39,99 zł
Życie Baltazara Synala, dwunastoletniego chłopca z Wrocławia ulega nagłej przemianie, gdy okazuje się, że jego własny kot potrafi mówić, co więcej – jest jednym z wielu kotów, zajmujących się ochroną ludzi przed potworami z innych wymiarów. Kot Łatek, który sam każe tytułować się Marianem i ma wyjątkowo wredne usposobienie, uświadamia Baltazarowi, że koty i niektórzy ludzie mogą podróżować między światami oraz posiadać niezwykłe zdolności o tajemniczej nazwie „moc Przed”, które jednym pozwalają dokonywać czynów spektakularnych, a innym… Cóż, tych mniej widowiskowych…
Chłopiec szybko orientuje się, że życie wśród odwiedzaczy, czyli osób potrafiących odsyłać potwory z powrotem do ich świata, wiąże się także z ogromnym niebezpieczeństwem.
Świat widziany z perspektywy inteligentnego, acz złośliwego kota, wisielczy humor, wartkie dialogi, zaskakujące zwroty akcji, nietuzinkowi bohaterowie i zapowiedź epickiej przygody fantasy w rodzimych klimatach czynią z tej wciągającej powieści prawdziwy majstersztyk.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 417
– Wstawaj – usłyszał jakby z oddali Baltazar. – Z życiem, nie mamy całego dnia.
Chłopiec początkowo nawet się nie poruszył. Powracając powoli ze świata snów, starał się poukładać sobie w głowie istotne informacje. Po pierwsze, dziś sobota. Szkoły nie ma, nie muszę się pakować i pędzić na śniadanie. Po drugie, rodzice nie mówili, że dziś rano gdzieś się wybieramy. Po trzecie i najważniejsze, nie znam tego głosu.
Po dłuższej chwili przetrawiania tych myśli Baltazar, w dalszym ciągu leżąc z twarzą w poduszce, doszedł do wniosku, że głos musiał mu się przyśnić. Zadowolony, że może w spokoju spać dalej, przekręcił się na bok, odetchnął głęboko i przestał myśleć o czymkolwiek.
– Podnoś się, mówię! – Tym razem ktoś prawie krzyknął tuż przy jego twarzy.
Baltazar otworzył oczy i przestraszony poderwał się z materaca. Rozejrzał się pospiesznie po pokoju, ale nie dostrzegł nikogo poza siedzącym tuż obok Łatkiem – kocurem, który przyplątał się kiedyś do rodziny Baltazara.
– No, nareszcie – powiedział Łatek, dziwnie poruszając ustami. Głos miał ludzki, ale nieprzyjemny – ochrypły i szorstki, zupełnie nie taki, jaki wyobrażałby sobie chłopiec, gdyby założył, że koty umieją mówić. – Już myślałem, że będę musiał sięgnąć po drastyczne środki – mówiąc to, podniósł jedną z łap i zademonstrował pazury.
Baltazar otworzył szeroko usta i bez ruchu wpatrywał się w zwierzę. Momentalnie otrząsnął się z leniwego stanu, w jakim się jest tuż po przebudzeniu. Słyszę głos kota, pomyślał. Albo śnię dalej, albo sprawdziły się przepowiednie mamy i w końcu od nadmiaru gier komputerowych straciłem rozum.
– Mamooo, tatooo… – zawołał niepewnie, licząc, że obecność rodziców przywróci świat do normalności.
– Nie ma mamyyy i tatyyy – odpowiedział Łatek, przedrzeźniając go. – Pojechali z twoją siostrą na zakupy. Jesteśmy sami. Gdybym chciał, mógłbym cię zabić – zaśmiał się, a od tego śmiechu Baltazarowi zjeżyły się włosy na głowie. – Spokojnie, żartuję tylko. No, ale my tu gadu-gadu, a ty ciągle w łóżku. Wstawaj, włóż coś na siebie i idziemy. Na śniadanie nie ma czasu. To znaczy dla ciebie, bo ja już jadłem.
Baltazar w dalszym ciągu się nie poruszał i rozpaczliwie próbował znaleźć jakieś wytłumaczenie tego, co widział i słyszał.
– Ale… – wybąkał.
– Baltazarze – przerwał mu kot, a chłopiec aż wzdrygnął się na dźwięk swojego imienia – zakładam, że przez noc nie straciłeś władzy w nogach. Masz już dwanaście lat, nie zmuszaj mnie, bym siłą wytargał cię z pościeli.
Nuta groźby w ostatnim zdaniu sprawiła, że chłopiec w końcu podniósł się z łóżka i mechanicznie zaczął ściągać z siebie piżamę. Odnalezienie w miarę czystych ubrań utrudniał nieco panujący w pokoju bałagan, w którym bez przerwy coś bezpowrotnie ginęło.
– Rzadko zgadzam się z twoją matką, ale mógłbyś tu trochę posprzątać.
– Mhm – mruknął Baltazar, wyciągając dżinsy spod tkwiącej pod biurkiem sterty ubrań, na której leżał talerz z zawartością trudną do zidentyfikowania.
Gdy wkładał spodnie i bluzę, a Łatek ruszył w stronę drzwi, mózg chłopca znów zbuntował się przeciwko niecodziennej sytuacji, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
– Czemu stoisz jak stojak? – rzucił kot, obracając głowę. – Wydawało mi się, że wspomniałem o tym, że się spieszymy. No, dobrze – westchnął, widząc, że chłopiec dalej się nie porusza. – Możesz mi zadać jedno pytanie, a ja niezwłocznie na nie odpowiem. A potem idziemy.
Baltazar wpatrywał się w utkwione w siebie wielkie żółtozielone oczy Łatka. Teraz, kiedy już miał taką możliwość, do skołatanej głowy nie przychodziło mu żadne mądre pytanie. W zasadzie potrafił wykrztusić tylko jedno.
– Skąd… jak… umiesz mówić?
– Nauczyłem się tak jak ty. Też mi coś.
– Aha… A gdzie idziemy?
– Niedaleko, do tego pustego domu przy Jaworowej. Ale to już dwa pytania, a my ciągle w pokoju. Idziemy!
Chcąc nie chcąc, Baltazar zszedł za kotem po schodach piętrowego domku jednorodzinnego, położonego przy alei Leśnej 15 na wrocławskim osiedlu Borek, i gdy tylko włożył trampki, wyszli razem na rozgrzaną czerwcowym słońcem ulicę.
* * *
– Co jest w tym domu? – zapytał Baltazar, idąc szybkim krokiem za kotem.
– Zobaczysz. I nie mów do mnie tak głośno na ulicy. Mnie nie mogą usłyszeć, ale chyba nie chcesz, żeby wzięli cię za wariata gadającego do zwierząt?
Baltazar rozejrzał się, ale ani na chodniku, ani w przydomowych ogródkach nie dostrzegł nikogo, kto mógłby ich usłyszeć, więc nie zrezygnował.
– Łatku…
– Na wszystkie światy! – zasyczał kocur. – Nie używaj więcej przy mnie tego idiotycznego imienia, które nadała mi twoja matka.
– To w zasadzie był pomysł taty…
– Wszystko jedno. Łatek – powtórzył kot z obrzydzeniem. – Przecież ja nawet nie mam łat.
– Masz białe skarpetki i białą plamę na piersi i na brodzie… – wtrącił niepewnie Baltazar, patrząc na Łatka, który poza wymienionymi miejscami sierść miał czarną jak noc.
– Dosyć! Koniec z Łatkiem i koniec dyskusji!
Kot przyspieszył i teraz chłopiec musiał już prawie biec, żeby za nim nadążyć.
– Ja, przedstawiciel gatunku starszego niż cywilizacje, pradawna istota…
– To jak masz na imię?
– Marian.
– Marian? – Baltazara prawie zatkało.
– W języku Przed moje imię brzmi Mahr-Yan, co, jak słyszysz, brzmi niemal tak samo jak Marian, takie też przyjąłem ludzkie imię. Zwracaj się więc do mnie tym imieniem albo jakkolwiek chcesz, byle nie Łatek, bo źle mi się robi, jak to słyszę.
– Co to jest język Przed?
– Pytania, pytania… Czy ty nie możesz chociaż na chwilę się zamknąć? Nie mamy teraz na to czasu. Ruszaj się.
Mahr-Yan, czy też Marian, jeszcze przyspieszył, co zmusiło Baltazara do truchtu. Chociaż w głowie chłopca kotłowało się milion myśli, a te najbardziej natrętne krzyczały: „KOTY NIE MÓWIĄ!” i „OSZALAŁEŚ!”, nie zatrzymał się i nie zawrócił. Działanie chłopca tylko po części było spowodowane lękiem przed tym, jak zareaguje kot na jego nieposłuszeństwo. Równie silną motywacją do podążania za zwierzęciem była narastająca ciekawość połączona z podekscytowaniem, że oto w jego nudnym jak flaki z olejem życiu wreszcie dzieje się coś niezwykłego. Jeśli to mogła być szansa na wyrwanie się choć na chwilę ze schematu szkoła–odrabianie lekcji–granie na konsoli–opędzanie się od natrętnej siostry–sen, to musiał chociaż spróbować ją wykorzystać, nawet jeśli miałoby się okazać, że to się nie dzieje naprawdę.
Gdy po kilku minutach dotarli w końcu do starej dziewiętnastowiecznej rezydencji, kot Marian zatrzymał się przed płotem i usiadł.
