? – To zależy w gruncie rzeczy od definicji słowa „nawiedzony”. „Duch” to określenie używane przez ludzi, którzy nie wiedzą nic o Historiach. – Odpowiedź na to pytanie zabiera ci strasznie dużo czasu, Mac.
– Nie mogę jeszcze potwierdzić obecności duchów, ale daj mi trochę czasu.
Słyszę w tle jej matkę:
– Daj jej już spokój. Mackenzie może sobie pozwolić na leniuchowanie, ale ty nie.
Auć. „Leniuchowanie”. Jakby to było: móc trochę poleniuchować? Nie żebym potrafiła znaleźć argumenty na obronę przed tym zarzutem. Pracownicy Archiwum mogliby mieć mi za złe, gdybym ujawniła jego istnienie tylko po to, żeby dowieść swojej pracowitości.
– Ach, przepraszam – mówi Lyndsey. – Muszę lecieć na trening.
– Który? – pytam kpiąco.
– Piłki nożnej.
– Oczywiście.
– Pogadamy niedługo, dobrze?
– Tak, jasne.
Telefon milknie.
Siadam i przyglądam się pudłom stłoczonym wokół łóżka. Na każdym wypisano literę „M”. Widziałam w apartamencie pudła z „M”, z „A” (mama ma na imię Allison) i z „P” (tato ma na imię Peter), ale żadnego „B”. Czuję nagłe mdłości.
– Mamo! – wołam, wstając z łóżka. Idę korytarzem.
Tato ukrywa się w rogu salonu z nożem do tektury w jednej dłoni i książką w drugiej. Najwyraźniej bardziej interesuje go książka.
– Coś nie tak, Mac? – pyta ojciec, nie podnosząc wzroku. Ale tato tego nie zrobił, wiem, że to nie on. Może również uciekł, ale nie on jest przywódcą tego stada.
– Mamo! – wołam znów. Znajduję ją w sypialni, rozpakowującą pudła, podczas gdy nastawione głośno radio emituje jakąś publicystykę.
– O co chodzi, kochanie? – Rzuca wieszaki na łóżko.
Kiedy się odzywam, mówię tak cicho, jakbym nie miała ochoty zadawać tego pytania. Jakbym nie chciała wiedzieć.
– Gdzie są pudła Bena?
Następuje bardzo, bardzo długa przerwa.
– Mackenzie… – zaczyna mama powoli. – Tutaj chodzi o nowy początek…
– Gdzie one są?
– Kilka zostało w magazynie, a reszta…
– Nie zrobiłaś tego?
– Colleen powiedziała, że czasami zmiana wymaga drastycznych…
– Masz zamiar zwalić odpowiedzialność za wywalenie rzeczy Bena na swoją terapeutkę? Poważnie? – Musiałam to powiedzieć głośniej, ponieważ za mną w drzwiach pojawia się tato. Mama nagle znajduje się na skraju płaczu, a on podchodzi do niej i w jednej chwili to ja jestem czarnym charakterem tej rodziny, ponieważ chcę coś zachować. Coś, co potrafię odczytać. – Powiedz mi, że zatrzymałaś chociaż część – cedzę.
Mama kiwa głową, ukrywając twarz w ramionach taty.
– Pudełko. Tylko kilka rzeczy. Są w twoim pokoju.
Już jestem w korytarzu, a po następnej sekundzie zatrzaskuję za sobą drzwi i odkładam na boki kolejne pudła, aż znajduję to ostatnie, upchnięte w kącie. Z małą literą „B” narysowaną na boku. Jest tylko trochę większe niż pudełko od butów.
Przecinam przezroczystą taśmę klejącą kluczem Staruszka i przewracam karton do góry nogami, wysypuję na materac wszystko, co zostało po Benie. Oczy mnie pieką. Nie chodzi o to, że mama nie zostawiła wszystkiego, lecz o to, że zachowała niewłaściwe rzeczy. Pozostawiamy wspomnienia na tym, co uwielbiamy, o co się troszczymy, czego używamy i co zużywamy.
