Okrutna pieśń - Victoria Schwab - ebook + książka

Okrutna pieśń ebook

Victoria Schwab

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom bestsellerowej amerykańskiej serii "Świat Verity". Autorka głośnych "Odcieni magii" powraca w wielkim stylu!

Kate Harker i August Flynn są następcami przywódców podzielonego miasta – miasta, gdzie z przemocy zaczęły rodzić się prawdziwe potwory. Kate chciałaby dorównywać bezwzględnością ojcu, który pozwala potworom wałęsać się po ulicach, a ludziom każe płacić za ochronę. August chciałby być człowiekiem, mieć dobre serce i odgrywać większą rolę w obronie niewinnych przed potworami – niestety sam jest jednym z nich. Może ukraść duszę, wygrywając pieśń na swoich skrzypcach. Jednak Kate odkrywa jego tajemnicę…

"Okrutna pieśń" wciągnie cię w świat pełen tajemnic i niepokojący wir postapokaliptycznej walki o przetrwanie. W mrocznym urban fantasy dwoje młodych ludzi musi wybrać, czy chcą zostać dobrymi czy złymi bohaterami – przyjaciółmi czy wrogami . A stawką jest przyszłość ich rodzinnego miasta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 393

Oceny
4,1 (223 oceny)
94
80
37
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przeczytane1995

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita. Nie spodziewałam się tego po tej książce. Sposób kreacji postaci, to jaka jest Kate, jaki jest August i jacy są ludzie w całej tej książce, jest absolutnie wyjątkowe. Świat wykreowany przez Schwab jest nieziemski, to że wykreowała tyle nowych istot, zupełnie nie wzorując się na typowych światach fantastycznych, jest dla mnie zaskakujące. Ilość zaskakujących wydarzeń sięga zenitu, a ja się niczego nie spodziewałam. Do tego stopniowanie informacji. No majstersztyk. Początkowo, to że nie wiem do końca o co chodzi, bardzo mi przeszkadzało, jednak z każdą kolejną stroną coraz bardziej to doceniałam, ponieważ ta dezorientacja wpływała na odbiór treści. Mrok w tej książce przewyższa wszystko, a smutek, który towarzyszy nam podczas czytania jest wręcz piękny w swojej tragedii. Zżyłam się z tym światem, dlatego potrzebuje chwilowego detoksu od tego świata, ponieważ nie wiem jak w następnej części pożegnam się z bohaterami.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno już nie należę do grupy docelowej odbiorców tej książki, ale podobała mi się bardzo! W sposobie pisania Victorii Schwab doceniam mocno to, że niezależnie od wieku czytelników, do których kieruje swoje książki zawsze traktuję ich poważnie.
00
dzewe

Nie oderwiesz się od lektury

4,6⭐
00
girlonwheel

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwszy tom dylogii 📚 Moje zaskoczenie! Zróbmy hałas, bo jest o niej zbyt cicho ❤️ "Świat Verity" to świat, w którym przemoc zostaje zmaterializowana w postaci potworów, cienie mają zęby i pazury, a muzyka jest bronią 🎻 Akcja rozgrywa się w Mieście Prawdy, które przez wojnę domową zostało podzielone na dwie części. Południem rządzi idealista Henry Flynn, zaś północą morderczy Callum Harker. Głównymi bohaterami są nieposkromiona Kate i wrażliwy August, którzy są następcami aktualnych przywódców - oboje mają wyraziste charaktery, a co najważniejsze ich zachowania są realistyczne 🧐 Książka wciągnęła mnie od pierwszej strony! Jest to postapokaliptyczne miejskie fantasy, gdzie dominują tajemnice, walka, mrok i strach, a akcja nie ustaje nawet na moment 😈 Nie zabrakło też zabawnych dialogów oraz moralnych rozważań 🙌 Czy można jednoznacznie podzielić ludzkość na dobrych i złych? Przeczytaj i się przekonaj! PS Jest to teoretycznie młodzieżowe fantasy (co ważne - bez romansu), jedn...
00
infernem

Dobrze spędzony czas

Przed lekturą „Okrutnej pieśni” nigdy wcześniej nie słyszałam o twórczości Victorii Schwab, dlatego rozpoczynając swoją przygodę z Kate Harker i Augustem Flynnem nie wiedziałam czego się spodziewać. Cieszę się bardzo z tego powodu, ponieważ dzięki temu nie miałam okazji zepsuć sobie przyjemności z poznania tej historii przez zbyt wygórowane oczekiwania. Piszę o tym, dlatego że rozpoczynając tą książkę można szybko się do niej zniechęcić robiąc sobie właśnie zbyt duże nadzieje. Wszystko z powodu tego, że początkowe rozdziały nie są z rodzaju tych, które pędzą niczym rollercoaster i pochłaniają czytelnika całkowicie. Wręcz przeciwnie. „Okrutna pieśń” jest książką, w której wszystko dzieje się stopniowo. Zaczyna się wolno i z pozoru nieistotnie, aby później wciągnąć oraz zaciekawić czytelnika w takim stopniu, że nie będzie chciał zrezygnować z jej czytania nawet na minutę. „Nawet potwory bały się śmierci.” Historia przedstawiona na kartkach tej powieści niesie ze sobą bardzo istotne dla...
00



Tytuł oryginału: This Savage Song

Copyright © 2016 by Victoria Schwab

All rights reserved.

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2018

Redaktor prowadząca: Milena Buszkiewicz

Redakcja: Dawid Wiktorski

Korekta: Małgorzata Kryszkowska

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki: Jenna Stempel

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Bloch

Fotografie na okładce: © 2016 by Vitezslav Valka / Shutterstock andMatyas Rehak / Shutterstock

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Wydanie elektroniczne 2018

eISBN 978-83-7976-838-7

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Tym, co dziwni, szaleni i potworni

Wielu ludzi to potwory, a wiele potworów

potrafi udawać ludzi

V.A. Vale

Kate

Tamtej nocy, kiedy Kate Harker postanowiła spalić szkolną kaplicę, nie kierował nią gniew czy alkohol. Była zdesperowana.

Spalenie kaplicy to ostatnia deska ratunku. Kate zdążyła już złamać koleżance nos, ściągać na pierwszym egzaminie i obrazić trzy zakonnice. Niemniej czego by nie robiła, Akademia Świętej Agnieszki wybaczała jej za każdym razem. Na tym polega problem z katolickimi szkołami. Widzieli w niej zbłąkaną duszyczkę, którą trzeba nawrócić.

Jednak Kate nie potrzebowała nawrócenia. Musiała się stąd zwyczajnie wydostać.

Już prawie wybiła północ, kiedy Kate ląduje na trawie pod oknem dormitorium. Kiedyś nazywano tę część nocy godziną duchów– mroczny czas, w którym niespokojne dusze wychodziły na wolność. Niespokojne dusze i nastolatki uwięzione w szkole z internatem zbyt daleko od domu.

Ruszyła w dół wypielęgnowaną kamienną ścieżką prowadzącą z dormitoriów do Kaplicy Krzyża, z torbą przerzuconą przez ramię, skąd dobiegało stukanie butelek obijających się o siebie w rytm jej kroków. Zmieściły się wszystkie butelki prócz jednej– ze starym winem z prywatnego zbioru siostry Merilee– którą trzymała w ręku.

Dzwony zaczęły wybijać dwunastą, nisko i cicho, jednak ich dźwięk dochodził z drugiego końca kampusu, z większej Kaplicy Wszystkich Świętych. Tamta była pilnowana praktycznie na okrągło– matka Alice, wielokrotnie przełożona szkoły czy coś tam, spała w pokoju w kaplicy, a nawet jeśli Kate chętnie spaliłaby tamten budynek, nie była na tyle głupia, by oprócz podpalenia popełnić też morderstwo. Nie w obliczu tak poważnych konsekwencji.

Drzwi mniejszej kaplicy były zamykane na noc na klucz, jednak Kate ukradła go wcześniej w czasie niemiłosiernie nudnych wykładów siostry Merilee o szukaniu łaski. Weszła do środka i postawiła torbę na podłodze. Wkaplicy panowały absolutne ciemności, głębsze niż Kate miała kiedykolwiek okazję zobaczyć– niebieskie szyby w blasku księżyca były czarne. Od ołtarza dzieliło ją kilkanaście ław i Kate przez chwilę miała wyrzuty sumienia, że podpala to niezwykłe miejsce. Jednak nie była to jedyna kaplica szkoły– nawet nie najładniejsza– a przecież zakonnice z Akademii Świętej Agnieszki ciągle nauczały o potędze poświęcenia.