– Dobrze – zwrócił się do chłopca. – Jesteśmy na miejscu. Jest tu coś do załatwienia i chciałbym, abyś mi w tym pomógł. Wejdziemy tam, a ty zrobisz to, co ci powiem.
Po tych słowach niepokój znów zagościł w sercu chłopca. Spojrzał na zarośnięty, zaniedbany ogród przed opuszczoną willą, na jej pokryte bluszczem stare mury, na rozpadający się dach i pozabijane deskami okna. I na przytwierdzony do furtki napis „Wstęp wzbroniony. Grozi zawaleniem”.
– Nie martw się. Na pewno się nie zawali – rzekł kot, podążywszy za wzrokiem Baltazara. – Ta tabliczka to pic na wodę. Zawieszono ją miesiąc temu, a dom stoi w ruinie od lat.
– Ale w czym ja mam ci pomóc? – zapytał chłopiec. – Co tam jest? I dlaczego ja? A nie ktoś – zawahał się – dorosły?
– W tym domu jest coś, czego być nie powinno – odparł Marian zagadkowo. – A dorośli są do niczego. Ty jesteś na tyle młody, że uwierzysz w to, co widzisz, ale na tyle stary, że nie uciekniesz z płaczem. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Słowa Mariana bynajmniej nie uspokoiły chłopca. W jego głowie kotłowały się sprzeczne myśli.
– Wiesz, zaczynam się zastanawiać, czy podjąłem właściwą decyzję – odezwał się kot, wyraźnie zniecierpliwiony. – Jeśli tchórzysz, zanim jeszcze tam weszliśmy, to może lepiej wróć do domu i swojego życia. I pozdrów rodziców, bo więcej mnie nie zobaczysz.
– Nie. To znaczy tak. To znaczy wchodzimy.
Baltazar miał wrażenie, że słowa zupełnie bez jego woli wypłynęły mu z ust. W najśmielszych fantazjach nie mógł przypuszczać, jak bardzo odmienią jego życie.
Kot utkwił wzrok w chłopcu, jakby czekał, czy nie zmieni zdania.
– No i świetnie – podsumował w końcu i jednym susem przeskoczył przez płot.
Baltazar rozejrzał się w poszukiwaniu wejścia na posesję. Dwumetrowy płot składał się z rozstawionych co kilka centymetrów prętów, zwieńczonych stalowymi kolcami, o które łatwo mógł się pokaleczyć. Zamknięta na łańcuch i kłódkę furtka, choć z rzadszymi kolcami, była równie wysoka i równie niedostępna – chłopiec nie dosięgał jej góry, a ręce i stopy ślizgały się po metalowych szczeblach, gdy próbował się na nich podciągnąć. Przeszedł wzdłuż ogrodzenia w jedną i w drugą stronę, ale nie znalazł żadnej luki. Marian ze stoickim spokojem przyglądał się poczynaniom chłopca, wodząc za nim wzrokiem.
– Nie dam rady przejść przez ten płot – poskarżył się Baltazar.
– Faktycznie – odrzekł kot, wytrzeszczając oczy i ostentacyjnie udając zdziwienie. – To koniec. Nasza misja napotkała przeszkodę nie do pokonania. Że też tego nie przewidziałem – drwił dalej. – Jesteśmy zgubieni! Co my biedni mamy uczynić wobec potęgi płotu, który niczym…
– Dobrze, już dobrze – przerwał mu chłopiec. – Nie musisz być taki złośliwy. Zaraz coś wymyślę. Hmm… Wiem, pójdę do domu po piłkę do metalu, tata trzyma taką w garażu. Przepiłuję łańcuch.
– Genialne! – pochwalił go Marian z nutą ironii w głosie. – Jesteś taki zmyślny, to wspaniale wróży. Pozwól jednak, że zasugeruję coś innego. Może byś tak przytargał pod furtkę ten kubeł, który stoi przy następnym ogródku, i z niego wspiął się na bramę?
Baltazar, trochę już zirytowany kpinami kota, podszedł do pojemnika na śmieci na kółkach i rozejrzawszy się uprzednio, czy w okolicy nie ma nikogo, kto mógłby posądzić go o usiłowanie kradzieży śmietnika, przyciągnął go pod furtkę. Gdy wspiął się na pojemnik i przerzucił nogę przez bramkę, kubeł zachybotał się, a przestraszony Baltazar odbił się od pokrywy, stracił równowagę i spadł na pośladki po drugiej stronie płotu.
– Au… – stęknął.
– Cóż za gracja – rzekł Marian. – Skoro rozgrzewkę mamy już za sobą, możemy przejść do właściwej rozgrywki. Wstawaj, chłopcze. Idziemy. – Powiedziawszy to, ruszył w kierunku domu.
– Zaraz. – Baltazar wstał i masując siedzenie, spojrzał na furtkę, która od wewnątrz wydawała się jeszcze wyższa. – Jak ja stąd wyjdę?
– Nie ma odwrotu – zachrypiał Marian złowróżbnym tonem, nie zatrzymując się. – Niechybnie zostaniesz tu już na zawsze. Będą nazywać cię chłopcem uwięzionym na starej działce i pokazywać ludziom za pieniądze.
Baltazar powlókł się za kotem, patrząc uważnie pod nogi. Na podwórku walały się śmieci, głównie butelki i puszki po piwie. Marian podszedł do lekko uchylonego wąskiego okienka tuż przy poziomie gruntu i obejrzał się na chłopca.
– Wejdziemy tędy, przez piwnicę – powiedział i wślizgnął się do ciemnego wnętrza.
Baltazar ukucnął przy okienku i zerknął do środka, ale nie zobaczył niczego poza betonową podłogą i trudnymi do rozpoznania kształtami w dalszej, nieoświetlonej części piwnicy. Uchylił szerzej okno i nogami do przodu powoli wsunął się do pomieszczenia. Po kilkudziesięciu sekundach, gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegł wypełniające wnętrze stare, rozpadające się meble i inne graty. Po drugiej stronie zauważył schody, na których siedział Marian. Chłopiec ruszył w jego kierunku, co chwilę potykając się o jakiś rupieć.
– Pewnie czujesz się jak u siebie w pokoju – powiedział kocur i podreptał w górę schodów.
Baltazar ostrożnie stąpał po skrzypiących stopniach. Gdy znaleźli się na parterze, Marian zatrzymał się, kazał chłopcu być cicho i zaczął nasłuchiwać, strzygąc uszami.
– Jest na strychu – oznajmił po chwili.
Chłopiec, mimo że również wytężał słuch, niczego nie usłyszał. Nie zdziwiło go to, bo czytał kiedyś, że koty mają słuch tak czuły jak psy węch (chociaż trudno było to stwierdzić, obserwując Mariana, który wołany przez mamę Baltazara zdradzał raczej objawy absolutnej głuchoty).
– Kto jest na strychu? – zapytał.
– Nie kto, lecz co – odpowiedział kot i spojrzał na chłopca. – Posłuchaj, wejdziesz na górę i niezależnie od tego, co tam zastaniesz, nie uciekniesz. Musisz tylko z całej siły skupić się na tym,żeby to zniknęło, odeszło, wyniosło się. Na razie nie wymagam od ciebie niczego więcej. Jeśli się co do ciebie nie mylę, to w zupełności wystarczy.
– A jeśli się mylisz – chłopiec przełknął ślinę – to co?
– Och, nie bądź takim pesymistą. Po co się martwić na zapas? – zauważył Marian beztrosko. – W razie czego krzycz – dodał po chwili.
– Nie idziesz ze mną? – Baltazar czuł się coraz bardziej niepewnie.
– Nie. Chcę, żebyś to zrobił sam, żeby nie było, hmm… żadnych wątpliwości – oświadczył kocur, wpatrując się w Baltazara wielkimi oczami. – Mogę ci obiecać, że jeśli zrobisz, o co cię proszę, otworzę przed tobą świat, jaki nie mógł ci się nawet przyśnić. Jeśli natomiast postanowisz stchórzyć, już na zawsze pozostaniesz nudnym szaraczkiem, w którego życiu najbardziej interesującą rzeczą jest chyba jego niecodzienne imię. I będziesz to zawdzięczał wyłącznie sobie. No i może – zauważył z przekąsem – innym nieprzychylnym ci osobom.
Baltazar, ponownie oszołomiony niesamowitością sytuacji, w jakiej się znalazł, nie zwrócił nawet uwagi na ostatnie zagadkowe słowa Mariana. Rozmawiam z kotem, myślał. Kot prosi mnie, żebym sprawił, że coś zniknie ze strychu w opuszczonym domu. I nawet nie mówi, jak mam to zrobić. Chłopcu zakręciło się w głowie. Uznał, że jeśli będzie się dłużej zastanawiał, to albo zwariuje, albo zemdleje. Starając się nie myśleć o niczym, ruszył na górę. Marian, przycupnąwszy na pierwszym stopniu, odprowadzał go wzrokiem.
Baltazar wspinał się schodach, które skrzypiały upiornie, aż dotarł na drugie piętro. Po chwili dostrzegł po przeciwnej stronie korytarza wąską drabinę prowadzącą do kwadratowego otworu w suficie. Czując narastający ucisk w piersiach, zaczął powoli wchodzić po starych szczeblach. Wysunął głowę przez dziurę i omiótł spojrzeniem dobudowane do domu poddasze, oświetlone równie słabo jak pozostała część willi. W ciemnym pomieszczeniu nie zauważył nikogo czy też – jak wyraził się Marian – niczego poza poustawianymi pod ścianami regałami i starymi prześcieradłami, przykrywającymi zapewne jakieś rupiecie.
