Kot Marian i przepowiednia - Krzysztof Zapotoczny - ebook

Kot Marian i przepowiednia ebook

Zapotoczny Krzysztof

0,0
39,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy świat odwiedzaczy mógłby obyć się bez swojej przepowiedni o wybrańcu? Jak się okazuje: nie. Tymczasem nieświadomy tego faktu Baltazar oraz jego przyjaciele z wrocławskiej organizacji zwalczającej potwory nadal rozwijają swe umiejętności i robią wszystko, aby stać się jak najlepszymi ODWIEDZACZAMI. Jednocześnie ktoś czyha na życie Mariana…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 423

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Z Marianem problemy zwyczajne i niezwyczajne

– Ile?! Ile?! – Krzyk pana Tomasza był na tyle donośny, że wydostał się z gabinetu weterynaryjnego aż na korytarz i poczekalnię. Niektórzy oczekujący z pupilami na swoją kolej wychylili się na krzesłach i ciekawsko zerknęli w głąb pokoju przyjęć.

– Osiem kilo – powtórzył weterynarz, a jego głos zdawał się wyrażać zarówno lekką dezaprobatę, jak i pewnego rodzaju uznanie.

– Jezu Chryste. Aśka, czy ty to słyszysz?

Małżonka pana Tomasza milczała w zakłopotaniu, spoglądając to na kierownika lecznicy, to na siedzącego ze stoickim spokojem na wadze Mariana. Była to miła odmiana po tym, jak trzy osoby musiały stoczyć z nim regularną walkę, aby móc przeprowadzić rutynowe badanie, co jak zwykle skończyło się unieruchomieniem Mariana w kaftanie dla trudnych kotów. Podczas tych starć kocur korzystał wyłącznie z broni konwencjonalnej, czyli pazurów i zębów, co i tak nie pozwoliło uniknąć rozlewu krwi – dziś padło na asystenta, który skończył z głębokim zadrapaniem na przedramieniu.

– Ile powinien ważyć normalny kot? – Pan Tomasz nie zamierzał odpuścić.

– Trzy i pół, cztery i pół kilo – odparł weterynarz automatycznie, ale widząc wytrzeszczające się oczy rozmówcy, dodał szybko: – Ale nie ten! Państwa kot jest bardzo duży jak na dachowca, naprawdę, jeden z większych, jakie widziałem. Nawet teraz jakoś nie widać po nim tych ośmiu kilo, może minimalnie, ale bez ważenia nie zgadłbym, że to kot z jakąś wielką nadwagą. Myślę, że możemy uznać, że będzie z nim wszystko w porządku, jeśli będzie ważył nie więcej niż sześć, sześć i pół kilo.

– No widzisz – ucieszyła się pani Joanna. – Musi zrzucić tylko półtora kilo, maksymalnie dwa.

– Przecież to jest jedna czwarta jego wagi. To tak jakbym ja miał teraz schudnąć prawie dwadzieścia kilo…

– Na szczęście poza tym z Łat… to znaczy z Marianem, wszystko w porządku. – Weterynarz postanowił zapobiec rozwojowi małżeńskiej kłótni. – W zasadzie wygląda zdrowiej niż zwykle. – Lekarz musiał dostrzec w kocie pewnego rodzaju odświeżenie. Nie mógł wiedzieć, że przyczyna tkwiła w odrodzeniu się Mariana po jego ostatniej śmierci. – Podamy mu jeszcze tabletki na odrobaczanie, i to będzie wszystko. – Mówiąc to, usiadł za biurkiem i przystąpił do wklepywania na klawiaturze komputera informacji w karcie pacjenta.

Pani Joanna usadowiła się naprzeciwko, unikając wzroku męża, i zaczęła powoli grzebać w torebce w poszukiwaniu portfela.

– Wie pan – powiedziała po chwili nieśmiało. – Bo to przez to, że on nam zginął na jakiś czas. Byłam tym tak zrozpaczona, że potem, gdy się znalazł, mogłam mu rzeczywiście sypać trochę więcej karmy. Szczególnie że on tak przeraźliwie o nią błaga, jeszcze bardziej niż zwykle. Serce się kraje…

– Oczywiście, to zrozumiałe – odparł uprzejmie weterynarz. – Teraz zalecam jednak przestrzeganie dyscypliny żywieniowej. Proszę kotu odmierzać porcje za pomocą kuchennej wagi. Jeśli chodzi o ilość, to proponuję zerknąć na dawkowanie wskazane na opakowaniu i obciąć o dwadzieścia pięć, trzydzieści procent. Myślę, że kilka miesięcy diety, góra rok, załatwi sprawę.

Baltazarowi było szkoda mamy, szczególnie iż wiedział, że tusza Mariana to nie tylko jej wina. Kot nie dość, że nieustannie męczył ją rozpaczliwymi piskami i drapaniem w szafkę z jedzeniem, to jeszcze szantażował emocjonalnie samego Baltazara, dręcząc jego sumienie stwierdzeniami typu: „Oddałem za ciebie życie, niewdzięczniku, a wiesz, jak bardzo tobą gardzę. Łososia w galaretce mi żałujesz?” czy „Mam nadzieję, że jak następnym razem będziesz w tarapatach, to z głodu nie zabraknie mi sił, by ratować twoje wątpliwej wartości życie”. Nieprzyjemnie było więc słuchać, jak ojciec podczas drogi do domu czyni mamie dalsze wyrzuty z powodu nadwagi pupila.

– Czy ty się musisz tak wydurniać u tego weterynarza? – zapytał Baltazar, gdy rodzice Patrycją wysiedli na chwilę z auta, by zajrzeć do kawiarni. Wprawdzie gwałtowny przebieg wizyty w lecznicy nie był dla niego żadną nowością, ale czuł silną potrzebę wylania na kota jakichś pretensji. – Przecież on sprawdza, czy jesteś zdrowy. I po co tymi tabletkami na odrobaczanie plujesz? Chcesz mieć robaki?

– Nie, nie chcę – zachrypiał kot po chwili. – Te tabletki są wstrętne. Jak nie wierzysz, to spróbuj. I wiem, że wizyty u weterynarza są przydatne, co nie oznacza, że będę tam stał jak potulne ciele albo tresowany pies. Muszę zamanifestować przynajmniej pozorny opór, aby była jasność, że kot nie robi dobrowolnie tego, co sobie ludzie wymyślą. Zauważ, że tylko drapię i gryzę, nikogo nie zabiłem.

– No wielkie dzięki. Moim zdaniem zwyczajnie pajacujesz.

– Przypomnę ci tę rozmowę, jak następnym razem będziesz jechał do dentysty. Przecież on tylko leczy twoje zęby, a z tego, co mówił twój stary, wynika, że ostatnim razem musieli cię niemal pasami przywiązać i jeszcze się popłakałeś.

– A daj mi spokój. – Zbliżający się z lodami rodzice i Patrycja dali pretekst do ucięcia rozmowy.

Marian parsknął, ale na szczęście darował sobie kpiące komentarze o sile argumentów i tak dalej, dzięki czemu Baltazar mógł w spokoju zatopić język w zimnym deserze, a myśli skupić na rozpoczynającym się za kilka dni roku szkolnym. Wyjątkowo poza zniechęceniem odczuwał również lekką ekscytację związaną z faktem, że dalszą edukację odbywać miał w placówce przy siedzibie odwiedzaczy. Co prawda wiedział już, że szkoła Swaroga w zasadzie jest zwyczajną szkołą (a może nawet gorszą, ze względu na zapowiadane zajęcia dodatkowe), ale przynamniej będzie do niej chodził razem z dobrymi, choć poznanymi stosunkowo niedawno przyjaciółmi – Konradem, Amelią i Kaśką.

Po raz nie wiadomo który pomyślał o tym, jak szybko w tym roku minęły wakacje. Wszystko przez to, że tak wiele się działo. Po próbie porwania Baltazara przez Żywioł, zakończonej wysłaniem jej do świata zombie i śmiercią Mariana, u odwiedzaczy zapanował chaos. Tylko częściowo związany był on z pracami remontowymi na oddziale potworów, spowodowanymi zniszczeniami, jakich dokonały niebezpieczne istoty wypuszczone z cel przez niedoszłą porywaczkę.

Większe zamieszanie wywołał fakt, iż do Wrocławia przyjechali delegaci z Krajowej Rady Odwiedzaczy, którzy – z wiceprzewodniczącym Rady na czele – domagali się szczegółowych wyjaśnień. Nie mieli pojęcia o przypadku Baltazara, ponieważ Żywioł nie przekazała im żadnych informacji. Przesłuchiwano wszystkich, którzy mieli jakąkolwiek wiedzę w tej sprawie, a więc członków Rady Dolnośląskiej, w tym Gottfrida, a także oczywiście Leona Podolaka. Przesłuchiwani byli również Konrad, Kaśka i Amelia, przy czym każde z nich prezentowało całkowicie odmienną postawę. Konrad silił się na obojętność i ważył każde słowo, jakby podejrzewał, że przesłuchujący tylko czekają, żeby go za coś obwinić. Kaśka była mocno podekscytowana i z chęcią opowiadała o wszystkim, co ich spotkało, przy czym jej ulubionymi punktami były wyprawa do nawiedzonego szpitala (jak się okazało, upływ czasu zamazał w jej pamięci fakt, że ta mała „przygoda” omal nie skończyła się tragicznie) oraz bitwa na oddziale potworów. Amelia była z kolei bardzo wystraszona i co chwilę przepraszała, sprawiając wrażenie, jakby uważała, że absolutnie wszystko, co wydarzyło się od czerwca, to jej wina.