Kate wypaliła sobie drogę ucieczki z dwóch szkół (wprzenośni, oczywiście) w pierwszym roku swojego wygnania i kolejną w drugim, licząc, że wystarczy. Niestety jej ojciec okazał się zdeterminowany (wkońcu Kate po kimś to miała) i za każdym razem znajdywał kolejne miejsce. Czwarta szkoła, specjalizująca się w nastolatkach z problemami, wytrzymywała z nią przez prawie rok, zanim się poddała. Piąta– akademia dla chłopców, której dyrekcja była gotowa zrobić wyjątek dla Kate w zamian za hojną darowiznę– zatrzymała ją tylko na kilka miesięcy, jednak ojciec musiał mieć już przygotowane miejsce w następnym ośrodku, ponieważ Kate spakowała się i pojechała tam bezpośrednio, nie zaglądając do Miasta Prawdy.

Sześć szkół w pięć lat.

Ale następnej nie będzie. Nie może być.

Kate kucnęła na drewnianej podłodze, rozpięła torbę i wzięła się do pracy.

Gdy wybrzmiały dzwony, noc stała się zbyt cicha, a kaplica upiornie pusta, więc Kate zaczęła nucić pod nosem pieśń, rozpakowując zawartość torby: dwie butelki jacka i jedna prawie pełna wódki, obie wyciągnięte z pudła ze skonfiskowanymi rzeczami, razem z trzema butelkami liczącej kilka dekad whiskey z gabinetu matki Alice, a także wino siostry Merilee. Ustawiła wszystkie trunki na ostatniej ławie, a potem podeszła do świec modlitewnych. Za trzema rzędami płytkich szklanych miseczek leżał talerzyk z zapałkami, takimi staromodnymi, z długim drewienkiem.

Wciąż nucąc, Kate wróciła do swojej wystawki alkoholi i otworzyła po kolei każdą butelkę, rozlewając zawartość na ławach, jedna po drugiej, oszczędnie. Whiskey matki Alice zachowała na drewniane podium z przodu. Leżała na nim otwarta Biblia, a Kate– chwilowo poddając się mocy przesądów– uratowała księgę, wyrzucając ją przez otwarte drzwi na trawę. Kiedy wróciła do środka, mokry i słodki zapach alkoholu zaatakował jej zmysły. Zakaszlała i wypluła ślinę, pozbywając się z ust kwaśnego posmaku.

Nad ołtarzem znajdującym się na drugim końcu kaplicy wisiał ogromny krzyż i nawet w panującej w kaplicy ciemności czuła na sobie wzrok posągu, kiedy podniosła zapałkę.

Wybacz mi ojcze, bo zgrzeszyłam, pomyślała, pocierając zapałkę o futrynę.

– To nic osobistego– dodała na głos, kiedy nagle pojawił się jasny płomień.

Kate przez dłuższą chwilę obserwowała ogień zbliżający się do jej palców. A potem, zanim zdążył ją poparzyć, rzuciła zapałkę na siedzisko najbliższej ławy. Alkohol zapalił się od razu, a płomień rozprzestrzenił się gwałtownie z głośnym szust i zaraz zaczął trawić także drewno. Po chwili wszystkie ławy stanęły w ogniu, potem podłoga, a na końcu ołtarz. Płomień rósł i rósł, od światełka wielkości jej paznokcia po prawdziwe piekło, które żyło własnym życiem. Kate stała, urzeczona, i patrzyła na taniec ognia wspinającego się centymetr po centymetrze kaplicy, dopóki dym nie wygonił jej na zewnątrz.

Uciekaj, powiedział głos w jej głowie– cichy, naglący, instynktowny– gdy kaplica stanęła w płomieniach.

Nie poddała mu się i zamiast biec usiadła na ławce w bezpiecznej odległości od ognia, przesuwając stopami w tę i z powrotem po trawie.

Mrużąc oczy, była w stanie dostrzec światła najbliższego podmiasta na horyzoncie: Des Moines. Staromodna nazwa, relikt czasów sprzed rekonstrukcji. Garść takich miast była rozrzucona wokół Prawdziwości– jednak żadne nie liczyło więcej niż milion mieszkańców i żadne nie mogło się równać stolicy. Taka była zasada. Nikt nie chciał zwracać na siebie uwagi potworów. Albo Calluma Harkera.

Kate wyciągnęła piękną srebrną zapalniczkę, którą matka Alice skonfiskowała w pierwszym tygodniu szkoły, i zaczęła się nią bawić, by uspokoić drżące dłonie. Kiedy to się nie udało, sięgnęła do kieszeni po papierosa– kolejny łup z pudełka skonfiskowanych rzeczy– i zapaliła, obserwując taniec maleńkiego błękitnego płomienia, który zaraz został pochłonięty przez pomarańczowy żar.

Zaciągnęła się i zamknęła oczy.

Gdzie jesteś, Kate?– zapytała samą siebie.

To gra, w którą bawiła się, odkąd poznała teorię nieskończonych paraleli, głoszącą, że ścieżka życia w rzeczywistości nie jest linią lecz drzewem, a każda decyzja tworzy nową gałąź, a na niej nową wersję człowieka. Kate spodobała się myśl, że istnieje sto różnych Kate żyjących setką różnych żyć.

Może w jednym z nich nie ma potworów.

Może jej rodzina się nie rozpadła.

Może ona i jej matka nigdy nie opuściły domu.

Może nigdy tam nie wróciły.

Może, może, może– a jeśli istnieje setka żyć i setka Kate, w takim razie ona jest tylko jedną z nich i dokładnie taką, jaka powinna być. Wkońcu łatwiej było jej zrobić to, co musiała zrobić, jeśli wierzyła, że gdzieś tam istnieje jej inna wersja, która podjęła inną decyzję. Która dostała lepsze– albo przynajmniej prostsze– życie. Może nawet je ratowała. Może pozwalała innej Kate pozostać bezpieczną i przy zdrowych zmysłach.

Gdzie jesteś?– zastanawiała się.

Leżysz na łące. Patrzysz na gwiazdy.

Noc jest ciepła. Powietrze czyste.

Na plecach czujesz chłód trawy.

Wciemności nie czają się żadne potwory.

Jak miło, pomyślała Kate w chwili, gdy kaplica przed nią zapadła się, posyłając w niebo kurzawę iskier.

Wdali rozległo się wycie syren, a Kate wyprostowała się na ławce.

No to zaczynamy.

Wciągu kilku minut z dormitoriów wypłynął strumień uczennic, a wraz z nimi matka Alice, z bladą twarzą, na którą płonąca kaplica rzucała czerwony cień. Zanim podjechał wóz strażacki i wszystko zagłuszył, Kate miała przyjemność usłyszeć, jak świątobliwa zakonnica wyrzuca z siebie serię nieprzyzwoitych słów.

Nawet katolickie szkoły mają ograniczoną cierpliwość.

Godzinę później Kate ze skutymi rękami siedziała na tylnym siedzeniu radiowozu z Des Moines. Samochód jechał nocą po ciemnym terenie tworzącym północno-wschodni róg Prawdziwości, oddalając się od bezpieczeństwa peryferiów i zbliżając do stolicy.

Kate poruszyła się na siedzeniu, próbując znaleźć bardziej wygodną pozycję. Przejechanie terytorium Prawdziwości wszerz zajmowało trzy dni, a zgodnie z obliczeniami Kate znajdowali się w odległości dobrych czterech godzin od stolicy i jakąś godzinę od granicy Ziemi Jałowej– jednak nie wierzyła w to, by policjant wybrał się tym samochodem w taki teren. Auto nie posiadało zbyt wiele dodatkowego wyposażenia, jedynie żelazne wykończenie oraz wzmacniane ultrafioletem lampy, które przecinały ciemność.

Mężczyzna tak mocno ściskał kierownicę, że knykcie wyraźnie mu zbielały.

Myślała o tym, by powiedzieć mu, żeby się nie martwił, bo jest na to jeszcze za wcześnie– byli zbyt daleko od centrum; krawędzie Prawdziwości były wciąż relatywnie bezpieczne, ponieważ żaden ze stworów ze stolicy nie chciał przekraczać Ziemi Jałowej, skoro miał wystarczająco dużo ludzi do pożarcia w pobliżu miasta. Potem jednak mężczyzna popatrzył na nią spode łba i stwierdziła, że nie będzie go uspokajać.