Baltazar wygramolił się z otworu i stanął wyprostowany na strychu, mrużąc oczy w poszukiwaniu czegoś niezwykłego. Po kilkudziesięciu sekundach przyglądania się półkom doszedł do wniosku, że na strychu nic nie ma. Dopiero gdy zdecydował się zajrzeć pod prześcieradła, zobaczył coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Na tle jednej z białych płacht wyróżniało się coś innego, również białego i wysokiego. Chłopiec ze zgrozą spostrzegł, że jest to półprzezroczysta postać – od podłogi pięły się w górę białe, nienaturalnie długie i chude nogi okryte prześwitującą szatą, od pasa (który znajdował się na wysokości oczu chłopca) wiły się poskręcane, również białe włosy. Głowa postaci, sięgająca niemal powały, była zwrócona w stronę ściany.
W jednym momencie Baltazar poczuł podchodzącą do gardła gulę, naraz zrobiło mu się zimno i gorąco. Gdyby nie to, że nie mógł wydusić z siebie żadnego dźwięku, a nogi odmawiały mu posłuszeństwa, wbrew założeniom Mariana uciekłby z krzykiem. Zamiast tego przez dłuższą chwilę (wydawało mu się, że co najmniej kilka lat) stał nieruchomo i wpatrywał się w białą figurę, nie śmiejąc oderwać od niej wzroku. Gdy napięcie stało się nie do wytrzymania, postanowił zaryzykować i tyłem wycofać się do drabiny. Podłoga skrzypnęła i postać drgnęła.
– Już odchodzisz? – usłyszał szept w swojej głowie.
Chłopiec znów mimowolnie zamarł. Z przerażeniem obserwował, jak chuda zjawa powoli się odwraca. Niemal wrzasnął, gdy zobaczył pociągłą kobiecą twarz, która była biała jak kreda, poza wielkimi czarnymi oczami.
Kobieta ruszyła w jego stronę, pokracznie stąpając na długich nogach. Baltazar, ciągle zamarły z przerażenia, zacisnął powieki i zaczął krzyczeć w myślach. To sen, to nieprawda, niech to zniknie, niech ja stąd zniknę, niech zniknie cały ten strych, nie chcę tu być, nie chcę, nie chcę…
Głośny trzask wyrwał go z otępiałego stanu. Podłoga huknęła, jakby ktoś walnął ją od spodu olbrzymią pięścią, a część desek w ścianie pękła, wpuszczając do pomieszczenia promienie słoneczne. Kobieta zachwiała się i wrzasnęła, gdy dosięgło ją światło.
– Coś ty zrobił? – tym razem usłyszał w głowie przeraźliwy syk.
Nie zamierzał dłużej czekać. Odwrócił się i ruszył w stronę otworu w podłodze, jednak ze zgrozą stwierdził, że w miejscu, gdzie powinna być drabina, jest gęsta trawa. Słysząc za sobą wrzaski, w panice rzucił się w kierunku dziury w ścianie, jaka powstała po pęknięciu desek. Wolał skręcić kark, spadając z kilkunastu metrów, niż zostać na strychu z tą przerażającą istotą.
Gdy wyskoczył ze strychu, lekko oślepiony blaskiem słońca, ze zdumieniem stwierdził, że prawie natychmiast wylądował na miękkim gruncie. Nie zastanawiając się, zaczął biec przed siebie ile sił w nogach. Nie zatrzymał się, gdy oczy przyzwyczaiły się do natężenia światła i dostrzegł, że otoczenie domu uległo niezwykłej przemianie. Nie zwracał uwagi na to, że na trawie nie ma już puszek i butelek, że dookoła nagle pojawiło się więcej drzew ani że z zasięgu wzroku zniknęły płot i inne domy.
Stanął dopiero, gdy przestał słyszeć za sobą przeraźliwe wrzaski. Dysząc ze zmęczenia, zauważył duży okrągły kamień, na którym postanowił usiąść. Gdy to zrobił, natychmiast poderwał się z krzykiem, bo kamień błyskawicznie pokrył się dziwnym puszystym nalotem podobnym do mchu, ale czerwonym i bardzo ciepłym. Zszokowany Baltazar dopiero teraz uważnie się rozejrzał. Jak okiem sięgnąć otaczała go pokryta gęstą trawą równina, na której licznie, choć nie tak gęsto jak w lesie, rosły drzewa z dziwnymi jaskrawoniebieskimi owocami. Gdy zadarł głowę, westchnął głośno. Na niebie oprócz słońca widniała otoczona obręczą planeta, przynajmniej czterokrotnie większa niż zwyczajowo widziany na nieboskłonie księżyc.
– No, tu jesteś.
Baltazar aż się wzdrygnął, słysząc znajomy ochrypły głos. Marian wskoczył na kamień, który w okamgnieniu obrósł czerwonym mchem, zakrywając łapy i ogon kota.
– Och, uwielbiam to – mruknął kocur. – Szkoda, że nie możemy zostać dłużej, ale już wracajmy, zanim oszalejesz. Na dziś wystarczy wrażeń. Chciałem ci jednak powiedzieć, że poradziłeś sobie lepiej, niż przypuszczałem.
– C-co to było? – wyjąkał chłopiec.
– Zmora – odrzekł Marian. – Lubią nękać ludzi, męczyć we śnie, żłopać ich krew i takie tam. Mało interesujące i przewidywalne istoty. I nie pochodzą z twojego świata, a dzięki tobie jest o jedną mniej.
– Nie z mojego świata… – powtórzył powoli skołowany Baltazar. – A gdzie my właściwie jesteśmy?
– Nie w twoim świecie, jak widzisz. I lepiej czym prędzej tam wracajmy. Twoi rodzicie niedługo skończą zakupy i pewnie przywiozą mi mokrą karmę. Nie jadłem od godziny, a bynajmniej nie zamierzam na nic polować. Poza tym, tak jak powiedziałem, nie ma co przesadzać z wrażeniami na jeden raz, żebyś nie uciekł mi do psychiatry.
Słuchając siedzącego na czerwonym mchu kota, mówiącego mu o zmorach i innych światach, chłopiec doszedł do wniosku, że jednak z całą pewnością zwariował. Psychiatra. To taki lekarz od głowy. Tak, może on mu pomoże. Ale jak znaleźć psychiatrę, skoro dalej jestem na tej dziwnej polanie?
– Nie powinienem podsuwać ci pomysłów – mruknął kocur, jakby czytając w myślach chłopca. – Nie zwariowałeś. Słowo kota. Wracamy – dodał po chwili milczenia. – Ale tym razem, żeby obyło się bez niespodzianek, pójdziesz za mną. To znaczy: zaraz zniknę, a w miejscu, gdzie stałem, zobaczysz zniekształcony obraz. Po prostu w niego wejdź. Spiesz się tylko, bo to nie potrwa długo.
Nie czekając na reakcję chłopca, Marian zeskoczył z kamienia, przeciągnął się i zniknął. W miejscu, gdzie stał, powietrze zafalowało, a krajobraz za nim wyglądał jak oglądany przez taflę wody. Chłopiec, nie chcąc zostać samemu w nieznanej krainie, ruszył przed siebie i gdy wkroczył w rozdygotany obraz, również zniknął.
* * *
Baltazar spostrzegł, że znów jest w ogrodzie starej willi wśród nieskoszonej trawy i pustych butelek.
– O, jesteś – rzekł niewyraźnie Marian, wylizując sobie przednią łapę. – Świetnie, no to chodźmy, porozmawiamy w domu…
– Co tu się dzieje?!
Baltazar odwrócił się w stronę, z której dobiegał gromki okrzyk. W uchylonej już furtce stał wysoki mężczyzna odziany na czarno. Twarz nieznajomego porastała gęsta czarna broda, utrudniająca odgadnięcie jego wieku, głowę zdobił kapelusz z szerokim rondem, a uszy – duże złote kolczyki. Chłopiec z zaskoczeniem stwierdził, że kipiące złością oczy nie były zwrócone na niego, lecz na kocura, który w dalszym ciągu pucował łapę. A więc nie zwariowałem, pomyślał Baltazar.
– No cóż, czyli musimy to załatwić teraz – mruknął kot. – Dzień dobry, Podolak! – wykrzyczał przesadnie uprzejmie. – Co cię tu sprowadza?
– Dobrze wiesz, co mnie tu sprowadza! – odwarknął mężczyzna nazwany Podolakiem. Szybkim krokiem zbliżył się do Mariana i wycelował w niego palec. – To ja chcę wiedzieć, co ty tu robisz z tym chłopcem!
– Ach, nie uwierzysz… – Kot nie zmienił słodko uprzejmego tonu. – No więc, spaceruję sobie jak gdyby nigdy nic ulicą, patrzę, a tu Baltazar – Marian wskazał noskiem chłopca – przeskakuje przez płot otaczający ten stary dom. Zanim podszedłem do furtki, chłopak zaczął zbierać puszki i butelki, żeby je sprzedać i zapewne kupić narkotyki. Wiesz, ta dzisiejsza młodzież… Potem pewnie chciał obrabować chałupę…
– Wcale tak nie było! – krzyknął Baltazar.
– Wszystko zepsułeś, chłopcze – rzekł Marian tak beznamiętnie, że było jasne, iż nie przejął się przerwaniem jego wyjaśnień.