Na przesłuchanie wezwany został również Marian. Ustne zawiadomienie w tej sprawie przekazał mu pracujący dla odwiedzaczy kot Feliks, który wpadł pewnego wieczoru przez okno do pokoju Baltazara. Ponieważ Marian tym razem nie był o nic oskarżony, a więc nie można było podjąć decyzji o oddaniu go do dyspozycji organów odwiedzaczy, którym nie podlegał, wezwanie na przesłuchanie stanowiło jedynie prośbę, na którą to prośbę odpowiedź miała zostać przekazana przez kociego wysłannika. Marian udzielił odpowiedzi odmownej niezwłocznie, w krótkich i niecenzuralnych słowach. To mu jednak nie wystarczyło, bo gdy zdegustowany Feliks wyszedł przez okno, kocur kazał Baltazarowi sporządzić dodatkową, dłuższą odpowiedź na piśmie, a następnie doręczyć ją Radzie. Baltazar odmówił, ponieważ nie zamierzał pośredniczyć w przekazywaniu odwiedzaczom steku wulgaryzmów, z których części nigdy wcześniej nawet nie słyszał.

Oczywiście osobą maglowaną najbardziej był Baltazar. Wzywano go do siedziby odwiedzaczy nieskończenie wiele razy i pytano w kółko o absolutnie każdy szczegół wydarzeń, które miały miejsce od spotkania ze zmorą do walki Mariana z Żywioł. Przesłuchujących najbardziej interesowało wszystko, co chłopak usłyszał od przewodniczącej, a to dlatego, że motywy jej działań wciąż pozostawały nieznane i pomimo przeszukania jej mieszkania nie udało się odnaleźć drugiego naprowadzacza. Baltazar, który początkowo przesłuchania znosił ze spokojem, z upływem czasu popadał w coraz większe zniechęcenie i irytację. W końcu stało się to na tyle męczące, że każda myśl o Swarogu zaczynała go denerwować i – choć bardzo lubił zwierzęta – zaczął nawet spoglądać z niechęcią na koty z medalikami odwiedzaczy, które kręciły się ostatnimi czasy w sporej liczbie w okolicach jego domu. Kiedy więc nadeszła druga połowa sierpnia, z radością przekazał kociemu wysłannikowi, że nie zamierza stawiać się na kolejną rozmowę w siedzibie Swaroga, bo teraz jedzie z rodzicami i siostrą nad morze, i mają mu wreszcie dać święty spokój. O dziwo, spotkało się to ze zrozumieniem, bo następnego dnia zadzwonił do niego jakiś urzędnik, który w imieniu Krajowej Rady Odwiedzaczy podziękował mu za dotychczasową pomoc i zapewnił, że w najbliższym czasie nie będzie już więcej wzywany.

Po powrocie z Trójmiasta, w którym spore wrażenie na Baltazarze zrobił Gdańsk (zachwalany przez ojca słowami: „Taki jakby Wrocław, tylko że nad morzem i trochę ładniejszy”), zostało już tylko kilka dni do rozpoczęcia roku szkolnego. Ponieważ rodzice mieli jeszcze wolne, ten czas spędzili na wyjściu do zoo, wypadzie do parku linowego, wycieczce do zamku Książ oraz odbytej właśnie wizycie kontrolnej u weterynarza.

Kot nie był specjalnie zadowolony z ich powrotu, ponieważ, jak twierdził, gdy dom był pusty, on miał święty spokój, a ponadto sąsiadka, która pod ich nieobecność miała sprzątać mu kuwetę i uzupełniać wodę i karmę, sypała mu jeszcze więcej jedzenia niż pani Joanna. Tym bardziej wściekł się, gdy wieczorem, po powrocie z lecznicy, mama rzeczywiście odmierzyła mu jedzenie zgodnie z zaleceniem. Najpierw zaczął przeraźliwie miauczeć, a gdy nie odniosło to skutku, ugryzł panią Joannę w kostkę i poszedł na górę, do pokoju swojego „ludzkiego partnera”. Gdy ten do niego dołączył z zamiarem położenia się spać, kot kazał mu przynieść sobie więcej karmy, ale Baltazar wytłumaczył mu, że rodzice będą siedzieć na dole do późnej nocy i oglądać horrory, więc na pewno zauważą, jak podprowadza jedzenie, a wtedy na sto procent dobrze je schowają. Zirytowany kot kazał więc puścić sobie muzykę (obecnie miał fazę na zespoły łączące brzmienia nowoczesne z tradycyjnymi, ludowymi), a następnie ułożył się bokiem na piszczelach Baltazara, co stanowiło jedną z jego ulubionych pozycji do spania, i zanim zasnął, wpatrywał się w niego wyrażającym potężną irytację spojrzeniem. Czynił to przy akompaniamencie utworów, które zazwyczaj były kojące, lecz w połączeniu ze świecącymi w ciemności złymi oczami – zdecydowanie niepokoiły. Baltazar, wiedząc, że budzenie Mariana w środku nocy za każdym razem kończy się zrzędzeniem, łażeniem po twarzy i złośliwym zrzucaniem rzeczy z szafek, jak zwykle nie ruszał nogami. Udręczone kocim ciężarem kończyny koszmarnie drętwiały, wskutek czego ciągle się budził.

Rankiem, gdy rodzice pojechali na cotygodniowe duże zakupy, Marian wszedł do pokoju Baltazara, gdy ten, zaspany, właśnie kończył się ubierać.

– Dobrze, że już wstałeś – powiedział. – Twoi starzy znowu dali mi mniej żarcia. Oni tak na poważnie. Teraz ich nie ma, pojechali z twoją siostrą do sklepu. Chodź, to mi dosypiesz.

– Nie – odparł Baltazar stanowczo. – Weterynarz ma rację, masz nadwagę, musisz schudnąć.

– Ty niewdzięczniku…

– Nie dam się więcej szantażować emocjonalnie.

– Jak się zacznę sam dobierać do szafek, to tylko narobię wam bałaganu, zobaczysz.

– Nie narobisz żadnego bałaganu. – Baltazar zamknął drzwi do pokoju. – Czy ty w ogóle nie masz samokontroli? Ile chcesz ważyć? Dziesięć kilo?

– Będziesz mi jedzenie odmierzał i wagę liczył? – warknął kot. – Nie jestem dzieckiem!

– Ale czasem zachowujesz się jak dziecko! Tata ma rację, mama rozpuściła cię jak dziadowski bicz!

– Dawaj jeść!

– Nie!

– Święta Bastet – warknął kot przez zęby. – Czasami naprawdę trudno mi się powstrzymać, żeby ci nic nie zrobić. Niestety to byłoby marnotrawstwo poświęconego dla twojej żałosnej osoby kociego życia. Wy, ludzie…

– Znowu zaczynasz…

– …jesteście jak obrzydliwe robactwo, które rozlazło się po tym świecie, i tylko dlatego, że rozprzestrzeniliście się szybciej niż szarańcza, uważacie się za jego panów i władców. – Ton głosu kota wyrażał autentyczną wściekłość. – Robactwo, które trzeba zgnieść, żeby świat mógł znów żyć w jako takiej harmonii…

– Nudny jesteś. – Baltazar pokręcił głową. – Ale widzę, że głód dobrze wpływa na twoją wyobraźnię. Żeby takie bzdury wymyślać…

– Otwórz drzwi – warknął Marian.

– Nie.

– Otwieraj!

– Sam sobie otwórz – parsknął Baltazar szyderczo, po czym wypowiedział słowa, których za chwilę bardzo pożałował: – Skoro chcesz świata bez ludzi, to ciekawe, jak będziesz sobie radził z takimi prostymi czynnościami.

Marian, ze zjeżoną sierścią i z uszami opuszczonymi ze złości aż na kark, odwrócił się i machnął łapą, wypuszczając z niej sporych rozmiarów ognistą kulę, która z hukiem wyrwała drzwi z zawiasów i cisnęła nimi o ścianę korytarza z taką siłą, że się połamały. Posypał się tynk i farba. Lekko ogłuszony i całkowicie osłupiały Baltazar wlepił wzrok w kota, a ten dostojnym niespiesznym krokiem wyszedł z pokoju, nawet się nie odwracając.

Gdy Baltazarowi udało się w końcu odzyskać zmysły, w panice wybiegł na korytarz i z przerażeniem spojrzał na pękniętą ścianę i rozrzucone po podłodze, tlące się gdzieniegdzie kawałki drewna. Złapał się za głowę i spojrzał na Mariana, który właśnie przysiadł na stojącej obok komodzie.

– CZY TY JESTEŚ NORMALNY?! – ryknął tak głośno, że aż zabolało go gardło.

– Dwa razy prosiłem, żebyś otworzył drzwi – odparł kocur spokojnym już głosem.

– Przecież bym ci otworzył!

– Nie zwykłem prosić trzy razy.

– Rozwaliłeś drzwi i ścianę! Czy ty się czasami zastanawiasz, co robisz?! Co ja powiem rodzicom?!

– Może coś o wybuchu gazu? – zasugerował kot po chwili milczenia. Subtelna zmiana w jego głosie wskazywała, że powoli docierało do niego, iż lekko przesadził.

– O jakim wybuchu gazu?! – Baltazar wciąż krzyczał, ale już trochę ciszej. – Gaz zakradł się do mojego pokoju, zamknął drzwi i postanowił sobie wybuchnąć?!

– Nie wiem, nie znam się na tych waszych instalacjach. Na pewno wymyślisz jakieś wytłumaczenie.