Gdyby zatrzymała jego ulubioną koszulę, tę z wielkim „X” nad sercem, albo którąkolwiek z niebieskich kredek, wystarczyłby nawet ogryzek, albo odznakę za bieg na półtora kilometra, zdobytą w szkole, tę, którą trzymał w kieszeni, ponieważ był z niej zbyt dumny, żeby zostawić ją w domu, ale jednocześnie nie dość dumny, żeby naszyć ją na plecaku… Rzeczy rozsypane na moim materacu tak naprawdę nie należą do niego. Zdjęcia, które dla niego oprawiła, świadectwa, czapka, którą założył tylko raz, mała nagroda za dobrze napisane dyktando, pluszowy niedźwiadek, którego nie lubił, i kubek, wykonany przez niego na zajęciach plastycznych w wieku pięciu czy sześciu lat.
Zdejmuję pierścień i sięgam po pierwszą rzecz.
Może coś z niej wyczytam.
Musi być w niej coś.
Coś…
Cokolwiek.
– To nie sztuczka do pokazywania na imprezie, Kenzie – odzywasz się ostro. Upuszczam szklaną kulę, która toczy się po stole. Uczysz mnie, jak odczytywać przedmioty, a ja musiałam zażartować, próbując dodać całej scenie trochę dramatyzmu. – Strażnicy potrafią odczytywać rzeczy tylko z jednego powodu – mówisz surowo. – Ponieważ czyni to z nas lepszych myśliwych. Pomaga nam śledzić Historie.
– I tak jest pusta – mamroczę w odpowiedzi.
– Oczywiście. – Podnosisz kulę i obracasz ją w palcach. – To przycisk do papieru. Powinnaś to wiedzieć od pierwszej chwili, kiedy go dotknęłaś. – Wyczuwałam to od początku. Kula głucho milczała, nie wibrowała mi pod palcami. Oddajesz mi pierścień, a ja go zakładam. – Nie każda rzecz zachowuje wspomnienia – wyjaśniasz. – I nie każde wspomnienie jest warte zachowania. Płaskie powierzchnie, ściany, podłogi, stoły, tego typu rzeczy, są jak płótna: wspaniale oddają obrazy. Im mniejszy obiekt, tym trudniej mu zachować wrażenie. Ale… – dodajesz, podnosząc przycisk do papieru tak, że widzę świat zniekształcony przez szkło – jeśli jednak zawiera wspomnienie, powinnaś to rozpoznać od pierwszego muśnięcia. Czasem będziesz miała tylko tyle czasu. Gdyby Historia przedostała się do Zewnętrza…
– Jak miałaby tego dokonać?
– Zabić Strażnika? Ukraść klucz? Albo jedno i drugie. – Kaszlesz rozdzierająco. – To niełatwe. – Znów kaszlesz. Chciałabym ci pomóc, ale kiedyś przyniosłam ci szklankę wody, a ty warknąłeś, że cholerna woda niczego nie naprawi, chyba że chcę cię w niej utopić. Dlatego teraz udajemy, że nie ma żadnego kaszlu zakłócającego twoje wykłady. – Ale jeśli Historia się wymknie – ciągniesz, doszedłszy do siebie – musisz ją wyśledzić, i to szybko. Odczytywanie powierzchni powinno wejść ci w krew. Ten dar to nie zabawa, Kenzie, nie magiczna sztuczka. Odczytujemy przeszłość z jednego i tylko jednego powodu. By skuteczniej polować.
Wiem, czemu służy mój dar, ale to nie powstrzymuje mnie przed dokładnym zbadaniem każdego oprawionego zdjęcia, każdego skrawka papieru, każdego sentymentalnego rupiecia, wybranego przez mamę w nadziei, że usłyszę chociaż szept lub zobaczę choć cień wspomnienia Bena. Nie ma to najmniejszego znaczenia, ponieważ te rzeczy są dla mnie bezużyteczne. Kiedy docieram do głupiego kubka z zajęć plastycznych, jestem już zrozpaczona. Podnoszę go i moje serce zaczyna bić mocniej, gdy czuję pod palcami subtelną wibrację, niczym obietnicę. Gdy jednak zamykam oczy i sięgam poza nią – nie ma tam nic, tylko niewyraźne wzory i światło, zatarte i kompletnie nieczytelne.