Przekręciła głowę, przyciskając zdrowe ucho do skórzanego fotela, i wpatrywała się w mrok.

Droga przed nimi wydawała się pusta, a noc gęsta. Kate spojrzała na swoje odbicie w oknie. Dziwny widok– na ciemnym tle pokazywały się tylko najwyraźniejsze elementy: jasne włosy, ostry zarys szczęki, ciemne oczy. Nie dało się zauważyć blizny przypominającej wyschniętą w kąciku oka łzę ani tej biegnącej wzdłuż linii włosów od skroni w dół, przy uchu.

Wiele kilometrów z tyłu z Kaplicy Krzyża zostały pewnie dymiące zgliszcza.

Dziewczęta w piżamach, tworzące rosnący tłum, przeżegnały się na ich widok (Nicole Teak, której Kate niedawno złamała nos, uśmiechnęła się z satysfakcją, jakby Kate wreszcie się doigrała; a przecież ona chciała dać się złapać), a matka Alice pomodliła się za duszę Kate, gdy tę wyprowadzano poza teren szkoły.

Nie będę za tobą płakać, święta Agnieszko.

Policjant coś powiedział, ale słowa rozpadły się, zanim zdążyły do niej dotrzeć, zostawiając za sobą tylko stłumione dźwięki.

– Co?– zapytała, odwracając głowę z udawanym brakiem zainteresowania.

– Jesteśmy prawie na miejscu– mruknął mężczyzna, wciąż obrażony, że ktoś zmusił go do przejechania takiego kawału drogi, choć on wolałby zamknąć dziewczynę na noc w celi.

Minęli znak– 380 kilometrów do stolicy. Zbliżali się do Ziemi Jałowej, terenu buforowego między stolicą a resztą Prawdziwości. Fosa ze swoimi własnymi potworami, pomyślała Kate. Nie istniała wyraźna granica, jednak czuło się zmianę, niczym na wybrzeżu, ziemia zdawała się opadać, chociaż pozostawała płaska. Ostatnie miasteczka znikały, zastąpione przez nieużytki, a świat ze spokojnego zmieniał się w pusty.

Po kilku kolejnych boleśnie cichych kilometrach– policjant nie chciał włączyć radia– monotonny krajobraz ciągnącej się bez końca głównej drogi przerwała odnoga, a radiowóz skręcił w nią. Koła zjechały z asfaltu na żwir, a potem się zatrzymały.

Wpiersi Kate zamigotało słabo podniecenie, kiedy światła omiotły auto. Nie byli sami; na poboczu wąskiej drogi stał czarny transportowiec. Jedynymi znakami życia było oświetlone podwozie, czerwone światła hamowania i warkot uruchomionego silnika. Światła radiowozu prześlizgnęły się po przyciemnianych szybach drugiego auta i zatrzymały się na metalowej siatce zdolnej porazić setką tysięcy woltów wszystko, co za bardzo by się zbliżyło. Ten samochód był zaprojektowany tak, by przetrwać podróż przez Ziemię Jałową– i spotkanie z każdym jej mieszkańcem.

Kate uśmiechnęła się w ten sam sposób, w jaki uśmiechnęła się do niej Nicole przed kaplicą– z satysfakcją i samozadowoleniem. To nie był uśmiech radości lecz triumfu. Policjant wysiadł, otworzył przed nią drzwi, a potem wyciągnął ją z tylnego siedzenia za łokieć. Rozpiął kajdanki, mrucząc coś pod nosem o polityce i przywilejach bogaczy, podczas gdy Kate rozmasowywała nadgarstki.

– Wolna?– Skrzyżował ramiona na piersi. Uznała to za odpowiedź twierdzącą i ruszyła w stronę drugiego auta, a potem odwróciła się i wyciągnęła rękę.– Ma pan coś, co należy do mnie– powiedziała.

Nie poruszył się.

Kate zmrużyła oczy. Pstryknęła palcami, a mężczyzna spojrzał na mruczący czołgo-samochód i zaraz wyciągnął z kieszeni srebrną zapalniczkę.

Dziewczyna oplotła palcami gładki metal i odwróciła się, jednak zdążyła jeszcze złapać zdrowym uchem słowo „dziwka”. Zignorowała to. Wsiadła do transportowca, zajęła miejsce na skórzanej kanapie i zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy odjeżdżającego radiowozu. Jej kierowca właśnie rozmawiał przez telefon, ale popatrzył na nią w lusterku wstecznym.

– Tak, mam ją. Dobra, już. Proszę.– Podał jej komórkę przez okienko w ściance działowej, a Kate podskoczyło ciśnienie. Przyjęła telefon i przyłożyła do lewego ucha.

– Katherine. Olivio. Harker.

Głos po drugiej stronie był cichym grzmotem, dudniącą ziemią. Niepodniesiony i nieznoszący sprzeciwu. Taki ton domagał się szacunku, jeśli nie wprost strachu. Takiego tonu Kate uczyła się od lat, niemniej poczuła, jak wstrząsa nią nieoczekiwany dreszcz.

– Witaj, ojcze– powiedziała, próbując zapanować nad swoim głosem.

– Jesteś z siebie dumna, Katherine?

Zaczęła przyglądać się swoim paznokciom.

– Bardzo.

– Święta Agnieszka to szósta szkoła.

– Aha– mruknęła, udając brak zainteresowania.

– Sześć szkół w pięć lat.

– No co, zakonnice mówiły, że mogę osiągnąć wszystko, jeśli tylko zechcę. A może to byli nauczyciele z Wild Prior? Zaczynam się już gubić…

– Wystarczy.– Słowo było jak uderzenie w splot słoneczny.– Musisz z tym skończyć.

– Wiem– odparła, starając się być tą właściwą Kate, tą, którą chciałby mieć przy sobie, która zasługiwałaby na to, żeby być przy nim. Nie tą leżącą na łące albo tą płaczącą w samochodzie tuż przed wypadkiem. Tą, która niczego się nie bała. Nikogo. Nawet jego. Nie potrafiła przywołać tamtego triumfalnego uśmiechu, lecz wyobraziła go sobie i zachowała jego obraz w pamięci.– Wiem– powtórzyła.– Domyślam się też, że tuszowanie tego rodzaju wybryków staje się coraz trudniejsze. I bardziej kosztowne.

– Dlaczego w takim razie…

– Znasz powód, tato– rzuciła, przerywając mu.– Wiesz, czego chcę.– Słyszała, jak wypuszcza powietrze. Odchyliła głowę, kładąc ją na skórzanym oparciu. Szyberdach transportera był otwarty i mogła oglądać gwiazdy rozrzucone po niebie.– Chcę wrócić do domu.

August

Zaczęło się od wybuchu.

August przeczytał te słowa po raz piąty, wciąż nie rozumiejąc ich znaczenia. Siedział przy kuchennym blacie, tocząc po nim jabłko jedną ręką, a drugą przyciskając otwartą książkę o wszechświecie. Noc rozgościła się za metalowymi żaluzjami, a August czuł, jak miasto przyciąga go do siebie zza ścian. Zerknął na zegarek– spod podciągniętego rękawa widać było położone najniżej czarne kreski. Z drugiego pokoju dało się słyszeć głos jego siostry, chociaż jej słowa nie były przeznaczone dla niego, a z dziewiętnastu niższych kondygnacji docierał do niego wielowarstwowy hałas rozmów, dudnienia ciężkich butów, metaliczne trzaski ładowanej broni i tysiące innych rwanych dźwięków, które tworzyły swoistą muzykę kompleksu Flynna. August na powrót skupił się na książce.

Zaczęło się od wybuchu.

Słowa te przypomniały mu fragment „Wydrążonych ludzi” T.S. Eliota.I tak właśnie kończy się świat. Nie hukiem a skomleniem[1]. Oczywiście w jednym chodziło o początek życia, a w drugim o jego koniec, lecz mimo to August zaczął się zastanawiać: nad wszechświatem, nad czasem, nad sobą. Myśli przewracały się w jego głowie jak domino, jedna wpadała na drugą, druga na trzecią…

Zadarł gwałtownie głowę tuż przed tym, jak otworzyły się stalowe kuchenne drzwi i do środka wszedł Henry. Henry Flynn, wysoki i szczupły, z dłońmi chirurga. Był ubrany w standardowy ciemny uniform oddziałów specjalnych, do którego przypiął srebrną gwiazdę. Należała niegdyś do jego brata, wcześniej do ojca, a jeszcze wcześniej do wuja i tak dalej, pięćdziesiąt lat wstecz, sięgając jeszcze czasów sprzed upadku i rekonstrukcji oraz utworzenia Prawdziwości, a może nawet jeszcze wcześniejszych, ponieważ jakiś Flynn zawsze znajdował się w sercu tego miasta.