Baltazar zacisnął zęby i jeszcze raz przyjrzał się zniszczeniom. Pomyślał, że jeśli Marian ma pozostać na diecie, to nadchodzący rok będzie wyjątkowo ciężki. Miał nadzieję, że przynajmniej wśród odwiedzaczy zapanuje spokój.

* * *

Co za chaos, pomyślał po raz nie wiadomo który Antoni Janas, przewodniczący Mazowieckiej Rady Odwiedzaczy oraz wiceprzewodniczący Krajowej Rady Odwiedzaczy, od niedawna pełniący również obowiązki jej przewodniczącego do czasu wyboru nowej osoby na miejsce Anny Żywioł – choć wiedział, że wybory to formalność i stanowisko przypadnie jemu. Właśnie wrócił z odbytego w Nowym Jorku nadzwyczajnego posiedzenia Światowej Organizacji Zjednoczonych Odwiedzaczy, na którym występował jako przedstawiciel Polski. Być może i cieszyłby się z zaszczytu, jakiego dostąpił, gdyby nie fakt, że całe posiedzenie odbyło się w atmosferze skandalu i zbiorowych pretensji do jego kraju, a tym samym – do niego samego. Z jednej strony rozumiał, że to, co w ostatnich tygodniach wydarzyło się w Polsce, stawiało w złym świetle również jego, z drugiej strony nie mógł przecież ponosić odpowiedzialności za działania Anny Żywioł.

Dobrze, że miał to już za sobą. Teraz pozostało mu załatwić sprawę z tym całym Leonem Podolakiem. Jeszcze w oczekiwaniu na samolot powrotny zadzwonił do niego i polecił mu stawić się następnego dnia w gabinecie przewodniczącego Dolnośląskiej Rady Odwiedzaczy. Zamierzał jak najszybciej przekazać mu to, co miał mu do przekazania, a następnie ekspresowo doprowadzić do wyboru nowego przewodniczącego na Dolny Śląsk, co pozwoli mu bez dalszej zwłoki wrócić do Warszawy i wziąć przynajmniej kilka dni urlopu na ukojenie zszarganych nerwów. To, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku tygodni, oraz to, czego się dowiedział, od kiedy przyjął funkcję szefa wszystkich polskich odwiedzaczy, to było zdecydowanie za dużo na raz. I jeszcze ta policja, która ciągle nawiedzała wrocławski oddział Swaroga w sprawie zaginięcia Żywioł. Co za bajzel.

– Proszę wejść – powiedział, gdy usłyszał pukanie.

Drzwi otworzyły się, a do pomieszczenia wszedł Leon Podolak i przywitawszy się, zasiadł naprzeciwko Antoniego Janasa na wskazanym mu krześle. Janas przyjrzał mu się i pomyślał przelotnie, że blizna na jego brodatej twarzy – jak wiedział, pamiątka po tej całej bitwie na oddziale potworów – na swój sposób pasuje do jego surowego oblicza.

– Panie Leonie, nie ukrywam, że jestem zmęczony, przejdę więc od razu do rzeczy – zaczął bez ogródek. – Na wstępie zaznaczam, że wszystko, czego się pan dziś dowie, jest poufne. Może pan czuć się wyróżniony, zgromadzenie ŚOZO – wypowiedziana od niechcenia nazwa wybrzmiała jak „siozo” – podjęło specjalną uchwałę imiennie upoważniającą pana do uzyskania tych informacji jako opiekuna Baltazara Synala. Potem będę musiał jeszcze wtajemniczyć waszego nowego przewodniczącego, jak już go wybierzecie.

Podolak uniósł brwi w zdziwieniu, a po chwili poważnie kiwnął głową.

– Udział w zgromadzeniu nie należał do przyjemnych. Wystosowano wobec mnie szereg ciężkich zarzutów w związku z Ani… z przewodni… z Ann…

– Z Anką – dokończył za niego Podolak. – Myślę, że w obecnej sytuacji wszyscy możemy już zrezygnować z formalności.

– Dziękuję – odparł Janas i ciągnął: – A więc wystosowano wobec mnie zarzuty w związku z Anką i z tym, że siozo nic nie wiedziało o Baltazarze, chociaż nie miałem na to żadnego wpływu.

– Naprawdę? – zdziwił się Podolak. – Delegaci mieli do pana o to pretensje? Zważając na niespotykane zdolności chłopaka, trzymanie informacji o nim w tajemnicy, przynajmniej czasowo, wydawało się rozsądne, mając na uwadze, jak w przeszłości próbowano wykorzystać tego typu wybitne młode jednostki. Przecież nie mamy obowiązku od razu dzielić się z organizacją…

– I tu się pan myli – przerwał mu Janas. – Okazało się, że mamy taki obowiązek.

Podolak ponownie uniósł brwi.

– Panie Leonie, ma pan oczywiście poziom sztukmistrza, zgadza się?

– W rzeczy samej, od lat, przecież nie mógłbym być opiekunem…

– To było pytanie retoryczne – znów przerwał Janas. – Ja również mam poziom sztukmistrza, co jest tak samo oczywiste. Oznacza to, że obaj mamy dostęp do wszystkich informacji na temat odwiedzaczy, czasu Przed i tak dalej, prawda?

– Prawda.

– No właśnie okazało się, że nieprawda. Dowiedziałem się, że jest jeszcze jedna informacja, do której dostęp otrzymują wyłącznie osoby pełniące funkcję przewodniczącego ogólnokrajowej rady, pełniące jednocześnie funkcje delegatów na zebraniach naszej światowej organizacji. Kiedy więc przejąłem obowiązki Anki i zalogowałem się na profil przewodniczącego rady krajowej, otrzymałem tę informację. Informację na temat przepowiedni o wybrańcu.

– Przepowiedni o wybrańcu? – Brodaty odwiedzacz po raz kolejny wyraził zdziwienie.

– Tak, zgadza się, mamy swoją przepowiednię o wybrańcu. Na początku też się zdziwiłem, ale potem uznałem, że to było do przewidzenia. Zawsze jest jakaś przepowiednia i wybraniec, czyż nie?

– Coś w tym jest… – Leon Podolak powoli pokiwał głową.

– No więc, panie Leonie – Janas wstał i nadał swemu głosowi lekko uroczysty ton – tak jak powiedziałem, został pan upoważniony do zapoznania się z treścią przepowiedni. Proszę, oto ona. – Wręczył swemu rozmówcy wyjęty z szuflady zrolowany i przewiązany wstążką arkusz papieru.

Podolak z namaszczeniem ujął rulon i zdjąwszy tasiemkę, zaczął studiować wzrokiem tekst.

– Trochę dziwnie napisana… – mruknął po chwili.

– A, tak. – Pokiwał głową Janas. – Jest tłumaczona z języka Przed. Ponoć tłumacz uznał, że jej styl nie jest dość uroczysty i odpowiedni dla przepowiedni, więc sam nadał jej właściwy, w jego mniemaniu, charakter.

Janas cierpliwie czekał, aż jego rozmówca, którego oblicze wyrażało coraz większe zdumienie, skończy czytać.

– A więc Baltazar… – zaczął w końcu Podolak.

– Może tak być – wszedł mu w słowo Janas.

– A Marian…

– Przypuszczalnie tak.

– Przecież tego kota trzeba natychmiast zamknąć! On zna treść przepowiedni?

– Nie wiemy tego. – Janas wzruszył ramionami. – A jeśli zna, to nie wiemy, czy wie, że my ją znamy. A co do zamknięcia go, to myśli pan dokładnie tak samo jak niemal wszyscy delegaci. U nas niektórzy kojarzą Mariana przede wszystkim ze sprawą śmierci członków grupy Antosa w latach dziewięćdziesiątych. Ale na zgromadzeniu dowiedziałem się, że niektóre kraje też mają sporo na temat tego kota w swoich aktach. Na przykład Egipt i Niemcy.

– Nie dziwi mnie to. Nakazano już zatrzymanie Mariana?

– Spokojnie, po kolei. Gdy zapoznałem się z przepowiednią, od razu zawnioskowałem o nadzwyczajne zgromadzenie siozo, na którym przedstawiłem sprawę Baltazara. Niektórzy zresztą już co nieco słyszeli o bitwie na oddziale potworów i walce Mariana z Anką. Na zebraniu czyniono mi spore wyrzuty, bowiem tak jak przed chwilą zasygnalizowałem, każdy kraj ma obowiązek poinformowania, jeśli znajdzie u siebie kandydata na wybrańca. Założenie było takie, że informacja o osobie posiadającej takie niezwykłe zdolności z pewnością dotrze do przewodniczącego rady krajowej, który, wiedząc o przepowiedni, ten obowiązek wypełni.

– Przecież nie może pan odpowiadać za to, że przewo… że Ania kazała wszystkim trzymać informację o chłopaku w tajemnicy.

– Też tak sądzę, szczególnie że nadal nie wiemy, jakie ona w ogóle miała zamiary. A żaden inny z obecnych członków waszej rady regionalnej nigdy nie pełnił funkcji przewodniczącego rady krajowej, więc o przepowiedni wiedziała tylko ona. Ale nie wszyscy na zebraniu przyjęli to do wiadomości. Spora część delegatów w ostrych słowach krytykowała postawę Polski. Ci, którzy milczeli, bynajmniej nie wzięli mnie w obronę. No, poza przedstawicielem USA. On akurat trzymał moją stronę.

– Naprawdę? Dlaczego?

