44,99 zł
Jest Wrocław, który znają wszyscy. Jest też Wrocław drugi – niewidoczny, tajemniczy, śmiertelnie… to znaczy nieśmiertelnie niebezpieczny. A może właściwiej byłoby napisać „nieumarle” niebezpieczny? Jedno jest pewne – ten, kto go odkryje, znajdzie się w tarapatach. I chyba nikogo nie zdziwi, że tym kimś są odwiedzacze – z kotem Marianem na czele. W kolejnej części przygód Baltazara trafiamy w sam środek wyjątkowo undergroundowej intrygi. Średnio zwarta i wątpliwie gotowa drużyna odwiedzaczy stanie oko w oko z dziwnie namacalnym widmem nazizmu, zombizmu i innych potworności. Los wieloświata zależy od Baltazara, a tymczasem na drodze staje mu nie tylko horda potworów, lecz także konkurs tańca, pustawy portfel i maść na poparzenia. Wszystkiemu przygląda się pradawna rasa o pretensjonalnej nazwie...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 496
Stworzenie wyglądało niczym demoniczna krzyżówka kilku zwierząt. Stało na wyprostowanych nogach zakończonych koźlimi kopytami, opierając się na kosturze zwieńczonym owalnym, chropowatym kamieniem. Wyposażone w kolczaste wypustki przedramiona nieco przesłaniały jeleni tors, w którym nienaturalnie zapadnięty brzuch krył się za spiczastymi końcówkami żeber wyrastającymi spod skóry. Niesamowitości temu osobliwemu monstrum dodawały pierzaste skrzydła, gruby ogon i ukoronowana gałęziastymi rogami głowa z wielkimi, pustymi oczodołami, w dodatku przypominająca nieco łeb gryfa. Z dzioba istoty wysuwał się długaśny, zakręcony język.
Baltazar uznał, że to zdecydowanie najfajniejsza rzeźba Karkonosza, jaką kiedykolwiek widział.
Podziwiał ją, siedząc w październikowy poranek na murku naprzeciwko budynku Karkonoskich Tajemnic w Karpaczu, mieszczącym w sobie wystawę poświęconą legendom związanym z mitycznym opiekunem tutejszych gór. To niepokojące wyobrażenie Ducha Gór mógłby uznać za nieco straszne, gdyby nie drobny fakt, że w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy miał okazję między innymi zaprzyjaźnić się z pół dziewczyną, pół zombie, ledwo ujść z życiem ze spotkań z licznymi potworami (z których co najmniej dwa wykazywały objawy psychopatii), a także dowiedzieć się, że jest wybrańcem mającym stawić czoła przepotężnej pradawnej rasie planującej inwazję na nasz świat. To ostatnie miał osiągnąć wraz ze swoim gadającym kotem, który, nawiasem mówiąc, również zdradzał symptomy pewnych zaburzeń. Manifestowały się one poprzez zachowania sprzeczne z powszechnie akceptowanymi normami społecznymi. I prawnymi.
Tak jak zapowiadał szef polskich odwiedzaczy, Antoni Janas, światowe władze ich tajnej organizacji zdecydowały się ujawnić informacje o Przedwiecznych i przepowiedni wszystkim swoim członkom, bez względu na poziom wtajemniczenia. Uznano, że jeśli nadchodzi koniec świata (a raczej światów), to każdy zasługuje na to, aby mieć szansę się do niego mentalnie przygotować, nawet jeśli niezbędne będzie opanowywanie wybuchów paniki.
Jak się jednak okazało, żadna panika nie wybuchła. Owszem, zapanowało pewne poruszenie – przez pierwsze kilka tygodni nikt nie rozmawiał o niczym innym – ale potem sprawa nieco przycichła i wszystko wróciło do normy. Baltazar z zaskoczeniem, a nawet lekką irytacją obserwował, że czas dalej płynie, a ludzie żyją, jak żyli, przyjmując postawę wyparcia połączonego z wyczekiwaniem. Najwyraźniej zagrożenie nie było dość namacalne. Znalazło się po prostu na długiej liście potencjalnych przyczyn zagłady ludzkości, w towarzystwie katastrofy klimatycznej, meteorytu, wojny nuklearnej, buntu SI czy epidemii zombie. Ot, ktoś od czasu do czasu rzucił: „Ale z tymi Przedwiecznymi to dajcie spokój. Kto to widział?”. W dodatku każdy zdawał się zakładać, że „przecież władze to ogarną”.
Co do tego ostatniego Baltazar zaczynał mieć poważne wątpliwości. Od kiedy dowiedział się o przepowiedni, nie przekazano mu żadnej informacji, która wskazywałaby na to, że Światowa Organizacja Zjednoczonych Odwiedzaczy proponuje jakieś konkretne działania. Podobno intensywnie debatowano, ale jak na razie niewiele z tego wynikało. Jak przekazał mu kilka dni temu Gottfrid, jedyne, co do tej pory udało się na zjazdach osiągnąć, to podjęcie uchwały wyrażającej zaniepokojenie możliwym wieloświatowym konfliktem.
Baltazar odgryzł kęs grillowanego oscypka zakupionego przed chwilą na ulicznym stoisku i pomachał Amelii, która wychodziła właśnie z budynku muzeum w towarzystwie Kaśki, Karoliny Nowak i Michała Okonia. Po wydarzeniach w Krakowie topór wojenny pomiędzy ostatnią dwójką a Baltazarem i jego przyjaciółmi został zakopany, a ujawnienie informacji o wybrańcu wzmogło zaciekawienie klasy nielubianą do tej pory ekipą. Z tego zaciekawienia garściami czerpali przede wszystkim Kaśka i Konrad, którzy dość szybko stali się popularni. Amelia, choć lubiana, udzielała się mniej i sprawiała wrażenie, że cieszy się tym, iż jej przypadłość, a konkretnie fakt bycia żywym trupem, nie jest na pierwszym miejscu wśród przedmiotów zainteresowania jej rówieśników.
Sam Baltazar jakoś niespecjalnie skorzystał na tym zamieszaniu. Co prawda na początku sporo osób próbowało się do niego zbliżyć, ale ponieważ czuł się całą sprawą mocno przybity, a w dodatku nie wykazywał wrodzonego talentu do utrzymywania kontaktów towarzyskich, na pytania ciekawskich odpowiadał półsłówkami. Z tego powodu wszyscy dość szybko postanowili przerzucić się na maglowanie Kaśki i Konrada, którzy chętnie i drobiazgowo opisywali przeżycia ich czwórki w świecie odwiedzaczy. Ostatecznie więc Baltazar nie nawiązał specjalnie dużo nowych znajomości.
– A dla naszego wybrańcapotrzebne specjalne zaproszenie? – Wychowawczyni Pawłowska zmaterializowała się przed nim niczym zjawa, jak zwykle wypowiadając słowo „wybraniec” z nutą szyderstwa. Kilka razy zdarzyło jej się powiedzieć, że jeśli to od Baltazara ma zależeć los ludzkości, to ona nie musi się już przejmować swoim kredytem frankowym. – Zbieramy się! – Wskazała palcem na grupę, która właśnie wyruszała na dalszy spacer, czego zamyślony Baltazar nie zarejestrował. – Potrzebujesz jeszcze więcej uwag? Zresztą, co ja się ciebie pytam, oczywiście, że dostaniesz…
Z opresji uratował go Marcin Jurand:
– Ach, wie pani co? To moja wina – oznajmił nagle, przystając obok. – Poprosiłem Baltazara, żeby na mnie poczekał, bo mam do niego sprawę, a chciałem jeszcze kupić serek. Przepraszam, już się zbieramy.
Wychowawczyni fuknęła i oddaliła się bez słowa. Marcin uśmiechnął się do Baltazara, wywracając oczami. Na wycieczkę szkolną zabrał się z nimi jako jeden z dwóch opiekunów z ramienia odwiedzaczy. Z dwóch oficjalnie, bo Baltazar wiedział, że gdzieś na pewno czają się dodatkowi przedstawiciele Swaroga, mający interweniować, w razie gdyby pojawiła się Anna Żywioł.
Wciąż nie udało się jej schwytać – była gdzieś tam i czekała na okazję. Gottfrid twierdził, że atak na oczach świadków jest mało prawdopodobny, bo zakaz dekonspiracji był święty również dla złych odwiedzaczy. W dodatku groziło za to wyjałowienie, czyli najdotkliwsza kara, jaka mogła spotkać członka ich profesji. Jak twierdził Szwed, nawet Żywioł z pewnością brała pod uwagę, że może zostać pojmana, i wolała nie ryzykować, że zostanie pozbawiona swych mocy. Były dla niej wszystkim. Jeśli przez wiele lat należało się do organizacji ludzi podróżujących między światami i walczących z potworami, bardzo trudno byłoby przestawić się na byle pracę w byle „januszeksie”.
Baltazarowi wszyscy nieustannie kazali się nie martwić i zapewniali go – aczkolwiek bez specjalnego przekonania – że w razie niebezpieczeństwa odwiedzacze go ochronią.
Wszyscy poza Marianem. On ciągle kazał mu się martwić i sam się martwił. Tym, że legendarni Przedwieczni wrócili, a on i Baltazar dowiedzieli się o tym w zasadzie ostatni. Tym, że nie wiedzieli, kiedy mityczni władcy wieloświata zjawią się na Ziemi. Tym, że nie ma pojęcia, jak ich powstrzymać. Tym, że pomimo nieustannego studiowania kociej wiedzy u strażnika kocich tajemnic w antykwariacie na Szewskiej Marianowi wciąż nie udało się natrafić na żadną szczególnie przydatną informację. Tym, że rzeczeni Przedwieczni wrócili jego zdaniem za wcześnie. To znaczy za wcześnie dla Baltazara, który zdecydowanie nie był gotowy na stawienie czoła pradawnej rasie – nie panował zbyt dobrze nad swoimi mocami i jeszcze nikogo nie zabił, a najwyraźniej w opinii Mariana dokonanie mordu było doświadczeniem dla osoby mającej uratować świat z jakiegoś powodu niezbędnym.
Podsumowując: kot ciągle zrzędził i wciągał w to zrzędzenie Baltazara, któremu to w żaden sposób nie pomagało. Z tego powodu Baltazar z radością przyjął nadejście październikowej wycieczki klasowej.
Swoją drogą z tą wycieczką to też była dziwna sprawa. Przez ostatnie kilka tygodni Baltazarowi śniły się góry, i to konkretnie Karkonosze, a przede wszystkim dobrze mu znany z wypadów z rodzicami szlak wiodący do schroniska Samotnia nad Małym Stawem. Gdy więc na dwa tygodnie przed pierwotnie planowanym wyjazdem do Srebrnej Góry Pawłowska poinformowała ich, że nastąpiła zmiana destynacji na Karpacz, zaczął rozważać, czy powinien podejrzewać u siebie zdolność jasnowidzenia. Ostatecznie nic nie powinno go już dziwić.
– Co tak szybko wyszedłeś? – zapytała Amelia, zrównując się z nim krokiem. – Boże, twarz mnie już piecze od tej tapety.
– Chciałem zdążyć kupić kolejnego oscypka – wyjaśnił. – Nie mogę przestać ich jeść. A jak cię piecze twarz, to zmyj ten makijaż, zaraz Halloween, pomyślą, że już się szykujesz.