– Cześć, tato– powiedział August, starając się nie zabrzmieć, jakby czekał na tę chwilę cały wieczór.

– August– odparł Henry, odstawiając HUV-a, silną latarkę UV, na blat kuchenny.– Co słychać?

August przestał bawić się jabłkiem, zamknął książkę i zmusił się do tego, by siedzieć nieruchomo, chociaż wszystko w nim buzowało dzięki kłębiącym się w głowie myślom; musiało mieć to coś wspólnego z potencjałem i energią kinetyczną, ale zgadywał. Tak czy inaczej, jego ciało pragnęło ruchu.

– Wszystko w porządku?– zapytał Henry, nie doczekawszy się odpowiedzi.

August przełknął głośno ślinę. Nie mógł kłamać, więc dlaczego tak trudno mu było powiedzieć prawdę?

– Nie mogę tak dalej– oznajmił.

Henry popatrzył na książkę.

– Masz dosyć astronomii?– zapytał z fałszywą swobodą.– Więc zrób sobie przerwę.

August spojrzał swojemu ojcu w oczy. Henry Flynn miał łagodne spojrzenie i smutne usta albo smutne spojrzenie i łagodne usta; nigdy nie potrafił ich dopasować. Twarze mają tak wiele rysów, nieskończenie wiele wariacji, a jednak każda potrafiła wyrażać tak łatwe do zidentyfikowania uczucia, jak duma, obrzydzenie, frustracja, zmęczenie… August znowu odpływał gdzieś myślami. Walczył, by wrócić na brzeg.

– Nie mówię o książce.

– August…– zaczął Henry, ponieważ już wiedział, dokąd zmierzała ta rozmowa.– Nie będziemy o tym dyskutować.

– Ale gdybyś tylko…

– Oddziały specjalne nie wchodzą w grę.

Stalowe drzwi otworzyły się ponownie i do kuchni weszła Emily Flynn z pudłem zapasów, które zaraz postawiła na blacie. Była odrobinę wyższa od męża, szersza w ramionach, z ciemniejszą skórą i krótkimi włosami. Na biodrze miała kaburę. Emily poruszała się krokiem żołnierza, jednak podobnie jak Henry miała zmęczone oczy i ściągniętą twarz.

– Aty znowu o tym samym.

– Jestem otoczony przez OSF– zaprotestował August.– Gdzie bym nie szedł, ubieram się jak oni. Czy to taka duża różnica, gdybym stał się jednym z nich?

– Tak– odparł Henry.

– To niebezpieczne– dodała Emily, rozpakowując jedzenie.– Ilsa jest w swoim pokoju? Pomyślałam, że moglibyśmy…

Jednak August nie zamierzał odpuścić.

– Wszędzie jest niebezpiecznie– przerwał jej.– O to właśnie chodzi. Wasi ludzie ryzykują życiem każdego dnia, walcząc z tamtymi, a ja siedzę tutaj i czytam o gwiazdach, udając, że wszystko jest w porządku.

Emily pokręciła głową i wyciągnęła nóż ze stojaka na blacie. Zaczęła kroić warzywa, tworząc porządek z chaosu, jeden plaster po drugim.

– Kompleks jest bezpieczny, August. A przynajmniej bezpieczniejszy niż ulice.

– Iwłaśnie dlatego powinienem być na zewnątrz, pomagając w czerwonej strefie.

– Masz swoje zadania– powiedział Henry.– To…

– Czego się tak bardzo boicie?– warknął August.

Emily odłożyła nóż z metalicznym stuknięciem.

– Naprawdę musisz o to pytać?

– Boicie się, że stanie mi się krzywda?– A potem, zanim zdążyła odpowiedzieć, August wstał. Jednym płynnym ruchem chwycił nóż i wymierzył sobie cios w dłoń. Henry wzdrygnął się, a Emily wciągnęła gwałtownie powietrze, jednak ostrze ześlizgnęło się z jego skóry, jakby była z kamienia, a jego koniec wbił się w deskę do krojenia. Wkuchni zapadła cisza.

– Zachowujecie się, jakbym był ze szkła i mógł się rozbić w każdej chwili– powiedział, puszczając nóż.– Ale nie jestem.– Chwycił jej ręce. Tak, jak nieraz robił to Henry.– Em– zaczął łagodnie.– Mamo. Nie jestem kruchy. Wręcz przeciwnie.

– Nie jesteś też niepokonany– odpowiedziała.– Nie…

– Nie wyślę cię na zewnątrz– wtrącił się Henry.– Jeśli ludzie Harkera cię złapią…

– Leo pozwalasz dowodzić całym oddziałem– odparował August.– Wszędzie wiszą zdjęcia jego twarzy, a mimo to wciąż żyje.

– To co innego– stwierdzili jednocześnie Henry i Emily.

– Dlaczego?– rzucił wyzywająco.

Emily podniosła ręce do twarzy Augusta, tak jak kiedyś, gdy był dzieckiem– chociaż to mylne określenie. Nigdy nie był dzieckiem, nie naprawdę, dzieci nie materializują się nagle na środku miejsca zbrodni.

– Chcemy cię chronić. Leo od pierwszego dnia brał udział w operacjach. To jednak oznacza, że stanowi stały cel. I im więcej terenu udaje nam się zdobyć w tym mieście, tym bardziej ludzie Harkera będą chcieli wykorzystać nasze słabości i skraść nasze atuty.

– Aczym ja jestem?– zapytał August, odsuwając się od niej.– Waszą słabością czy atutem?

Na te słowa ciepłe brązowe oczy Emily otworzyły się szeroko.

– Jednym i drugim.

Zadawanie takich pytań było nie fair, jednak prawda zabolała.

– Dlaczego tak się zachowujesz?– zastanawiał się Henry, przecierając oczy.– Przecież nie chcesz walczyć.

Miał rację, August nie chciał walczyć– nie na ulicach w środku nocy i nie tutaj, z rodziną– jednak czuł potworną wibrację w kościach, coś próbującego wydostać się na zewnątrz, melodię grającą coraz głośniej i głośniej w jego głowie.

– Nie– przyznał– ale chcę pomóc.

– Itak już pomagasz– upierał się Henry.– Oddziały leczą wyłącznie objawy. Ty, Ilsa i Leo uderzacie w samą chorobę. Tak to działa.

„Ależ właśnie nie działa!”– chciał wykrzyczeć August. Rozejm między siłami w Mieście Prawdy– Harkera i Flynna– trwał zaledwie od sześciu lat i już rozchodził się w szwach. Wszyscy wiedzieli, że nie wytrzyma. Każdej nocy do miasta zakradało się coraz więcej śmierci. Było zbyt wiele potworów i za mało dobrych ludzi.

– Proszę– powiedział.– Mogę zrobić więcej, jeśli tylko mi na to pozwolicie.

– August…– zaczął Henry.

Chłopiec tylko podniósł rękę.

– Po prostu obiecajcie, że to przemyślicie.

Po tych słowach wycofał się z kuchni, zanim rodzice poczuliby się zmuszeni do wyznania mu prawdy.

Pokój Augusta był studium entropii i porządku, swoistym opanowanym chaosem. Niewielkie pomieszczenie nie posiadało okna i gdyby nie było tak dobrze mu znajome, czułby się w nim jak w klatce. Książki od dawna nie mieściły się na półkach i teraz stały w dziwacznych stertach na i wokół łóżka, wiele z nich leżało otwartych, grzbietem do góry, na pościeli. Niektórzy ludzie mają ulubione tematy albo gatunki, lecz Augusta interesowało wszystko, co nie było fikcją– chciał wiedzieć każdą rzecz o świecie takim, jaki był, jest i będzie. Jako ktoś, kto pojawił się na nim nagle, niczym w wyniku magicznej sztuczki, obawiał się niepewnej natury swojej egzystencji– że mógłby w pewnej chwili równie raptownie zniknąć.

Książki były poukładane według tematyki: astronomia, religioznawstwo, historia, filozofia.