– A więc słyszysz go – warknął Podolak, zezując na chłopca. – A ty nie zgrywaj durnia, kocie! Wiem, że chciałeś tam wejść z chłopcem. I wiem, że wiesz, co tam jest.
– Nie tylko chciałem, ale wszedłem, człowieku – zachrypiał Marian swoim zwykłym obojętnym głosem, ostatnie słowo wypowiadając z pogardą. – I nic już tam nie ma, załatwiliśmy sprawę.
– Co zrobiliście?! – Mężczyzna zupełnie stracił nad sobą panowanie. – Pokazałeś chłopcu odwiedzenie?! Przecież wiesz, że są procedury, tak jak wiesz, że nie został jeszcze zatwierdzony! A to miejsce było już przygotowane na inicjację tej grupy!
– Nic chłopcu nie pokazywałem – odparł Marian. – Sam to załatwił.
Mężczyzna chyba chciał coś powiedzieć, ale tylko otworzył usta. Spojrzał na chłopca, potem znów na kota, a potem jeszcze raz na chłopca.
– Kłamiesz – rzekł w końcu.
– Nie kłamię. Po co miałbym kłamać? Przecież prędzej czy później takie kłamstwo i tak się wyda.
– To niemożliwe. – Podolak dalej nie dowierzał. – Pewnie sam odwiedziłeś zmorę. Przy twojej sile i jej słabości mogłeś tego nawet nie zauważyć.
– Nie odesłałem zmory, bo nawet się do niej nie zbliżyłem. Wysłałem chłopca na strych samego.
Teraz Podolak wyglądał tak, jakby zadławił się własnym językiem. Najpierw zbladł, a potem poczerwieniał, a na jego czole pojawiły się wielkie krople potu. Baltazar miał wrażenie, że głowa mężczyzny za chwilę eksploduje.
– CZY TY DO RESZTY STRACIŁEŚ ROZUM?!!! – ryknął. – Posłałeś tam chłopaka SAMEGO? Przecież on mógł zginąć! W zasadzie dziwię się, że tak się nie stało. Ostatnio w warunkach kontrolowanych straciliśmy dziewczynę. Pogryzł ją zombie i teraz nie wiemy, gdzie jest, a ty robisz coś takiego! Nawet jeśli chłopak jakimś cudem odwiedził zmorę sam, twoje działanie było kompletnie nieodpowiedzialne!
– Chłopak nie odesłał zmory. Chłopak dokonał przejścia do innego świata i zabrał zmorę ze sobą. Tak jak zresztą całe poddasze.
– Nie bądź śmieszny – parsknął Podolak. – Takie bajki możesz opowiadać kociętom pod śmietnikami.
– To nie bajki. Ponownie: po co miałbym kłamać? – zachrypiał kot.
Mężczyzna patrzył kotu w oczy jeszcze chwilę, a na jego twarzy malował się niedowierzający uśmiech. W końcu zerknął na poddasze i zmarszczył czoło. Wreszcie wyszedł na ulicę, oddalając się nieco od posesji, żeby mieć lepszy widok na dom. Baltazar i kocur ruszyli za nim.
– Zawaliło się – rzekł w końcu.
– Nie zawaliło się, tylko zniknęło – odparł Marian. – Zresztą jak nie wierzysz, to idź na górę i sprawdź.
Podolak zmarszczył czoło jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.
– Chłopcze – zwrócił się w końcu do Baltazara – czy było tak, jak on mówi?
– Nie wiem, proszę pana – odrzekł Baltazar zgodnie z prawdą. – Wiem tylko, że wszedłem na strych, a tam było to coś, a potem coś huknęło, a to coś zaczęło wyć, a ja wyskoczyłem ze strychu, ale byłem już w zupełnie innym miejscu, były tam dziwne drzewa i wszystko wyglądało inaczej niż tutaj.
Mężczyzna przyglądał się mu w milczeniu, ale teraz na jego twarzy zdawała malować się troska. W końcu zwrócił się do Mariana:
– Jeśli to prawda, na razie nikt nie może się o tym dowiedzieć. Muszę powiadomić Radę Regionalną, a potem Krajową. I to nie zmienia niczego w twojej sytuacji – warknął gniewnie. – Nie omieszkam powiadomić Rady o twojej roli tutaj, ze wszystkimi szczegółami.
– Och, nie – odezwał się Marian głosem całkowicie wypranym z emocji.
– Zobaczymy, czy będziesz taki cwany! – znowu krzyczał Podolak. – Złamałeś wszelkie procedury, naraziłeś chłopaka…
– Przepraszam bardzo, czy to pan zabrał mój śmietnik?
Oczy wszystkich skierowały się na niskiego chudego mężczyznę stojącego przy kuble przytarganym pod furtkę przez Baltazara. W oczach wątłego człowieka widać było wyzwanie.
– Co? – zapytał Podolak zdezorientowany.
– Śmietnik! – krzyknął chudzielec. – Mój śmietnik! Z daleka myślałem, że jest pan śmieciarzem, ale teraz widzę, że nie ma pan uniformu! Robicie sobie głupie żarty, a ja potem muszę targać ten kubeł! – nie przestawał wrzeszczeć. – I jeszcze wszystko mieszacie, potem znajduję plastik w przegrodzie na papier! Nie ma pan co robić z wolnym czasem? I jeszcze dziecko pan wciąga w swoje durne zabawy!
Baltazar z rozbawieniem obserwował zszokowaną minę Podolaka, który wyraźnie nie wiedział, co powiedzieć. Z kolei Marian wyglądał tak, jakby z największym zaciekawieniem słuchał monologu właściciela śmietnika.
– Chłopcze, wiedz, że mówienie komukolwiek o tym, co się dziś stało, i o wszystkim, co NAS dotyczy, jest zakazane – rzekł w końcu Podolak cicho, ignorując właściciela kubła. – Czekaj na kontakt. I staraj się, hm… – zawahał się, przelotnie zerkając na kota – nie planować żadnych podróży.
To rzekłszy, Podolak odwrócił się na pięcie, nie zwracając najmniejszej uwagi na wrogie spojrzenia człowieczka, i przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie, jak dopiero teraz zauważył Baltazar, czekała niewielka grupka chłopców i dziewczyn. Mężczyzna powiedział szybko kilka słów i wszyscy ruszyli.
– To ja też już pójdę – zapowiedział Baltazar niepewnie i zaczął się wycofywać.
– A idź, idź! – krzyknął mężczyzna za oddalającym się Baltazarem. – Co za chamstwo! Gangi śmieciarzy, dowcipnisie… O, koteczek! – Nagle zmienił ton i wyciągnął rękę w kierunku Mariana, ale ten tylko syknął i ruszył za Baltazarem z wysoko uniesionym ogonem.
Gdy po kilku chwilach Baltazar i Marian dotarli do domu, chłopiec nie mógł zrealizować swojego planu i zasypać kota gradem pytań, ponieważ rodzice i siostra wrócili już z zakupów.
– O, jesteś – powiedziała mama Baltazara, gdy tylko pojawił się w drzwiach. – To pomożesz przy rozpakowywaniu. Gdzie ty się włóczysz z rana?
Pani Joanna znała syna na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że w soboty dobrowolnie nie wychodzi z łóżka przed godziną jedenastą. Zazwyczaj pani Joanna i jej mąż Tomasz starali się zapędzić Baltazara do jakichś zajęć, takich jak odkurzanie domu czy koszenie trawy, w kółko powtarzając, że sen dłuższy niż osiem godzin to marnowanie życia, ale ostatnio chłopiec miał więcej luzu. Przyczyną tego był podły nastrój, w jaki Baltazar wpadł około trzech miesięcy temu, gdy jego najlepsi przyjaciele z klasy i sąsiedzi – rodzeństwo Marcin i Monika – wyprowadzili się z rodzicami do Warszawy. Od tamtego czasu kontaktował się z nimi wyłącznie za pomocą telefonu i komputera, a jego życie towarzyskie ograniczało się do wysłuchiwania opowieści Karola, lekko snobistycznego chłopaka, z którym obecnie siedział w ławce (i którego niezbyt lubił), o tym, gdzie Karol i jego rodzina byli w poprzedni weekend oraz ewentualnie gdzie pojadą w następny. Rodzice Baltazara trochę się martwili, że ich syn nie zawiera nowych przyjaźni, ale podejrzewali, że z czasem pogodzi się z sytuacją i będzie miał nowych kolegów.
– Wyszedłem na chwilę sprawdzić, jaka dziś pogoda – odpowiedział Baltazar mamie. Zazwyczaj nie okłamywał rodziców, ale wybór pomiędzy poczuciem winy z powodu łgarstwa a ryzykiem natychmiastowego przeniesienia go do zamkniętego zakładu psychiatrycznego był oczywisty. – Myślałem, że może później pójdę na rower.
– Rower to świetna myśl, odrobina ruchu dobrze ci zrobi. – Pani Joanna była wyraźnie zadowolona. – Ale trzeba poprosić tatę, żeby najpierw obejrzał w nim opony, łańcuch i tak dalej, nie jeździłeś od zeszłego sezonu. Tomek! – zwróciła się do męża. – Baltazar chce iść na rower. Posprawdzaj mu potem, czy wszystko jest sprawne.
– Mamo, ja też chcę na rower! – krzyknęła Patrycja, dziewięcioletnia siostra Baltazara, jak zwykle naśladując brata.