Mam ochotę cisnąć kubkiem o ścianę, najmocniej, jak potrafię, i dodać na niej kolejną rysę. Już się do tego przymierzam, kiedy dostrzegam kawałek czarnego plastiku. Zdaję sobie sprawę, że coś przegapiłam, odkładam kubek na łóżko i wyciągam spomiędzy nagrody i misia parę wysłużonych okularów.
Serce staje mi na ułamek sekundy. W ciemnych, grubych oprawkach brakuje soczewek. To jedyna rzecz w tym zestawie, któranaprawdę do niego należała. Ben zwykł je zakładać, kiedy chciał, żeby traktowano go poważnie. Kazał nam wtedy mówić do siebie per „Profesorze Bishop”, mimo że w rzeczywistości ten tytuł należał się tacie, który nigdy nie nosił okularów. Próbuję sobie wyobrazić Bena w tych brylach, przypomnieć sobie dokładny kolor jego oczu za oprawkami i uśmiech, tuż zanim je założył.
Nie potrafię.
Czuję ukłucie w piersi, zaciskając palce na śmiesznych czarnych oprawkach… i wtedy, właśnie w chwili, kiedy już mam je odłożyć, wyczuwam to wrażenie, słabe i odległe, a jednocześnie obecne w mojej dłoni. Ciche brzęczenie, niczym milknący dzwon, leciutkie jak piórko, ale prawdziwe. Zamykam oczy, oddycham głęboko i sięgam ku nici wspomnienia. Jest za cienka i wymyka mi się, ale w końcu ją chwytam. Ciemność przesuwa mi się przed oczami i zmienia w szarość, a z płaskiej szarości wyłaniają się kształty, z których układa się obraz.
Wspomnienie jest zbyt słabe, by uformować wyraźną scenę, widzę tylko coś w rodzaju poszarpanego obrazu o zamazanych szczegółach. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ Ben tam jest, a w każdym razie jakiś kształt przypominający Bena. Stoi przed innym kształtem, podobnym do taty, z „okularami” na nosie, i próbuje się nie uśmiechać, bo sądzi, że tylko ze zmarszczonym czołem ludzie biorą go na poważnie. Po chwili jednak niewyraźna linia jego ust drga i rozciąga się w szerokim uśmiechu, a potem wspomnienie się kończy, rozpuszcza z powrotem w szarość, która ciemnieje w czerń.
Puls łomocze mi w uszach, kiedy ściskam okulary. Nie muszę przewijać wspomnienia do początku, ponieważ w tych plastikowych oprawkach jest zapętlony tylko jeden smutny zestaw obrazów. Faktycznie, po chwili ciemność ustępuje miejsca szarości i reminiscencja pojawia się znowu. Pozwalam, by nienaturalna scenka przeleciała pięciokrotnie, za każdym razem mając nadzieję, że obraz się wyostrzy, że pojawi się wyraźne wspomnienie, nie kilka zamazanych chwil, aż w końcu zmuszam się, żeby odpuścić, zamrugać, a wtedy obrazy znikają i znów siedzę w pokoju pełnym pudeł, trzymając delikatnie oprawki nieżyjącego brata.
Ręce mi się trzęsą. Nie potrafię odróżnić, czy to z gniewu, smutku, czy strachu – strachu, że tracę Bena po kawałku. Nie tylko jego twarz, która zaczęła znikać z pamięci, ale i wszystkie ślady, które pozostawił w świecie.
Kładę oprawki przy łóżku i ładuję resztę rzeczy brata z powrotem do pudełka. Już mam założyć pierścień, kiedy powstrzymuje mnie pewna myśl. „Ślady”. Nasz poprzedni dom był nowy, kiedy się do niego wprowadzaliśmy. Każda rysa, każde wgniecenie zostało pozostawione przez kogoś z naszej rodziny i za każdym takim śladem kryła się historia.