– Z rozmowy, którą przeprowadziłem później z panem Greenem – wyjaśnił Janas, uśmiechając się lekko – wywnioskowałem, że powody zasadniczo są dwa. Po pierwsze on chyba nie za bardzo wierzy, że Baltazar Synal jest wybrańcem. Zdawał się sądzić, że jeżeli wybraniec miałby się rzeczywiście urodzić, to z pewnością nastąpiłoby to w Stanach Zjednoczonych, ewentualnie w Anglii.

– W sumie… – Podolak pokiwał głową. – A drugi powód?

– Dużo mówił o tym, jak bliskim partnerem dla Stanów jest Polska i jak to musimy się wzajemnie wspierać i współpracować. Zapewne więc, na wypadek gdyby jednak Baltazar był wybrańcem, pan Green chce zapewnić swojemu krajowi miejsce jak najbliżej jego osoby. Cały czas powtarzał „nasz Baltazar to” albo „nasz wybraniec tamto”. No, ale wracając do Mariana…

– Właśnie, powiedział pan, że delegaci są za zatrzymaniem sierściucha.

– Zasadniczo tak właśnie było. Gdy już skończyli ganić mnie za Ankę, zebrałem jeszcze cięgi za to, że dolnośląska rada nie postawiła Mariana w stan oskarżenia już za pierwszym razem, gdy ujawnił Baltazarowi informacje o nas.

– Od sprawy grupy Antosa minęło już sporo czasu – odparł Podolak. – Większość puściła już to w niepamięć. Niestety – dodał z wyraźną nutą gniewu. – A sam pan wie, że postawienie kota w stan oskarżenia zawsze jest powodem napięć międzygatunkowych i niektórzy wolą tego unikać, jak długo się da.

– Teraz to nieważne. – Janas pokręcił głową, unosząc uspokajająco dłoń. – Gdy już skończyli wyrzucać mi rzeczy, z którymi nie miałem nic wspólnego, Grecja wystąpiła z wnioskiem natychmiastowego powołania trybunału, który oskarżyłby i osądził Mariana za wszystko, co by się dało, w tym za czyny, które były już przedmiotem wyroków i umorzeń.

– I? – zapytał z nadzieją brodaty odwiedzacz.

– I swój sprzeciw wyraził przedstawiciel koci. Jest nim Neheb, kot abisyński. Jak pan zapewne wie, ta arystokratyczna rasa kotów z dużą rezerwą, że tak powiem, podchodzi do przyjaźni kocio-ludzkiej. Koty abisyńskie złożyły wszak zastrzeżenia do konwencji helsińskiej w sprawie współpracy ludzi i kotów. Najbardziej irytowały je zapisy o zakazie traktowania ludzi jako przedmiotu własności kotów oraz możliwości objęcia kotów prawem odwiedzaczy.

– Tak, wiem. – Podolak zgrzytnął zębami.

– No więc rozumie pan, że to trudny partner do rozmów w takich sprawach. Gdy usłyszał, że ludzie mają zamiar sądzić kota, mocno naginając prawo, a w zasadzie, bądźmy szczerzy, bezprawnie, wściekł się nie na żarty. Powiedział, że tak niesprawiedliwe traktowanie jest absolutnie nie do przyjęcia i stanowi występek poniżej godności gatunku nawet tak podrzędnego, jak to ujął, jak człowiek. Wybuchła ogromna awantura, niemal doszło do ręko- i łapoczynów. Padły groźby, że jeśli zajdzie taka potrzeba, będziemy działać wbrew głosowi przedstawiciela kociego. Wtedy Neheb zagroził, że jeśli wbrew jego sprzeciwowi zostanie powołany jakikolwiek trybunał mający na celu postawienie Mariana w stan oskarżenia za jakieś stare sprawy, koty wypowiedzą konwencję helsińską, a wtedy świat pogrąży się w chaosie.

– To lekka przesada… – Skrzywił się rozmówca Janasa.

– Może, ale nawet jeśli, to tylko lekka, i doskonale pan o tym wie – odparł poważnie przewodniczący mazowieckiej rady. – Nikt nie wątpi w słowa Neheba. On tylko czeka na pretekst, żeby zerwać współpracę z ludźmi, którą uważa za uwłaczającą dla kotów. I nikt nie zamierza sprawdzać, co się stanie, jeśli zrealizuje swoją groźbę. Szczególnie że ostatnie lata przyniosły ogromny wzrost nawiedzeń. Na pewno doskonale pan o tym wie, w końcu dlatego od jakiegoś czasu rekrutujemy więcej członków.

Podolak w milczeniu kiwnął głową.

– Marian nie zostanie więc ani zatrzymany, ani oskarżony – ciągnął Janas. – Dlatego musi pan mieć szczególne baczenie na kota i oko na chłopaka. Oczywiście w granicach rozsądku. Z jednej strony nie mamy gwarancji, że teraz, kiedy Baltazar stał się sławny, ktoś inny niż Anka nie wpadnie na to, żeby go porwać. Z drugiej strony niewiele możemy zrobić. Przecież nie umieścimy go na oddziale zamkniętym. Na razie przydzieliliśmy liczną grupę naszych kocich agentów do patrolowania okolicy jego domu. Sam chłopak natomiast musi być traktowany jako normalny nowicjusz odwiedzaczy, przynajmniej dopóki siozo nie zdecyduje, co dalej począć z tą sprawą, w tym z Marianem. A jak pan wie, decyzje muszą zapaść jednomyślnie. Więc obawiam się, że to potrwa. Przynajmniej uzyskaliśmy zapewnienie Neheba, że dotrzyma obowiązku zachowania tajemnicy i nie zdradzi Marianowi, bezpośrednio czy pośrednio, żadnych niejawnych informacji z obrad.

– Rozumiem. – Brodaty odwiedzacz ponownie kiwnął głową. – Ale może by tak… Jeśli chodzi o Mariana… Może by go…

– Oszalał pan?! – Janas walnął pięścią w stół, zdenerwowany nie na żarty. – Chce go pan zabić?! A gdyby zamach się nie udał, a sprawa wyszła na jaw? Albo jeśliby się udał, a i tak by się wydało? Przecież nie wiemy, czy to ostatnie życie kota. Chce pan, żeby po tym wszystkim Polska wsławiła się jeszcze jako kraj, który wywołał wojnę kocio-ludzką?

Podolak długo milczał, wpatrując się w swojego rozmówcę.

– Wie pan, że miałem być jednym z członków grupy Antosa?

– Nie – odparł po chwili Janas. – Nie wiedziałem o tym.

– Byłem kandydatem i ciężko na to pracowałem. Znałem wszystkich członków grupy i przyjaźniłem się z nimi. Ich śmierć pozbawiła mnie nie tylko wymarzonej ścieżki zawodowej, ale i bliskich mi osób.

Janas powoli i poważnie pokiwał głową. Niech się wygada, pomyślał. To go uspokoi.

– Nigdy z nikim o tym nie rozmawiam. Staram się nawet nie wracać do tego myślami, żeby frustracja i poczucie bezsilności nie zżarły mnie całkowicie od środka. Ale mówię to panu, żeby pan wiedział, że mam naprawdę dobry powód, żeby nienawidzić Mariana, i nic, co pan powie, tego nie zmieni.

Przewodniczący odetchnął ciężko i przeczesał włosy.

– Panie Leonie, rozumiem pana rozgoryczenie, ale Marian odbył karę ze swój czyn – powiedział, siląc się na spokojny i przyjazny ton. – A pana uczucia, powtarzam: są zrozumiałe, ale mniej istotne niż ryzyko wywołania międzygatunkowego konfliktu. Żadnych zamachów na Mariana. Przyjął to pan do wiadomości? – zapytał tonem niedopuszczającym sprzeciwu.

– Tak – odparł w końcu Podolak.

Janas przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, oceniając, czy jego rozmówca na pewno przyswoił informację, i gdy uznał, że tak, kontynuował:

– Musi pan wiedzieć o czymś jeszcze. O czymś, co być może ma związek ze wzmagającą się falą nawiedzeń, a także z pojawieniem się wybrańca. Czymś, co bardzo uprawdopodabnia hipotezę, że to właśnie Baltazar nim jest, jeśli to wszystko prawda.

– Tak? – Brodacz wyprostował się na krześle.

– Na zgromadzeniu ujawniono informację o odkryciu pewnego portugalskiego zwiadowcy…

Rozdział II

Sylwester

Baltazar nie miał pojęcia, jak rozwiązać problem zniszczonych drzwi. Im więcej czasu mijało, w tym większą panikę wpadał, wiedząc, że lada moment rodzice i Patrycja mogą wrócić z zakupów.

Gdy już przestał wydzierać się na Mariana, w pierwszej kolejności dogasił starą bluzą dopalające się zgliszcza i zaczął sprzątać kawałki drewna, czemu kot przyglądał się z uprzejmym zainteresowaniem. Po chwili jednak Baltazar doszedł do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu – podłoga była usmolona, a ślady zniszczenia nosiła również ściana, z której odpadło sporo tynku i farby. Nawet więc gdyby jego rodzina dostała zaćmienia mózgu i zapomniała, że w jego pokoju były drzwi, pozostałe ślady szybko dadzą im do zrozumienia, że wydarzyło się tu coś niepokojąco wybuchowego.

Postanowił więc skupić się nie tyle na próbie ukrycia zniszczeń, co na znalezieniu możliwego do przedstawienia rodzicom i w miarę logicznego wytłumaczenia eksplozji w jego pokoju. Jako że nic nie przychodziło mu do głowy, uznał, że nie pozostaje mu nic innego, jak chwycić się pomysłu Mariana o wybuchu gazu. Na szczęście przynajmniej mieli w domu ogrzewanie gazowe.