August zamiast chodzić do szkoły, uczył się w domu, co w praktyce oznaczało, że zajmował się tym zupełnie sam. Czasami Ilsa próbowała mu pomóc, jeśli akurat jej umysł pracował w kolumnach zamiast w węzłach. Jego brat, Leo, nie miał cierpliwości do książek, zaś Henry i Emily byli zbyt zajęci, więc przez większość czasu August pracował sam. I przez większość czasu nie przeszkadzało mu to. Teraz się to jednak zmieniło. Sam nie wiedział, kiedy samodzielność stała się osamotnieniem.

Oprócz mebli i książek w jego pokoju znajdowały się jeszcze skrzypce. Leżały w otwartym futerale wspartym na dwóch stosach książek, a August instynktownie podążył w jej stronę, lecz oparł się chęci sięgnięcia po nie i zagrania. Zamiast tego zdjął egzemplarz Platona z poduszki i opadł na skotłowaną pościel.

Wpokoju było duszno, więc podciągnął rękawy koszuli, odsłaniając setki czarnych kresek, które zaczynały się na lewym nadgarstku i biegły ku górze, aż do ramienia, a potem dalej, do obojczyka i żeber.

Dzisiaj było ich czterysta dwanaście.

August odgarnął ciemne włosy i wsłuchał się w głosy Henry’ego i Emily, którzy wciąż siedzieli w kuchni i rozmawiali w typowy dla siebie łagodny sposób. Rozmawiali o nim, o mieście, o rozejmie.

Co się stanie, jeśli rozejm faktycznie zostanie zerwany? Nie jeśli, lecz kiedy. Leo zawsze mówił kiedy.

August nie istniał jeszcze, kiedy po wydarzeniu zwanym Fenomenem wybuchły wojny o terytorium, słyszał jedynie historie o rozlewie krwi. Widział jednak strach w oczach Flynna za każdym razem, kiedy poruszano ten temat– co zdarzało się coraz częściej. Leo nie wydawał się zaniepokojony– twierdził, że Henry wygrał wojnę terytorialną, że rozejm jest ich zasługą i że mogą to powtórzyć.

„Kiedy przyjdzie czas– mówił Leo– będziemy gotowi.”

„Nie– odpowiadał zawsze Flynn z ponurym wyrazem twarzy.– Nikt nie jest gotowy na coś takiego”.

Wkońcu głosy z sąsiedniego pomieszczenia umilkły, a August został sam na sam ze swoimi myślami. Zamknął oczy, szukając ukojenia, lecz gdy tylko zapadła cisza, zaraz została przerwana, odległy łomot wystrzeliwanych pocisków odbijał się echem w jego głowie jak zawsze– ten dźwięk zakłócał każdą spokojniejszą chwilę.

Zaczęło się od wybuchu.

Przewrócił się na drugi bok i wyciągnął odtwarzacz spod poduszki, włożył słuchawki do uszu i nacisnął przycisk „play”. Rozbrzmiała muzyka klasyczna, głośno, radośnie i cudownie, a August zanurkował w melodii, obracając w głowie cyframi.

Dwanaście. Sześć. Cztery.

Dwanaście lat od Fenomenu, kiedy przemoc zaczęła przybierać realny kształt, a stolica upadła.

Sześć lat odkąd powstała na nowo dzięki rozejmowi, jednak już nie jako jedno miasto lecz dwa.

Icztery od dnia, kiedy August obudził się pośrodku szkolnej stołówki, którą właśnie odgradzano taśmą policyjną.

„O, Boże– powiedziała jakaś kobieta, chwytając go za łokieć.– Skąd się tu wziąłeś?” A potem krzyknęła do kogoś innego: „Hej, znalazłam chłopaka!”. Uklękła, więc patrzyła mu prosto w twarz i August wiedział, że próbuje zasłonić mu coś. Coś potwornego. „Jak się nazywasz, skarbie?”

August popatrzył na nią beznamiętnie.

„Na pewno jest w szoku”– powiedział mężczyzna.

„Wyprowadź go stąd”– polecił następny.

Kobieta wzięła go za ręce. „Skarbie, chciałabym, żebyś zamknął oczy”. I właśnie wtedy zobaczył to, co znajdowało się za jej plecami. Czarne worki, ułożone na podłodze jak przecinki.

Pierwsza symfonia wybrzmiała w uszach Augusta i chwilę później rozpoczęła się następna. Wyróżniał każdy dźwięk, każdy takt; niemniej, jeśli odpowiednio się skupił, wciąż mógł usłyszeć mrukliwy głos ojca i kroki maszerującej w kółko matki. I właśnie dlatego nie miał problemu z usłyszeniem trzech sygnałów dzwonka komórki Henry’ego. Poznał też odpowiedzi, wypowiedziane cichym i naznaczonym troską głosem.

– Kiedy? Jesteś pewien? Kiedy ją zapisano? Nie, nie. Cieszę się, że mi mówisz. Okej. Tak, wiem. Załatwię to.

Połączenie zostało zakończone, a Henry najpierw zamilkł, a potem znowu się odezwał, tym razem mówiąc do Leo. August tego jednego nie usłyszał– powrotu brata do domu. Właśnie rozmawialio nim.

Wyprostował się i wyciągnął słuchawki z uszu.

– Daj mu to, czego chce– przemawiał właśnie Leo niskim i beznamiętnym głosem, jak zawsze.– Traktujesz go bardziej jak zwierzątko domowe niż syna, chociaż nie jest ani jednym, ani drugim. Jesteśmy żołnierzami, Flynn. Jesteśmy świętym ogniem…

August przewrócił oczami. Cieszył się z wiary, jaką pokładał w nim brat, jednak mógł to powiedzieć bez tego tonu przekonania o własnej słuszności.

– Aty go dusisz.

Wtym mogłem się z nim zgodzić.

Emily dołączyła do rozmowy.

– Staramy się…

– Ochronić go?– dokończył za nią Leo.– Kiedy rozejm zostanie zerwany, ten kompleks nie zapewni mu bezpieczeństwa.

– Nie wyślemy go za linię wroga.

– Otrzymaliście szansę, ja tylko sugeruję, byście ją wykorzystali…

– Ryzyko…

– Nie jest takie duże, o ile będzie ostrożny. A korzyści…

August miał dosyć tego, że rozmawiali o nim za jego plecami, jakby nie słyszał, więc podniósł się z łóżka, przewracając przy tym jedną ze stert książek. Niestety spóźnił się– rozmowa skończyła się, kiedy otworzył drzwi. Leozniknął, a jego ojciec stał z wyciągniętą ręką, jakby miał zapukać.

– Co się dzieje?– zapytał August.

Henry nie próbował niczego ukrywać.

– Miałeś rację. Zasługujesz na szansę. I myślę, że znaleźliśmy sposób na to, byś mógł pomóc sprawie.

August się uśmiechnął.

– Cokolwiek to jest– oznajmił– wchodzę w to.

[1] Tłumaczenie cytatu pochodzi z przekładu Czesława Miłosza.

I

Zdecydowanie nie to August miał na myśli.

Szkolna torba leżała otwarta na łóżku, zawartość z niej wypadła, a mundurek był za ciasny. Emily twierdziła, że taka panowała teraz moda, lecz August czuł się, jakby ubrania próbowały go udusić. Mundury Oddziałów Specjalnych Flynna były elastyczne, zaprojektowane do walki, jednak mundurek Akademii Colton był sztywny, ciasny. Rękawy blezera kończyły się tuż przed nadgarstkami, a najniżej położone kreski– których teraz było czterysta osiemnaście– pokazywały się za każdym razem, kiedy zginał rękę. Przeczesał włosy grzebieniem, co nie powstrzymało jego czarnych loków przed zasłanianiem bladych oczu, ale przynajmniej próbował.

Wyprostował się i spojrzał na siebie w lustrze, lecz odbicie odwzajemniło spojrzenie z tak pustym wzrokiem, że aż zadrżał. Na Leo ta beznamiętność sprawia wrażenie pewności siebie. U Ilsy– spokoju. Jednak August wydawał się po prostu zagubiony. Przyglądał się uważnie Henry’emu, Emily i każdemu, kto się nawinął, od kadetów OSF po grzeszników, próbując zapamiętać sposób, w jaki ich twarze ożywały pod wpływem ekscytacji albo wykrzywiały się od gniewu czy wyrzutów sumienia. Spędził długie godziny przez lustrem, starając się nauczyć niuansów tych wyrazów i odtworzyć je. Leo tylko spojrzał na niego czarnymi, beznamiętnymi oczami.