Teraz gdy rozglądam się po pokoju, pełnym nie tylko pudeł, ale jego własnych śladów, chcę poznać ich historię… a raczej część mojego umysłu chciałaby je poznać – bo inna część mnie uważa, że to najgorszy pomysł na świecie, ale nie słucham jej. Może i czasem lepiej jest nie wiedzieć, ale tylko wtedy, kiedy da się opanować ciekawość. „Ciekawość prowadzi prostą drogą do współczucia” – to ostrzeżenie Staruszka brzmi mi w uszach. Wiem, wiem, ale nie ma tu Historii, którym mogłabym współczuć. Właśnie dlatego pracownikom Archiwum by się to nie podobało. Nie aprobują żadnej formy odczytywania śladów dla przyjemności.
Tylko że to mój własny talent, a kiedy go używam, nie zapala się żadne alarmowe światełko. Poza tym i tak już złamałam dziś wieczorem tę zasadę, badając rzeczy Bena, więc mogę równie dobrze popełnić wykroczenie jeszcze kilka razy. Robię trochę miejsca na podłodze, która wydaje niski, basowy pomruk, gdy przyciskam palce do desek. Tu, w Zewnętrzu, to podłogi najlepiej przechowują ślady.
Sięgam do wspomnień i dłonie zaczynają mrowić. Drętwota powoli wspina się powyżej nadgarstków, a po chwili granica pomiędzy podłogą i skórą zaczyna zanikać. Po wewnętrznej stronie moich powiek nabiera kształtu pokój, ten sam, a jednak inny. Stoję w nim, podobnie jak kilka chwil temu, kiedy spoglądałam na pudło Bena. Kolory wydają się wypłowiałe, tak jakby wspomnienia zaczynały zanikać, a cały obraz jest słaby jak rysunek na piasku, świeży, ale już znikający.
Chwytam się tego wspomnienia i już zaczynam cofać się w czasie.
Zupełnie jakbym przewijała do tyłu film.
Czas upływa szybciej i oto pokój wypełnia się cieniami, a potem rozjaśnia, wypełnia i rozjaśnia, coraz szybciej, tak że ciemność i światło zaczynają się nakładać. W polu widzenia przemykają fachowcy od przeprowadzki. Pudła znikają i pozostaje pusta przestrzeń. W ciągu kilku chwil w pokoju zapada ciemność. Nie ma żadnych śladów, ale to jeszcze nie koniec, tylko pustka. Wyczuwam za nią starsze wspomnienia. Przewijam szybciej, szukając kolejnych ludzi, kolejnych opowieści. Nic, nic, nic, aż w końcu znów pojawiają się obrazy.
Duże powierzchnie zachowują każdy ślad, ale są ich dwa rodzaje: wypalone przez emocje i przez powtarzalne czynności. Pierwsze są wyraźne, jasne, określone. Ten pokój jest jednak pełny śladów drugiego rodzaju, nużących, długookresowych ludzkich przyzwyczajeń wdrukowanych w podłogę, lat skompresowanych do jednej chwili, wyglądających bardziej jak zdjęcie niż film. Widzę przede wszystkim spłowiałe fotografie: biurko z ciemnego drewna i półki pełne książek, a także starszą parę, mężczyznę kursującego pomiędzy nimi jak wahadło i kobietę siedzącą na kanapie. Kiedy się kłócą, pokój staje się wyraźny, lecz gdy kobieta wychodzi i zatrzaskuje za sobą drzwi, wszystko znów ciemnieje, a potem zapada mrok.
Ciężki, długotrwały mrok.
Mimo to wyczuwam za nim coś jeszcze.
Coś jasnego, żywego, obiecującego.
Odrętwienie wędruje w górę ramion aż do żeber, kiedy mocno przyciskam dłonie do desek podłogi, sięgając przez połacie czerni, aż czuję pod powiekami tępy ból i ciemność w końcu ustępuje miejsca światłu, kształtom i wspomnieniom. Naciskałam zbyt mocno, przewijałam za daleko. Sceny przeskakują zbyt szybko, zlewając się w jedno, wymykają mi się spod kontroli. Muszę teraz spowolnić upływ czasu, złapać mocno wspomnienia, aż zatrzymają się z nagłym szarpnięciem.