– Ta. Pawłowska mi głowę urwie. Właśnie, à propos Halloween: od przyszłego tygodnia musimy zacząć ćwiczyć codziennie, bo nadal jesteś beznadziejny.
– Mhm – mruknął niechętnie.
Na tegorocznej imprezie odbywającej się ostatniego dnia października na oddziale potworów zaplanowano konkurs taneczny. Jury miało wybrać zwycięzców w kategorii solo i para, za główne kryteria przyjęto oryginalność występu oraz jego wpisywanie się w charakter święta. A ponieważ Amelia zapisała ich dwójkę do wspólnego udziału jeszcze w czerwcu, kiedy turniej był sprawą bardzo odległą i Baltazar miał na głowie ważniejsze rzeczy, jak chociażby pierwsze spotkania z psychologiem (jedna z kar za sprowadzenie smoka do Krakowa), nie zaprotestował wystarczająco stanowczo. I teraz bardzo tego żałował.
– Nie marudź. – Koleżanka najwyraźniej zauważyła niechęć na jego twarzy. – Porobimy coś fajnego, odstresujesz się.
Już miał odpowiedzieć, że chyba mają inną definicję słowa „fajne”, ale ugryzł się w język. Szli więc uliczkami turystycznej miejscowości, mijając domy o górskiej architekturze z charakterystycznymi drewnianymi wykuszami i poddaszami, a podekscytowana Amelia snuła wizję ich zwycięstwa i sukcesu, którego wagę, jego zdaniem, zdecydowanie przeceniała.
– O, Petro! – Baltazar zwrócił się nagle do chłopaka, który akurat przechodził obok. – Możesz mi pomóc?
Petro Rudenko – chłopak, który przyjechał do Wrocławia z Lwowa i we wrześniu dołączył do ich klasy, zasilając grono ukraińskich uczniów szkoły Swaroga – był jednym z jego nielicznych nowych znajomych. Była to też znajomość o tyle osobliwa, że zawarta z inicjatywy samego Baltazara, a impulsem do wykonania tego nadzwyczajnego ruchu z jego strony stało się dostrzeżenie, że Petro czyta na przerwie nowe wydanie książki Oleksandra Bondara Jak walczyć bez mocy Przed, ale nie być lamusem? Kolejna edycja poradnika, zawierająca między innymi opis odkrytych niedawno mitycznych artefaktów, nie miała jeszcze polskiego przekładu, więc Baltazar z radością przyjął wysuniętą przez nowego kolegę propozycję przetłumaczenia kilku nowinek z języka oryginału, czyli ukraińskiego. W dodatku okazało się, że autor był dalekim krewnym Petra.
Teraz Baltazar zaczepił go, by przerwać słowotok Amelii.
– Zastanawiam się… – Baltazar szukał w głowie wyjaśnienia. – Zastanawiam się nad sposobami korzystnego łączenia artefaktów wodnych z ognistymi. W nowym wydaniu był chyba jakiś fragment na ten temat, prawda? Pamiętasz coś?
– Nie, ale w telefonie mam e-booka. Zaraz poszukamy.
Amelia, lekko zbita z tropu, przerwała swoją tyradę o tańcu, z zakłopotaniem poprawiła długie blond włosy, a po chwili odłączyła się od chłopaków. Baltazarowi przeszło przez myśl, że jego zachowanie było chyba bardziej nietaktowne, niż pierwotnie zakładał. Ale ten konkurs naprawdę go dobijał. Skoro już musi brać w nim udział i ćwiczyć, to niech chociaż nie będzie zmuszany do słuchania o nim na wycieczce.
Minęli przywieziony niegdyś z Norwegii do Karpacza (niewątpliwie przez kogoś o iście ułańskiej fantazji) dwunastowieczny kościół Wang i weszli na właściwy już szlak, przekraczając granicę pomiędzy miastem a parkiem narodowym. To właśnie ten kamienny trakt, prowadzący przez las w góry, w tym do Samotni, Baltazar widział w snach.
Przez całą drogę rozprawiał z ukraińskim kolegą o itemach, dzięki czemu nużąca wędrówka zlatywała szybko. Gdy byli już dość wysoko, na gęsto porośniętym drzewami obszarze, potknął się o sznurówkę i upadł na kamienie.
– Wszystko okej? – zatroskał się Petro.
– Tak… Czekaj, zawiążę but.
– No to dawaj, bo Pawłowska zaraz będzie zrzędzić. – Wskazał palcem na oddalającą się już od nich grupę.
– Już… – Baltazar zawiązał supeł i zamarł, patrząc w las. – Boże, co za bydlęta!
– Co? – zapytał Petro, wyciągając w kierunku Baltazara swoją potężną rękę, by pomóc mu wstać. Kolega był od niego wyższy i dużo lepiej zbudowany. To były jego jedyne irytujące cechy.
– To. – Baltazar chwycił się dłoni kolegi, po czym wskazał na stertę puszek leżącą na poszyciu leśnym kilka metrów od szlaku. Rodzice od małego karmili go nienawiścią do idiotów śmiecących w parkach narodowych. – Czekaj, zbiorę to do worka.
– No co ty…
– To potrwa chwilę.
Baltazar sam nie do końca wiedział, dlaczego zdecydował się zebrać śmieci. Miał jakieś dziwne poczucie, że w ten sposób naprawia trochę świat, a to pierwszy krok do jego uratowania, co ostatecznie miało być jego zadaniem. Wrzucając puszki do foliówki, poczuł coś na kształt triumfu i lekkiego spełnienia. Jak człowiek, który po weekendowym maratonie opychania się kebsami na cienkim zjada na lunch sałatkę i popija ją zieloną herbatą.
Odwrócił się w stronę kolegi i znieruchomiał. Petro i szlak zniknęli. Baltazar widział przed sobą wyłącznie gęsty las.
– Petro!? – krzyknął zdezorientowany, rozglądając się na wszystkie strony.
Nikt mu nie odpowiedział.
Baltazar nie uważał się za wytrawnego trapera, ale żeby zgubić się aż tak szybko, to już lekka przesada. Były więc dwa potencjalne wyjaśnienia, dlaczego zmysły płatają mu figla: albo oscypki były mocno nieświeże, albo działo się tu coś odwiedzaczowego. Uznał, że rozsądniej będzie postawić na drugą opcję.
Bez nadziei zerknął na telefon – oczywiście nie miał zasięgu. Dobra, pomyślał, bez paniki, jestem już wprawiony w boju, dam sobie radę. Tylko co tu się dzieje?
No tak, ale ja jestem głupi, skarcił się w myślach. Przecież to na bank Przedwieczni. W końcu mnie dopadli. Zaraz się tu zjawią i zabiorą mnie Bóg wie gdzie. Albo od razu zabiją. W tej sytuacji chyba mogę pozwolić sobie na odrobinę paniki, prawda? – pomyślał i poczuł, że robi mu się gorąco.
Kątem oka wyłapał jakiś ruch i zwrócił wzrok w tamtą stronę. Początkowo ujrzał tylko drzewa, ale po chwili, spoglądając niżej, dostrzegł na ziemi… kota. Bury, krępy zwierzak przycupnął kilka metrów od niego i wlepił w niego zielone oczy.
– Hej! – zawołał Baltazar. – Chyba się zgubiłem! To znaczy w zasadzie nie wiem, co się dzieje, szlak zniknął… Możesz mi pomóc?
Kot milczał. Baltazar odczekał kilka chwil i podjął:
– Ej. Mówię do ciebie. Rozumiesz po polsku czy jesteś jakimś poniemieckim kotem ukrywającym się w lasach od wojny?
Znów odpowiedziała mu cisza. W końcu kocur wstał, odwrócił się i ruszył przez las. Po kilku krokach zatrzymał się, spojrzał na Baltazara i ponownie podjął wędrówkę.
– Aha, mam iść za tobą, tak? Wyprowadzisz mnie stąd?
Nie uzyskawszy odpowiedzi, Baltazar podążył za futrzakiem, nie mając w zasadzie innego wyjścia.
W miarę marszu głusza gęstniała i dziczała; robiło się też ciemniej. Zdecydowanie ciemniej, niż mogłoby to wynikać z pory dnia. W końcu, gdy zmęczenie i wątpliwości zaczęły zbyt mocno dawać się we znaki, Baltazar się zatrzymał.
– Gdzie mnie prowadzisz? – zapytał. – Czemu nic nie mówisz? Nie pójdę dalej, dopóki ze mną nie porozmawiasz! – Ściągnął plecak i usiadł na nim.
Kot wciąż milczał, wpatrując się w niego trudnym do rozszyfrowania spojrzeniem. Baltazar był gotów kontynuować ten wzrokowy pojedynek, ale poczuł czyjąś obecność. Przekręcił głowę w lewo i omal nie krzyknął.
Trzeba było przyznać, że rzeźba Karkonosza w Karpaczu nieźle oddawała jego prawdziwy wygląd. Potwór rzeczywiście prezentował się jako rogaty demon z diabelskim ogonem przypominający nieco skrzyżowanie jelenia z gryfem. Jego oczodoły nie świeciły jednak pustką – osadzone w nich były brązowe sarnie oczy. Sam Baltazar mniej niż podziwianiem niezwykłego wyglądu stwora zajmował się analizowaniem myśli, że o istnieniu Ducha Góra wolałby się dowiedzieć w jakiś inny sposób. Najlepiej niezakładający osobistego spotkania. Teraz żałował, że nie zgłębiał bestiariusza tak ochoczo, jak czyniła to Kaśka. Być może dzięki temu wiedziałby, czy powinien obawiać się o swoje życie.
Choć cisza i bezruch były dość krępujące, nikt nie decydował się ich przerwać. Baltazar głównie ze strachu. Odezwał się, dopiero gdy spostrzegł, że wzrok potwora skierował się na leżącą obok jego plecaka reklamówkę wypełnioną zebranymi wcześniej puszkami.
– Ktoś naśmiecił… Zebrałem…
Karkonosz zatrzepotał skrzydłami i zasyczał, wystawiając język z dzioba. Następnie ruszył powoli w stronę kota, dając znać dłonią, by iść za nim.
Cała trójka ruszyła w milczeniu przez las. Choć Baltazarowi cisnęły się na usta pytania takie jak: „Przepraszam, czy zmierzamy w stronę szlaku?” albo „Czy mógłbym wiedzieć, którędy do schroniska?”, nie zmusił się do zadania ich. Niemniej intuicja podpowiadała mu, że potwór nie zamierza go zabić. Gdyby chciał, chyba już by to zrobił.
W końcu stwór się zatrzymał. Uczynił gest dłonią, a ziemia wraz z poszyciem leśnym uniosła się niczym na zawiasie, ukazując wejście do podziemnego korytarza. Kot wślizgnął się do środka, a Duch Gór wskazał jamę Baltazarowi. Ten tym razem zdobył się na odwagę i rzekł:
– Przepraszam, ale wolałbym wrócić do swojej klasy. Dziękuję za zaproszenie, to naprawdę miłe, ale robi się późno i…
Potwór chwycił go za ramię i delikatnie, lecz stanowczo pchnął w kierunku wejścia.