– Świetnie! Tomek, sprawdź też rower Patrycji. W ogóle wszystkim dobrze zrobi świeże powietrze. Sprawdź wszystkie rowery i weź dzieci na przejażdżkę do parku.
– Mhm, wspaniały pomysł – mruknął pan Tomasz, a ton jego głosu wyraźnie wskazywał, że miał inne plany na sobotnie popołudnie.
Baltazar westchnął i zaczął wyciągać warzywa z jednej z toreb leżących na blacie. Później zastanowi się, jak wymigać się od spędzenia popołudnia na przejażdżkach rowerowych z tatą i męczącą młodszą siostrą. Po dziwnych przeżyciach poranka czuł się trochę skołowany, wykonując czynności tak prozaiczne jak wkładanie jedzenia do lodówki. Do tej pory myślał, że są najzwyczajniejszą rodziną na świecie – mama z branży odzieżowej, tata radca prawny, upierdliwa siostra wiecznie chcąca się bawić ze starszym bratem. No i na dokładkę duży jak na dachowca kot, który, jak się jednak dziś okazało, postanowił wyłamać się ze schematu normalności. Baltazar zerknął na Mariana, który ocierał się o nogi pani Joanny i miauczał przeraźliwie, prosząc o jedzenie.
– O Boże, jaki głodny kot! – zawołała pani Joanna wesoło. – I jaki miły nagle się zrobił, tak, Łatku? Patrycja, gdzie ta torebka z mokrą karmą dla kotka?
– Czasem warto się upodlić – mruknął Marian do Baltazara. – Dawaj już to żarcie, Joanna – dodał ochrypłym głosem.
Baltazar spojrzał na rodziców i siostrę. Nic nie wskazywało, żeby którekolwiek z nich usłyszało słowa kocura.
– Aśka, przecież on dopiero jadł – powiedział z wyrzutem pan Tomasz. – Nie możesz mu dawać jeść za każdym razem, jak wyjątkowo udaje uroczego. On się w końcu roztyje jak świnia. Jest coraz większy.
– Przestań, widzisz, że stworzenie jest głodne – odparła pani Joanna. – Nie roztyje się, on dużo biega, patroluje okolicę – dodała, uśmiechając się do Mariana i drapiąc go za uchem. – Zresztą to jest bardzo duży kot. Ma dziewięćdziesiąt centymetrów z ogonem!
– Mierzyłaś go? Jezu, Aśka…
Baltazar kontynuował rozpakowywanie zakupów, co chwilę zerkając na Mariana mlaszczącego nad miską. Po kilku minutach wszystkie torby były puste, a kocur zlizywał z pyszczka resztki karmy.
– To ja idę do siebie – oznajmił chłopiec rodzicom, ale w równym stopniu adresował tę wypowiedź do Mariana.
– Dobrze, Balciu.
Baltazar nienawidził, gdy mama się tak do niego zwracała.
– Syneczku, jest sobota, posprzątaj trochę swój pokój, zanim tam zajrzę i dostanę udaru, okej?
– Święte słowa, Balciu – zawtórował Marian. – Co ja pocznę, jak Joanna dostanie udaru? Twój stary mnie zagłodzi.
Baltazar ruszył do pokoju na piętrze. Ogarnął wzrokiem panujący w pomieszczeniu bajzel i uznał, że nie ma tragedii – może mama nie będzie zadowolona, jak tu zajrzy, ale udaru raczej nie dostanie. Są rzeczy ważne i ważniejsze, pomyślał i usiadł na łóżku, czekając na Mariana, którego zamierzał wypytać o wszystko na osobności. Skubiąc palce, starał się poukładać sobie kolejność pytań, które zada. Skąd się wzięła ta, jak ją nazywali, zmora? Co właściwie się stało, kiedy znalazłem się na polanie? Kim był ten cały Podolak i co robił pod willą z tymi dziećmi? Jaka w tym wszystkim jest rola Mariana?
Chłopiec czekał i myślał, minuty mijały, a Marian się nie zjawiał. Baltazar zaczął się niecierpliwić i irytować. Po kolejnych kilku minutach wstał i zszedł na dół. Najpierw zajrzał do pokoju dziennego, ale tam zastał tylko mamę pijącą kawę przed telewizorem, w którym puszczali jakiś program przyrodniczy. Udał się więc do kuchni, gdzie zdębiał.
Marian jak gdyby nigdy nic leżał z zamkniętymi oczami, rozciągnięty na blacie rozgrzanym promieniami słonecznymi, które wpadały przez okno. Baltazar, starając się zachować spokój, podszedł do niego i szturchnął go lekko w tylną łapę.
– Marian – powiedział cicho, bojąc się, że ktoś go usłyszy. – Marian, czy ty śpisz?
Marian najwyraźniej spał w najlepsze, a przynajmniej nie dał po sobie poznać, że cokolwiek do niego dociera. Baltazar, straciwszy resztki cierpliwości, bezceremonialnie wziął go na ręce i ugiąwszy się lekko pod ciężarem wielkiego kocura, ruszył na górę.
– Co? – zachrypiał Marian niewyraźnie. – Ach, to ty. Myślałem, że twoja matka znowu usiłuje rozpalić we mnie ciepłe uczucia. Co ty robisz?
– Idziemy do mojego pokoju – wyszeptał chłopiec. – Miałeś odpowiedzieć na moje pytania. Zamierzałeś tak spać, a ja miałem czekać, aż się łaskawie obudzisz i zechcesz mi wyjaśnić, co się właściwie dzisiaj stało?
– Jeśli mam być szczery, to owszem, zamierzałem spać. Przez tę historię ze zmorą przepadła mi poranna drzemka. Musisz być taki zrzędliwy?
– Muszę – oświadczył stanowczo Baltazar już w pokoju, kładąc Mariana na łóżko.
Kot natychmiast przystąpił do ugniatania łapkami skotłowanej kołdry.
– Możesz leżeć, ale masz odpowiadać. Obiecałeś.
– Obiecałem, żeby cię jakoś przekonać do wyjścia z domu – powiedział kot znudzonym głosem. – Ale skoro muszę, to miejmy to już za sobą. Od czego zacząć?
Od czego zacząć? Pytania znów kotłowały się w głowie Baltazara jak opętane.
– Czym była ta zmora? – zapytał w końcu. – Jakiś duch?
– Zwariowałeś? – prychnął kot. – Duchów nie ma, nie bądź dzieckiem. Zmora to materialna istota taka jak ty czy ja.
– Była przezroczysta – zauważył Baltazar. – I straszna.
– Była przezroczysta, bo nie nawiedziła jeszcze ostatecznie naszego świata, co usiłowała zrobić. Jeśli próbujący przedostać się do innego świata potwór jest słaby, to zajmuje mu to dużo czasu – najpierw w ogóle go nie widać, potem zyskuje zarys, majaczy aż ostatecznie – gdy przejdzie – pojawi się w pełni w innym świecie i jeśli będzie chciał, będzie mógł wyruszyć poza nawiedzane miejsce. I zaraz tam straszna. Każdy się boi za pierwszym razem. Jak to mówią: pierwsze koty za płoty. Szybko przywykniesz.
– Przedostać z innego świata…? – powtórzył chłopiec.
– Tak – westchnął kot. – Oprócz naszego świata jest nieskończenie wiele innych. Niektóre istoty je zamieszkujące potrafią podróżować między nimi, niektóre są na tyle silne, że mogą to zrobić nawet w jednej chwili. Robią to w różnych celach, niektóre z ciekawości, niektóre z bardziej krwiożerczych pobudek. Takie zmory na przykład szczególnie zasmakowały w ludzkiej krwi. Sam więc widzisz – ciągnął Marian – że nieustanna walka i odsyłanie ich to konieczność, jeśli mamy tu żyć w spokoju.
– I tym się właśnie zajmujesz?
– Powiedzmy, że tym też – potwierdził kot. – Taką mamy umowę z ludźmi, a na razie nasze cele są mniej więcej zbieżne. Oczywiście ludzie też odsyłają nawiedzających, na przykład taki Podolak. Można powiedzieć, że są naszymi pomocnikami. Ale bez nas takie zmory czy inne kreatury wlazłyby wam na głowy. Dzięki nam ten świat jest wolny od potworów, odsyłamy nawiedzających, których wasze ludzkie oko jeszcze nawet nie widzi. Myślałeś, że jak ja albo inny kot jeży się i biega z wrzaskiem po domu jak opętany, to dlatego, że jesteśmy chore na umyśle?
Baltazar starał się zachować kamienną twarz, bo tak właśnie myślał. Przypomniał sobie chwile, gdy z rozbawieniem obserwował z rodziną Mariana jeżącego się i syczącego bez powodu albo ganiającego po pokoju z dzikim wyrazem pyszczka.
– Ale ludzie też? – zapytał, zmieniając temat.
– Tak. Ludzie wbrew wrażeniu, jakie sprawiają, o dziwo, też mają różne zdolności. Nie to co koty, oczywiście. Niemniej niektórzy z was potrafią odsyłać nawiedzających i w okamgnieniu podróżować pomiędzy światami. I inne, niesamowite z twojego punktu widzenia rzeczy, o których dowiesz się niebawem. Oczywiście nie każdy jest obdarzony tymi umiejętnościami w równym stopniu, a ponadto trzeba nad nimi pracować wiele lat. I tu pojawiasz się ty, chłopcze.
– Ja?