Rzucił się pędem schodami, najpierw na parter, a potem do piwnicy. Marian dreptał za nim, ale na szczęście – być może z litości – powstrzymywał się od złośliwych komentarzy. Baltazar spojrzał na piec i na wychodzące z niego rurki.

– Jest lato, więc grzejniki nie działają, ale gaz dalej musi tu być, nie? – zapytał kota. – Wodę chyba też tym grzejemy?

– Mnie pytasz?

Baltazar bezradnie rozejrzał się po kotłowni, jakby szukając czegoś, co mogłoby podsunąć mu inny pomysł. Po chwili uznał, że nie ma teraz czasu na zbędną kontemplację, i pobiegł do garażu, skąd zgarnął młotek, by następnie z powrotem popędzić pod swój pokój. Na korytarzu, obok framugi zamocowany był jeden z grzejników.

– Te rury idą w ścianie – powiedział trochę do kota, trochę sam do siebie.

Nie zastanawiając się dłużej, zaczął tłuc młotkiem w ścianę, odłupując jej fragmenty, aby odsłonić rury. Gdy po kilku minutach mu się to udało i dostrzegł metalowy przewód, odłożył młotek i nerwowo potarł się po twarzy.

Dobra, co teraz? Przebić te rury? Nie, to bez sensu. A jeśli naprawdę wybuchną?

To może je osmalę i nikt nie zwróci uwagi na szczegóły?

Popatrzył na rozwalony fragment ściany nad grzejnikiem, którego nijak nie dało się połączyć z połamanymi i przypalonymi drzwiami oraz zniszczeniami po przeciwnej stronie. Czuł, że grunt pali mu się pod nogami.

– A w tych rurach – wtrącił się Marian – to nie idzie czasem tylko ciepła woda, a nie gaz?

Słuszna uwaga kota uświadomiła Baltazarowi, że jego pomysł już z założenia był dość kretyński. Usiadł na podłodze i ukrył twarz w dłoniach. Obawiał się, że zaraz się popłacze. Po chwili zerknął na Mariana. Nauczył się już na tyle rozpoznawać jego ograniczoną mimikę, że teraz potrafił stwierdzić, iż kot jest rozbawiony.

Nie mając sił i czasu, by na niego krzyczeć, wstał i zrobił to, co powinien był zrobić od początku. Wszedł do pokoju, sięgnął po leżący na łóżku telefon i odpalił wyszukiwarkę. Zaczął wpisywać w niej hasła takie jak: „dziwne wybuchy”, „niewyjaśnione wybuchy”, „samozapłon przedmiotów”. Przeglądał kolejne strony internetowe z nadzieją na jakieś sensowne wyjaśnienie.

– Wiem – powiedział w końcu, odrywając wzrok od ekranu. – Piorun kulisty. Powiem im, że to piorun kulisty.

– O, to świetna myśl – odparł kot trochę dziwnym głosem.

– Naprawdę?

– Mhm. – Kolejne przytłumione mruknięcie Mariana utwierdziło Baltazara w przekonaniu, że kot po prostu powstrzymuje się od wybuchnięcia śmiechem.

Zrezygnowany schował telefon do kieszeni i ponownie wyszedł na korytarz, by jeszcze raz, już dość obojętnie, przyjrzeć się resztkom drzwi i uszkodzonym fragmentom ścian – teraz już dwóm. Postał tak jeszcze chwilę, a potem, nie widząc już innego możliwego rozwiązania tej sytuacji, zdecydował się na ostateczność – ucieczkę z domu.

* * *

Baltazar nie chciał się zbytnio oddalać, więc udał się na ulicę Sudecką pod blok Konrada i usiadł na jednej z ławek. Nie zadzwonił do niego jednak, bo wiedział, że i tak zaraz będzie musiał wracać.

Jego telefon odezwał się po piętnastu minutach. Mama.

– Halo? – odebrał.

– Baltazar, dzięki Bogu! Gdzie ty jesteś?!

– U Konrada pod domem – odparł zgodnie z prawdą. – A co się stało? Czemu krzyczysz?

– Natychmiast wracaj do domu! W tej sekundzie! – Połączenie zostało przerwane.

Gdy dotarł z powrotem, dla niepoznaki wszedł najpierw do salonu i stamtąd zaczął wołać mamę i tatę, udając, że nie wie, gdzie są.

– Tutaj! – odkrzyknął ojciec. – Na górze!

Wszedł po schodach i ujrzał całą rodzinę, wliczając w to Mariana, stojącą nad roztrzaskanymi drzwiami przy rozwalonych ścianach.

– Jezu! – krzyknął Baltazar najnaturalniej, jak umiał. – Co tu się stało?

Wszyscy na niego spojrzeli. Rodzice mieli zszokowane miny, Patrycja również, choć w jej przypadku z twarzy dało się też wyczytać lekką ekscytację. Na Mariana starał się nie patrzeć, żeby nie stracić zimnej krwi.

– Myśleliśmy, że ty nam powiesz – odparł ojciec niepewnym i trochę podejrzliwym tonem.

– Boże, Balciu, tak się cieszę! – Mama podbiegła do niego i przytuliła go tak mocno, że chrupnęły mu kości.

– No tak – kontynuował ojciec – owszem, najpierw baliśmy się trochę, że jesteś w szpitalu albo coś, no ale skoro jesteś cały i zdrowy, to może potrafisz wyjaśnić nam, co tu się stało? – Sposób, w jaki wypowiadał słowa, wskazywał, że nie do końca wie, jak się zachować.

– Mamo, puść! – Baltazar w końcu wyrwał się z żelaznego uścisku. – Ja? – zwrócił się do taty. – Myślicie, że to ja zrobiłem?

– Okna i drzwi zamknięte, nie ma śladów włamania, chyba nic nie zginęło. To kto?

– No przecież nie ja!

– Tomek, daj spokój. – Mama wzięła syna w obronę. – Jak on mógł coś takiego zrobić? Przecież tu chyba coś wybuchło!

– Może się bawił jakimiś petardami…

– Petardami? Chyba granatem! Skąd on by wziął granat?!

– Różne rzeczy się znajdowało w tych poniemieckich bunkrach pod szkołą…

– Tak się składa, że nasz syn nie chodzi do tej samej szkoły co ty – prychnęła mama i pokręciła głową. – A zresztą… Widzisz, że nie było go w domu. Synku, to przecież nie ty zrobiłeś, prawda?

– Mamo, no co ty, pewnie, że nie.

– No to jak nie ty, to kto? – zastanawiał się ojciec.

– Mariana spytajcie – odparł Baltazar złośliwie. – Był w domu, może to on.

– O ty kablu – rzucił milczący do tej pory kot, a po chwili, gdy Patrycja uklęknęła, by go pogłaskać, oddalił się szybkim krokiem.

– No dobra – powiedział powoli pan Tomasz. – No dobra. – powtórzył. – To ja chyba po policję zadzwonię. I straż. Czy coś. – Postał tak jeszcze chwilę, pokręcił głową i zszedł na dół.

W ciągu godziny w domu zjawiła się policja, straż i pogotowie gazowe. Wszyscy byli całą sprawą solidarnie zaskoczeni i nie mogąc znaleźć wyjaśnienia, ograniczyli się do sprawdzenia bezpieczeństwa zgodnie ze swoją specjalizacją i sporządzenia notatek. Policjanci stwierdzili więc brak włamania, strażacy – brak pożaru, a pogotowie gazowe – brak rozszczelnienia instalacji gazowej. Pan Tomasz naciskał na wskazanie w sporządzonych notatkach przyczyny zdarzenia, aby mógł przedstawić ją ubezpieczycielowi – po dłuższej dyskusji wszyscy funkcjonariusze zgodzili się, by wpisać „prawdopodobnie eksplozja instalacji”, ale bez doprecyzowania, o jaką instalację chodzi. W miarę usatysfakcjonowało to pana Tomasza, bo pojęcia „eksplozja” i „instalacja” znajdowały się w ogólnych warunkach ubezpieczenia domu.

Niedługo później okazało się, że któryś z policjantów, strażaków lub gazowników musiał puścić parę z ust na temat niecodziennego wezwania. Na aleję Leśną 15 podjechała bowiem furgonetka jednej z lokalnych stacji telewizyjnych, której pracownicy chcieli nakręcić krótki materiał do programu o dziwnych zjawiskach. Pan Tomasz i pani Joanna początkowo nie chcieli ich wpuścić, ale ponieważ intruzi byli wyjątkowo natarczywi, a do tego Patrycja uwielbiała ten program i bardzo prosiła rodziców, by się zgodzili, w końcu przystali na prośbę dziennikarzy pod warunkiem, że nikt z domowników nie będzie musiał wypowiadać się przed kamerą.

Baltazar miał nadzieję, że gdy ojciec upora się ze zgłoszeniem szkody do ubezpieczyciela, cała sprawa będzie mogła odejść w zapomnienie. Okazało się, że tak niestety nie będzie, ponieważ mama oświadczyła, że od teraz wszyscy będą spać razem w salonie, przynajmniej do czasu, aż ona nie znajdzie kogoś, kto wyjaśni jej tę niespodziewaną „prawdopodobnie eksplozję instalacji”.

– A jak nie znajdziemy wyjaśnienia? – spytał pan Tomasz.

– To będziesz nam szukać nowego domu – oświadczyła stanowczo pani Joanna.