– Och, no dobrze, dobrze… może na chwilę, chętnie wypiję coś ciepłego…
Baltazar wszedł do środka i ruszył tunelem rozjaśnionym przez migoczące białym światłem kamienie przypominające kryształy górskie. Po jakimś czasie dotarli do sporej komnaty wypełnionej prostymi, by nie rzec prymitywnymi, meblami, w tym półkami uginającymi się od książek i wielobarwnych kamieni.
– O Boże, człowiek! – krzyknął ktoś.
Osobą, która wypowiedziała te słowa, okazał się łysy mężczyzna uwięziony za drewnianą kratą w rogu pomieszczenia. Baltazar przeniósł wzrok na Karkonosza, a ten przystanął przy nim i obojętnie spojrzał na krzykacza. Nie wyglądało na to, by zamierzał zapełnić celę drugim nabytkiem.
– Chłopaku, pomóż mi! – Facet złożył dłonie w błagalnym geście. – Wyciągnij mnie stąd!
– Długo pan tu jest?
– Od sierpnia! Byłem z rodziną na wycieczce, na chwilę zboczyłem ze szlaku, żeby wywalić puszki po piwie i inne śmieci, i natknąłem się na tego demona! – Po tych słowach Baltazarowi całkowicie przestało być szkoda łysego. – Od tamtego czasu mnie tu więzi! Jem jakieś korzonki i piję wodę ze strumienia! A nocami wyprowadza mnie na zewnątrz i każe sprzątać las! I jeszcze ten kot ciągle mnie drapie!
– Zobaczę, co się da zrobić – odparł Baltazar beznamiętnie i pociągnięty przez Ducha Gór ruszył w kierunku korytarza, który wychodził z komnaty po przeciwnej stronie. Jeszcze przez jakiś czas słychać było zawodzenie mężczyzny.
Kolejny tunel miał liczne rozgałęzienia. Po dłuższej chwili zawiłej wędrówki Karkonosz wprowadził Baltazara do jednego z odbijających od głównej drogi szybów, który kończył się niewielką jaskinią. Również to pomieszczenie okazało się umeblowane. Jednak to nie półki, krzesło czy zawalone szpargałami biurko przykuwały wzrok. Nie był to nawet powieszony na wbitym w ścianę haczyku stary karabin o drewnianej konstrukcji. Zdecydowanie najbardziej intrygował leżący na łóżku trup.
Szturchnięty przez Ducha Góra Baltazar postąpił naprzód i chcąc nie chcąc przyjrzał się bliżej zasuszonemu szkieletowi. Dostrzegł, że jego mocno już nadgryzione zębem czasu odzienie to w istocie wypłowiały mundur w kolorze khaki. Pomimo sfatygowania na kołnierzu wciąż dało się dostrzec dwie charakterystyczne błyskawice, których nie sposób było z niczym pomylić.
Baltazar z wysiłkiem przełknął ślinę. Miał nadzieję, że Karkonosz nie oczekiwał od niego żadnej aktywności związanej ze zwłokami esesmana, któremu najwyraźniej pomagał po wojnie ukrywać się w tutejszych górach aż po kres jego żywota.
Duch Gór odstawił kostur, podszedł do biurka i szponiastą łapą sięgnął po leżącą na blacie książeczkę w skórzanej oprawie. Następnie stanął przed Baltazarem i jakby się zawahał. Wystawił rękę z przedmiotem, by po chwili ją cofnąć i sapnąć. Potwór zamruczał i przekręcił łeb w bok; wyglądało na to, że nad czymś się zastanawia. W końcu znów spojrzał na Baltazara i wręczył mu książkę, nie wypuszczając jej jednak z dłoni. W tym samym czasie palcem drugiej wskazał na kota, który położył się na piersi szkieletu i z zaangażowaniem wylizywał sobie stopę.
Stali tak przez dłuższą chwilę, aż w końcu Baltazar kiwnął głową, udając, że rozumie gest, i powiedział:
– Kot.
To najwyraźniej zadowoliło Karkonosza, bo puścił przedmiot. Baltazar zerknął na podarunek. Przewrócił miękką okładkę i wpatrzył się w zapisane odręcznym pismem kartki. A więc to chyba dziennik, pomyślał. Nie rozumiał żadnego ze słów.
Podniósł głowę i znów spojrzał na Ducha Gór.
– Ale w sumie… – wydukał – co „kot”?
Demoniczny opiekun najwyższego pasma Sudetów uniósł dłoń i zakrył nią twarz Baltazara, dla którego była to ostatnia rzecz, jaką zapamiętał z tego niecodziennego spotkania.
* Chodzi o rzeźbę Ducha Gór przed budynkiem mieszczącym wystawę Karkonoskie Tajemnice przy ul. Mickiewicza 1a w Karpaczu, wykonaną przez Grzegorza Pawłowskiego zgodnie z projektem Igora Morskiego.
Baltazar obudził się, trzęsąc się z zimna. Skrzywił się, porażony jaskrawym światłem.
– Baltazar Synal? – usłyszał.
– Tak… Może pani przestać świecić mi w oczy?
Światło zniknęło i po chwili zorientował się, że jest noc. Albo wieczór, w końcu był październik.
– Znalazłam go. – Młoda kobieta trzymająca krótkofalówkę złożyła raport, po czym znów zwróciła się do niego: – Wiesz, gdzie jesteś?
– No… w górach? Pani jest z GOPR-u? – Baltazar wskazał na logo na czerwonej kurtce rozmówczyni.
– Tak. Wszyscy cię szukają. Masz szczęście, dwa miesiące temu zaginął tu człowiek i do dziś się nie odnalazł. Nie ruszaj się, sprawdzę, czy nie masz złamań.
* * *
– Na pewno nic ci nie jest? – Ton, jakim tato wypowiadał poszczególne słowa, wyrażał jednocześnie zmartwienie, znużenie i ulgę.
– Na pewno – powtórzył Baltazar po raz pięćdziesiąty.
– Ja nie rozumiem, jak się można zgubić w Karkonoszach…
– No mówię ci, że chciałem zebrać śmieci, które wyrzucił jakiś dureń, i straciłem orientację, a potem zasłabłem. Za mało zjadłem.
– Z tymi śmieciami to też mogłeś sobie darować… To znaczy to szlachetne i w ogóle, ale…
– Powiedz mu, że jak wróci, to go zatłukę! – W słuchawce dało się słyszeć przytłumiony głos mamy. – A jak rano obudzę się siwa, to poprzedzę to torturami! A będę wprawiona po tym, co zrobię jego nauczycielom!
– Matka mówi, że się strasznie martwiła.
– Słyszę. To nie moja wina, że zasłabłem.
– Cukier ci trzeba zbadać.
– Tak! Powiedz mu, że zrobimy mu cukier, morfologię, alat, aspat, profil nerkowy i w ogóle wszystko! Po jednym badaniu dziennie, będą go kłuli dwa tygodnie! I gastroskopię mu zrobimy, a co! Trzeba sprawdzić, czy żołądek zdrowy!
– Aśka, uspokój się, przecież nie zrobił tego specjalnie…
– Daj mi go!
– Dobra, tato, bateria mi pada, a tu już też wszyscy są zmęczeni, muszę kończyć, pa!
Rozłączył się i spojrzał na Pawłowską, która stała nad nim niczym harpia. Zaciśnięte usta i blada twarz wskazywały, że jest wściekła, ale Baltazar wiedział, że przede wszystkim cieszy się, że jej uczeń się znalazł, bo inaczej miałaby kompletnie przechlapane.
– Synal – wysyczała – czemu ty zawsze musisz sprawiać problemy?
– Przecież napadł mnie Karkonosz! – zaprotestował Baltazar. Wychowawczyni była wtajemniczona w świat odwiedzaczy, więc mógł jej zdradzić prawdziwy przebieg wydarzeń. – Myśli pani, że o tym marzyłem?!
– Jakoś nikogo innego nie napadł, tylko ciebie! Petro najwyraźniej znalazł sposób na uniknięcie napadania!
Z Petrem udało mu się porozmawiać tylko przez chwilę. Z tego, co mówił kolega, wynikało, że podczas ich wędrówki po lesie zerknął na telefon, a gdy podniósł wzrok, Baltazara już nie było.
– Ciebie ciągle napadają! – ciągnęła Pawłowska. – Jak nie sylwestry, to smoki, jak nie smoki, to Duch Gór…
– Co ja mogę na to poradzić?!
– Możesz iść spać! Panie Marcinie, niech go pan odprowadzi do pokoju, bo ja dostanę białej gorączki…
– Pewnie – zgodził się ochoczo Marcin, ewidentnie ucieszony zakończeniem nerwowej sytuacji.
Równie zadowolona wydawała się obecna w pomieszczeniu odwiedzaczka Paulina Surdyk, która wstała sprężyście i trąc oczy, udała się w kierunku drzwi.
W drodze do pokoju Baltazar zastanowił się, czy zrelacjonować młodemu odwiedzaczowi to, co przemilczał w obecności Pawłowskiej – trupa i dziennik. Zdecydował się, że jeszcze tego nie zrobi. Bał się, że każą mu oddać pamiętnik do jakichś analiz, a najpierw chciał pokazać go przyjaciołom.
– Dobra. – Marcin zwrócił się do niego przyciszonym głosem. –Z Konradem jesteś w pokoju, ale z dziewczynami pewnie też chcesz pogadać, tak?
– No przecież jak im nie opowiem, co się stało, to chyba padnę przez noc. – Baltazar ucieszył się, że dla jego rozmówcy takie rzeczy są oczywiste.
– Jeśli się do nich zakradniecie, to ja nic nie widziałem. Jak będzie szła Pawłowska, dam ci znać smsem. Macie pół godziny, potem idę spać i już cię nie kryję.
– Dzięki! A co z tym facetem, co go Karkonosz więzi?
– I tak mu nie pomożemy. – Marcin machnął ręką. – Ducha Góra nie da się znaleźć, jeśli on tego nie chce. Ale nie martw się, to się już wcześniej zdarzało, potrzyma go pewnie jeszcze kilka tygodni i puści. Parę sesji u terapeuty i facet uwierzy, że spotkanie z demonem wymyślił jego udręczony głodem i chłodem mózg. A ty to miałeś fart. Pewnie najpierw cię napadł, bo dostrzegł w lesie kogoś ze śmieciami i wziął cię za jednego z tych brudasów, ale jak zrozumiał, że sprzątałeś, to puścił. Choć ogólnie to i tak to wszystko jest dość dziwne…
– Dobra, bo czas leci! – Baltazar z wiadomych przyczyn nie chciał drążyć tematu akurat teraz. – Dobranoc!
* * *
Konrad i dziewczyny słuchali jego opowieści z przejęciem.
– A to ten dziennik – zakończył, kładąc książeczkę na stoliku. –Nic z niego nie rozumiem.
– No bo to pewnie niemiecki! – zawyrokowała Kaśka.
– Niemcem nie jestem, ale jak dla mnie to to nie wygląda na niemiecki…
– Trzeba to wrzucić w translator! Pokaż! – Kaśka sięgnęła po dziennik i w następnej chwili z krzykiem cofnęła rękę, jakby coś ją poparzyło.
– Jezu, nie krzycz, bo nas Pawłowska pozabija! – przestraszył się Baltazar. – Co się stało?