„Tracisz czas”.

Jednak Leo się mylił; te godziny właśnie do czegoś się przydadzą. August zamrugał– kolejny naturalny akt, który akurat jemu wydawał mu się nienaturalny, afektowany– i nieznacznie zmarszczył brwi jak w zamyśleniu, a potem wyrecytował wyuczone na pamięć słowa:

– Nazywam się Freddie Gallagher.

Przed F jego głos delikatnie drgnął, imię drapało mu gardło. To nie do końca było kłamstwo– Freddie to pożyczone imię, podobnie jak August. Nie miał własnego. Henry wybrał mu imię August, a teraz August wybrał imię Freddie i oba należały i nie należały do niego w równym stopniu. Właśnie tak sobie powtarzał, raz za razem, aż uwierzył, ponieważ prawda to nie to samo co fakt. To była kwestia osobista.

Przełknął ślinę i spróbował jeszcze raz.

– Nie jestem…

Jednak słowa te ugrzęzły mu w ściśniętym gardle.

„Nie jestem potworem”– to chciał powiedzieć, lecz nie mógł. Nie potrafił znaleźć sposobu na uczynienie tego stwierdzenia prawdziwym.

– Ale z ciebie przystojniak– odezwał się ktoś przy drzwiach.

August skierował wzrok odrobinę wyżej, by spojrzeć w lustrze na swoją siostrę, Ilsę, która opierała się o futrynę i posyłała mu cień uśmiechu. Była od niego starsza, lecz wyglądała jak laleczka: długie truskawkowo-rude włosy nosiła w luźnym koku, a jej duże niebieskie oczy były zaczerwienione, jakby nie spała (rzadko to robiła).

– Przystojny– powiedziała, popychając drzwi– ale nieszczęśliwy.– Weszła do środka, gładko poruszając się na bosych stopach między stertami książek, chociaż nawet raz nie spojrzała w dół.– Powinieneś być szczęśliwy, braciszku. Czy nie tego chciałeś?

Czyżby? August zawsze wyobrażał sobie siebie w mundurze OSF, patrolującego Szew i ochraniającego Południowe Miasto. Jak Leo. Słyszał żołnierzy mówiących o jego bracie jak o bogu, który potrafił zapanować nad mrokiem, uzbrojony jedynie w muzykę. Leo wzbudzał strach i podziw. August wyprostował kołnierzyk, przez co znów podniosły mu się rękawy. Ściągnął je w dół, a Ilsa go objęła. Zamarł. Leo unikał takiego kontaktu, a August nie wiedział, co o tym myśleć– zbyt często dotyk oznaczał odbieranie– jednak Ilsa od zawsze to lubiła, więc wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.

Podczas gdy jego skórę pokrywały przekreślone czarne kreski zebrane po cztery, na ciele Ilsy znajdowały się gwiazdy. Wydawało mu się, że siostra ma na sobie całe niebo. Sam nigdy nie widział więcej niż garść prawdziwych gwiazd, kiedy zabrakło prądu. Słyszał jednak o miejscach, gdzie nie sięgały światła miasta i można tam było zobaczyć tyle gwiazd, że rozpraszały ciemność nawet w bezksiężycową noc.

– Marzysz– powiedziała Ilsa śpiewnym głosem. Oparła brodę na jego ramieniu i spojrzała na niego spod zmrużonych powiek.– Co ty masz w oczach?

– Słucham?

– Ta plamka. Tutaj. Czy to strach?

Odnalazł jej wzrok w lustrze.

– Może– przyznał. Nie postawił nawet stopy w szkole, nie spędził tam choćby sekundy, odkąd się zmaterializował, a teraz nerwy miał napięte jak postronki. Było też coś jeszcze, jakaś dziwna ekscytacja, że będzie udawał normalnego chłopaka. Za każdym razem, gdy próbował rozpracować swoje zawiłe emocje, te plątały się jeszcze bardziej.

– Uwalniają cię– stwierdziła Ilsa. Obróciła go ku sobie i pochyliła się, aż jej twarz znalazła się zaledwie centymetry od jego. Mięta. Ilsa zawsze pachniała miętą.– Bądź szczęśliwy, braciszku.– Wtedy jednak radość zniknęła z jej głosu, a błękitne oczy pociemniały, natychmiast zmieniając się z południowego nieba w zmierzch.– I ostrożny.

August z wysiłkiem przywołał na usta cień uśmiechu.

– Ja zawsze jestem ostrożny, Ilsa.

Jednak ona jakby go nie słyszała. Kręciła teraz głową powolnym ruchem, który nie zatrzymywał się wtedy, gdy powinien. Ilsa łatwo się gubiła, czasami na kilka chwil, czasami na kilka dni.

– Będzie dobrze– powiedział łagodnie, próbując ściągnąć ją z powrotem.

– Miasto jest takie ogromne– odparła napiętym głosem.– Jest w nim pełno dziur. Nie wpadnij w jedną z nich.

Ilsa od sześciu lat nie opuszczała kompleksu Flynna. Od dnia zawarcia rozejmu. August nie znał szczegółów, lecz wiedział, że siostra nie mogła wychodzić na zewnątrz, bez względu na wszystko.

– Będę uważał, gdzie chodzę.

Jej palce zacisnęły się na jego ramieniu. A potem jej oczy pojaśniały i Ilsa wróciła.

– Oczywiście, że tak– stwierdziła z promiennym uśmiechem.

Pocałowała go w czubek głowy, a on uwolnił się z jej objęć i podszedł do łóżka, gdzie leżał otwarty futerał, a w nim piękny instrument. August chciał zagrać– to pragnienie ciążyło mu niczym głód– lecz pozwolił sobie tylko musnąć palcami drewno, a potem zamknął futerał.

Maszerując przez skąpane w ciemności mieszkanie, spojrzał na zegarek. Szósta piętnaście. Nawet tutaj, na dwudziestym piętrze, na szczycie kompleksu Flynna, pierwsze światło dnia wciąż chowało się za budynkami na wschodzie.

Wkuchni znalazł czarną torebkę na drugie śniadanie z przyczepioną do niej karteczką:

Miłego pierwszego dnia.

Poczęstowałam się. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz.

~ Em

Kiedy August zajrzał do środka, zobaczył, że wszystko– od kanapki po czekoladowy baton– było już na wpół zjedzone. To uroczy gest. Emily nie tylko zapakowała mu drugie śniadanie, ale też wymówkę. Gdyby ktoś zapytał, August mógł odpowiedzieć, że już jadł.

Tylko zielone jabłko leżało nieruszone na samym dnie.

Kiedy chował drugie śniadanie do szkolnej torby, włączyły się kuchenne światła i do środka wszedł Henry, trzymając w ręku kubek kawy. Wciąż wyglądał na zmęczonego. On zawsze tak wyglądał.

– Dzień dobry– powiedział, ziewając.

– Dobry, tato. Wcześnie wstałeś.

Henry w zasadzie żył w nocy. Często mawiał, że skoro potwory wychodzą na żer nocą, oni muszą postępować tak samo. Ostatnio jednak jego noce się przeciągały. August próbował sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać życie przed Fenomenem, zanim z przemocy narodzili się Corsaje, Malchajowie i Sunajowie, zanim nastała anarchia, zanim zamknięto granice, zanim powstał chaos i wybuchła wojna domowa. Zanim Henry stracił rodziców, braci i pierwszą siostrę. Zanim stał się tym Flynnem, na którego liczyło całe miasto– twórcą OSF i jedyną osobą, która odważyła się sprzeciwić Harkerowi i walczyć.

August widział zdjęcia, lecz uwieczniony na nich mężczyzna miał błyszczące oczy i radosny uśmiech. Sprawiał wrażenie kogoś pochodzącego z innego świata.

– Twój pierwszy dzień.– Henry znowu ziewnął.– Chciałem się z tobą pożegnać.

To była prawda, lecz nie cała prawda.

– Martwisz się– zauważył August.

– Oczywiście, że się martwię.– Henry ścisnął kubek z kawą.– Musimy jeszcze raz przerobić zasady?