Po wysłuchaniu dyskusji rodziców Baltazar skinął na Mariana i razem udali się na górę do pokoju. Już miał zacząć ochrzaniać kota, ale ten odezwał się pierwszy:

– Musimy coś wymyślić dla twojej matki.

– O. – Baltazar skrzyżował ręce na piersi. – Nagle się przejmujesz?

– W salonie jest jedna kanapa, będziecie się na niej gnieść, a ja potrzebuję dużo miejsca, żeby w spokoju wyłożyć się na twoich nogach. Poza tym nie chce mi się przeprowadzać.

– No dobrze, ale jaki masz pomysł?

– Wymyśl coś, co mogło wybuchnąć.

– Ale co?

– No przecież mówię: wymyśl! Czy ja się znam na tych waszych ludzkich urządzeniach? – Marian posiadł niesamowitą zdolność wypowiadania słów takich jak „człowiek”, „ludzie”, „ludzki” w nieskończenie szerokiej gamie tonów pogardy.

Baltazar prychnął i pokręcił głową. Po chwili jednak, wiedząc, że kot go nie wyręczy, znów zaczął przeszukiwać internet. Tym razem wpisał: „W mieszkaniu wybuchło…”. Po raz drugi w życiu – pierwszy miał miejsce dziś rano – zajrzał dalej niż na pierwszą stronę wyników wyszukiwarki. I znalazł to, czego potrzebował.

– Mam! – Podekscytowany spojrzał na Mariana. – Tu jest napisane, że komuś w mieszkaniu wybuchła hulajnoga elektryczna! I czytam, że to się czasami zdarza.

– A masz hulajnogę elektryczną?

– No… nie… – Baltazar tak się ucieszył, że znalazł coś, co mogło wybuchnąć, że nie pomyślał o tym detalu.

– To musisz kupić – stwierdził rzeczowo kot.

– Zwariowałeś? Nie stać mnie.

– To ukraść.

– Nie będę niczego kradł! Ale może… – zastanowił się Baltazar.

– No co?

– Może ktoś gdzieś tanio sprzedaje zepsute hulajnogi?

– O widzisz, to jest myśl. Aż dziwne, że twoja, bo mądry, jak wiemy, to ty nie jesteś. Szukaj.

O dziwo znalezienie ofert sprzedaży uszkodzonych elektrycznych hulajnóg nie było problemem. Niestety większość z nich i tak była dla Baltazara za droga. Po kilkunastu minutach szukania szczęście jednak w końcu się do niego uśmiechnęło. Na jednej ze stron typu „oddam za darmo” ktoś pozbywał się całkowicie niesprawnego urządzenia. Baltazar natychmiast zadzwonił pod podany numer i umówił się na odbiór za godzinę.

Gadżet odebrali razem, a potem udali się w ustronne miejsce, gdzie Marian potraktował go mocą Przed, dzięki czemu wyglądał, jakby naprawdę wybuchł. Teraz pozostało im wyjaśnić sprawę rodzicom. Plan był taki, że Baltazar powie im, że znalazł hulajnogę elektryczną na śmietniku i zabrał ją do domu, bo rodzice nie chcieli mu takiej kupić. Następnie pod ich nieobecność podłączył ją do gniazdka obok drzwi w swoim pokoju, a gdy poszedł do łazienki, ta wybuchła. Spanikowany zabrał jej resztki i uciekł z domu.

Choć wzięcie przez Baltazara winy na siebie niezbyt mu się podobało, nie widział innego wyjścia. Wrócił więc do domu, postawił resztki elektrycznej zabawki przed garażem i udał się do rodziców, zahaczając jeszcze o kuchnię, gdzie wysmarował sobie oczy cebulą, co pozwoliło mu przybrać żałosny wygląd. Liczył na litość.

– Synu – odezwał się ojciec po wysłuchaniu historii i obejrzeniu resztek hulajnogi. – Zbierasz sprzęty po śmietnikach? Tak widzisz siebie w przyszłości? Co ci do głowy strzeliło? Nie przeszło ci przez myśl, że ktoś miał powód, żeby to wyrzucić?

– Przecież ona ci mogła w twarz wybuchnąć! – krzyknęła mama. – I teraz byś nie żył! Nie no, ja cię sama zabiję, zabiję go, Tomek…

– Aśka, spokojnie! – Pan Tomasz złapał za rękę małżonkę, która już ruszała z morderczymi zamiarami w kierunku syna. – Przecież on wie, że źle zrobił, spójrz na niego…

– Ale nie denerwuj mnie! Jakby nie to, że miał szczęście, tobyś dzisiaj trumny dla syna szukał, zamiast myśleć o weekendzie! Poza tym wiedział, że nie zgadzamy się na elektryczną hulajnogę, a pomimo tego przytargał ją bez naszej wiedzy do domu! – Głos mamy był tak histeryczny, że Baltazarowi zrobiło jej się żal. Oczywiście nie tak żal jak siebie samego.

– Synu, widzisz, do czego doprowadziłeś biedną matkę? Masz szlaban na…

– Na wszystko!!! – ryknęła mama. – Na wszystko masz szlaban, nic ci nie wolno!!! Możesz tylko sprzątać, myć się i czasami jeść! Won do pokoju!

– Ale mamo…

– Won!!!

Wspaniały koniec wakacji, pomyślał Baltazar, ruszając na górę.

* * *

Następnego dnia, w ostatnią sobotę przed rozpoczęciem roku szkolnego, Baltazar obudził się w podłym humorze. Dziś wieczorem Kaśka wracała z wakacji, umówili się więc, że jutro w trójkę z Konradem podjadą do Amelii i spędzą razem ostatni beztroski dzień przed rozpoczęciem nauki. Jeśli rodzicom nie przejdzie, to przez ten cały szlaban przyjaciół zobaczy dopiero w poniedziałek rano. Nie podobała mu się ta myśl.

Podniósł się na łokciach i z niechęcią zerknął na rozwalonego na jego nogach Mariana. Kot jak zwykle około piątej nad ranem opuścił pokój Baltazara, aby obudzić jego mamę, która za każdym razem dawała mu się terroryzować. Wskutek owego terroru codziennie bladym świtem wstawała i dawała mu odrobinę kulek, żeby przestał się wydzierać i spał dalej. Tym razem wyżebranej porannej karmy najwyraźniej znów było za mało, bo Marian łaził po domu, zawodził i zrzucał rzeczy z półek jeszcze przez jakiś czas, zanim dał za wygraną i wrócił do łóżka swojego ludzkiego partnera.

Wszystko przez jego łakomstwo, pomyślał Baltazar, próbując wyciągnąć spod kota stopy, z których całkowicie już odpłynęła krew. Nie silił się na delikatność, wręcz przeciwnie – złośliwie szarpnął nogami, żeby obudzić Mariana. Widząc, że pomimo wymuszonej zmiany pozycji kot dalej śpi w najlepsze, ponownie zakotłował kołdrą, żeby nim potrząsnąć.

– Zrób tak jeszcze raz, to pożałujesz – tym razem Marian się odezwał, ale nie otworzył przy tym oczu.

– Mam przez ciebie szlaban!

– Wiedziałem, że będziesz zrzędzić. No i co, że masz szlaban? Co byś niby robił, gdybyś go nie miał? Możesz spędzać czas ze mną. I tak jestem twoim jedynym kolegą, bo nikt cię nie lubi.

– Przecież wiesz, że teraz kumpluję się z Konradem, Kaśką i Amelią. I byłem z nimi na jutro umówiony.

– Oni też na pewno cię nie lubią, tylko udają. Chcą się z tobą zadawać, bo masz wyjątkowe umiejętności. A ja cię lubię za to, jaką jesteś osobą. – Na te słowa Baltazar nie wytrzymał i mimowolnie uśmiechnął się, parskając, a Marian mu zawtórował, bo sam również nie mógł zachować powagi. – Widzisz? I już przywróciłem głupkowaty uśmiech na twoje tępawe oblicze. Nie martw się – dodał po chwili lekko niechętnie – starzy ochłoną i pewnie cię jutro puszczą, jak już koniecznie musisz się spotkać z tymi swoimi kolegami – ostatnie słowo wypowiedział w lekko pogardliwy sposób. – Słyszałem, jak rozmawiali – wyjaśnił. – Oni generalnie są przede wszystkim zdziwieni twoim zachowaniem, ciągle powtarzają, że to nie w twoim stylu, bo ty przecież zawsze jesteś taką grzeczną pierdołą. To ostatnie dodałem od siebie.

Podczas śniadania Baltazar dzielnie znosił ciężar pełnych dezaprobaty spojrzeń rodziców i złośliwe miny Patrycji, która naturalnie odczuwała pewną satysfakcję z kłopotów starszego brata. Po posiłku chciał wrócić od razu do siebie, ale ojciec, idący właśnie z kawą do salonu, poprosił go, by poszedł z nim.

– Synu, no więc tak – powiedział, siadając przed telewizorem. – Wiem, że dzisiaj wieczorem mieliśmy iść do kina i na pizzę, ale skoro masz szlaban, to zmieniamy plany. Do kina zabieramy Patrycję, ale idziemy wcześniej na tę bajkę, co ona chciała, a ty nie. Potem Patrycję odwozimy do Zuzki. Jej rodzice przywiozą ją z powrotem koło siódmej. Ty natomiast, skoro masz szlaban, zostajesz cały dzień w domu, a wieczorem pilnujesz siostry, bo my z mamą wychodzimy sami.

– Na miasto ze znajomymi?

– Owszem. Pamiętaj, że to wszystko przez ciebie. Chociaż ja się w sumie nawet cieszę.