– To… Ja… – wydukała jego koleżanka. – Konrad, spróbujesz to wziąć?
Zapytany chwycił przedmiot, ale jego reakcja była podobna.
– Przestańcie się drzeć! Co się dzieje?!
– No… – Konrad się zawahał. – On chyba nie chce, żeby ktoś poza tobą tego dotykał.
– Skąd wiesz?
– Bo jak to robię, to przed oczami pojawia mi się jego gęba, a w uszach słyszę ryk.
Kaśka pokiwała głową, potwierdzając, że w jej przypadku było tak samo.
– Naprawdę? – zainteresowała się Amelia. – Pokażcie.
– Tylko się nie drzyj!
– Spoko. – Sięgnęła po dziennik i skrzywiła się, tłumiąc krzyk. –O kurde! Rzeczywiście!
– Dobra, teraz to już naprawdę muszę wiedzieć, co tam jest napisane! – Kaśka chwyciła telefon. – Ty czytasz, ja wpisuję!
Baltazar wyrecytował Kaśce kilka pierwszych słów.
– Hmm… – zamruczała. – To rzeczywiście nie jest niemiecki. I w ogóle nie wykrywa, jaki to język. Spróbuj coś innego. – Wklepała kolejny przedyktowany fragment. – Znów nic.
– Jak myślicie, czemu Karkonosz ukrywał esesmana? – zainteresował się Konrad. – Może jest nazistą?
– Tak, Karkonosz jest nazistą – odparła ironicznie Kaśka, pukając się w głowę. – Żyjący tu od tysięcy lat mityczny opiekun gór był pod wielkim wrażeniem narodowego socjalizmu i wstąpił do NSDAP. Boże, jaki ty durny jesteś czasami.
– No to czemu?
– Nie wiem! Pewnie ma to coś wspólnego z tym dziennikiem. I jak się nie dowiem, co tam jest napisane, to oszaleję.
– Może to jest w języku Przed? – podpowiedziała Amelia.
– Ej, niegłupie! Trzeba to jednak będzie jutro pokazać Marcinowi i Surdyk! Dobra, ale czego Karkonosz chce od Baltazara?
– Chyba jednak nie tego, żebym to komuś pokazywał, skoro tak reagujecie.
– Ale wskazywał na kota. Czemu?
– Może chciał się dowiedzieć, jak jest „kot” po polsku – zasugerował Konrad.
– Boże – zirytowała się Kaśka – Konrad, jak nie chcesz pomagać, to chociaż nie przeszkadzaj!
– Dobra, sorry. Może chodziło o to, że masz ten dziennik pokazać kotu? Na przykład Marianowi?
– To jest myśl! – Kaśka tym razem pochwaliła przedmówcę. – Na bank o to chodziło!
– Ale skąd on wie, że ja mieszkam z Marianem?
– A skąd w ogóle o tobie wiedział? Dlaczego śniły ci się Karkonosze? W jaki sposób miesza nam w głowach na odległość? Przecież to jest legendarny potwór, starszy niż nasze cywilizacje, on nie takie rzeczy potrafi! Jakbyś czytał bestiariusz, tobyś wiedział. I zacznij go wreszcie czytać. I wy też! – Spojrzała wymownie na Amelię i Konrada. – Bo przypominam, że zdanie egzaminu z części bestiariusza jest wymagane na poziom guślarza! A do tego jeszcze zaliczenie drugopoziomowej umiejętności mocy Przed, odwiedzenie potwora w asyście sztukmistrza i skok do wybranego świata bez naprowadzacza! Ja chcę kolejne dodatki do planszówki. „Tam, gdzie diabeł boi się powiedzieć dobranoc”, „Drugi kataklizm” i „Nieodkryte światy” już mi się znudziły! Więc weźcie się w końcu do roboty, bo…
– Dobra, wyluzuj – przerwał koleżance Baltazar. – Skupmy się na ważniejszych sprawach. Na przykład na tym dzienniku.
– A na czym tu się skupiać? – Amelia stłumiła ziewnięcie. – Nic więcej nie wymyślimy. Rano trzeba pokazać go Marcinowi i Surdyk, może coś zrozumieją. A jutro już piątek, więc wieczorem będziemy we Wrocławiu i pokażesz go Marianowi. To teraz chodźmy już spać, bo padam na twarz.
Wszyscy uznali, że koleżanka ma rację i że nie pozostaje im nic innego, jak zakopanie się w kołdrach, co też uczynili.
Po śniadaniu Baltazar pokazał pamiętnik opiekunom, tłumacząc, że wczoraj nie chciał już wywoływać afery, bo wszyscy byli zmęczeni, które to tłumaczenie zostało przyjęte ze zrozumieniem. Próba dotknięcia podarunku przez Marcina i Paulinę Surdyk skończyła się tak samo, jak w przypadku Konrada, Kaśki i Amelii. W dodatku, ku zdziwieniu wszystkich, oni również nie rozumieli treści dziennika.
– To faktycznie wygląda trochę jak język Przed, ale słowa są dziwne, podobnie jak budowa zdań – stwierdziła odwiedzaczka. –Musimy to pokazać jakiemuś specjaliście. Na razie to trzymaj, wróćmy spokojnie do Wrocławia, a po weekendzie zaczniemy działać. Sama już jestem ciekawa.
W domu robił wszystko, by rodzice jak najszybciej dali mu spokój i mógł zostać sam na sam z Marianem. Wbrew zapowiedziom mama go nie zatłukła, ale wyściskała. Choć trzeba przyznać, że na tyle mocno, że było to bolesne.
Gdy po kolacji i wieczornej toalecie w końcu miał możliwość porozmawiania z Marianem na osobności, od razu opowiedział mu o wczorajszych wydarzeniach.
– Nie mówiłeś, że śnił ci się ten szlak – powiedział po wszystkim kocur pełnym namysłu tonem.
– Bo nie wiedziałem, że to ma znaczenie.
– A miało, jak widzisz. Mnie też się śnił las. I to już ponad dwa miesiące temu. Ale nie wiedziałem, co to za miejsce.
– Naprawdę? Ten szlak jest dość charakterystyczny…
– Jak się go zna. A ja, w przeciwieństwie do was, nie chodzę po górach dla przyjemności. – Wyczuwalne szyderstwo w głosie Mariana wskazywało na fakt, że pomysł, iż wysiłek fizyczny może być formą hobby, jest dla niego jednym z powodów, dla których gardził ludźmi. – Pokaż ten dziennik.
Baltazar położył pamiętnik na kołdrze. Kot wbił pazury w okładkę i przewrócił ją.
– I co? – zapytał Baltazar.
– Co „co”?
– Nie czujesz nic? Nic ci nie krzyczy w głowie?
– Jak widzisz, przeglądam bez problemu. – Faktycznie, Marian kartkował notatnik łapą, jakby nie robiło to na nim jakiegokolwiek wrażenia.
– A rozumiesz ten tekst?
– Rozumiem.
– To co nic nie mówisz?! Po jakiemu to? I o czym?
Kot milczał, przewracając kolejne strony. Baltazar miał ochotę go pacnąć, ale czekał cierpliwie. Zastanawiał się też, jak jego koci partner zareaguje, gdy mu powie, na co umówili się z Surdyk. Okazało się jednak, że nie miało to stanowić problemu, bo nagle Marian zatrzymał się na jednej kartce i powiedział coś niezwykle, jak na niego, zaskakującego:
– Musimy to pokazać odwiedzaczom.
– Ale co tam pisze?!
– Jeśli już, to „jest napisane”, językowy ignorancie.
– Boże! Mów!
– Jeszcze nie wszystko wieEm… Muszę…
– TO MÓW, CO WIESZ! – Baltazar wyrwał kotu dziennik i się zamachnął. – Bo cię tym zdzielę!
Kot parsknął i spojrzał na niego z politowaniem, ewidentnie zdając sobie sprawę, że jest to groźba bez pokrycia.
– No dobrze – podjął mimo wszystko. – Od czego tu zacząć? Jak być może wiesz, w latach czterdziestych dwudziestego wieku toczyła się druga wojna światowa. Niemcy próbowali podporządkować sobie świat, a przynajmniej jego sporą część.
– Tak, wyobraź sobie, że jestem świadomy tego faktu.
– Zapewne wiesz też, że część wysoko postawionych nazistów dowiedziała się o istnieniu odwiedzaczy i wieloświata.
– Co?
– A widzisz, jednak nie wiesz wszystkiego. Tak, nazistom udało się pozyskać te informacje, a co więcej, znalazła się niewielka grupa odwiedzaczy, która z nimi współpracowała.
– Pod przymusem?
– Niektórzy być może tak. Ale niektórzy nie. Tak czy siak, gdy do Niemców już dotarło, że wygranie toczonej z niemal całym cywilizowanym światem wojny pod dowództwem niespełnionego malarza bez matury może być karkołomnym zadaniem, zaczęły się paniczne próby poszukiwania czegoś, co zatrzyma nieuchronnie nadchodzącą porażkę. Cudownej broni, która odwróci losy wojny. Wunderwaffe.
– No tak, o tym też słyszałem, krąży dużo legend… Au! – Baltazar krzyknął, ugryziony przez Mariana.
– Nie przerywaj, jak starszy mówi – ciągnął kot. – Wiemy o różnych projektach, w tym o próbie wykorzystania potworów. Ale z tego pamiętnika wynika coś, o czym nie wiedzieliśmy.
– Co?
– Że naziści poznali przepowiednię i informację o tym, że Przedwieczni mają wrócić.
– O.
– Co więcej, treść dziennika wskazuje na to, że w swoim zidioceniu wpadli na pomysł, by jakoś przyzwać na Ziemię pradawną rasę i zaproponować jej objęcie władzy nad światem pod kuratelą Trzeciej Rzeszy.
– Boże…
– Zawsze powtarzam, że ludzka głupota nie zna granic.
– Jak chcieli tego dokonać?
– To nie do końca jasne. Mowa o jakiejś tajemniczej konstrukcji, ale bez konkretów.
– Na Dolnym Śląsku to akurat niewyjaśnionych do dziś nazistowskich tajemnic jest chyba więcej niż gdziekolwiek – Baltazar zabłysnął znajomością historii regionu. – Projekt Riese, doniesienia o poukrywanych w podziemiach zamków skarbach…
– Dlatego – wszedł mu w słowo Marian – tak jak mówiłem, jeszcze nie wszystko wiem. Muszę jutro rano iść do strażnika kocich tajemnic. Spróbuję znaleźć jakąś informację. A w przyszłym tygodniu musimy spotkać się z odwiedzaczami.
– Czemu tak ci na tym zależy?
– Święta Bastet, ty niczego nie rozumiesz? – zirytował się kot. –Jeśli ten pamiętnik mówi prawdę i jeśli nazistom udało się choć częściowo wdrożyć plany, to to może być powód, dla którego Przedwieczni już wrócili i mogą nas napaść w każdej chwili, pomimo że jeszcze masz mleko pod nosem! Ci durnie namieszali w przepowiedni! Musimy się dowiedzieć, co zrobili, może uda się to odwrócić i wykorzystać na naszą rzecz. Więc niech ludzie też wezmą się do roboty w tej sprawie.