– Przecież mówię. Bo widzisz, odesłanie nawiedzającej istoty przez nowicjusza, nawet takiej, która nie przekroczyła jeszcze ostatecznie bariery światów, to nie lada wyczyn – wyjaśnił kot. – Ale ty przeskoczyłeś do innego świata, zabierając ze sobą zmorę i pół domu. A to już jest wyczyn nadzwyczajny.
– Naprawdę? – zdziwił się chłopiec. – Ja nawet nie wiem, jak to zrobiłem.
– Z czasem nauczysz się to kontrolować. Przejście do innego świata przez człowieka czy kota wymaga oprócz wrodzonych umiejętności dużego skupienia. Każda rzecz, którą zabierasz ze sobą, utrudnia ten proces. Możesz zabrać ze sobą przedmiot, który masz w ręku, czy załadowany plecak – w zależności od twojej siły, doświadczenia i determinacji te możliwości mogą się zwiększać. Ale przenoszenie bez dotyku innych istot czy domu to czyny świadczące o wyjątkowych zdolnościach. Niektórzy mają na początku problem, żeby przejść z ubraniem na sobie.
Chłopiec wyobraził sobie Podolaka, który całkowicie nagi pojawia się w innym świecie tuż obok zmory, i roześmiał się w duchu.
– Miałem co do ciebie dobre przeczucia – kontynuował Marian po chwili przerwy, wpatrując się w Baltazara. – Od początku wyczuwałem u ciebie silną aurę, ale pewni idioci nie chcieli ci dać szansy. Mówili, że chcą jeszcze poczekać i poobserwować, czy masz właściwe predyspozycje intelektualne i emocjonalne, że może twoje zdolności się nie ujawnią albo – ujawnione – szybko wygasną. A więc wziąłem sprawy we własne łapy i się nie przeliczyłem. Teraz już nikt nie będzie mógł tego tak zostawić.
– A ci idio… – zająknął się Baltazar – ci ludzie to kim są?
– Niedługo się do ciebie odezwą i wszystkiego się dowiesz – odrzekł kot zmęczonym głosem. – Nazywają siebie i takich jak ty odwiedzaczami. Wiesz, bo odwiedzają inne światy i od-wiedzają nawiedzające istoty. Taki żart, według nich bardzo zabawny i oryginalny. – Marian skrzywił się z niesmakiem. – Boki zrywać. Wy, ludzie, to macie poczucie humoru, nie ma co. Może wystarczy tych pytań na początek? Zaraz ja padnę ze zmęczenia, a ty z wrażenia…
– Wszystkie koty mówią? – przerwał mu Baltazar, pragnąc dowiedzieć się jak najwięcej.
– Pewnie, że wszystkie! Co my, ryby? – parsknął kot. – A… – zmitygował się po chwili – chodzi ci o to, czy wszystkie rozmawiają z ludźmi?
Chłopiec pokiwał głową.
– Prawie wszystkie. Nie wszystkim się chce. Moi pobratymcy przez ostatnie tysiąclecia strasznie się rozleniwili – dodał Marian z nutą goryczy.
Baltazara z kolei zastanowiło, jak leniwym trzeba być, żeby irytować tym Mariana.
– Poza tym, żeby człowiek słyszał i rozumiał kota, któryś z nas musi świadomie zwrócić się do niego z zamiarem bycia usłyszanym, tak jak ja do ciebie. A co do zasady, zwracamy się tylko do tych z was, którzy są obdarzeni i zostaną zaakceptowani przez odwiedzaczy, taką mamy umowę. Wystarczy pytań, idę spać.
– Jak to możliwe, że mogą was słyszeć tylko ci, których wybieracie?
– Święta Bastet, daj mi cierpliwość, żebym nie skrzywdził tego natrętnego chłopaka – westchnął Marian, a potem wyraźnie już poirytowany odezwał się do Baltazara: – Nie wiem. Tak już jest. Co to w ogóle za durne pytania? Czy ja jestem ludzkim lekarzem albo biologiem, żeby ci tłumaczyć, dlaczego macie takie upośledzone zmysły? Bądź grzeczny i czekaj, aż odwiedzacze się z tobą skontaktują, to ich będziesz zamęczać.
Kot ziewnął tak szeroko, że Baltazar zdziwił się, że nie rozległ się trzask kości. Wszystko, co usłyszał, wydawało się absolutnie niewiarygodne, a jednak w głębi ducha czuł, że to nie tylko wymysł jego znudzonego umysłu.
– To jest niesamowite – wyszeptał, patrząc przed siebie.
– A to dopiero wierzchołek góry lodowej – mruknął Marian i zamknął oczy.
* * *
Sobotnie popołudnie Baltazar spędził na pozorowaniu sprzątania pokoju i przejażdżce rowerowej, z której ostatecznie nie udało mu się wymigać. Co gorsza, pan Tomasz prawdopodobnie ze względu na nagły przypływ endorfin, obudzonych niespotykaną zazwyczaj formą aktywności, po kilkunastu minutach jazdy nabrał ochoty na długą wycieczkę i przeciągnął Baltazara i Patrycję po całej okolicy. Wrócili dopiero na kolację, a Baltazar, który od czasu wyprowadzki przyjaciół niespecjalnie spędzał czas na powietrzu, zaraz po posiłku padł na łóżko i zasnął.
Gdy obudził się następnego dnia, przez chwilę myślał, że wszystko, co wydarzyło się w sobotę rano, było jednak snem. Nie trwało to długo, bo idąc do łazienki, spotkał Mariana, który próbował wmówić mu, że pani Joanna nie dała mu śniadania. Baltazar wiedział, że to niemożliwe i kot po prostu usiłuje wymusić dodatkową porcję.
– Chłopcze, tłumaczę ci, że twoja matka zapomniała mnie nakarmić i poszła na przechadzkę z twoim ojcem – chrypiał. – Daj mi jeść. Mokre z tuńczykiem.
– Przestań, mama nigdy nie zapomniałaby cię nakarmić – wyszeptał chłopiec, wiedząc, że gdzieś w domu musi być Patrycja. Teraz, gdy już przekonał się, że kot nie zamierza zrobić mu krzywdy, nie czuł już przed nim takiego lęku. – Nie możesz tyle jeść.
– Ja się przynajmniej dużo ruszam – odciął się kot, a gdy Baltazar prychnął, słysząc ten przytyk, dodał jeszcze: – Odezwał się ten, co od miesięcy tylko je, śpi i siedzi w pokoju.
– Nie dam ci jedzenia i kropka – odparł stanowczo chłopiec.
Marian fuknął i odszedł, machając ze złości ogonem i szepcząc pod nosem coś o nienawiści i pogardzie dla rodzaju ludzkiego. Podczas śniadania Baltazar obmyślił masę kolejnych pytań, które zamierzał zadać kocurowi, licząc, że ten nie obraził się na śmierć. Niestety Marian, najwyraźniej zamierzając udowodnić, że faktycznie zażywa dużo ruchu, wyszedł z domu i nie wrócił aż do wieczora. Przez cały dzień chłopiec próbował więc zająć się czymś, co przyspieszyłoby upływ czasu. Próbował nawet siąść do lekcji, ale nie mógł skupić się na niczym, co wymagało wysiłku intelektualnego, bo głowę zaprzątały mu inne światy, mówiące koty i odwiedzacze. Zastanawiał się, kiedy ci ostatni się z nim skontaktują. Nie nastąpiło to w niedzielę, więc chłopcu pozostało tylko cierpliwe wyciąganie informacji od Mariana. Ten jednak po powrocie ułożył się na kolanach wniebowziętej tym faktem pani Joanny. Baltazar, widząc wpatrzone w niego złośliwe oczy, domyślił się, że kocur celowo uniemożliwia mu rozmowę. Ostatecznie chłopiec przeznaczył resztki dnia na prowizoryczne odbębnienie jednych z ostatnich w tym roku szkolnym prac domowych i położył się spać.
Poniedziałkowy poranek był jak zawsze dynamiczny i chaotyczny. Gdy Baltazar wszedł do kuchni, pani Joanna usiłowała za jednym zamachem pomalować oczy, zapakować śniadanie do torby Partycji i sięgnąć po dzbanek od ekspresu w celu uzupełnienia swojego kubka z napisem „Kawa to życie”. Z pomocą pospieszył jej ubrany jeszcze w spodnie od piżamy i podkoszulek pan Tomasz, który jednocześnie sypiąc płatki owsiane do miski i siorbiąc bez użycia rąk gorący czarny napar z postawionego na półce kubka, dolał jej życiodajnego napoju. Całą scenę obserwował obojętnym wzrokiem wyłożony na blacie pod oknem Marian. Gdy ojciec dostrzegł Baltazara, od razu zwrócił się do niego nieco nerwowo:
– Synu, nareszcie wstałeś, a już miałem po ciebie iść. Robię Patrycji płatki z owocami na śniadanie. Zjesz też?
– Wolałbym parówki – odparł zaspany Baltazar, mierzwiąc poranną burzę ciemnych włosów.
– Parówki. Gotowane – powiedział automatycznie pan Tomasz, zerkając w stronę lodówki i szafki z garnkami. W jego głosie dało się wyczuć lekką panikę. – Parówki są niezdrowe! – wykrzyknął po chwili triumfalnie. – Nie dostaniesz parówek!
– Dobrze, niech będą płatki z owocami – zgodził się chłopiec, nie chcąc utrudniać ojcu najtrudniejszego poranka w tygodniu.