– Domyślam się.

– Będziemy w miarę wcześnie, dziesiąta, jedenasta…

– Wiem, bo inaczej pewnie załatwilibyście nam kogoś do opieki – przerwał ojcu Baltazar. – Tato, w poniedziałek zaczyna się szkoła…

– Nie da się ukryć.

– I jutro miałem się spotkać z Konradem, Kaśką i Amelią. Chcieliśmy pogadać przed rozpoczęciem roku. Mogę iść? Jak wrócę, to w ramach odkupienia zamknę się w skrzyni do końca dnia.

– Hmm… – Ojciec zerknął na przedpokój. – Wiesz, mama się porządnie wystraszyła, że mogło ci urwać głowę albo rękę, dlatego się tak wściekła. Dziś już trochę ochłonęła, a do jutra pewnie będzie jeszcze lepiej. Zrobimy tak: jeśli dzisiaj będziesz chodził jak w zegarku, a wieczorem posiedzisz z Patrycją, ona nie będzie się skarżyć, że jej dokuczałeś, a ty nie wysadzisz domu w powietrze, to spróbuję urobić mamę.

– Dzięki, tato.

– Spoko. I serio, bądźcie tu grzeczni, bo jak coś wam się stanie, gdy my będziemy na piwie…

– …to pójdziecie do więzienia, a my do domu dziecka. Wiem, tato, ciągle to powtarzasz, nie martw się, nic się nie stanie.

– No to piątka.

Baltazar przybił piątkę ojcu i udał się do swojego pokoju poczytać książkę z nadzieją, że mama nie zaprzęgnie go do jakiejś pracy. Jako że nikt nie niepokoił go do obiadu, uznał, że ma szczęście. Okazało się jednak, że była to przemyślana taktyka rodziców, którzy po posiłku kazali Patrycji szykować się do wyjścia, a Baltazarowi zostać w kuchni.

– No więc tak, synu – zaczęła mama, dając wyraz temu, że dalej jest zła. W przeciwieństwie do ojca zazwyczaj nie używała bowiem formy „synu”, ale raczej „Balciu” lub „synku”. – Mamy tu dla ciebie listę zadań. Proszę. – Z okrutnym uśmiechem wręczyła mu karteczkę, a gdy uniósł brwi i westchnął, zapytała: – No co? Myślałeś, że my pójdziemy do kina, a ty tu sobie będziesz grał albo w necie siedział?

A więc poranny spokój spowodowany był tym, że rodzice postanowili zlecić mu pracę na czas, gdy nie będą mogli go obserwować. Baltazar westchnął raz jeszcze i zaczął wczytywać się w listę. Była długa.

– Nie sięgnę do górnych frontów w kuchni – poskarżył się, gdy odczytał pozycję numer siedem. – Zawsze robi to tata.

– Podstawisz sobie krzesło – odparła mama, a ojciec pokiwał głową, uśmiechając się od ucha do ucha. – I żebym tam później nie znalazła smug! Bo będziesz jutro poprawiać i nie przyjmę tłumaczenia, że jest niedziela. A jak się dowiem, że gdzieś wyszedłeś…

– To mnie zabijesz, wiem.

– Dokładnie tak. A pani Halina z naprzeciwka całymi dniami siedzi w oknie, więc mi powie.

– No, to możesz zabierać się do pracy – zakończył spotkanie ojciec, przybierając poważną minę i siląc się na grobowy ton.

Gdy Baltazar wstawał, mama przygryzła wargę z niepewną miną, jakby ze sobą walczyła, i w końcu powiedziała:

– Ale jakby się coś działo albo byś się źle poczuł, to dzwoń.

– Aśka, psujesz złowrogą atmosferę! – zrugał ją ojciec.

– Przepraszam! Synu, do roboty!

Gdy rodzice z Patrycją wyszli, Baltazar zabrał się do sprzątania domu, mając na uwadze obietnicę taty. Przemierzał pomieszczenie po pomieszczeniu i wykonywał zapisane przez mamę polecenia z nadzwyczajną jak na siebie starannością, czyli tak, jak zrobiłby to normalny człowiek, chcąc posprzątać w pośpiechu. Marian towarzyszył mu w każdym pokoju, układając się w dogodnych dla siebie miejscach, by wodzić za nim przepełnionym zwyczajową pogardą wzrokiem.

Kiedy po południu rodzice wrócili do domu, robota była skończona. Pani Joanna krytycznie przyjrzała się efektom pracy i pokiwała głową z zadowoleniem. Baltazar domyślał się, że nie wynika ono z tego, iż mama uważa dom za lśniący czystością. Po prostu widziała, że syn się napracował.

Inspekcja nie trwała długo, bo Marian zaczął zawodzić tak przeraźliwie, że pan Tomasz aż zatkał sobie uszy, więc mama popędziła do kuchni odmierzyć kotu porcję karmy. Tymczasem ojciec poklepał Baltazara po ramieniu i kiwając głową, pokazał mu uniesiony kciuk.

O dziewiętnastej rodzice Zuzki przywieźli Patrycję, a mama i tato wyszli na miasto. Baltazar był tak zmęczony, że nie miał ochoty na żadną aktywność, więc po prostu wyłożył się na kanapie obok siostry, która po raz tysięczny oglądała któryś z filmów na blu-rayu.

– Gadające lwy – skomentował Marian w połowie seansu. – Co za idiotyzm. Ale tego z czarną grzywą nawet lubię.

Po bajce Patrycja bez protestów położyła się spać. Baltazar postanowił zrobić to samo, licząc, że gdy rodzice zastaną ich w łóżkach, będą z niego zadowoleni. Nasypał więc Marianowi ostatnią odmierzoną porcję karmy zgodnie z instrukcją mamy, posprzątał kuwetę, a potem, wyczerpany, uwalił się na łóżku, by zasnąć praktycznie natychmiast.

Obudziła go łapa na policzku.

– C-co? – wystękał, zerkając na telefon. Nie spał długo, była dopiero dwudziesta druga.

– W twoim pokoju jest potwór – powiedział powoli siedzący przy jego twarzy Marian.

Musiała minąć dłuższa chwila, zanim do Baltazara dotarła treść przekazanego mu komunikatu.

– Co? – zapytał w końcu, podpierając się na łokciach. – Gdzie?

– Siedzi na krześle.

Baltazar z lękiem spojrzał na stojące pod ścianą krzesło, ale niczego nie dostrzegł.

– Nie zobaczysz go – wyjaśnił kot. – Trochę potrwa, zanim przedostanie się do naszego świata. Na razie widzę go tylko ja.

– Jak wygląda?

– Ma czerwoną skórę, długie ręce – Marian, przekrzywiając łepek, zaczął spokojnym głosem opisywać przybysza – dłonie o sześciu palcach, podłużną głowę, rogi i czarne oczy. Tak, to chyba wszystkie charakterystyczne cechy.

Baltazarowi dreszcz przeszedł po plecach.

– I co on robi? – zapytał. – Tak sobie siedzi?

– Tak. I patrzy na ciebie.

Tym razem po plecach Baltazara przeszła cała armia dreszczy.

– No to zrób coś! – zażądał. – Syknij na niego!

– Sssss… – powiedział Marian całkiem ludzko i bez większego przekonania.

– Wiesz, o co mi chodzi. Syknij jak kot! Odwiedź go!

– Sam go odwiedź.

– Ja? Ja nie umiem! Czemu ja?

– Bo każda podróż do innego świata, każde użycie mocy Przed i każde odesłanie istoty rozwinie twoje umiejętności – wyjaśnił kot spokojnie. – Podróżować nie chcesz, nawet ze mną, oficjalnie wykręcając się durnowatym zakazem odwiedzaczy, choć domyślam się, że powoduje tobą strach. Mocy Przed nie masz. To chociaż potwora odwiedź. Nierobie patentowany. Bez rozwijania swoich mocy jesteś dla społeczeństwa kulą u nogi. A ja nie mam z ciebie żadnego pożytku. Sam kiedyś mówiłeś, że chcesz, abym cię uczył, jak być odwiedzaczem. No więc proszę. Jak już ci jakaś maszkara sama wlazła do pokoju, to mogę ci to i owo pokazać.

– Jak mam to niby zrobić? Przecież ja go nawet nie widzę!

– No fakt, to utrudnia sprawę, ale wierzę, że jak się przyłożysz, to ci się uda. Dopóki go nie widzisz, nie może ci nic zrobić. I nie musisz z nim walczyć, żeby go odwiedzić. Po prostu się skup na myśli, by wyrzucić go z naszego świata. Musisz wyzbyć się strachu, oczyścić swój umysł i uświadomić sobie, że to twój świat, a wyrzucenie intruza jest proste jak wypchnięcie kogoś za drzwi swojego domu.

– Tylko tyle? – Baltazar uniósł brwi i z powątpiewaniem znów spojrzał na krzesło.

– I aż tyle. Na początku to nie jest takie proste. Myślę, że zajmie ci to trochę czasu, ale dasz radę.

– A jak nie zdążę, zanim on się przedostanie?

– Masz sporo czasu. Tylko naprawdę potężne potwory potrafią to zrobić szybko. A poza tym ten potwór to tak zwany sylwester. Bardzo rzadki rodzaj istoty, nigdy wcześniej go osobiście nie spotkałem. Ale co nieco o nim wiem. Jego nazwa wzięła się stąd, że przejścia do naszego świata dokonuje w noc sylwestrową.

– Czemu?