– Rozumiem. – Baltazar pokiwał głową. Wynurzenia Mariana uznawał za dość szalone, ale ponieważ szaleństwo to drugie imię świata odwiedzaczy, należało przynajmniej dopuścić możliwość, że dziennik mówi prawdę, a przypuszczenia kota są słuszne. – A po jakiemu to jest napisane?
– To specyficzna, prawdopodobnie starsza forma języka Przed. Przypuszcza się, że używali jej przede wszystkim wysoko postawieni osobnicy. Mało kto ją zna. Widocznie autor nie chciał, żeby mógł to odczytać byle kto.
– A kim on był?
– Odwiedzaczem, który wstąpił do SS. Początkowo im pomagał, a potem tego żałował. Jakoś się to zbiegło z nadchodzącą klęską, typowe. Ukrył się w górach i zamieszkał z Karkonoszem, który najwyraźniej przyjął jego skruchę.
– I postanowił dać nam pamiętnik?
– Jak widzisz. Potwory w całym wieloświecie wyczuwają, że coś nadchodzi. Duch Gór też. Przeczytał pamiętnik, poznał przepowiednię i zrozumiał, co się zbliża. A następnie nas przyzwał. Chciał to przekazać bohaterom przepowiedni.
– Przede wszystkim tobie.
– Najwyraźniej wiedział, że ja to zrozumiem. Dlatego najpierw góry śniły się mi. A potem, idę o zakład, namieszał w głowie organizatorom waszej wycieczki, żeby zmienili cel podróży. Mówiłeś, że to się stało niemal na ostatnią chwilę.
– Skąd on tyle o nas wie? Jak w ogóle nas namierzył?
– Karkonosz to legendarne stworzenie, był tu, jeszcze zanim na świecie pojawiły się koty, a ludzie…
– Dobra, niech będzie. – Baltazar machnął ręką, przerywając wywód, który zdążył już usłyszeć od Kaśki. – To co robimy?
– Teraz – zawyrokował kot – idziemy spać. A rano ja idę na Szewską, a ty grzecznie siedzisz w domu i czekasz na poniedziałek.
Baltazar uznał, że sen może i jest dobrym pomysłem. Ta cała konwersacja przyprawiła go o ból głowy. Schował dziennik do szuflady i poszedł się myć.
* * *
Rankiem Baltazar wyciągnął obolałe i odrętwiałe nogi, które przez całą noc przygniecione były kocim ciężarem. Wstał z trudem i spojrzał na zegarek. Była dziesiąta.
– Zgadza się, długo spałeś. – Usłyszał głos Mariana. – Twoja rodzinka już na zakupach. Słyszałem, jak Joanna mówiła, żeby cię nie budzić, bo pewnie jesteś wykończony tym swoim zaginięciem w górach. Twoja matka jest strasznym mięczakiem, wiesz?
– Mhm.
– No dobra, to dawaj mi dwie saszety, bo nie będzie mnie pół dnia.
– Jedną ci dam. Bez przesady. Przecież jedną już ci na pewno dała mama.
– Dwie!
– Jedną i trochę suchego.
– Dobra.
Baltazar mełł w zębach serek wiejski, tępo patrząc na mlaszczącego nad miską kota. Dobrze, że przynajmniej nie ciągnął go do tego antykwariatu. Nie chciało mu się nigdzie jechać. W zasadzie nic mu się nie chciało. Zaraz kolejny tydzień szkolny, swarogowi nauczyciele sadyści już pewnie czekają z nowymi porcjami nadprogramowej wiedzy dla cudownej młodzieży odwiedzaczy. A wciąż miał na głowie ratowanie świata. W najbliższym czasie czekało go poszukiwanie wunderwaffe.
Potarł skronie. Musiał naładować baterie. A nic tak nie ładuje baterii jak nicnierobienie. I to właśnie miał w planach.
– Dobra – rzekł Marian, gdy żegnali się w przedpokoju – powiem tym pilnującym cię baranom, którym się wydaje, że są niewidzialni, że wychodzę. Niech mają cię szczególnie na oku. Ale nie bój się, dom jest obstawiony.
– Nie boję się.
Faktycznie się nie bał. Przywykł. Poza tym gdyby Żywioł chciała brutalnie przebić się przez jego ochronę z pomocą mocy Przed i porwać go z jego miejsca zamieszkania, już by to zrobiła.
Po wyjściu kota położył się na kanapie przed telewizorem i wybrał kanał na chybił trafił. Z głośników dobyły się słowa wypowiadane przez lektorkę komentującą poczynania niedźwiedzia czającego się nad strumieniem na rybę. Ale nuda. Idealnie. Przebijający się przez kojący głos spikerki szum płynącej rzeki przyjemnie dźwięczał w uszach.
Program przyrodniczy wprowadzał go w stan przynoszącego ulgę otępienia. Po kilku minutach naszła go ochota na kakao i pomyślał, że tylko jego brakuje mu do pełnego spokoju duszy. Trochę siara pić kakao, jak się ma prawie czternaście lat, ale skoro nikt nie widzi, to się nie liczy.
Gdy był w połowie drogi do kuchni, usłyszał mocne tupnięcie i… Stęknięcie? Odgłosy dobiegały z salonu.
Zawrócił i zajrzał do pokoju, a tam, tuż obok sofy, na której jeszcze przed chwilą leżał, stał nie kto inny jak… Anna Żywioł. Najzwyczajniej w świecie sterczała w samym środku jego domu, ubrana w sportowe buty, szary dres i rozpinaną bluzę z kapturem. Jakim cudem?!
Odwiedzaczka spojrzała na niego lekko nieprzytomnym wzrokiem i wysapała:
– Udało się! Nie wierzę!
Baltazar nie zapytał, co dokładnie się udało i w co nie wierzy. Odwrócił się i rzucił w kierunku wyjścia.
– Wracaj tu! – krzyknęła intruzka, ruszając w pościg. Dorwała go jakieś dwa metry od drzwi.
Zaczęli się szarpać. Baltazar kopnął ją w nogę, a ona mu oddała. Trzymając go jedną ręką, drugą sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej czarny kamień, identyczny do tego, który Baltazar zapamiętał z pierwszej próby porwania.
– Przenoś się! – krzyknęła, próbując wcisnąć mu naprowadzacz w dłoń.
– Chyba pani zwariowała!
– Przestań mnie wkurzać!
Baltazar wytrącił jej kamień. Żywioł syknęła wściekle i zacisnęła mocniej palce na jego nadgarstku. Zapiekło. Potwornie. Po chwili doszedł do tego swąd palonej skóry. Zagryzł zęby z bólu.
– Będę cię torturować, aż to zrobisz!
– Prędzej zginę! – odwarknął. Miał nadzieję, że nie wyczuła w jego głosie blefu.
Odwiedzaczka zaklęła, zgarnęła naprowadzacz z ziemi i znów zaczęła się z nim siłować. Baltazar zorientował się, że kobieta próbuje go wywrócić na siebie. Sama chce się przenieść, ale tak, żeby on wpadł w ślad po niej!
– POMO… – zaczął krzyczeć, ale zatkała mu usta.
Mój Boże, to są najbardziej głuche i leniwe sierściuchy na świecie, pomyślał o swojej kociej gwardii.
Przeszło mu przez myśl, żeby samemu spróbować uciec do innego świata. Ale ona przecież wlezie w pozostawiony przez niego ślad. I kto wie, czy coś potwornego go tam nie zabije. Postanowił zostawić to jako ostateczność.
W końcu zwalili się na ziemię, ale Baltazar szybko kopnął napastniczkę i potoczył się na bok. Poczuł rękę na włosach. Uderzył do tyłu łokciem i usłyszał stęknięcie. Z salonu dobiegał melodyjny głos lektorki opisującej agonię wilka śmiertelnie zranionego przez niedźwiedzia.
Żywioł znów zaklęła i wlazła na niego.
– Jak Boga kocham, jak ty mnie denerwujesz, chłopaku! – sapnęła, próbując teraz wcisnąć mu kamień do ust. Musieli razem wyglądać wyjątkowo niepoważnie. – Zeżresz to! Zeżresz to i jakoś cię zmuszę do przeniesienia się!
– Pani jest nienormalna!
– Też byś… był… nienormalny – cedziła kobieta, próbując mu przepchnąć naprowadzacz przez zaciśnięte zęby. – Jakbyś tygodniami… mieszkał… z bezmózgim zombiakiem… A potem… miesiącami… ze smokiem!
Baltazar właśnie szykował się do łupnięcia odwiedzaczki w brzuch i kolejnej próby wezwania pomocy, gdy zazgrzytał zamek w drzwiach.
Wymienili spojrzenia, w ułamku sekundy zerwali się z ziemi i zaczęli wygładzać ubranie. Żywioł poprawiła włosy i w ostatniej chwili, gdy drzwi już się otwierały, ściągnęła mu jeszcze podwinięty rękaw bluzy, by zasłonić wypalony ślad.
– Balciu, wróci… – zaczęła pani Joanna i zamarła zaskoczona. –Ojej, mamy gościa?
Przez chwilę milczeli. W końcu Żywioł uśmiechnęła się serdecznie i wyciągnęła dłoń.
– Anna Żywioł, miło mi.
– Joanna Synal, mi również, ale… O Boże, Ania?! Co ty tu robisz?!
Baltazar spojrzał na odwiedzaczkę, ale ta była równie zaskoczona jak on.
– Prawie się nie zmieniłaś! – Mama z uśmiechem przekręciła zamek w drzwiach. – Co, nie poznajesz mnie?
– Nie…
– To ja, Asia! Mieszkałyśmy na tym samym osiedlu za dzieciaka! No co ty!
– Asia… O, Boże, Asia, teraz poznaję! Jesteś mamą Baltazara? Ale ty nie nazywałaś się Synal, tylko Bednarek…
– No tak, po ślubie przyjęłam nazwisko po mężu.
– Aha. No w sumie…
– Ale czekaj, bo mi zaraz mózg eksploduje! – Pani Joanna pokręciła głową z niedowierzaniem. – Co ty tu robisz?
Żywioł wciągnęła powietrze, a po chwili przybrała pewny wyraz twarzy, ewidentnie odzyskując rezon.
– Jestem wieceprezesem Swaróg spółka zoo – powiedziała z uśmiechem. – Firmy, która utrzymuje szkołę twojego syna.
– Z tego, co wiem, to byłym wiceprezesem… – mruknął Baltazar.
– No tak, rzeczywiście, jestem w trakcie rezygnacji. – Odwiedzaczka nie dała się zbić z tropu. – Ale mam jeszcze parę spraw do załatwienia.
– To ma jakiś związek z Baltazarem? – zapytała pani Joanna. –Mój Boże, chodzi o tę kabałę, w którą się wpakował przed końcem poprzedniego roku szkolnego? Z tą krową?
Żywioł przez chwilę milczała z głupią miną, najwyraźniej zaskoczona, że nie musi sama niczego wymyślać.
– Zgadza się – podjęła w końcu. – Chodzi o tę… krowę. I o to, co zrobił z nią Baltazar. Dbamy o poziom naszych uczniów. Baltazar jest bardzo obiecującym chłopcem i nie możemy pozwolić, żeby poszedł na zmarnowanie.
– I specjalnie przyjechałaś do nas? W sobotę? Tak bez zapowiedzi?