– Nie– odparł August, jednak Henry i tak mu je przypomniał:

– Jedziesz prosto do Colton. Wracasz prosto do domu. Jeśli coś wydarzy się po drodze, dzwonisz. Jeśli ochrona jest zbyt surowa, dzwonisz. Jeśli pojawią się jakieś kłopoty, cokolwiek, nawet jeśli będziesz miał tylko złe przeczucie, August…

– Zadzwonię.– Henry zmarszczył brwi, a August się wyprostował.– Będzie dobrze.– Wzeszłym tygodniu przerabiali plan sto razy, żeby wszystko było tak jak trzeba. August zerknął na zegarek. Znowu pokazały się kreski. I znowu je zakrył. Nie wiedział, po co w ogóle zawraca sobie tym głowę.– Muszę się zwijać.

Henry pokiwał głową.

– Wiem, że nie tego chciałeś, i mam nadzieję, że okaże się to niepotrzebne, jednak…

August zmarszczył brwi.

– Naprawdę myślisz, że rozejm upadnie?

Próbował wyobrazić sobie Miasto Prawdy takim, jakim było wcześniej, w postaci dwóch zwalczających się krwawo połówek. WPółnocnym Mieście– Harker. WPołudniowym– Flynn. Ci skłonni zapłacić za swoje bezpieczeństwo kontra ci gotowi o nie zawalczyć. Umrzeć za nie.

Henry potarł oczy.

– Mam nadzieję, że się utrzyma. Dla dobra nas wszystkich– rzekł, unikając prawdziwej odpowiedzi, ale August odpuścił.

– Odpocznij, tato.

Henry uśmiechnął się ponuro i pokręcił głową.

– Nie ma spoczynku dla bezbożnych– rzucił, a August wiedział, że nie mówi o sobie.

Ruszył do windy, lecz ktoś już tam na niego czekał, ciemna postać otoczona światłem padającym z otwartych drzwi.

– Bracie.

Głos był niski i spokojny, niemal hipnotyzujący, a sekundę później cień poruszył się i wyszedł naprzód, zmieniając się w żylastego mężczyznę z szerokimi ramionami– same mięśnie i długie kości. Mundur OSF leżał na nim jakulał, a spod podciągniętych rękawów wystawały maleńkie krzyżyki, pokrywające oba przedramiona. Nad doskonale wyrzeźbioną szczęką, spod jasnych włosów, patrzyły oczy czarne jak węgiel. Jedyną niedoskonałością była niewielka blizna biegnąca przez lewą brew– pamiątka z pierwszych lat– lecz mimo to Leo Flynn wciąż bardziej przypominał boga niż człowieka.

August poczuł, że odruchowo się prostuje, próbując naśladować pozę brata, lecz zaraz przypomniał sobie, że uczeń by się tak nie nosił. Znowu się rozluźnił, tylko tym razem przesadził i nie pamiętał już, jak powinna wyglądać normalność. Cały ten czas nie opuszczało go mroczne spojrzenie Leo. Nawet w swojej cielesnej formie nie mógł udawać człowieka.

– Młody Sunaj idzie do szkoły.– Jego ton się nie wznosił, to nie było pytanie.

– Niech zgadnę– powiedział August, zdobywając się na krzywy uśmiech– też chciałeś mnie pożegnać? Życzyć mi dobrej zabawy?

Leo zadarł brodę. Nigdy nie radził sobie za dobrze z sarkazmem– żadne z nich sobie nie radziło, właściwie, ale August nauczył się tego i owego od chłopaków z OSF.

– Nie zaprzątam sobie głowy tym, czy będziesz się dobrze bawił– stwierdził Leo.– Za to interesuje mnie, czy jesteś skupiony. Nie wyszedłeś jeszcze za drzwi, August, a już o czymś zapomniałeś.

Rzucił jakiś przedmiot, a August złapał go i skrzywił się. Był to medalion Północnego Miasta, z wygrawerowaną literą P z jednej strony i ciągiem cyfr z drugiej. Został wykonany z żelaza, więc szczypał mu nieprzyjemnie skórę dłoni. Czysty metal był dla potworów odpychający: Corsaje i Malchajowie nie mogli go dotykać, Sunajowie po prostu tego nie lubili (wszystkie mundury OSF miały wszyte metalowe nitki, tylko jego i Leo zawierały stop zamiast czystego metalu).

– Naprawdę muszę to nosić?– zapytał. Już robiło mu się niedobrze z powodu zbyt długiego trzymania wisiora.

– Jeśli chcesz udawać jednego z nich– odparł krótko Leo.– Chyba że wolisz zostać złapany i zaszlachtowany, wtedy śmiało, zdejmij go. August przełknął ślinę i założył medalion na szyję.

– To dobra podróbka– ciągnął dalej jego brat.– Przejdzie pobieżną inspekcję człowieka, ale nie daj się złapać po zmroku na północ od Szwu. Nie sprawdzałbym jakości wykonania tej podróbki przy jakimkolwiek stworze na smyczy Harkera.

Oczywiście nie sam metal chronił przed potworami. Chodziło też o pieczęć Harkera.

August zawiesił medalion na koszulce i schował pod kurtką OSF. Kiedy jednak ruszył do windy, Leo zablokował mu przejście.

– Jadłeś ostatnio?

August przełknął głośno ślinę, lecz odpowiedź już przeciskała mu się przez gardło. Istniała różnica między niemożnością kłamania a potrzebą mówienia prawdy, jednak milczenie było luksusem, na które nie mógł sobie pozwolić przy bracie. Kiedy Sunaj zadawał pytanie, domagał się odpowiedzi.

– Nie jestem głodny.

– August– strofował go Leo.– Ty zawsze jesteś głodny.

Chłopak się wzdrygnął.

– Zjem później.

Leo nie odpowiedział, jedynie popatrzył na niego zmrużonymi oczami i zanim zdążył powiedzieć cokolwiek innego– albo zmusić do tego Augusta– chłopak go wyminął. A przynajmniej spróbował. Był już w połowie drogi do windy, kiedy ramię brata wystrzeliło do przodu i złapało go za rękę. Tę, w której trzymał futerał ze skrzypcami.

– Wtakim razie nie potrzebujesz tego.

August cały zesztywniał. Przez cztery lata nie wychodził z kompleksu bez swojego instrumentu. Na samą myśl zakręciło mu się w głowie.

– Aco jeśli coś się stanie?– zapytał, czując wzbierającą w nim panikę.

Na twarzy Leo pojawił się cień rozbawienia.

– Będziesz musiał ubrudzić sobie ręce.

Ztymi słowami zabrał Augustowi futerał i pchnął brata w stronę windy. August potknął się, potem odwrócił i czuł, jak mrowią go palce, które przed chwilą ściskały futerał.

– Do zobaczenia, bracie– powiedział Leo, wciskając guzik parteru.– Baw się dobrze– dodał, gdy drzwi się zamknęły.

August wepchnął ręce do kieszeni, a winda zaczęła jechać dwadzieścia pięter w dół. Kompleks był częściowo drapaczem chmur, częściowo bazą operacyjną i jedną wielką fortecą. Betonowa bestia, stal, drut kolczasty i pleksiglas– ogromna część tego przeznaczona na baraki dla członków oddziałów specjalnych. Większość sześćdziesięciu tysięcy żołnierzy OSF mieszkała w barakach w innych częściach miasta, jednak niemal tysiąc stacjonował w kompleksie, co służyło głównie jako kamuflaż. Im mniej ludzi wchodziło i wychodziło z budynku, tym mniej zwracał na siebie uwagę. A Harker, który chciał wyniuchać trzech Sunai Flynna, jego tajemne bronie, śledził każdą twarz. Dla Leo i Ilsy nie stanowiło to dużego problemu, ponieważ on właściwie był twarzą całego OSF, a ona nigdy nie opuszczała kompleksu, jednak Henry z determinacją utrzymywał tożsamość Augusta w sekrecie.

Na parterze ludzie już tłoczyli się przy wyjściu (przy takiej godzinie policyjnej dzień zaczynał się wcześniej), a August przekroczył razem z nimi betonowe lobby, jakby był jednym z nich, a potem przeszedł przez strzeżone drzwi i na ulicę. Obmył go poranek, jasny iciepły, a psuł go tylko drażniący metalowy dysk i brak skrzypiec.

Promienie słoneczne przeciskały się między budynkami, a August wciągnął głęboko powietrze i podniósł wzrok na górujący nad nim kompleks Flynna. Przez cztery lata rzadko go opuszczał, a nawet jeśli to praktycznie zawsze w nocy. A teraz? Proszę, znajdował się na zewnątrz ido tego zupełnie sam. Wtym megamieście mieszkały, według ostatnich szacunków, dwadzieścia cztery miliony ludzi, a August był jednym z nich, zwyczajnym przechodniem w drodze do szkoły. Przez jedną olśniewającą, nieskończoną chwilę August czuł, że stoi na granicy między końcem jednego świata a początkiem drugiego, skomleniem i hukiem.