– Tego akurat nie wiem. – Marian ułożył się z powrotem w nogach łóżka. – Krąży o nim wiele ludzkich legend, w większości bzdurnych, ale to, że nawiedza nasz świat tylko w tę jedną noc, jest akurat prawdą. Możesz poczekać do końca roku i go zapytać, jeśli chcesz – dodał z nutą ironii.

– A co zrobi, jak tu wejdzie?

– Sam jestem ciekaw. Pewnie zamorduje ciebie i twoją rodzinę, więc lepiej się przyłóż.

– Marian!

– Uspokój się, nie wejdzie tu. Jak ci się nie uda do końca grudnia, to ja się tym zajmę. Ale będę bardzo rozczarowany. – To stwierdzenie kot wypowiedział dość poważnym tonem. – Tak że masz już robotę, żebyś nie nudził się na szlabanie. Od jutra medytujesz przy krześle.

Baltazar ponownie z niepokojem spojrzał na miejsce, w którym miał znajdować się potwór.

– Dopóki go nie widzę, na pewno nie może mi nic zrobić?

– Nie, słowo kota. Jak zacznie ci majaczyć, to oznacza pierwsze sygnały ostrzegawcze. Potem stanie się półprzezroczysty, wtedy może próbować, ale też ma ograniczone możliwości.

– Zmora była półprzezroczysta, jak ją spotkałem, a Podolak mówił, że mogłem zginąć!

– Podolak lubi histeryzować. Uspokój się, jestem tu z tobą, a jeśli zacznie się coś dziać, to wezmę sprawę w swoje łapy. A skoro już wspominasz o zmorze, to dobrze by było, żebyś tym razem jednak odwiedził samego potwora, a nie przeniósł się razem z nim Bastet wie gdzie.

– Skąd on się w ogóle tutaj wziął? Dlaczego tak nagle niesłychanie rzadki potwór pojawił się w moim pokoju?

– Zupełny przypadek – odparł Marian natychmiast z nienaturalnym wręcz, budzącym podejrzenia przekonaniem. – Pojawił się, i tyle, potwory często nawiedzają…

– Nie kręć! – Baltazar przerwał kotu, wyczuwając ściemę. – Mów prawdę, przecież chcesz, żebym uczył się o odwiedzaniu, to i o nawiedzaniu muszę się uczyć!

– A, dobra, co mi tam. I tak będziesz zrzędził. – Marian wyciągnął się leniwie. – Wiesz, że my, koty, nie pochodzimy z tego świata, prawda? Przybyłyśmy tu dawno temu.

– Wiem.

– No więc teraz ten świat jest już jakby nasz, w równym stopniu jak wasz. Rodzimy się tu i żyjemy od tysięcy lat. Ale dalej swoim działaniem możemy, jako element z obcym pierwiastkiem, wywoływać pewne, nazwijmy to, zaburzenia.

– Czyli że co?

– Czyli że jak jakiś, nieskromnie rzeknę, potężny kot, na przykład się potężnie zdenerwuje i użyje mocy Przed, a na to wszystko nałoży się niefortunny układ światów, szpar między nimi… Ogólnie w takiej sytuacji, przy odrobinie pecha, można przyciągnąć jakąś niespotykaną bestię z bardzo, bardzo daleka.

– Aha, świetnie – rzekł z przekąsem Baltazar. – Czyli nie dość, że rozwaliłeś mi drzwi i mam przez to szlaban, to jeszcze swoim wybuchem ściągnąłeś mi tu tego potwora z etykietką „ultrarzadki”?

– Zasadniczo, gdybyś dał mi jeść albo chociaż otworzył drzwi…

– Nie zwalaj tego na mnie! Przez ciebie czerwonoskóra bestia… Zaraz, koty przecież nie widzą czerwonego.

– Niby skąd masz takie informacje?

– Czytałem w internecie w artykule o kotach.

– Typowe. To, że widzimy coś inaczej niż wy, nie znaczy, że tego nie dostrzegamy. Wasza antropocentryczna wizja świata każe wam oceniać każdą istotę przez pryzmat tego, jak bardzo jest podobna do człowieka, a tymczasem jesteście gatunkiem absolutnie ułomnym pod wieloma względami i…

– Dobra, przestań. Jak ja mam niby teraz zasnąć, wiedząc, że obok siedzi jakiś rogaty sylwestrowy demon i się na mnie gapi? – zapytał Baltazar z pretensją.

– Zwyczajnie, tak jak ja. Dobranoc.

Świetnie, pomyślał Baltazar, jak Żywioł zniknęła z mojego otoczenia, to teraz zaczął na mnie czyhać jakiś sylwester. Swoją drogą, zastanowił się, ciekawe, co się z nią stało…

* * *

– Niedługo zajdzie słońce – powiedziała Anna Żywioł już po raz drugi tego popołudnia. – I tak nam zleciał kolejny dzień.

Duchota była jeszcze bardziej nieznośna niż zazwyczaj. Gęste, wilgotne powietrze zdawało się osiadać na skórze niczym kleista maź. Kobieta zanurzyła dłoń w wodzie, którą napełniony był własnoręcznie przez nią ulepiony garnuszek, i skropiła sobie kark.

– Który to już będzie dzień? Tydzień? Miesiąc…? – zrobiła pauzę i nie doczekawszy się odpowiedzi od swojego rozmówcy, ciągnęła: – Też nie wiem, straciłam rachubę. Ale skrobanie kresek na ścianie jaskini byłoby jak pogodzenie się z tym, że mam tu zostać na dłużej, co nie?

Pogrzebała patykiem w palenisku i poprawiła pieczeń na rożnie.

– Eh, dobrze, że po liceum przez chwilę miałam plan, by zostać zwiadowcą. Teraz studiowanie opisów odkrytych światów procentuje. Świat zombie: oddalony od sześćdziesięciu do stu dwudziestu lat miarą Budrysa; na opisanych połaciach lądu klimat tropikalny i tak dalej… Ze sprawdzonych rzeczy jemy niebieskie jaszczurki i czarne szczurokrety oraz rosnące gdzieniegdzie w ziemi fioletowe bulwy. Z całą pewnością nie jemy czerwonych jagód i włochatych pająków. Ale co do tego ostatniego, to i tak by mi to do głowy nie przyszło.

Z pomocą naostrzonego kija wyciągnęła z popiołu fioletowy korzeń przypominający buraka i przyjrzała mu się krytycznie.

– To już chyba będzie dobre.

Zaczęła ostrożnie obierać skórkę.

– Ty i tak czekasz na mięso, to ja sobie zjem, okej? A potem sprawdzimy, jak się miewa ten nasz krecik.

Wgryzła się w miękkie warzywo i poczuła znajomy słodko-słony smak.

– To jest naprawdę bardzo zacne – mruknęła, nie pierwszy już raz doceniając walory smakowe płodów tutejszej ziemi. – Muszę się nauczyć robić z tego bimber.

Z lasu dobył się dziki, przeciągły wrzask. Po chwili zawtórował mu kolejny.

– Twoi znajomi się zapominają.

Anna Żywioł przelotnie zerknęła na znajdującą się kilkadziesiąt metrów od niej ścianę powykręcanych drzew.

– Żebym ja się tam znowu przejść nie musiała.

– Eeeeeaaaaa… – zajęczał z lekkim niepokojem siedzący po drugiej stronie ogniska zombie, którego Amelia Rybak ochrzciła niegdyś Stanisławem.

Anna spotkała go niemal od razu, gdy wylądowała tu podczas walki z Marianem. Początkowo była w szoku i nie potrafiła zrozumieć, co właściwie się stało. Po jakimś czasie znalazła w kieszeni zalaminowany kwiatek, który musiał być naprowadzaczem do świata zombie. Zrozumiała, co musiało się stać. Nie wiedziała, że go ma, a więc nie miała pojęcia, że musi skupić się na jego zignorowaniu, przez co przeniosła się tutaj bezwiednie. Domyśliła się, że niechciany fant podrzucił jej Baltazar. Musiała przyznać, że było to całkiem sprytne zagranie.

Stanisław początkowo chciał odwiedzaczkę spożyć, ale bardzo szybko nauczyła go, że należy się od niej trzymać na bezpieczną odległość. Z kolei w nocy, usłyszawszy ryki zombie pierwotnych, grasujących w lesie, Anna wyprawiła się do nich z wizytą i dała im jasno do zrozumienia, że po pierwsze, mają się zamknąć, a po drugie, lepiej, żeby nie przyszło im do głowy przekraczanie linii drzew.

– No przykro mi, jeszcze trochę – powiedziała, ponownie sprawdzając pieczeń po kolejnym stęknięciu towarzysza, połączonym z nieśmiałym wyciągnięciem dłoni w kierunku mięsa. – Nie będę jadła na wpół surowego. Ty też zasmakowałeś w dobrze wypieczonym, więc nie zrzędź.

Stanisława oswoiła z nudów. Poza tym na jednym z kursów przygotowawczych na zwiadowcę psychologowie i psychiatrzy zalecali podobne zabiegi, choć mieli na myśli raczej zwierzęta. Najpierw więc rzucała mu ochłapy niczym gołębiowi albo psu. Z czasem zaczęła do niego mówić i uczyć go sztuczek, aż w końcu skończyli przy ognisku, jedząc wspólne posiłki i prowadząc długie rozmowy, mimo że zaangażowanie uczestników było mocno niesymetryczne.

– Eee… – Zombie stęknął z niezadowoleniem i cofnął rękę.

– No cóż, będziesz musiał jakoś to przeżyć. Ja też wolałabym być teraz gdzie indziej.

– Aaa…