– Tylko dziś miałam czas – rzuciła szybko. – No ale jak to bez zapowiedzi? Baltazar nic nie mówił? Miał uprzedzić.
– Boże, Balciu!
– Przepraszam, mamo, wyleciało mi z głowy… – mruknął zirytowany Baltazar, patrząc, jak odwiedzaczka ukradkiem pokazuje mu język.
– No dobrze, to nie stójmy tak, wejdźmy wszyscy do salonu. – Pani Joanna zamachała rękami i poczęła kierować ich w głąb domu. – Nie ściągaj butów!
– Dziękuję. Przepraszam za strój, pochlapałam się kawą, a w aucie miałam tylko komplet na siłownię.
W drodze do pokoju dziennego, gdy mama ich wyprzedziła, prawdopodobnie by sprawdzić, czy jest tam sterylnie czysto, Żywioł przysunęła się do Baltazara i wyszeptała wyrażającym zaniepokojenie tonem:
– Co zrobiłeś krowie?
– Jezu, nic! Wymyślili jakiś idiotyzm, żeby wlepić mi oficjalnie karę za tego smoka!
– Aaa… Dobrze ci tak.
Pani Joanna wyłączyła telewizor i wskazała im kanapę.
– Ale ten świat mały, nie? – zagadnęła. – Po tylu latach nagle się spotykamy. A wydaje się, jakbym dopiero wczoraj widziała cię pod blokiem z… O Boże! Czekaj… Uświadomiłam sobie teraz coś! Jak ci powiem, to padniesz! Miałaś takiego czarnego kota z białą plamą na piersi i łapach. Pamiętasz? I wołałaś na niego Marian! A teraz my mamy takiego, co wygląda prawie tak samo! I Baltazar też nazwał go Marian! Ale akcja, nie?
– No, faktycznie.
– Muszę ci go pokazać! Gdzie on jest?
– Marian wyszedł, mamo.
– Och, jaka szkoda. Może niedługo wróci.
– Trzymam kciuki. – Żywioł uniosła zaciśnięte pięści. – Czy mogłabym prosić dawną koleżankę o kawę?
– Jasne! Oczywiście! Jaką pijesz? Wolisz z ekspresu ciśnieniowego czy przelewowego? Mogę zrobić…
– A jest szansa na taką z kawiarki?
– No… Tak. Ale to potrwa...
– Jesteś super, Aśka. – Żywioł chwyciła mamę za ramię i ścisnęła je w przyjacielskim geście. – Ja tu porozmawiam z Baltazarem, a potem, jak już uzupełnimy braki w kofeinie, wszyscy wspólnie pochylimy się nad zagadnieniem krowy.
– No tak. – Pani Joanna spojrzała z dezaprobatą na syna. – Ja nie wiem, co się ostatnio z tym chłopakiem dzieje. On nigdy nie odwalał takich numerów. Wydaje mi się, że to kwestia jego nowego towarzystwa, ten Konrad jest taki trochę…
– Mamo, pani prosiła o kawę.
– Nie popędzaj mnie. I nie myśl, że ci odpuścimy kazanie, zaraz sobie o wszystkim porozmawiamy! – Mama ruszyła do kuchni.
Przez chwilę Baltazar i Żywioł mierzyli się nawzajem wzrokiem w milczeniu.
– Nie jesteś ciekaw, jak się tu dostałam? – spytała w końcu odwiedzaczka.
– Jestem – odparł szczerze.
– I tak bym ci powiedziała, bo się zajarałam, że wyszło. – Zamachała dłońmi w ekscytacji. – Pamiętasz, jak przeniosłeś się z Zagórza Śląskiego do Wrocławia przez świat zombie?
– No.
– To był niesamowity wyczyn, szczególnie że zrobiłeś to w zasadzie bez przygotowania. Dla przeciętnego odwiedzacza takie działanie jest poza zasięgiem. Dla nieprzeciętnego, jak ja, w zasadzie też. Czasami znosi nas podczas powrotu, kwestia komplikuje się, jeśli odwiedzaliśmy po drodze wiele światów, minęło dużo czasu i tak dalej. Ale taki nakierowany powrót na konkretne miejsce to jest ekstremalne wyzwanie. Może skończyć się wteleportowaniem w ścianę. Albo pojawieniem się dwadzieścia metrów nad gruntem.
– Rozumiem, że pani się jakoś udało.
– No! Ale nie bez przygotowania i zminimalizowania ryzyka! Przede wszystkim: im bliższa odległość, tym manewr pewniejszy! I tu z nieba mi spadło dawne miejsce zamieszkania naszego wspólnego znajomego, niejakiego Janusza Michalaka. – Baltazar przypomniał sobie wrednego sąsiada, który kilkanaście miesięcy temu kopnął Mariana, co ostatecznie niemal przypłacił życiem. – Ty wiesz, że jego chałupa dalej stoi pusta? A to tylko trzy działki od ciebie. Włamałam się tam i medytowałam tygodniami, by przygotować się do tego skoku. To długo, ale wzięłam naprawdę ogromną poprawkę, aby uniknąć błędu. Dziś rano, gdy z okna na poddaszu zobaczyłam, że Marian znów wychodzi, a wcześniej widziałam już wyjazd twojej rodziny, pomyślałam: „Dobra, teraz albo nigdy”. I udało się!
– Gratuluję. I co teraz?
– Jak to co? Idziesz ze mną po dobroci.
– A jak nie, to co?
– To zabiję ci matkę.
– Co?! Przecież ona nie jest niczemu winna! To pani przyjaciółka!
– Jaka tam przyjaciółka. Dawna znajoma z podwórka.
– Nie zrobi pani tego! Już trochę panią poznałem, ma pani skrupuły!
– Tak sądzisz? Chcesz się przekonać?
– Jak pani może być taką szują?!
– BALTAZAR! – krzyknęła pani Joanna, stając w progu z dłonią przyciśniętą do piersi. – Czy tobie już do reszty odbiło?! Jak ty się zwracasz do pani Ani?!
Baltazar zamilkł i przygryzł wargę ze złości.
– Natychmiast przeproś!
– Właśnie. – Żywioł przytaknęła dawnej koleżance. – Przeproś.
– Przepraszam – wycedził.
– Ania, ja też cię przepraszam, ja naprawdę nie wiem…
– Nie szkodzi, nie pierwszy raz jestem świadkiem, jak młodzież źle znosi troskę o jej wychowanie. Jak z tą kawą?
– Zaraz będzie. Właśnie przyszłam zapytać, czy słodzisz i czy zjesz kawałek ciasta…
– Czarna bez cukru. Za ciasto podziękuję.
– Na pewno? Marcinek.
– O Boże. Dobra, kawałeczek.
– Jasne! A ty – pani Joanna wskazała palcem na syna – idź się doprowadzić do porządku, bo mi za ciebie wstyd. Zmień tę brudną bluzę i załóż niedziurawe spodnie, bo mnie krew zaleje.
– Ale Asia, mi to w ogóle nie przeszkadza… – Żywioł machnęła ręką.
– Ale mi przeszkadza. Baltazar, idź.
Baltazar wstał, ale się nie ruszył. Gdy kroki mamy ucichły w korytarzu prowadzącym do kuchni, Żywioł powiedziała przytłumionym głosem:
– Pamiętaj, że w chwili, gdy zobaczę za oknem kota albo usłyszę dobijanie się do drzwi, twoja matka pada trupem. Rozumiemy się? A jak tu wrócisz, to masz być zdecydowany. Bo jak nie, to nie zgadniesz co: twoja matka pada trupem. Jak tylko zjem marcinka.
Kiwnął głową i ruszył na górę. Nie zamierzał sprawdzać, czy odwiedzaczka blefuje. Ale miał inny plan. Przebrał się w ekspresowym tempie i szybko zbiegł na dół, by zdążyć przed mamą.
– To jak będzie? – zapytała Żywioł.
– Dokąd się przeniesiemy?
– Do Przedwiecznych. Przecież wiesz.
– I co oni chcą ze mną zrobić?
– Naprawdę nie mam pojęcia. – Odwiedzaczka wzruszyła ramionami. – Wy tu już wszyscy wiecie o wybrańcu i tak dalej, prawda?
– Tak.
– No to zdajesz sobie sprawę, że zgodnie z przepowiednią to ty zdecydujesz o losie wieloświata. Nie musi się stać nic złego. – Brak przekonania w głosie kobiety był wyraźnie wyczuwalny. – Obiecuję ci, że jak pójdziesz po dobroci, to wstawię się za tobą i spróbujemy to załatwić tak, żeby nikomu nie stała się krzywda. Może wszystko skończy się dobrze. Albo chociaż średnio.
– Obiecuje pani? – Wyciągnął dłoń w kierunku kobiety.
– Masz moje słowo. – Żywioł odwzajemniła gest.
Na to czekał. Raz kozie śmierć, pomyślał. Byle tylko trafić.
Chwycił odwiedzaczkę za nadgarstek i wcisnął jej zgarnięty z pokoju pierścień na środkowy palec, a potem wyłamał go z całej siły, najpierw w jedną, potem w drugą stronę. Dwukrotnie obrzydliwie chrupnęło.
Żywioł wydarła się z bólu i spojrzała na powykręcany, zmaltretowany paluch. Po chwili przeniosła przepełniony wściekłością wzrok na Baltazara.
– Doigrałeś się – wydusiła, unosząc drugą dłoń, na której zaczął materializować się mały płomień.
Po chwili ogień jednak przygasł, a kobieta zachwiała się i złapała za głowę. W oczach odwiedzaczki pojawiło się zaskoczenie. Sekundę później targnął nią spazm zwiastujący wymioty. Zasłoniła usta i osunęła się na ziemię.
– Pierścień sylwestra – obwieścił z satysfakcją Baltazar. – Minus osiemdziesiąt do żywotności. Niech pani teraz spróbuje kogoś zabić albo przenieść się do innego świata.
– Co się sta… – Pani Joanna znów weszła do salonu. – O Boże, Ania!
– Pani Ania złamała sobie palec.
– Co?! Jak?
– Sam nie wiem… Gestykulowała i walnęła w stół. Ale żeby aż tak? Może ma wrodzoną łamliwość kości? Ostatnio pani na biologii o tym wspominała, ciekawa sprawa…
– Matko Boska, to na pogotowie trzeba!
– Nie… – zaprotestowała słabo Żywioł. – Pomóż mi tylko zdjąć ten pierścionek, uwiera mnie.
– Ja bym tego nie ruszał. – Baltazar powstrzymał mamę gestem. – Możemy jeszcze pogorszyć sprawę.
– Wiesz, Ania, on ma chyba rację.
– Proszę cię, tak strasznie boli.
– No nie wiem, może lód na początek…
– Ja przyniosę! – Baltazar wybiegł z pokoju, a gdy dotarł do kuchni, nie otworzył zamrażarki, tylko okno. – Ej! – syknął. –Koty! – Po chwili zjawił się jeden z kocich ochroniarzy. – Tu jest Anna Żywioł! Bezbronna! Leć po odwiedzaczy! Mogą ją złapać bez problemu! Założyłem jej na palec osłabiający pierścień, nie wolno pozwolić jej go ściągnąć! Niech się pospieszą!
Kot czmychnął, a Baltazar wrócił do salonu.