A kiedy przestają migotać, klęczę w moim pokoju, który nie jest mój, a zarazem jest. Już mam kontynuować przewijanie, gdy coś mnie powstrzymuje. Na podłodze, może o metr od moich dłoni, spoczywają rozpryśnięte krople czegoś czarnego, a obok niej rozbite, rozsypane szkło. Podnoszę wzrok.
Na pierwszy rzut oka pokój wydaje się piękny: staroświeckie, delikatne, białe meble z motywami kwiatowymi, ale kapa na łóżku jest przekrzywiona, a zawartość półek kredensu – książki i błyskotki – w większości leży porozrzucana wokół niego.
Szukam daty, tak jak mnie nauczył Staruszek: „okruszków”, śladów, zakładek, w razie gdybym kiedykolwiek musiała powrócić do tego wspomnienia. Znajduję na stole mały kalendarz, z którego da się odczytać „marzec”, ale roku – już nie. Szukam innych znaczników czasu. Błękitna suknia, jasna, bo spłowiała, jak całe wspomnienie, odłożona na krzesełko w rogu pokoju. Czarna książka na bocznym stoliku.
Czuję ucisk w dołku, przewijając pamięć tego miejsca do momentu, gdy do pokoju wpada młody człowiek. Na jego koszuli i rękach aż do łokci ma rozmazaną tę samą śliską, czarną substancję, która widoczna jest na podłodze. Kapie mu z palców i mimo że świat we wspomnieniu jest wyblakły, wiem, że to krew.
To widać po jego spojrzeniu, kiedy patrzy na swoje ręce, jakby chciał się jej pozbyć.
Młodzieniec chwieje się i pada na kolana tuż obok mnie. Mimo że nie może mnie dotknąć, mimo że mnie tu w ogóle nie ma, odsuwam się odruchowo, pamiętam wszakże, by trzymać dłonie na podłodze. Młody człowiek obejmuje się zakrwawionymi ramionami. Nie może być ode mnie dużo starszy – ma pewnie niecałe dwadzieścia lat, ciemne włosy zaczesane do tyłu, ale pojedyncze kosmyki wpadają mu do oczu. Kołysze się do przodu i do tyłu. Jego wargi się poruszają, ale głos rzadko pozostaje we wspomnieniach, toteż słyszę tylko „szszuuszuszuszsz”, jak szum radiowych zakłóceń.
– Mackenzie! – woła moja mama. Zasłona pamięci zniekształca jej głos, który dociera do mnie niewyraźny i zdeformowany.
Mężczyzna przestaje się kołysać i wstaje. Opuszcza dłonie wzdłuż boków, a mnie przewraca się w żołądku. Jest pokryty krwią, lecz nie swoją: na jego ramionach ani piersi nie ma żadnych ran. Na dłoni ma rozcięcie, ale nie krwawi tak obficie, by tłumaczyło to jego stan.
Czyja to krew? I czyj to pokój?! Leży tam przecież suknia, no i wątpię, żeby meble, ozdobione kwiatkami, należały do niego, ale…
– Mackenzie! – woła znowu matka, a zaraz potem słychać naciskaną klamkę. Przeklinam w myślach, otwieram oczy i odrywam dłonie od podłogi. Wspomnienie znika, znowu jestem w pokoju pełnym pudeł, ale teraz boli mnie głowa. Wstaję właśnie, gdy mama wparowuje do pokoju. Zanim zdążę wyciągnąć srebrną obrączkę z kieszeni i wsadzić ją na palec, bierze mnie w objęcia.
Wciągam gwałtownie powietrze i nagle słyszę nie tylko szum, ale „zimno przepastne wydrążone zimno zbyt radośnie bądź radosna wrzeszczę w poduszkę aż nie mogę oddychać bądź radosna pudła w najmniejszej sypialni z przekreślonym B ale wciąż widocznym nie potrafiłam go ocalić powinnam tam być powinnam”, zanim jestem w stanie wypchnąć jej poplątany strumień świadomości z głowy. Próbuję postawić między nami ścianę, drżący umysłowy odpowiednik bariery pierścienia, lecz jest krucha jak szkło. Kiedy wypycham matkę z umysłu, głowa boli mnie mocniej, jednak blokuję przynajmniej jej przeładowane myśli.