Uradowany małym zwycięstwem pan Tomasz wrzucił truskawki do misek z płatkami i zalał je jogurtem naturalnym z odrobiną mleka. Postawiwszy śniadanie na stole, rzucił „smacznego”, dopił kawę jednym haustem i pospiesznie oddalił się z kuchni.
Baltazar zaczął żuć płatki, mimowolnie obserwując mamę, która jednocześnie mieszała rozmrażające się na patelni warzywa z mrożonki (częsty element drugiego śniadania pani Joanny) i prostowała włosy, przeglądając się w szybie szafki kuchennej. Pomimo że wszystko przebiegało jak co tydzień, chłopiec czuł wyraźną różnicę w swoim samopoczuciu. O ile bowiem w każdy poniedziałek jego nastrój był raczej podły, co spowodowane było powrotem do szkoły po weekendzie i perspektywą pięciu ciężkich dni, o tyle dzisiaj zupełnie się tym nie przejmował. Nie żeby się cieszył, że idzie do szkoły, ale po ostatnich wydarzeniach kwestia ta wydawała mu się tak nieistotna, jakby w ogóle go nie dotyczyła. Jego myśli krążyły wokół tego, kiedy dowie się więcej o odwiedzaczach i innych niesamowitych rzeczach, o których mówił Marian.
– Patrycja, chodź, zobacz… – Pani Joanna zwróciła się do siostry Baltazara, ale ta, pochłonąwszy płatki ekspresowo, już wybiegała z kuchni. – Patrycja!
– Muszę się ubrać! – rzuciła dziewczynka i już jej nie było.
– Baltazar, synku! – Pani Joanna podeszła do syna tyłem i ukucnęła. – Zobacz, czy włosy są już proste – powiedziała nerwowo potylica pani Joanny.
– Nie całkiem – odparł chłopiec, obserwując lekko pofalowane pasmo.
– O, nie – jęknęła potylica, pochylając się nieco. – Masz. – Pani Joanna podała Baltazarowi prostownicę z naciągniętym do granic możliwości kablem. – Wiesz, co robić, łapiesz włosy i…
– Wiem, mamo – rzekł Baltazar zrezygnowanym głosem. – Ale…
– Tak, wiem, nikomu ani słowa. Balciu, Patrycja dziś po lekcjach idzie do Zuzki, tak że będziesz sam. Jak będziesz głodny, to zrób sobie jakieś kanapki, my z tatą będziemy dzisiaj koło siedemnastej, to wtedy wszyscy razem zjemy obiad.
– Dobrze, mamo. Już.
Baltazar ostatni raz przejechał po niesfornym paśmie włosów rozgrzaną do dwustu stopni prostownicą i oddał urządzenie.
– Dzięki, synu!
Nie zważając na wykonywane przez Baltazara uniki i skrzywienia, mama ucałowała go w policzek i pospiesznie ruszyła do drzwi.
– Drugie śniadanie leży na blacie. Spakuj, bo Łatek zaraz zacznie się do niego dobierać. I daj mu jeść, jeśli będzie w domu, jak wrócisz.
Baltazar dokończył płatki, włożył miskę do zmywarki i zabrał przygotowany przez mamę pakunek. Przed opuszczeniem kuchni spojrzał na Mariana, który wpatrywał się w niego przymrużonymi sennymi oczami.
– To miłego dnia – powiedział chłopiec do kota i wyszedł.
Będąc już w przedpokoju, Baltazar usłyszał obojętne chrypnięcie:
– Wzajemnie.
W drodze do oddalonej o kilkanaście minut piechotą szkoły Baltazar, będąc myślami gdzie indziej, nie przyswajał żadnych informacji z paplania Patrycji. Na lekcjach nie zwracał uwagi zarówno na słowa nauczycieli (na szczęście ani razu nie został wywołany), jak i na kolejne rewelacje Karola, chociaż jednym uchem zarejestrował, że w ostatni weekend byli w Neapolu i że Baltazar na pewno nie jadł nigdy tak dobrej pizzy, jaką tam podają.
Gdy w końcu wybrzmiał dzwonek kończący ostatnią lekcję, Baltazar poczuł lekkie podekscytowanie. Pomyślał, że może ktoś będzie na niego czekał pod szkołą. Idąc korytarzem w kierunku wyjścia, postanowił jeszcze skorzystać z toalety. Nie miał pojęcia, że ta decyzja będzie miała poważne konsekwencje.
Gdy Baltazar już wyszedł z kabiny i mył ręce, usłyszał trzaśnięcie i szyderczy okrzyk:
– Baltazarek!
Chłopiec jęknął pod nosem i się odwrócił. Przed drzwiami, zastawiając wyjście z toalety, stał Konrad czy – jak kazał się nazywać – „Czacha”, starszy o rok od Baltazara (choć z uwagi na powtarzanie klasy z tego samego rocznika) wredny chłopak, który lubował się w znęcaniu nad innymi. Dopóki Baltazar trzymał się wyższego o głowę Marcina, nie musiał się obawiać problemów ze strony przeniesionego jakiś czas temu z innej szkoły Konrada. Teraz jednak, gdy Marcin mieszkał w Warszawie, sytuacja się zmieniła.
– Czego chcesz, Konrad? – zapytał Baltazar, siląc się na obojętny ton. – Nie znudziło ci się jeszcze drażnienie innych?
– Czacha – poprawił Konrad z naciskiem, kiwając ostrzyżoną prawie na łyso głową. – Coś ty. To mi się nigdy nie znudzi, to za dobra rozrywka. Ale spokojnie, nie dostaniesz łomotu. Wystarczy, że zapłacisz. Pięć złotych i masz spokój. Na tydzień. Przecież to drobne.
– Nie mam pięciu złotych – powiedział Baltazar, co było prawdą. Dzisiejsze drobne wydał na sok, który teraz przeklinał, jako że to ten zakup poskutkował koniecznością udania się do toalety.
– Oj, nie łżyj, Baltazarku. Rodzice na pewno dają ci jakieś pieniążki. Chętnie sprawdzę. Chodź tu, gówniarzu.
Baltazar, widząc zbliżającego się powoli Konrada, w pierwszej chwili miał zamiar podać mu portfel, który dostał od rodziców na urodziny. Nagle jednak przypomniał sobie liczne przemówienia taty, który zawsze powtarzał, że należy bronić swego interesu i nie pozwalać żadnym bandziorom sobą pomiatać, bo to może wejść w krew. Co prawda pani Joanna, gdy tylko to słyszała, zwykła głośno wyzywać męża od cymbałów i krzyczeć, żeby zajął się swoim interesem i nie narażał dziecka na podbite oczy oraz że takie sprawy należy zgłaszać dorosłym, ale o tym akurat Baltazar nie pomyślał. W jego głowie wybrzmiały za to jeszcze słowa Marcina, który mawiał, że Konrad to frajer, a jego frajerstwo jest tak wielkie, jak debilna jest jego ksywa, którą sam sobie nadał. Ta burza myśli doprowadziła do tego, że zamiast sięgnąć do kieszeni, powiedział głośno i stanowczo:
– Odwal się.
Zaskoczony Konrad się zatrzymał. A potem parsknął i z uniesionymi rękami ruszył na Baltazara, który chciał odepchnąć go i uciec. Konrad jednak z łatwością chwycił Baltazara za ręce i zaczął mu je wykręcać z szyderczym uśmiechem. Czując rosnący ból i wściekłość, chłopiec z całych sił spróbował wyrwać się oprawcy, jednak był po prostu za słaby.
Nie wiedział, jak i kiedy to się stało. W jednej chwili Baltazar był uwięziony w szkolnej toalecie i życzył Konradowi najgorszego losu, pragnąc jednocześnie znaleźć się jak najdalej stąd, a w następnej obaj zachwiali się i przewrócili. Momentalnie poderwali się na nogi i odskoczyli od siebie. Zamiast kafelków łazienki pod nogami mieli ubitą ziemię, a dookoła nich gęsto rosły drzewa.
– C-co się dzieje? – wyjąkał Konrad i spojrzał na Baltazara.
Znajdowali się na szerokiej gruntowej drodze biegnącej przez las. Końca traktu nie było widać – zdawał się biec w nieskończoność zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Niebo nad ich głowami majaczyło jaskrawopomarańczową poświatą zachodzącego słońca, którego słabe promienie z trudem przebijały się przez pnące się wysoko drzewa. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej.
– Coś ty zrobił? – Konrad zadał kolejne pytanie. – Co to za sztuczki?
– Zamknij się – odparł Baltazar roztargnionym tonem, rozglądając się dookoła.
Chłopiec wiedział, że znów nieświadomie przeniósł się do innego świata. I tym razem nie ma tu Mariana ani nikogo innego, kto by go stąd wyciągnął. Ale skoro umie się przenieść, to musi umieć też wrócić. Po stoczeniu wewnętrznej walki z samym sobą (która była bardzo zaciekła) zdecydował, że Konrada również musi zabrać.
– Chodź tu i złap mnie za rękę – zażądał.
– Po co? Ty wiesz, co tu się dzieje?
– Chcesz wrócić do szkoły czy nie? – zniecierpliwił się Baltazar.
Konrad patrzył na niego nieufnie i się nie ruszał. Było już na tyle ciemno, że otaczający ich las zaczął przybierać upiorne kształty. Gdy zdenerwowany Baltazar już miał podejść do Konrada, usłyszeli trzask łamanych gałęzi.
– Co to było? – Konrad podskoczył i zaczął kręcić głową, próbując zlokalizować źródło hałasu.