– Nie mamy lodu – oświadczył.
– O szlag. Dobra, ja zadzwonię karetkę, bo jak ci to napuchnie, to ci się pierścień całkiem werżnie...
– Nie, nie trzeba, ja już pójdę. – Żywioł ciężko dźwignęła się z ziemi. – Macie tu może tylne wyjście?
– Co…? W sensie chcesz iść przez ogród?
– Nic, nieważne, spieszę się. – Odwiedzaczka powoli ruszyła w stronę drzwi.
Baltazar i mama dreptali za poszkodowanym gościem.
– To może ja cię na pogotowie zawiozę?
– Nie trzeba! – Żywioł przekręciła zamek i nacisnęła klamkę. –Pogadamy innym razem. – Otworzyła drzwi. Za progiem stało trzech mężczyzn.
– A panowie…? – zapytała niepewnie pani Joanna.
– My po panią prezes – odparł zdecydowanym głosem jeden z odwiedzaczy, wysoki, postawny i łysy. – Pilna sprawa.
– Chyba będzie musiała zaczekać, wasza pani prezes złamała palec i musi jechać na pogotowie. Chciałam wezwać jej karetkę, ale…
– Ojej, ale nieszczęście! – wykrzyknął teatralnie łysy. – No, pani Aniu, nie ma co, jedziemy na pogotowie, zapraszam z nami.
– Nie trzeba, to ja jednak z koleżanką pojadę. – Żywioł zaczęła odwracać się w stronę domu.
– Zawieźcie ją, my nie możemy – powiedział Baltazar i pchnął odwiedzaczkę. – Do widzenia! – krzyknął i zatrzasnął drzwi.
– Balciu, co ty wyprawiasz?! – Zszokowana pani Joanna sięgnęła do klamki.
– Nie chcę dłużej obcować z tą szują! – wypalił.
Poskutkowało. Mama zamarła i spojrzała na niego, a w jej oczach zaświecił ogień.
– Jak ty mówisz?! – krzyknęła, a gdy on ruszył w stronę kuchni, poszła za nim. – Stój! Co ty sobie wyobrażasz! Tobie się już kompletnie poprzewracało w…
– Nie lubię tej kobiety, i tyle! – oświadczył, stając koło lodówki.
Przez okno obserwował, jak Żywioł wyrywa się i kopie. Stanął tak, żeby mama, patrząc na niego, nie widziała szamotaniny.
– I uważasz, że możesz wyzywać dorosłych od szuj, bo ich nie lubisz?! Dlaczego tak do niej krzyknąłeś?!
– Powiedziała, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, a ty zawsze byłaś niewychowana i na pewno wdałem się w ciebie!
– Co? Naprawdę? A to szuja… Nie spodziewałabym się po niej… A już chciałam za nią lecieć i przepraszać…
– Chciałem cię bronić!
– Dziękuję, ale… – Pani Joanna znów przybrała gniewny wyraz twarzy, ale dużo łagodniejszy niż poprzedni. – Ale ty nie możesz się tak zachowywać! Sama bym z nią porozmawiała! Mogłabym się nawet z nią pokłócić! Ale na poziomie! A nie wyzwiskami!
– Masz rację, ale byłem wkurzony. Oczernia cię i jeszcze przychodzi tu nie wiadomo po co. Dostałem karę, psycholog mówi, że jestem na dobrej drodze, żeby wyjść na zdrowego psychicznie człowieka, a ona tu przejeżdża, żeby nas wyprowadzić z równowagi.
– Na pewno nie taki był jej cel… – Mama pokręciła głową w zadumie i skrzyżowała ręce na piersi.
Gdy chciała odwrócić się w stronę okna, Baltazar chwycił ją za rękę.
– A gdzie tato i Patrycja? – zapytał.
– Patrycja chciała jeszcze pooglądać lego, na co twój ojciec chętnie przystał. Zgodziłam się pod warunkiem, że sami dokończą zakupy, a ja zrobię sobie wolne. Jak ich znam, to wrócą tu z jakimś absurdalnie drogim zestawem klocków.
– Aha – mruknął Baltazar i odetchnął z ulgą, dostrzegłszy, że odwiedzacze pakują już wściekle miotającą się Żywioł do samochodu.
– I wtedy – mama pogroziła mu palcem – pogadamy jeszcze o tej całej sprawie! Zobaczymy, co ojciec o tym myśli!
Baltazar wiedział, że ojciec tutaj mamie nie pomoże. Zrobi tylko zatroskaną minę, parę razy przytaknie i powie coś od niechcenia, byle wreszcie zakończyć temat i zacząć składać lego. A mama do niego dołączy, bo tak naprawdę też kocha klocki.
– Mogę już iść? – zapytał.
– A idź. Ja zjem marcinka i wypiję kawę. Nie dam sobie zepsuć soboty.
To jest najlepsza sobota od dawna, pomyślał Baltazar, nie mogąc się doczekać, aż powie Marianowi, że samodzielnie dorwał jedną z najpotężniejszych odwiedzaczek na świecie.
– Zaimponowała mi – stwierdził Marian wieczorem, gdy usłyszał relację ze spotkania z Żywioł. – Ale nie tak jak ty. Może jednak nie jesteś taki tępy, jak się na co dzień wydaje.
Baltazar pękał z dumy. Pokonał Annę Żywioł. Sam! Własnymi rękami! Bez użycia mocy Przed! I jeszcze Marian mu powiedział, że może nie jest taki tępy! W tej chwili czuł, że może wszystko się uda i wypełni postawione przed nim zadanie. Niech tylko ci Przedwieczni przyjdą, to im pokaże! Miał przeczucie, że stan euforii i wiara we własne siły nie potrwają długo, ale nie zamierzał psuć sobie chwili optymizmu.
– A, jeszcze jedna sprawa – przypomniał sobie. – Nie mówiłeś, że znasz moją mamę.
– Hm. Chyba jednak zbyt pospiesznie cię przed chwilą pochwaliłem. No dobrze, to żeby nie było wątpliwości: znaaaam twoooojąąąą maaaamęęęę. – Marian wypowiadał słowa powoli i głośno, jakby zwracał się do osoby opóźnionej w rozwoju.
– Jezu, chodzi mi o to, że znałeś ją wcześniej!
– A. A znałem?
– Mówiła, że pamięta kota Mariana, który wyglądał tak jak ty.
– Aha. No to może. Wybacz, ale przypadkowe ludzkie szczenię raczej nie przykuło mojej szczególnej uwagi.
– Dobra, nieważne. – Baltazar machnął ręką. – To co teraz z nią będzie?
– Z twoją mamą? No, o ile nie odkryła, że jestem tym samym kotem i prawdy o nas, to pozwolimy jej żyć…
– Boże, przestań. Z Żywioł.
– Zamkną ją i zapewne oskarżą, a potem skażą. Długo nie wyjdzie z wyłożonej spiżem celi.
– Wyjałowią ją?
– Nie sądzę. To u odwiedzaczy jak dożywocie, a może nawet kara śmierci. Poza umyślną dekonspiracją, której ona na koncie nie ma, grozi za naprawdę ekstremalne przewinienia.
– Groziła, że zabije mi matkę! To jeszcze nie jest jakieś usiłowanie zabójstwa, czy coś?
– Raczej groźba karalna.
– A próba pomocy pradawnej rasie w inwazji to nie jest ekstremalne przewinienie?
– Jak jej to udowodnią. Na pewno będziesz zeznawał, przedstaw wtedy swoją argumentację. – Ton głosu kota był dość obojętny.
– Mówisz, jakby cię to w ogóle nie obchodziło – rzucił Baltazar oskarżycielsko.
– Obchodzi mnie, że ją złapali. Mamy ją z głowy. W końcu mamy swobodę działania. Zanim ona wyjdzie z pudła, zapewne nastąpi już zapowiadany koniec wieloświata. Lub początek nowego. Więc teraz skupiam się na ważniejszych sprawach, czyli na wunderwaffe. – Marian mocno zaakcentował ostatnie słowo.
– Znalazłeś coś na Szewskiej?
– Owszem. Podobno Niemcy pracowali nad dziwną konstrukcją niedaleko miejscowości, która przed wojną nosiła nazwę Ludwigsdorf. Z zapisków dotyczących doniesień kocich agentów z tamtych czasów wynikało, że mogła ona mieć związek z wiedzą nazistów o odwiedzaczach.
Baltazar chwycił za telefon i wyguglował nazwę.
– Ludwigsdorf – odczytał. – Dziś Ludwikowice Kłodzkie. To niedaleko Wałbrzycha, tuż przy granicy z Czechami. Niecałe dwie godziny autem od Wrocławia.
– Jest szansa, że mają tam jakąś tajemniczą konstrukcję z czasów Trzeciej Rzeszy?
– Muchołapka…
– Co?
– Tam jest Muchołapka! – Baltazar poczuł ekscytację. – Tata mi o niej opowiadał!
– Co to jest?
– No… To jest taka rotunda. Betonowy krąg wsparty na kilkunastu filarach. Stoi w lesie niedaleko tych Ludwikowic. Zresztą sam zobacz. – Baltazar podsunął kotu pod nos telefon ze zdjęciem.
– Wiadomo, do czego to służyło?
– Internet twierdzi, że nie. Są różne teorie: od przyziemnych, mówiących, że mogła to być na przykład podstawa chłodni kominowej, cokolwiek to jest… – Baltazar scrollował palcem informacje. – Po niesamowite, jak ta, że Muchołapka miała związek z tajnym projektem o nazwie „Die Glocke”, który mógł być napędem antygrawitacyjnym albo wehikułem czasu…
– Byłeś tam?
– Nie.
– Umów nam spotkanie z Gottfridem. Najlepiej jutro.
– No jak jutro? Jutro jest niedziela.
– No rzeczywiście, koniec świata może poczekać, na pewno wszyscy macie plany na niedzielę, w końcu…
– Jeden dzień poczeka – uciął Baltazar. – Spotkamy się z nim w poniedziałek. I tak do mnie już dzwonił, jak go powiadomili o Żywioł, i po weekendzie mam iść do niego do biura. Połączymy obie sprawy.
To nie to, że sam nie chciał jak najszybciej zawiadomić odwiedzaczy. Wręcz przeciwnie – miał poczucie, że coś wreszcie może ruszyć do przodu, a Swaróg i ŚOZO zabiorą się jakoś porządnie za przygotowania do ratowania świata jego rękami. Ale wreszcie właśnie z tego powodu czuł, pierwszy raz od dawna, spadek napięcia. Miało to też oczywiście związek z dorwaniem Żywioł. Chciał więc po prostu spędzić spokojną, zwyczajną niedzielę i nie zamierzał ściągać Szweda i nie wiadomo kogo jeszcze do firmy w dzień wolny, i jeszcze samemu pchać się na spotkanie z nimi. Jeśli pojedzie do Swaroga, to najwyżej po to, żeby spotkać się z Konradem, Kaśką i Amelią.
A nie, nie pojedzie, bo Amelia każe mu ćwiczyć taniec.
Postanowione: niedziela w domu.