Czuję mdłości, kiedy wyrywam się z jej objęć i dyskretnie zakładam pierścień z powrotem na palec. W końcu szum znika.
– Mackenzie, przepraszam – mówi. Mija dłuższa chwila, zanim zorientuję się w teraźniejszości, zdam sobie sprawę, że nie przeprasza za ten uścisk, bo przecież w ogóle nie wie, dlaczego nie lubię, jak mnie dotykają. Zanim przypomnę sobie, że tamten chłopak, cały zakrwawiony, nie przebywał tutaj teraz, tylko lata temu, w przeszłości, a ja jestem bezpieczna i ciągle jeszcze wściekła na mamę za to, że wyrzuciła rzeczy Bena. Chcę się dalej wściekać, ale gniew słabnie.
– Już w porządku – odpowiadam. – Rozumiem cię – dodaję, mimo że wcale nie jest w porządku, nie rozumiem mamy, a ona powinna to dostrzec. Nie potrafi jednak. Wzdycha cicho i wyciąga dłoń, żeby założyć mi niesforny kosmyk włosów za ucho. Pozwalam jej na to i staram się nie sztywnieć pod jej dotykiem.
– Kolacja gotowa – oznajmia, tak jakby wszystko przebiegało normalnie. Tak jakbyśmy przebywali w domu, a nie w kartonowej fortecy w starym hotelowym pokoju w środku miasta, próbując ukryć się przed wspomnieniami o moim bracie. – Nakryjesz do stołu?
Zanim zapytam, czy w ogóle wie, gdzie stoi stół, prowadzi mnie do salonu. Razem z tatą jakimś cudem zrobili trochę miejsca pomiędzy pudłami, poskładali nasz stół z jadalni, a na środku ustawili pięć kartonów chińszczyzny w kształt przypominający bukiet.
Stół jest w tym pokoju jedynym kompletnym meblem, więc wyglądamy, jakbyśmy jedli kolację na wyspie z pakunków. Mamy talerze wydobyte z pudła oznaczonego zaskakująco trafnym napisem: „Kuchnia – delikatnie!”. Mama zachwyca się Coronado, a tato tylko kiwa głową i wtrąca zachęcające monosylaby. Za każdym razem, kiedy zamknę oczy, widzę rozmazany kształt przypominający Bena, więc decyduję się gapić na jedzenie, wyzywając warzywa na pojedynek, kto pierwszy mrugnie.
Po kolacji odstawiam pudełko z rzeczami Bena na tył szafy, razem z dwoma innymi, oznaczonymi „Staruszek”. Te spakowałam sama i nawet zaproponowałam, że znajdę dla nich miejsce. Martwiłam się, że mama w końcu pozbędzie się jego rzeczy, jeżeli tego nie zrobię. Nie sądziłam, że wyrzuci rzeczy Bena. Zostawiam sobie tylko śmiesznego niebieskiego misia, którego sadzam przy łóżku, i zakładam mu na nos czarne oprawki Bena.
Próbuję się rozpakować, ale mój wzrok wciąż zbacza ku centrum pokoju, ku miejscu, gdzie padł na kolana chłopak w zakrwawionej koszuli. Kiedy odsunę pudła, niemal dostrzegam na drewnie kilka ciemnych plam. Po chwili widzę je za każdym razem, gdy zerknę na podłogę. Kto wie, może te plamy pozostały po kroplach jego krwi? Przypominam sobie, że raczej nie była to jego krew, tylko kogoś innego. Chciałabym znów odczytać wspomnienia… a przynajmniej chciałaby tego część mnie. Inna część nie jest tak chętna, przynajmniej nie pierwszej nocy w tym pokoju. Tymczasem mama ciągle znajduje pretekst, żeby plątać mi się po sypialni, w połowie przypadków nawet nie puka, a jeżeli miałabym odczytać tamto wspomnienie, wolałabym, żeby mi przy tym nie przeszkadzała. Poczekam do rana.
Wykopuję z pudeł pościel i ścielę łóżko, krzywiąc się na myśl o spędzeniu nocy w pomieszczeniu, gdzie wydarzyło się to wszystko, cokolwiek to było, mimo że upłynęło wiele, wiele lat. Mówię sobie, że to głupio bać się czegoś takiego, ale jednak nie potrafię zasnąć.