Apotem zapiszczał jego zegarek, przywracając go do rzeczywistości, i August ruszył przed siebie.

II

Czarny sedan przecinał miasto niczym nóż.

Kate patrzyła, jak rzeźbił ulice i mosty, jak ruch rozchodzi się niczym tkanki ciała, przepuszczając samochód. Dzisiejszy poranek w Północnym Mieście był głośny i jasny, lecz z wnętrza samochodu przypominał stary film– przyciemnione szyby wyciągały z niego wszystkie kolory. Radio grało muzykę klasyczną, cicho lecz nieustannie, wzmacniając wrażenie spokoju, na które ludzie tak łatwo dawali się nabrać. Kiedy poprosiła kierowcę– mężczyznę o kamiennym wyrazie twarzy i imieniu Marcus– żeby zmienił stację. Zignorował ją, więc włożyła słuchawkę do lewego ucha i nacisnęła przycisk „play”. Jej świat stał się ciężkim bitem, rozgniewanym wokalem, a Kate zapadła się w obite skórą siedzenie i patrzyła na miasto przewijające się za szybą. Stąd wydawało się niemal normalne.

Znała stolicę tylko z przebłysków, urywek wspomnień z różnych lat, które dzieliła pustka. Za pierwszym razem odesłano ją stąd dla bezpieczeństwa, za drugim razem porwano w środku nocy, a za trzecim została wygnana za przewinienia matki. Jednak wreszcie wróciła do domu. Do miasta jej ojca, by zająć miejsce u jego boku.

Itym razem nigdzie się nie wybierała.

Kate bawiła się zapalniczką, patrząc na leżący na jej kolanach tablet, który wyświetlał właśnie mapę stolicy. Na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak każde inne megamiasto– gęsto zaludnione centrum rozcieńczające się na brzegach– kiedy jednak dotknęła ekranu palcem, pojawiła się nowa warstwa informacji.

Czarna linia przecinała obraz z lewej na prawą stronę, dzieląc miasto na pół. Szew. Wrzeczywistości linia nie była prosta, jednak wyraźna. Stojąc na północnej stronie, znajdujesz się na terytorium Calluma Harkera. Na południowej jesteś gościem Henry’ego Flynna. Tak banalne rozwiązanie trwającej sześć lat brutalnej wojny, pełnej aktów sabotażu, zabijania i potworów. Wystarczyło narysować linię na piasku i trzymać się swojej strony. Nic dziwnego, że rozejm wisiał na włosku.

Flynn to idealista, a chociaż dobrze jest mówić o sprawiedliwości, dobrze jest mieć „misję”, w ostatecznym rozrachunku jego ludzie ginęli. Krew i kości kontra zęby i pazury.

Miasto Prawdy nie potrzebowało zasad moralnych. Potrzebowało kogoś, kto zdoła przejąć kontrolę. Kogoś skorego do wykonania czarnej roboty. Potrzebowało Harkera. Kate nie oszukiwała się– zdawała sobie sprawę, że jej ojciec jest złym człowiekiem– jednak to miasto nie potrzebowało dobrego.

Dobry i zły to bezwartościowe słowa. Potworów nie interesują intencje czy ideały. Fakty były proste. Południe było pogrążone w chaosie. Na Północy panował porządek. Okupiony krwią i strachem, lecz nadal porządek.

Kate przesunęła palcem po Szwie, nad szarym prostokątem nazywanym Pustynią.

Dlaczego jej ojciec zgodził się wziąć tylko połowę miasta? Dlaczego pozwolił Flynnowi chować się za tym murem? Tylko dlatego, że ten drugi miał na smyczy kilka dziwnych potworów?

Przygryzła wargę, jeszcze raz dotknęła mapy i pokazała się trzecia warstwa informacji.

Trzy koncentryczne okręgi– niczym tarcza strzelnicza– pojawiły się na mapie. Wskazywały wysokość ryzyka, stworzone do oznaczania wzrastającej liczby potworów i zwiększającej się potrzeby ostrożności, jaką należało zachować, podróżując w stronę centrum miasta. Pas zieleni tworzył zewnętrzny okrąg, za nim znajdował się żółty, a w środku czerwony. Większość ludzi nie zwracała uwagi na strefy w ciągu dnia, lecz wszyscy znali ich granice. Wiedzieli, gdzie agresywna czerwień ustępowała miejsca czujnej żółci, która rozpraszała się, zmieniając w relatywnie bezpieczną zieleń. Oczywiście ryzyko spadało niemal do zera dla ludzi płacących za ochronę… dopóki pozostawiali w granicach Północnego Miasta. Za zielonym pasmem znajdowała się Ziemia Jałowa, gdzie Północ i Południe nie grały roli, ponieważ tam każdy walczył o siebie.

Jeśli pojedzie się wystarczająco daleko na południe, można ponownie znaleźć bezpieczną strefę: niedaleko granic, gdzie potwory pozostawały rzadkością, a gęstość zaludnienia niska. Tam mieszkańcy megamiasta nie byli mile widziani, na wypadek gdyby przynieśli ze sobą ciemność niczym zarazę. Tam dziewczyna mogła spalić kaplicę albo leżeć na łące obok mamy i uczyć się letnich gwiazd…

Gdzieś zabrzmiał klakson i Kate podniosła wzrok, a sielska wieś ustąpiła miejsca zatłoczonym ulicom. Dziewczyna patrzyła przez okienko w ściance i dalej, przez przednią szybę, na srebrnego gargulca na masce. Samochód oryginalnie posiadał w tym miejscu anioła, lecz Harker wyłamał go i zastąpił bestią, skuloną, chwytającą kratownicę wlotu powietrza swoimi maleńkimi pazurami. „To jest miasto potworów”– powiedział ojciec, wyrzucając figurkę anioła do śmieci.

Miał w tej kwestii rację. Jednak potwory– prawdziwe potwory– nie wyglądały jak ten głupi bibelot. Nie, prawdziwe potwory były znacznie gorsze.

III

August wystawił twarz do słońca, rozkoszując się tym pięknym porankiem późnego lata, i maszerował, pozwalając ciału poruszać się, pozostawiając umysł w cudownym bezruchu. Niesamowite, jak łatwo przychodziło mu myśleć prostymi liniami– nawet bez skrzypiec– kiedy szedł po popękanych chodnikach, mijając budynki z zabitymi oknami. Połowa z nich była wypalonymi szkieletami, porzuconymi i rozszabrowanymi, pozbawionymi wszelkich użytecznych materiałów, którymi wzmocniono inne budynki. Południowe Miasto wciąż wyglądało jak wyniszczony przez chorobę trup, jednak znajdowało się w przebudowie. Wszędzie znajdowali się żołnierze OSF, stali na dachach, patrolowali ulice, z trzaskającymi od zakłóceń krótkofalówkami przyczepionymi do mundurów. Nocą polowali na potwory, lecz w ciągu dnia starali się nie dopuścić do stworzenia nowych. A to dokonywało się przez zbrodnie. One były przyczyną, zaś Corsaje, Malchajowie i Sunajowie– rezultatem.

August wmieszał się w tłum przechodniów, kierując się na północ, a miasto grało wokół niego jak muzyka, pełne harmonii i dysonansu, zgodnego rytmu i kolizji. Muzyka nawarstwiała się i nawarstwiała, aż popadła w chaos. Zachwyt zmienił się w dyskomfort i August musiał się skupić na drodze zamiast na wszystkim dokoła. Sama trasa była łatwa do zapamiętania, cztery przecznice prosto do Center Ave.

Najkrótsza droga do Szwu.

August zwolnił na jego widok.

Szew był ogromną, wysoką na trzy piętra barykadą przecinającą miasto ze wschodu na zachód przez centrum, zabezpieczoną pasmami czystego metalu i najeżoną kamerami. Mur stanowił rezultat trwającej sześć lat wojny terytorialnej, w czasie której każdy akt przemocy, śmierć każdego człowieka, przynosiła na świat kolejne potwory, a wszystko dlatego, że Flynnowie mieli miasto, a Harker chciał je zdobyć.

Dwie przecznice dalej na zachód znajdowało się Pustkowie– wypalona ziemia będąca upomnieniem dla każdej ze stron. Niegdyś znajdował się tutaj plac, plama zieleni w