* * *
– Nie no, Baltazar, szacun. – Konrad zmierzwił Baltazarowi włosy, gdy ten w poniedziałek skończył opowiadać trójce przyjaciół o sobotnich wydarzeniach. Nienawidził, gdy Konrad to robił. –Ale ją załatwiłeś. Z ciebie to niezły wojownik nam rośnie. Kto by pomyślał. Jeden problem z głowy, i to w takim stylu. Warto było zerwać się godzinę wcześniej, żeby tu przyjść i posłuchać.
– A ja się cieszę, że spotkaliście się w moim sklepie i w dodatku w chwili, gdy akurat jestem za ladą – wyszczerzył się Marcin. – Takie rewelacje na początku tygodnia… Z wami to się nie można nudzić, naprawdę. To znaczy wiedziałem już o sprawie, ale usłyszeć z pierwszej ręki to co innego. Proszę, to ci pomoże. – Wręczył Baltazarowi powód, dla którego poprosił on przyjaciół o wpadnięcie przed lekcjami do Szarlatana. – Maść ze śliny wodnika. Idealna na poparzenia.
Baltazar wyjął z kartonika spory słoik, odkręcił go i wsmarował maź w przypalone miejsce. Od razu poczuł przyjemny chłód i nawilżenie.
– I znowu się coś działo, a mnie przy tym nie było! – jęknęła Kaśka. – Baltazar, ja muszę do ciebie częściej wpadać. Albo w ogóle się do ciebie wprowadzę! Tak zrobię! A tymczasem to jest naprawdę megaulga, że ją załatwiłeś i wyszedłeś prawie bez szanku. – Chwyciła go za dłoń i przyjacielsko ścisnęła. – Wszyscy będziemy mogli wreszcie w spokoju skupić się na wymyślaniu, jak uratować świat!
– To poczekajcie, aż wam opowiem, co odkryliśmy z Marianem w sprawie tego dziennika. – Baltazar chciał przejść do dalszej części historii, ale Amelii wciąż z nimi nie było, a chociaż tego fragmentu wolał nie musieć relacjonować dwa razy. – A gdzie Amelia? Pisała wam coś?
– JESTEM! – Ich koleżanka stanęła w drzwiach, rozczochrana i blada jak trup. To znaczy jeszcze bledsza niż zwykle. – Zaspałam! Myślałam, że spotkamy się już na lekcjach, ale Diabeł do mnie wpadł i powiedział, że w firmie mówią, że Żywioł cię napadła, ale ją przechytrzyłeś! Przybiegłam tu, jak stałam! W sumie to jak leżałam. –Faktycznie, jej wygląd, w szczególności szlafrok i wielkie pluszowe kapcie w kształcie łap wilka, sugerowały, że dopiero przed paroma chwilami opuściła łóżko. – Boże, jak dobrze, że nic ci nie jest!
Bez ceregieli wpadła na Baltazara i uściskała go tak mocno, że zabrakło mu tchu. Zdecydowanie mogłaby konkurować w tej dyscyplinie z jego mamą.
– No… – zawiesił się, lekko skrępowany. Nieczęsto przytulały go przedstawicielki płci pięknej poniżej czterdziestego roku życia. A jeśli nie liczyć jego mamy, poniżej sześćdziesiątego. – Dzięki. – Nie wiedząc, co zrobić, poklepał ją po plecach tak, jak klepie się psa, gdy przyniesie piłkę albo wita cię w progu.
Na szczęście Amelia po chwili się od niego odkleiła.
– No… To ten… – Spojrzał na słoik, który dalej trzymał w dłoni. – Maść – stwierdził dość oczywisty dla wszystkich obecnych fakt. – To jak się jej używa? – Ucieszył się, że udało mu się zadać w miarę sensowne pytanie.
– Trzy razy dziennie na poparzone miejsce – wyjaśnił Marcin. –Za dwa, trzy dni nie powinno być już śladu. Wszystko masz napisane na ulotce.
– Boże, daj spokój z tą maścią! – zirytowała się Kaśka. – Opowiadaj w końcu, co z tym dziennikiem!
– Najpierw jeszcze raz o spotkaniu z Żywioł! – stanowczo zażądała Amelia. – Ja też chcę usłyszeć!
Opowiedział zatem ponownie o walce z odwiedzaczką, a potem o treści pamiętnika i wnioskach Mariana po wizycie w antykwariacie.
– O kurde, tego to się nie spodziewałam – podsumowała Kaśka, a Marcin pokiwał głową, wytrzeszczając oczy, czym dał do zrozumienia, że i na nim informacje robią wrażenie. – Ale dobrze, że coś rusza do przodu.
– No, chociaż nie pogardziłbym odrobiną spokoju – mruknął Konrad.
– Ty to faktycznie masz dużo na głowie, wszystko skupia się na Baltazarze!
– Smok mnie prawie zabił w maju! To mało?
– O której masz dzisiaj to spotkanie? – zapytała Amelia.
– Po lekcjach.
– O nie! To nie poćwiczymy dzisiaj tańca?
– No niestety, przykro mi. – Baltazarowi wcale nie było przykro.
– Kurczę, boję się, że nie będziemy gotowi.
– No wiem, ja beznadziejnie tańczę. – Baltazar postanowił podjąć próbę wykręcenia się z niechcianej aktywności. – A teraz jeszcze tyle się dzieje. Ej, ale Konrad świetnie tańczy, to może on mnie zastąpi? – Spojrzał na kolegę porozumiewawczo.
– Ale ja chciałam z tobą!
– Spoko, Amelia. – Konrad postanowił wesprzeć przyjaciela. – Baltazar faktycznie ma dwie lewe nogi, a za to ja… – W tym momencie zmroził go wzrok Kaśki. – Ja… Co ja? Ja to w sumie tańczę jeszcze gorzej, nie wiem, co mi przyszło do głowy – zakończył, po czym ledwie zauważalnie wzruszył ramionami, co miało być niemą i mocno zakamuflowaną wersją „sorry”.
– No to nie wiem, mamy mało czasu… – podjął znów Baltazar, rozmyślając nad kolejnym sposobem uniknięcia tańców.
– À propos czasu – przerwała mu Kaśka. – Amelia, za piętnaście minut lekcje, a ty się jeszcze musisz ogarnąć. Lecimy. – Pomachała Marcinowi na pożegnanie i pociągnęła koleżankę w kierunku wyjścia.
Chwilę później Marcin życzył Baltazarowi powodzenia na spotkaniu i poprosił, żeby ten dał mu znać, co zostanie ustalone, bo sam jest potwornie ciekaw.
Gdy Baltazar z Konradem opuszczali sklep, zatrzymał ich jeszcze stojący za ladą w swojej części Drogosław Szarlatan.
– Ekhm – chrząknął. – Szanowny panie, mogę pana prosić na słówko?
– Mnie? – Baltazar podszedł do sklepikarza.
– Naturalnie, szanowny panie. Mam dla pana propozycję. Proszę sobie wybrać jeden przedmiot z mojego asortymentu. Niech to będzie wsparcie Drogosława Szarlatana dla sprawy wybrańca.
– Naprawdę? Tak za darmo?
– Naturalnie.
– I mogę wybrać, co chcę?
– Zgadza się, wszystko, co tylko pan chce. Każdy przedmiot. Oczywiście poza tymi najdroższymi, bądźmy rozsądni.
– Mhm. No tak. – Baltazar zaczął rozglądać się po gablotkach wypełnionych talizmanami, sztyletami, świecącymi kamieniami i niezliczoną ilością innych cacek o niezwykłych właściwościach. Sam na koncie miał już sporo welesów, ale jak ma dostać artefakt za darmo, to czemu nie. – A co by pan polecił z tych nie najdroższych komuś, kto nie ma mocy Przed?
– Interesuje pana bardziej artefakt ofensywny czy ochronny?
Serce podpowiadało mu to pierwsze, a rozsądek to drugie.
– Ochronny – zdecydował wreszcie.
– To co pan powie na to? – Szarlatan ściągnął z jednej z półeczek i położył na ladzie zawieszony na rzemyku kwadratowy kamienny medalik z wygrawerowanym na nim symbolem tarczy. – Zdobycz po pokonaniu ziemiopaka, przedmiot kategorii „rzadki”. Daje noszącemu dwudziestoprocentową szansę na otrzymanie jedynie połowy obrażeń w wyniku ataku.
– Co sądzisz? – Baltazar spojrzał na Konrada.
– Brzmi nieźle.
Marcin ze swojej wypełnionej miksturami części sklepu również przytaknął i pokazał uniesiony kciuk, dając znać, że item jest wartościowy.
– Dodam również – Drogosław podniósł naszyjnik i włożył go Baltazarowi na szyję – że ten artefakt można ulepszać.
– Na przykład jak? – zainteresował się Baltazar.
– Na przykład poprzez zwiększenie procentowej szansy, o której wspomniałem.
– A po ile takie ulepszenie?
– A jaki ma pan poziom wtajemniczenia?
– Adept.
– To zapraszam po zdobyciu poziomu guślarza. Przykro mi, wymóg firmy. – Sklepikarz rozłożył ręce. – To jak, odpowiada panu artefakt?
– Dobra, biorę – zdecydował Baltazar. – A czy on jest naprowadzaczem?
– Nie. Może pan nosić bez obaw.
– To dobrze. Dziękuję i miłego dnia.
– A, chwileczkę – zatrzymał go Szarlatan – jeszcze tylko jeden drobiazg.
– Tak?
– Jakby pan sobie tak zrobił ze mną zdjęcie, wie pan, do promocji. Niech to będzie pana wkład w rozwój Szarlatana, w zamian za artefakt. Zgadza się pan?
– Dobrze, tylko szybko. Spieszymy się na lekcje.
– Naturalnie. Szanowny panie. – Drogosław zwrócił się do Konrada i wyciągnął w jego kierunku telefon. – Byłby pan tak miły?
Właściciel wyszedł przed ladę, stanął obok Baltazara i poprosił go, by uniósł i wyeksponował artefakt jedną dłonią, a drugą pokazał uniesiony kciuk.
Po wszystkim szybkim krokiem ruszyli w kierunku szkoły.
– Fajny fant! – podsumował Konrad, gdy szli przez Galerię Trygława, mijając liczne sklepy i saloniki, z których większością Baltazarowi nie udało się jeszcze bliżej zapoznać, gdyż przez ostatni rok był mocno zaabsorbowany nauką, zaliczaniem wymogów na poziom adepta, odwiedzaniem światów zamieszkałych przez psychopatyczne potwory i smoki czy zamachami na życie jego kota. –Też muszę zacząć się w takie zaopatrywać. Ale ty to już w ogóle, w końcu będziesz bazować na itemach.
– Wiem – mruknął Baltazar, po raz nie wiadomo który notując w pamięci, że musi kiedyś odwiedzić lokale opatrzone szyldami „Szydło na Straszydło. Walcz z potworami wygodniej, praktyczniej i w eleganckim stylu!” oraz niedawno otwarty „U Filipy i Filipa. Questy, achievementy i wszystko, czego potrzebujesz, by wreszcie uporządkować swój odwiedzaczowy rozwój”. – Muszę to ogarnąć i zacząć wydawać te welesy. Złożyć jakiś dobry zestaw w moim zasięgu… Finansowym. Ale to nie jest takie proste, część przedmiotów bazuje na jakiejś mocy Przed… A tak w ogóle to jak ci idzie rozwijanie twojej mocy?