Baltazar skierował wzrok w stronę, z której, jak mu się wydawało, dobiegł charakterystyczny dźwięk. Po krótkiej chwili zza jednego z drzew wynurzył się i ruszył w ich kierunku najdziwniejszy stwór, jakiego widzieli w życiu. Ciało humanoidalnej istoty wyglądało, jakby składało się z drzewa, mchu i ziemi; gdzieniegdzie widać było pełzające po tułowiu robaki. Postać miała oczy na czułkach, a zamiast twarzy – zajmujący niemal całą jej powierzchnię wielki okrągły otwór gębowy, straszący długimi ostrymi zębami.
Baltazar szybko chwycił Konrada za ramię i skupił swoją wolę na jednej myśli: „Chcę znowu być w szkolnej toalecie”. Nic się jednak nie stało, a starszy chłopak, jakby wybudzony z paraliżu, wrzasnął przeraźliwie, wyrwał się z uścisku i pędem puścił drogą. Baltazar, widząc, że stworzenie zbliża się do niego z wyciągniętymi łapami, pognał za swoim niedawnym oprawcą.
– Stój! – krzyczał, próbując dogonić Konrada. – Stój, kretynie, musimy się stąd wydostać!
Baltazar z przerażeniem stwierdził, że kątem oka dostrzega między drzewami kolejne poruszające się kształty. Spróbował przyspieszyć, ale dziki pęd w połączeniu z mrokiem, jaki okrywał las, skończył się potknięciem o kamień i upadkiem na twardą drogę.
– Au! – jęknął, łapiąc się za piekące kolano.
Przewróciwszy się na plecy, zobaczył zbliżającego się potwora, kłapiącego wielką szczęką. Zimny pot spłynął mu na kark, a panika odebrała władzę nad własnym ciałem. Prawdopodobnie nie poruszyłby się i sparaliżowany strachem czekał na pożarcie, gdyby nie niespodziewana pomoc. Ciężki kamień ciśnięty w stwora rąbnął go w gębę. Potwór zachwiał się i runął. Zanim Baltazar zorientował się, co się stało, poczuł, że ktoś chwyta go za ramiona.
– Wstawaj, zwiewamy! – rzucił Konrad w popłochu i ciągnąc za sobą młodszego kompana, ponownie puścił się pędem leśną drogą.
Do dochodzących zewsząd odgłosów łamanych gałęzi dołączyły upiorne zawodzenia. Chłopcy gnali ile sił w nogach, co rusz zerkając za siebie na podążające za nimi powykręcane sylwetki. W pewnym momencie zauważyli odbijającą w lewo ścieżkę, a w oddali migoczące światło. Spojrzeli na siebie i bez słowa skręcili w odnogę. W miarę jak zbliżali się do źródła blasku, odgłosy pościgu cichły. Gdy po raz kolejny się odwrócili, nie dostrzegli już zębatych kreatur.
Po kilkunastu sekundach przebiegli przez otwartą bramę i stanęli przed wielkim domem, a raczej otoczonym małym ogrodem zameczkiem z wysokimi oknami i czterema wieżyczkami. Ciszę, jaka otaczała budynek, mącił jedynie odgłos świerszczy, który nadawał miejscu idyllicznego klimatu, bardzo kontrastującego z pobliskim lasem pełnym potworów. Konrad, dysząc i sapiąc ze zmęczenia, począł odwracać się w stronę Baltazara, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszeli skrzyp otwieranych drzwi, a po chwili zobaczyli stojącą w nich postać.
Nieznajomy był chudy i niezwykle wysoki – miał ponad dwa metry wzrostu. Ubrany był w dobrze dopasowany śliwkowy kaftan oraz zielone rękawiczki skrywające długie palce. Długa i pociągła była również jego twarz, a na głowie brakowało włosów. Wielkie zielone oczy świeciły hipnotyzująco. Dziwny człowiek, uśmiechając się lekko, przemówił w nieznanym im języku (choć Baltazarowi wydawało się, że brzmiało to jak francuski).
– Co on mówi? – zaniepokoił się Konrad.
– Ach, zbłądzeni wędrowcy – podsumował natychmiast po polsku wysoki człowiek. Jego głos był sympatyczny i serdeczny. – Macie szczęście, że trafiliście do mnie, te lasy są pełne… potworności. Zapraszam, zapraszam. – Nieznajomy ustawił się bokiem i uczynił zachęcający gest. – Im księżyc wyżej, tym okolica będzie mniej przyjazna, ale u mnie będziecie bezpieczni.
– Kim pan jest? – zapytał Baltazar, zerkając na Konrada, który wpatrywał się w osobliwego jegomościa szeroko otwartymi oczami.
– Och, gdzie moje maniery! – wykrzyknął nieznajomy. – Nazywam się Pan Zębatek i najserdeczniej witam w mojej przystani. Powierzono mi prowadzenie tego miejsca w trosce o takie zagubione duszyczki jak wy. Często się zdarza, że ktoś przez przypadek trafi na to nieprzyjazne terytorium. U mnie wędrowcy mogą znaleźć schronienie i nabrać sił do powrotu do swojego świata. To wasza pierwsza podróż?
– Prawie – odparł Baltazar. – Moja w zasadzie druga. I nieumyślna.
– Oczywiście, że nieumyślna – uśmiechnął się Pan Zębatek. – Zazwyczaj te pierwsze są poza kontrolą, nieprawdaż? A teraz nalegam, abyśmy weszli do środka, na zewnątrz nie jest do końca bezpiecznie.
Jakby na potwierdzenie słów Pana Zębatka z lasu wybrzmiało ponure zawodzenie, na którego dźwięk obaj chłopcy aż podskoczyli. Baltazar chwycił Konrada za rękę i pociągnął w kierunku zameczku. Gdy tylko weszli do środka, Pan Zębatek zamknął drzwi i zaryglował je wielką deską. Znaleźli się w przestronnym holu; oświetlone kandelabrami wnętrze wyglądało staroświecko, ale bogato.
– Jeśli panu to nie przeszkadza, to chcielibyśmy już wrócić – powiedział Baltazar do Pana Zębatka. – Pomoże nam pan?
– Ależ oczywiście. – Uśmiech nie znikał z ust gospodarza. – Musicie tylko nabrać sił, zjeść coś i lada moment będziecie gotowi do powrotu. Proszę za mną, mili goście – mówiąc to, Pan Zębatek ruszył korytarzem.
– Mów, co tu się dzieje – szepnął Konrad lekko spanikowanym głosem, gdy szli w głąb zameczku.
– Jesteśmy w innym świecie – odparł Baltazar. – To ja nas tu niechcący przeniosłem – dodał po chwili zastanowienia.
– Co? Jak?
– Najwyraźniej niektórzy ludzie, w tym ja, umieją podróżować pomiędzy różnymi światami, o czym dowiedziałem się przedwczoraj. Jeszcze nad tym nie do końca panuję. Muszę znaleźć sposób, żeby nas przenieść z powrotem.
Twarz Konrada wyrażała niedowierzanie połączone z rozpaczliwą próbą znalezienia innego wytłumaczenia. Mimo wszystko razem z Baltazarem posłusznie kroczył śladem Pana Zębatka, prawdopodobnie zakładając, że jedyne inne wyjście, jakim była samotna ucieczka przez las, nie było kuszące.
Idąc, mijali liczne zamknięte drzwi, aż wreszcie dotarli do sporej sali z kominkiem, w którym płonął ogień. Pod ścianami ustawione były regały z książkami oraz półki z wymyślnymi talerzami, filiżankami i innymi elementami zastawy. Na środku pomieszczenia stał długi prostokątny stół, uginający się od potraw i napojów.
– Ale ładnie tu u pana – rzekł Baltazar, nie bardzo wiedząc, jak się zachowywać.
– Prawda? – przytaknął Pan Zębatek, wyraźnie uradowany. – Sam urządzałem i ktokolwiek tu wejdzie i skądkolwiek jest, zawsze chwali. Proszę, siadajcie. – Gestem zaprosił chłopców do stołu i sam zajął miejsce u jego szczytu.
Baltazar i Konrad wybrali krzesła obok siebie i spojrzeli na pieczone mięsa, owoce, torty i inne smakołyki. Chociaż wszystko wyglądało apetycznie, Baltazar nie czuł głodu – chciał po prostu jak najszybciej wrócić do domu.
– Musicie coś zjeść. – Gospodarz jakby czytał w myślach chłopca. – Podróż jest bardzo wyczerpująca, szczególnie dla takich niedoświadczonych dzieci jak wy. Jak tylko coś zjecie, poczujecie się lepiej i będziecie mogli wrócić.
Baltazar ukradkiem zetknął swoje kolano z kolanem siedzącego obok Konrada i kolejny raz spróbował skoncentrować się na próbie powrotu do domu. Niestety, tak jak poprzednio nic się nie stało. Spojrzał w oczy uśmiechniętego Pana Zębatka i ni stąd, ni zowąd poczuł głód i chęć spróbowania leżących przed nimi pyszności. Zobaczył, że Konrad nakłada sobie na talerz kawałek pieczonego mięsa, i zrobił to samo. Gdy ugryzł kęs, usta wypełnił mu cudowny smak, jakiego nie czuł nigdy w życiu. Do mięsa była dodana jakaś nieznana mu substancja – jej zapach był intensywny, ale nie dominował i nie psuł dania. Niczym glutaminian sodu na sterydach.