W mojej głowie pływają obrazy: rozmazany kształt Bena i zakrwawiona podłoga, a po chwili się splatają: teraz Ben klęczy pośród rozbitego szkła, spoglądając na swoje zakrwawione ręce. Siadam gwałtownie na łóżku. Patrzę przez okno, spodziewając się zobaczyć własne podwórko, a tuż za nim ceglaną ścianę domu Lyndsey, ale zamiast tego widzę miasto, i w tej samej chwili żałuję, że nie jestem w domu. Chciałabym wychylić się przez okno i zobaczyć przyjaciółkę leżącą na dachu swojego domu i patrzącą w gwiazdy. Wyluzowywała się tylko późną nocą: widziałam, że czuje się jak buntowniczka, gdy udawało jej się ukraść chociaż kilka minut ze swojego napiętego grafiku. Czasem przekradałam się do domu po wizycie w Pasażu, kilka ulic dalej, za sklepem mięsnym; wspinałam się wtedy koło niej, a ona nigdy mnie nie pytała, gdzie byłam. Gapiła się tylko na gwiazdy i zaczynała mówić w pół zdania, tak jakbym była z nią przez cały czas. Jakby wszystko to było całkiem normalne.
Normalne.
Wyznanie: czasami marzę o tym, żeby być normalna. Marzę o dziewczynie, która wygląda jak ja i mówi jak ja, ale nie jest mną. Wiem, że nie jest, ponieważ uśmiecha się otwarcie i łatwo wybucha śmiechem, tak jak Lynds. Nie musi nosić srebrnego pierścienia ani zardzewiałego klucza. Nie czyta wspomnień ani nie poluje na zmarłych uciekinierów. Marzę, że robi same nieciekawe rzeczy: grzebie w szkolnej szafce na zatłoczonym korytarzu. Opala się nad basenem w otoczeniu innych dziewczyn, które pływają i rozmawiają z nią, a ona przegląda głupie kolorowe gazety. Siedzi pogrążona w stosie poduszek i ogląda film, a przyjaciółka rzuca jej popcorn prosto do buzi i chybia prawie za każdym razem.
Wyprawia imprezę.
Idzie na tańce.
Całuje chłopaka.
I jest tak… szczęśliwa.
„M”. Tak ją nazywam, tę normalną, nieistniejącą mnie.
To nie tak, żebym nigdy tego nie robiła, nie całowała się, nie tańczyła ani też nie spotykała się z przyjaciółkami. Owszem, zdarzało mi się. Ale to była maska, sztucznie wykreowana postać, kłamstwo. Jestem w tym naprawdę dobra, znaczy w łgarstwach, jednak nie potrafię skłamać sama przed sobą. Mogę udawać, że jestem M, mogę nosić ją jak maskę, lecz nie umiem nią rzeczywiście być. Nigdy nią nie będę.
M nie widziałaby w swojej sypialni zakrwawionych po łokcie chłopaków.
M nie spędziłaby czasu, szukając wśród zabawek nieżyjącego brata takiej, która pozwoliłaby jej zerknąć w jego życie.
Prawdę mówiąc, doskonale wiem, dlaczego w pudełku nie było ulubionej koszulki Bena ani naszywki, ani większości jego kredek. Tego dnia, kiedy umarł, miał tę koszulkę na sobie, naszywkę w kieszeni, a kredki w torbie, tak jak zwykle. Tak, to był normalny dzień, aż do chwili kiedy dwie przecznice od szkoły Bena pewien kierowca przejechał na czerwonym świetle w tej samej chwili, kiedy mój brat ruszył z krawężnika po pasach.
A potem tamten kierowca uciekł.
Co robi człowiek, kiedy wie, że ktoś jest za coś odpowiedzialny, ale nigdy nie uda się go odnaleźć? Jak w takich okolicznościach zamyka się sprawę, tak jak zrobili policjanci? Jak można dalej normalnie żyć?
Najwyraźniej nie można, natomiast można się wyprowadzić.